Liliana Płatos "Czarna"
Liliana Płatos. Byłam uczestnikiem Powstania Warszawskiego, w Powstaniu pracowałam jako sanitariuszka w oddziałach Polskiego Czerwonego Krzyża.
- Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?
Moi rodzice mieszkali w Warszawie przy ulicy Nowy Świat 52. W 1939 roku dom zaczął się palić od bomby zapalającej. Moi rodzice po prostu musieli uciekać. Mama uciekała ze mną w stronę kościoła ewangelickiego. Tam mnie zostawiła i wróciła, żeby szukać mojego taty. To było do 1939 roku. Po 1939 roku rodzice przenieśli się w Aleje Jerozolimskie 14 […]. Mieszkaliśmy tam do czasu Powstania.
- Czym zajmowała się pani w czasach okupacji przed Powstaniem?
Przede wszystkim chodziłam do Prywatnego Gimnazjum imienia Gagatnickiej i Krasuskiej przy ulicy Senatorskiej. Później chodziłam na tajne komplety, które się odbywały u jednej z profesorek tego gimnazjum. Później, po rozwiązaniu tego gimnazjum, rodzice przenieśli mnie do gimnazjum Danielskiej przy ulicy Kilińskiego. Tam chodziłam na tajne komplety.
Poza tym w międzyczasie przechodziłam w czasie okupacji kurs dla sanitariuszek, który odbywał się w Aninie. Prowadził [go] doktor Zieliński. Między innymi zajmowałam się kolportażem. To znaczy roznoszeniem gazetek, różnych komunikatów dotyczących okupacji i ewentualnej działalności, jaką Niemcy przeprowadzali w Warszawie. Do gimnazjum pani Danielskiej chodziłam właściwie do czasu Powstania Warszawskiego.
- Jaki wpływ wywarła na panią szkoła?
Jaki wpływ? Pani Krasuska i pani Gagatnicka (do których chodziłam do gimnazjum), to były panie, które prowadziły taką prywatną pensję. W zasadzie, o ile sięgam pamięcią, specjalnego wpływu na nas nie miały. Natomiast tam, gdzie chodziłam do gimnazjum pani Danielskiej na Kilińskiego, dyrektor – o ile się mogłam zorientować – po prostu działał w konspiracji. Już w tej chwili nazwiska tego dyrektora nie pamiętam. W jakiś sposób nas ochraniał ze względu na to, że bardzo często Niemcy buszowali sobie po tej dzielnicy. Między innymi zaglądali do szkoły. Ale mieliśmy świetną profesorkę, która uczyła języka niemieckiego. Nie wiem, czy to była Polka, czy to była Niemka, trudno mi powiedzieć w tej chwili. Ale w każdym bądź razie była kiedyś wizytacja Niemców i ona cały czas rozmawiała z nami po niemiecku. Tak że to w jakimś sensie stanowiło dla nas taki pancerz ochronny. Później już straciłam niestety kontakt.
- Od kiedy uczestniczyła pani w konspiracji?
Od 1942 roku. Oprócz kursów, które prowadził doktór Zieliński (odbywały się na terenie Anina), miałam między innymi kontakt z Zygmuntem Karpińskim, który – że tak powiem – udostępnił mnie wejście do drukarni, gdzie były drukowane ulotki, gazetki. Właśnie stamtąd brałam i roznosiłam prasę podziemną pod ewentualne wskazane adresy.
- Gdzie i kiedy służyła pani w Powstaniu?
Pierwszy dzień Powstania zastał mnie (jak i moich rodziców) w Alejach Jerozolimskich, gdzie mieszkaliśmy pod numerem 14. Miałam przydział na Saską Kępę. Ale niestety dostać się już tam nie mogłam ze względu na to, że mosty były obstawione przez Niemców. Ale było powiedziane, że gdyby się [ktoś] ewentualnie nie dostał na przewidziane placówki, mają się zgłosić do najbliższej placówki, jakie będą w obrębie ich zamieszkania. Na drugi dzień Powstania Niemcy podpalili nasz dom. To był dom czteropiętrowy i podpalili go od czwartego piętra. Nas wszystkich natomiast zgrupowali w piwnicy. Kiedy już dym zaczął przenikać do piwnic, ludzie zaczęli się dusić. Ci, którzy ewentualnie co nieco mówili po niemiecku, zaczęli w jakimś sensie interweniować.
