Stanisław Świderek „Żuk”
[Nazywam się] Stanisław Świderek. Urodziłem się 16 kwietnia 1926 roku w Warszawie. Miałem dwoje rodzeństwa: starszą siostrę Wacławę, rocznik 1920, i brata Kazimierza, rocznik 1921. Mój ojciec był pracownikiem 5. Oddziału Miejskiej Straży Ogniowej przy ulicy Marcinkiewicza. Wszyscy troje chodziliśmy do Szkoły Powszechnej numer 50. Po jej ukończeniu siostra zaczęła naukę w Liceum Przemysłu Odzieżowego, a brat w Państwowej Technicznej Szkole Kolejnictwa przy ulicy Chmielnej. Ja swoją naukę w szkole powszechnej zakończyłem w 1939 roku i zdałem do 1. Gimnazjum imienia generała Jasieńskiego przy ulicy Skaryszewskiej w Warszawie. Osoby, o których jeszcze chciałbym wspomnieć, to mój stryjek i wujek. [Obydwaj] byli legionistami. Brali udział i w I wojnie światowej, i potem w kampanii 1920 roku.
- Przejdźmy do wybuchu II wojny światowej.
W chwili wybuchu wojny, we wrześniu 1939 roku moja siostra pozostała w Warszawie, jakkolwiek mieszkaliśmy w Kobyłce. Pozostała w Warszawie, ponieważ pełniła funkcję w obronie cywilnej, do czego miała odpowiednie przygotowanie. Natomiast brat był w Kobyłce. Był w ochotniczym patrolu, który chronił linię kolejową przed dywersantami. Po zakończeniu wojny, po kapitulacji, w październiku zgłosiłem się do gimnazjum, ale wszystkie szkoły średnie i wyższe zostały zamknięte. Wróciłem więc do domu i pierwszą zimową noc spędziłem na nieróbstwie. Natomiast w czasie roku szkolnego 1940/41 chodziłem do siódmej klasy szkoły powszechnej w Kobyłce. Następnie zdałem egzamin i dostałem się do 1. Miejskiej Szkoły Elektrotechnicznej w Warszawie imienia Konarskiego. To był dwuletni kurs. Po zakończeniu tego kursu wszyscy uczniowie dostali niemiecką kartę pracy i obowiązek podjęcia pracy w miejscach, które oni [Niemcy] wyznaczyli. Dostałem się na Okęcie.
Początkowo pracowałem przy remoncie silników BMW do samolotów transportowych Junkers 52, a następnie przy montażu silników do znanych Focke-Wulf 190, sławnych niemieckich myśliwców. Praca w tych zakładach była dla mnie o tyle dogodna, że miałem pensję, którą oddawałem matce. Poza tym dzień pracy był ośmiogodzinny, dostawało się obiad, w sobotę był sześciogodzinny dzień pracy, a w niedzielę – jak kto chciał. To znaczy, jeżeli ktoś chciał przyjść w niedzielę do pracy, to był pewien, że dostanie pół litra wódki, sto papierosów haudegen i pół kilograma marmolady z