W każdym bądź razie w drugi dzień Powstania Niemcy nas wypuścili z domu. Dozorca został zastrzelony, dlatego że nie chciał otworzyć Niemcom bramy do naszego domu. Natomiast Niemcy nas wypuścili, z tym że powiedzieli, że mamy się kierować w kierunku, jaki sobie obierzemy. W lewą stronę niestety nie mogliśmy. Z tego, co zorientowaliśmy się z rozmów, tam było BGK, które było obsadzone przez Niemców, i był ostrzał. Więc w lewą stronę niestety nikt z nas nie pobiegł. Natomiast słyszeliśmy głosy zza barykady, która już została zbudowana na ulicy Kruczej, u wylotu ulicy przy Alejach Jerozolimskich. Wszyscy zaczęli się tam kierować. Oczywiście w międzyczasie sporo osób padło po prostu, bo nie było jeszcze przekopu przez jezdnię. Tak że ludzie zaczęli biec po jezdni. Automatycznie zgubiłam się rodzicom. Właściwie dopiero po kilkunastu dniach odnalazłam rodziców.
Dowiedziałam się, że przy ulicy Nowogrodzkiej jest szpital i od razu się zgłosiłam. Jeszcze nie wiedziałam, do jakiej formacji on należy. W każdym bądź razie to była najbliższa placówka medyczna, do jakiej się zgłosiłam. To była Nowogrodzka 1. Tam było przejście na ulicę Bracką. To był taki przejściowy dom i tam się zatrzymałam. Placówkę prowadził doktór Duda. To była placówka PCK, jak się później zorientowałam. Między innymi ta placówka była przy oddziałach majora „Sokoła”. O ile wiem, to były oddziały bezpieczeństwa Powstania. Nie wiem, jak dokładnie brzmiała nazwa tych oddziałów. Ale w każdym razie oni pilnowali, że tak powiem, jak gdyby porządku na terenach, które obejmowali. W każdym bądź razie brali również udział w różnych akcjach, gdzie myśmy również uczestniczyły jako patrole sanitarne.
- Czy pani służyła w tym szpitalu do końca Powstania, czy się przemieszczała?
Nie. W tym szpitalu pracowałam do połowy września. W połowie września niestety doktór Duda powiedział, że szpital nie jest w stanie już wyżywić personelu. W związku z tym on musi [go] rozwiązać. Podał nam punkty, gdzie możemy się zgłosić do dalszej pracy w Powstaniu. Dostałam takie zaświadczenie od doktora Dudy, że pracowałam jako sanitariuszka. Dostałam przydział na ulicę Jaworzyńską, to jest przy placu Zbawiciela. Tam w zasadzie byłam do samego końca Powstania Warszawskiego.
- Jakie warunki panowały w tym szpitalu i później na Jaworzyńskiej?
Trudno mówić, jakie warunki panowały w szpitalu, gdzie pracowałam. Przede wszystkim było wyżywienia, co było podstawą. Poza tym było medykamentów, było środków opatrunkowych. W związku z tym oprócz tego, że myśmy były jako sanitariuszki, byłyśmy również jako osoby, które przynoszą meldunki do innych szpitali. Tak jak w moim przypadku – musiałam być na przykład w szpitalu na Czerniakowskiej róg Rozbrat. Co było w meldunkach, dokładnie nie wiem. Ale przypuszczam, że chodziło o to, że w Śródmieściu zaczęło ować medykamentów. Chodzi o zaopatrzenie (naszego już w tym wypadku) szpitala w środki opatrunkowe, w środki medyczne. Również chodziło o częściowe przetransportowanie rannych. Bo, o ile pamiętam, w szpitalu na ulicy Rozbrat był straszny tłok. To wszystko leżało na podłodze, na siennikach, na materacach i tak dalej, w sposób bardzo urągający, że tak powiem, higienie medycznej.
W każdym bądź razie to samo było ze szpitalem, w którym byłam. Tu, gdzie kiedyś było kino „Palladium”, był szpital powstańczy. Tam również docierałam z meldunkami. Docierałam również na ulicę Szpitalną, gdzie Niemcy później szpital podpalili. Między innymi szłam z meldunkiem, żeby część rannych przenieść do Śródmieścia Południe. To znaczy tu gdzie była Hoża, Wspólna, Nowogrodzka, Żurawia, ta część, w której między innymi byłam zajęta.
- Z jak dużym ryzykiem i trudnościami wiązała się pani służba jako sanitariuszki i łączniczki?
Trudnością było to, że niestety część patroli się rozleciała. Nie wiem, czy to było na skutek tego, że było jedzenia, [ale] przenosiły się gdzie indziej. W każdym bądź razie coraz bardziej zaczęło ować patroli sanitarnych. Tak że nawet w moim przypadku było nas tylko dwie. Miałyśmy trudności. Szczególnie, że rannych przenosiło się piwnicami, gdzie niestety przekopy były wąskie i bardzo często ranni zlatywali z noszy. Nie można było [nieść] w poziomie, [tylko] trzeba było nosze podnosić prawie zupełnie w pionie, żeby móc przejść. Poza tym muszę powiedzieć, że już w drugiej części Powstania Warszawskiego były pewne obawy z naszej strony przed przechodzeniem piwnicami, gdzie była ludność cywilna, ze względu na to, że ludność cywilna zaczęła się w jakimś sensie buntować. Nie [przeciwko] akcji zbrojnej, [nie dlatego] że wybuchło Powstanie, ale [ponieważ] ludzie po prostu zaczęli głodować. Zaczęli coraz mniej optymistycznie patrzeć na wynik Powstania. Na samym początku była niesamowita euforia, gdzie nas nieomalże witano z kwiatami, gdziekolwiek żeśmy się pokazali. Natomiast już w późniejszym okresie [stosunek cywilów] niestety był bardzo negatywny. Ze względu na to bardzo często musiałyśmy niestety przebiegać po ulicach, a nie po piwnicach, bo po prostu bałyśmy się reakcji ludności.
Poza tym byłam w Powstaniu dwa razy ranna. Raz byłam przysypana przez pocisk, który był wystrzelony chyba przez Rosjan, bo wtedy pocisk leciał gdzieś z tamtej strony. Myśmy przyniosły rannego na ulicę Wspólną. Szpital się mieścił na pierwszym piętrze. W tym momencie usłyszałyśmy ten charakterystyczny gwizd lecącego pocisku wielkiego kalibru. Okazało się, że pocisk trafił w dom, w którym był szpital. Ale okazało się na całe szczęście, że to był niewypał. Niemniej myśmy jako sanitariuszki wylądowały na podwórku łącznie z tymi rannymi. Kiedy oprzytomniałam, spojrzałam w bramę. Patrzę – ludzie chodzą po ulicy. Wydawało mi się, że coś nie w porządku jest ze mną, skoro będąc wysoko, nagle widzę ludzi wędrujących po jezdni. Okazało się, że razem z tymi gruzami i z tym wszystkim wylądowaliśmy na podwórku. Byłam trochę pokaleczona na plecach. Opatrzono mnie na moim punkcie sanitarnym.
Natomiast w drugim przypadku byłam zasypana już na ulicy Żurawiej, gdzie leciał zestrzelony samolot niemiecki z bombami. On starał się dolecieć do swojego punktu na lotnisko. Zrzucał bomby gdzie popadło. Między innymi zrzucił na ten spalony dom. A pod spalonym domem w piwnicach, które się utrzymały, był szpital. Myśmy tam między innymi były z rannymi. Niestety bomba zasypała boczne oficyny. Jakimś szczęśliwym trafem środkowa część tego domu ocalała, a myśmy zostali przysypani. Słyszeliśmy jęki, krzyki tych wszystkich rannych i ludzi, którzy byli w piwnicy. W każdym bądź razie nie wiem, ile czasu trwało odkopywanie nas. Wrażenie jest niesamowite. Nikt [tego nie zrozumie], kto nie przeżył momentu, kiedy rozsadza klatkę piersiową, [kiedy] nie można oddychać, bo nie ma czym. [To] jest potworne. Ten uraz został u mnie do dzisiejszego dnia. Na przykład nie tyle, że się boję, ale mam lęk, [żeby] jeździć metrem. Mam lęki, kiedy wchodzę do piwnicy, mnie się zdaje, że się za chwilę zawali. Czy będąc gdziekolwiek w górach, nigdy nie schodziłam do jaskiń, bo bałam się, że te jaskinie się zawalą. To jest uraz, który pozostał od czasu Powstania.
Poza tym w pierwszej połowie Powstania byłam raniona przez snajpera, kiedy biegłam ulicą Kruczą do swojego punktu. Skąd strzał padł, nie wiem. Słyszałam gwizdy, świsty tych kul. Ale jak twierdzę, człowiek mając siedemnaście czy szesnaście lat, nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństw, jakie w danym momencie na niego czyhały. Słyszałam gwizdy, świsty, ale nie zdawałam sobie sprawy, że to są świsty od kul, które lecą w moim kierunku. Kiedy wpadłam w bramę, to dopiero ludzie zauważyli, że mnie z rękawa lewej ręki leci krew. Szybko zdjęto ze mnie bluzę. Okazało się, że dzięki Bogu (jak to się mówi) miałam [tylko zadraśnięcie], że nie strzaskało mnie ani kości łokciowej, ani ramienia, tylko kula powierzchownie przeleciała przez całą rękę.
W każdym bądź razie muszę powiedzieć, że wśród samych powstańców sytuacja w drugiej części Powstania [też się zmieniła]. Jeszcze pierwsza część Powstania była pełna euforii, była pełna radości, była pełna wiary, że zwyciężymy i tak dalej. Zresztą wychodzę z założenia, że młodzi ludzie, którzy brali udział w Powstaniu tak samo jak i ja, nie zdawali sobie chyba sprawy, jaka niesamowita odpowiedzialność ciążyła na [nich] i na tym dowództwie, które kierowało Powstaniem. Przeciwstawiali się tak ogromnej, potężnej sile, jaką była armia niemiecka. Do Warszawy ściągnięto jakieś dodatkowe formacje niemieckie, które otaczały Warszawę. W każdym bądź razie w drugiej połowie Powstania bardzo liczyliśmy na to, że ewentualnie przyjdzie odsiecz ze strony praskiej. Koledzy, którzy się przedostawali z Czerniakowa do Śródmieścia, opowiadali właśnie, że trochę tych żołnierzy polskich i radzieckich przedostało się na warszawski brzeg. Ale to wszystko gdzieś umarło śmiercią naturalną. Zostaliśmy sami sobie.
Nastroje były już coraz bardziej minorowe. Coraz bardziej zdawaliśmy sobie sprawę, że to jest porwanie się z motyką na słońce, niestety. Moje refleksje po tylu latach są takie, [że zastanawiam się], czy ktoś ponosi odpowiedzialność za to, że zginęło nas, tak młodych ludzi przeszło 200 000 łącznie z ludnością cywilną. Narażali miasto, które w zasadzie było nieuzbrojone. Jedynie zapał, euforia, chęć zemsty – to wszystko odgrywało rolę, żeby ci ludzie musieli tak zginąć, jak zginęli. Taka moja refleksja – patrząc po tylu latach na to, czego się spodziewaliśmy, o co walczyliśmy, co chcieliśmy osiągnąć, [to wszystko] okazało się takim wielkim mitem. W zasadzie osobiście czuję wielkie rozgoryczenie ze względu na to, że rodzice mi wpajali zupełnie co innego. Sama zresztą przeżywałam zupełnie co innego. Okazało się, że właściwie tak jak każde powstanie w Polsce, tak samo i to Powstanie miało się skończyć tak, jak się skończyło.
- Jak wyglądało pani życie codzienne podczas Powstania? Chodzi mi o żywność, ubranie, noclegi.
Żywność… Na ulicy Kruczej niedaleko Alej Jerozolimskich była jadłodajnia, jak gdyby dla akowców, gdzie myśmy również mieli wstęp. Mogliśmy dostać troszeczkę zupy, ewentualnie kawy, ale nie wiem, czy to była kawa, czy co to było. W każdym razie myśmy dostawali z sucharkami. Byliśmy u szczytu szczęścia, że możemy to zjeść. Poza tym przy ulicy Żurawiej było tak zwane RGO. To była taka kuchnia prowadzona przez panie, gdzie również mogłyśmy dostać jedzenie. Kto miał jakieś naczynie, to dostawał trochę zupy. W zasadzie nie było miejsca, gdzie było powiedziane, że o tej i o tej godzinie przyjdziemy i będzie na nas czekało jedzenie. Nie. Tylko po prostu myśmy się żywili z doskoku tym, co mogliśmy dostać. Ale już później było coraz gorzej ze względu na to, że właściwie Śródmieście było jedynym miejscem, gdzie zaczęło się skupiać jak najwięcej powstańców uciekających z innych dzielnic Warszawy. Ostatni taki transport, który dotarł do Śródmieścia, to była Starówka.
Nie wiem, dlaczego się o tym nie mówi, ale pamiętam, że na ulicy Kruczej był właz, którym powstańcy wychodzili ze Starówki. Pamiętam, że rozdawali nam czekoladę, rozdawali nam pieniądze. Szczególnie pieniądze nam rozdawali, bo okazało się, że na Starówce była mennica. Powstańcy zdobyli między innymi tę mennicę. Pieniądze, rzecz w jakimś sensie łakoma, więc oni brali te pieniądze. A później, jak gdyby rozrzucali jak konfetti, a ludzie się rzucali na te pieniądze. To jakoś dziwnie utrwaliło się w moim móżdżku. Ale w każdym bądź razie to byli ludzie wymęczeni, sfrustrowani i zaszokowani. Zaszokowani tym, że kiedy wyszli na ulicę, zobaczyli szyby [w oknach], zobaczyli ludzi. Zobaczyli młodych ludzi, którzy w czasie przerw w swojej służbie chodzili, śmiali się. To było dla nich coś tak szokującego, że nie mogli sobie z tym poradzić. A później między innymi zaczęli napływać z innych dzielnic, jak Mokotów, jak Wola, jak Powiśle, jak Czerniaków. To się zaczęło wszystko gromadzić w Śródmieściu, które było ostatnim bastionem powstańczym, który przetrwał do momentu kapitulacji Powstania.
Jak się dostałam na Jaworzyńską, to nasz szpital był już właściwie szpitalem wegetacji rannych. Chodzi o to, że myśmy już jako sanitariuszki nie brały [udziału] w żadnych specjalnych akcjach, nie kierowano nas do jakichś wypadów czy do jakiejś akcji. Już tylko zajmowałyśmy się dosłownie samymi rannymi. To był mały szpitalik. Mam wrażenie, że tylko ze względu na to, że to był szpitalik Polskiego Czerwonego Krzyża, to Niemcy naszą placówkę utrzymali najdłużej w czasie Powstania. Bo myśmy wyszli 24 października. To już było grubo po kapitulacji Powstania Warszawskiego. Później powiedziano nam, że jeżeli chcemy, to nas mogą zawieźć do Pruszkowa czy gdzieś tam.
Kierownikiem tego szpitalika był doktór Bartoszewski, doktor Trojanowski. Tam się zgrupowało dużo lekarzy, [między innymi] doktor Mroczek i doktor Dziekoński. Mam wrażenie, że ludzie z różnych rejonów Warszawy znaleźli się w tym szpitalu. Cały nasz szpital łącznie z personelem szpitalnym Niemcy wywieźli do Krakowa. Umiejscowili nas w takim akademiku przy ulicy Grzegorzewskiej 20. Tam żeśmy byli do czasu wejścia Rosjan.
- Czy w czasie Powstania miała pani jakąś możliwość kontaktu z najbliższymi, z rodziną?
Możliwości nie miałam żadnych. Raczej tą możliwość sama sobie znajdowałam, ponieważ moi rodzice znaleźli się u mojej bliskiej rodziny na Poznańskiej. Tam właśnie się przedostawałam. Właśnie tam, gdzie był dom, gdzie mieszkała moja rodzina, szła barykada. Od strony poczty, która znajduje się róg Nowogrodzkiej i Poznańskiej (do dzisiejszego dnia zdaje się jest tam poczta) był niestety bardzo silny obstrzał. Niemniej jednak miałam kontakt z rodzicami. Poza tym część mojej rodziny mieszkała na Powiślu. Przeprowadzałam mamę, ale oczywiście, żeby mamę przeprowadzić, musiałam dostać przepustkę, żeby móc wejść do zgrupowania „Krybara”, który był na Powiślu. Mamę przeprowadzałam prawie przez całe Śródmieście – Ordynacką, Tamką, Solcem. Mogłam mieć tylko taki ewentualny kontakt.
- Czy w czasie Powstania w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym? Jeżeli tak, to jak to wyglądało?
Wiem, że zawsze wieczorem, tam gdzie były oddziały majora „Sokoła”, była kapliczka na podwórku. Na podwórku zbierała się ludność cywilna i wszyscy powstańcy. Nie była celebrowana normalna msza, ale śpiewano pieśni religijne. Przychodzili księża i rozdawali komunię. Chyba tylko na tym to polegało. Bardzo długo mnie nie było, byłam poza granicą Polski. Jak zwiedzam Warszawę, to nie zwiedzam nowych dzielnic, ale szukam starych miejsc, jak Hoża, jak Wspólna, jak Nowogrodzka, gdzie są jeszcze stare domy. Zachodzę na podwórka. Jeszcze gdzieniegdzie znajduję kapliczki, przy których ludzie zbierali się, szukali wzajemnej pociechy. Dowiadywali się o swoich bliskich, zakopywali zabitych. To były miejsca, gdzie ludzie się gromadzili. A poza tym [to były] zarazem małe cmentarzyki – ludzi chowano na tych podwórkach, bo nie było miejsc. Na samym początku jeszcze chowano w trumnach, później zawijano w prześcieradła, bo nie było drzewa. Nie było innej możliwości.
- Czy w czasie Powstania miała pani szansę czytać podziemną prasę albo słuchać radia?
Radia nie słuchałam, ale podziemną prasę miałam codziennie w swoim użytku, dlatego że tej prasy było bardzo dużo. Zresztą to była nasza taka celebracyjna godzina, kiedy myśmy się zbierały, powiedzmy, wieczorem i przy świeczkach czytaliśmy tą prasę. Wiedzieliśmy, co się dzieje w innych rejonach Warszawy.
- Czy później dyskutowaliście na tematy, które przeczytaliście wcześniej w prasie?
Dyskusje, to może zbyt górnolotnie powiedziane. Jeżeli dyskutowaliśmy, to były w każdym razie rozmowy dotyczące szansy. Szansy przeżycia, szansy wydostania się z Warszawy. Bo już wiedzieliśmy, że w zasadzie Powstanie nie ma szans. Ale z drugiej strony, jeżeli podchodzę do tego obiektywnie, wcielając się jak gdyby w okres mojej młodości, to mnie się wydaje, że Powstanie jako takie było dla nas nieuniknione. Bez względu na to, czy był rozkaz wybuchu Powstania, czy nie, ci młodzi ludzie (między innymi ja też) [wiedzieli], że Powstanie musi być, że Powstanie musi wybuchnąć. Lata okupacji nie mogą zostać bez jakiegoś echa, bez jakiegoś odwetu z naszej strony, ze strony tych młodych ludzi, bez względu na to, jakie uzbrojenie miało Powstanie Warszawskie. [Nasze uzbrojenie] było znikome w stosunku do uzbrojenia Niemców.
To nie było ważne. Ważne było to, że myśmy szli, myśmy po prostu coś robili. Może to nie jest powiedziane tak, jak to odczuwam, ale w każdym bądź razie to były wspaniałe chwile, kiedy ci młodzi [walczyli pełni wiary]. Muszę powiedzieć, że spotykam się teraz z młodymi ludźmi. Kiedy dyskutuję z nimi, zadają mi pytanie: „Czy to było konieczne?”. Odnoszę wrażenie, że to jest wspaniały materiał do podwalin takiej Polski, jaką sobie wymarzyłam, takiej jak żeśmy sobie wymarzyli wszyscy.
- Proszę powiedzieć o najgorszym wspomnieniu z Powstania.
Utrwalił mi się taki jeden moment z czasów Powstania. Myśmy mieli pójść [zabezpieczać oddział], który był przy placu Trzech Krzyży. W tej chwili nie pamiętam, jaki to był oddział. W każdym bądź razie my jako patrole sanitarne miałyśmy ich w jakimś sensie zabezpieczać. Między innymi ciężko ranny został Niemiec. Było powiedziane, że jeżeli na drodze sanitariuszki będzie ranny człowiek, to bez względu na to, czy to są Polacy, czy to są Niemcy, bez względu nas to, co on sobą reprezentował, mamy po prostu prawo [go ratować]. Musimy go ściągnąć do najbliższego punktu medycznego. On był ranny w brzuch, tak że prawie jelita miał na wierzchu. Jak się czołgałam w jego kierunku usłyszałam, jak on wołał do swojej matki po niemiecku. Ponieważ myśmy się w szkole uczyli niemieckiego, to usłyszałam, jak on woła do matki. Tak ciszej tą matkę wołał, coraz ciszej. To na mnie zrobiło niesamowite wrażenie. Młody człowiek, mógł mieć – ja wiem – dwadzieścia lat. Jak się podczołgałam, to właściwie już nie żył… Już nie żył.
To chyba było [najgorsze] wspomnienie. To jest ciekawa rzecz, że [rana] nie zrobiła na mnie wrażenia, bo człowiek tępieje na pewne rzeczy. [Byłam] sanitariuszką jako młoda dziewczyna. Spotykałam się i z amputowanymi nogami, i z rozerwanymi jelitami, i z oderwaną ręką – to na mnie po jakimś czasie już nie robiło takiego wrażenia. Natomiast krzyk tego Niemca wołającego matkę zrobił na mnie wrażenie.
[Opowiem] najwspanialszy [moment w Powstaniu]. Na ulicy Kruczej był sklep Meinla, to były niemieckie sklepy spożywcze. Ludzie, jak robili barykady, to oczywiście z płyt chodnikowych, z różnych krzeseł, tramwajów, samochodów – co tylko się dało. Między innymi zrobili barykadę z worków, które mieściły się w tym sklepie. Nikt nie wiedział, co w tych workach jest, ale zrobiono barykadę. Jak miały być zrzuty, to część ulic była specjalnie oświetlona, żeby kukuruźniki [mogły trafić. To były] samoloty z angielskimi i z polskimi pilotami, które przylatywały nad Warszawę ze zrzutami z bronią i zrzucały też żywność. Część tej żywności spadło na tą barykadę. Co się okazało – w tych workach był cukier w kostkach. Dosłownie w ciągu pół godziny barykady nie było. Pamiętam, że chyba przez tydzień czasu miałam całe kieszenie wypchane tym cukrem. Mało tego. Jeszcze chodziłam do rodziców i dawałam ten cukier w kostkach. Zresztą cała nasza ulica żywiła się tym cukrem. To chyba była taka najbardziej śmieszna sytuacja.
Poza tym muszę powiedzieć, że młodość ma swoje prawa także pomimo tragizmu, jaki był w czasie Powstania. Z tego, co opowiadali później uczestnicy [walk] na Starym Mieście, z tego co widziałam na Śródmieściu, co widziałam w mojej dzielnicy, to kiedy szło się do akcji, to człowiek nie myślał o tym, że idąc do akcji, może zginąć, że może nie wrócić. Ale w wolnych chwilach młodość miała swoje prawa – kiedy był śmiech, kiedy były piosenki. Na pewno była wśród młodych ludzi niejedna miłość. Byłam na jednym z takich ślubów powstańców w kościele [na placu Trzech Krzyży]. Byłam również na takim ślubie, kiedy ksiądz udzielał ślubu sanitariuszce i umierającemu. Tak że Powstanie to nie tylko groza. To nie była tylko groza. [Owszem], była groza, olbrzymia groza, ale było i piękno w tym wszystkim. Było coś, czego ludzie mimo wszystko nie uwypuklają. To byli młodzi ludzie, którzy pragnęli żyć i żyli pełną parą, wiedząc o tym, że za pięć minut znajdą się już „po tamtej stronie barykady”, jak to się mówiło. Ale oni żyli.
Dwadzieścia lat byłam w Ameryce. Na przykład kiedy były rocznice Powstania Warszawskiego, moje wiersze znalazły się w gazetach amerykańskich, które pisałam z okazji rocznicy. Miałam również jak gdyby prelekcje na temat Powstania. Ludzie się dziwili, może spodziewali się po mnie jakiegoś cmentarnego odczucia tego wszystkiego. Tym wszystkim mówiłam: „Tak. Było cmentarne odczucie, ale poza tym to było coś pięknego. Coś, czego już nigdy nie przeżyję i wolałabym nie przeżyć”. Jestem z urodzenia warszawianką. Wychodząc już z Warszawy, patrzyłam na tą spaloną, opuszczoną Warszawę i myślałam, że rozsypię się wewnątrz jak granat. Chyba to wszyscy odczuli. Starsi ludzie może to odczuli w sensie utraty miejsca pobytu, miejsca mieszkania, miejsca, gdzie wrośli. Myśmy to troszeczkę inaczej odczuwali.
- Co działo się z panią od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku?
Byłam w Krakowie. Dalej nasz szpital był w Krakowie. Później, po wkroczeniu Rosjan do Krakowa, przeszliśmy drugą taką historię. Mianowicie Rosjanie odłączyli starszych, a nas młodych zapakowali na tak zwane budy, ciężarówki, i zawieźli nas na front wrocławski – cały personel szpitalny. Nie wiem, czy to robiono w innych częściach Polski, czy nie. Ale w każdym bądź razie jak nas wieźli do Wrocławia, to jeszcze bojówki niemieckie walczyły na niektórych ulicach Wrocławia. Zakwaterowano nas w takim szpitalu na obecnej ulicy Poniatowskiego. Myśmy tam byli. Oczywiście nas zatrudniono jako salowe nie salowe, bo przecież myśmy jeszcze nie były wykwalifikowanymi pielęgniarkami z patentami, tylko byłyśmy sanitariuszkami. Ale myśmy tam pracowały. Tam właśnie z kolei przywożono żołnierzy radzieckich, bo cały czas były jeszcze walki. Tak że nie wróciłam do Warszawy. Nie wiem właściwie, dlaczego nie wróciłam. Czy dlatego, że uważałam, że nie mam tam w tej chwili szans jakiegoś przeżycia czy, powiedzmy, egzystencji. Już na tyle nie sięgam pamięcią, [żeby powiedzieć], czy to był mus. [Nie pamiętam], czy Rosjanie powiedzieli, że wszyscy młodzi zostają załadowani i przewożeni na front wrocławski. W każdym razie po raz drugi zobaczyłam kompletnie spalone miasto, kompletnie spalone miasto.
- Jak odbyło się pani wyzwolenie?
Wyzwolenie właściwie miało miejscowe, kiedy byłam w Krakowie, kiedy wkroczyli Rosjanie. Nasz szpitalik na Grzegorzewskiej 20 to był szpital w gmachu akademika. Rosjanie stwierdzili, że nasz szpital to jest chodzący tyfus. Dlatego że i ja sama, i wszyscy, którzy tam byli (personel łącznie z rannymi) tośmy przeszli: świerzb, wszy łonowe, wszy głowowe [oraz odzieżowe]. Poza tym jak weszli ci wszyscy Rosjanie, to uciekali od naszego szpitala jak od zarazy, jak od dżumy. Bo nasz szpital to chodził, dosłownie chodził od tego. Myśmy tylko chodziły do lekarzy, żeby nam coś dał, bo nas swędzi tu, swędzi nas tam i tak dalej. Co z tym robić?
Z kolei powiedziałabym, że część krakowian bardzo przychylnie do nas podeszła, ale część omijała nas jak zarazę. Później Rosjanie otworzyli magazyny w Krakowie i oczywiście ludność może brać z tych magazynów co chce.
Pamiętam śmieszną rzecz. Leżeli chorzy z amputowanymi nogami, rękami. W momencie kiedy otworzono magazyny, jak weszłam na salę, okazało się, że nikogo z rannych na sali nie ma. Gdzieś to wszystko powędrowało. Gdzie to powędrowało? Okazało się, że tego samego dnia, kiedy magazyny zostały otwarte, wieczorem cały szpital się buja. Dosłownie. Ja na przykład brałam sobie skondensowane mleko, ale okazało się, że na przykład inni brali alkohole. Oczywiście później szpital cały się bujał. Dyrekcja szpitala nie była w stanie tego opanować, bo okazało się, że kiedy robiono przegląd wszystkich sal, to nigdzie nie ma alkoholu, a szpital chodzi. Dopiero ci, którzy spacerowali po ulicach, powiedzieli, że coś wisi za oknami. Okazało się, że to butelki wisiały sobie za oknem. Tego nie spodziewano się, nie oglądano tego za oknami. Tylko zaglądano pod łóżkami, w łóżkach, i tak dalej.
Tak że mnie wyzwolenie w zasadzie spotkało w Krakowie. Potwornie się baliśmy. Baliśmy się, jaka będzie reakcja Rosjan, ponieważ bardzo dużo się słyszało na temat bardzo ujemnych [zachowań]. Dużo się słyszało na temat wkraczających wojsk, [na temat tego], co robią z ludnością. W każdym bądź razie muszę powiedzieć, że Kraków raczej bardzo spokojnie przeżył moment wejścia Rosjan. Zresztą powiem, że sami Rosjanie zachowali się zarówno do ludności cywilnej, jak i do nas jako do szpitala w sposób [poprawny]. Później nasz szpital, rannych częściowo, przeniesiono do szpitala Świętego Łazarza, który był niedaleko w naszym sąsiedztwie. [Odbyło się] bardzo spokojnie, zaopatrzył nas w leki. Jak szczurków moczono nas w jakichś niesamowitych płynach odkażających. W każdym bądź razie trudno się było porozumieć, bośmy niesamowicie śmierdzieli.
Pamiętam, że jak mój tata niósł ubranie do tego naszego szpitala, do Świętego Łazarza (tam były kotły, pralnie i tak dalej), to jak stawiał nosze, to miał pas wszy odzieżowych. […]
W każdym bądź razie to był okres... Muszę powiedzieć, że my jako młodzi ludzie w zasadzie nie mieliśmy tych młodych lat, tych młodzieńczych lat. Tylko te nasze lata właśnie zbiegły się z takimi wydarzeniami.
- Co działo się z panią po maju 1945 roku?
Po maju 1945 roku myśmy jeszcze byli w Krakowie.
Później nas wywieźli nas na front wrocławski. W zasadzie Wrocław był już po kapitulacji, jak nas tam dowieźli. Z tym że jeszcze gdzieniegdzie były niemieckie bojówki. Masę ludzi przyjeżdżało na szaber, jak to nazywano popularnie. Dużo ludzi ginęło, bo było bardzo dużo domów zaminowanych. Bardzo dużo ludzi ginęło w ten sposób. Nas zakwaterowano w takich domach niemieckich. Między innymi był mój bardzo serdeczny kolega Staszek Wolf, który był dowódcą jednego z oddziałów powstańczych. On stracił narzeczoną. Nie wiem, czy w zemście, czy co nim kierowało, ale przyjął zasadę taką, jak Niemcy stosowali – pięć minut i Niemcy musieli opuścić mieszkania. Jak usłyszeli nazwisko Staszek Wolf, to ludzie już trzęśli się ze strachu, co będzie dalej. Tak niestety było. Wrocław to jest zupełnie odrębna historia.
- Czy była pani w jakiś sposób represjonowana?
Tylko raz byłam. Kiedy było „3 x Tak” już byłam w Dzierżoniowie, bo myśmy rozproszyli się później z Wrocławia. Bardzo mała garstka wyjechała do Dzierżoniowa. To jest takie miasto, gdzie są zakłady „Diora”. Kiedy było „3xTak” (nie pamiętam, która to była, jedenasta czy dwunasta w nocy) [zapukali] między innymi do mnie. Zgarnęli nas wszystkie, zamknęli w Ratuszu. Dwa dni siedzieliśmy w Ratuszu. Dano nam jedzenie bez żadnych jakichś specjalnych [uwag], bo nie było żadnych represji. Ale zamknięto tylko, żebyśmy byli odizolowani na ten okres, kiedy była kampania „3 x Tak”. Tam rzeczywiście spotkałam się z wieloma osobami, które były właśnie z Warszawy.
Warszawa, 7 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadziła Beata Kozakiewicz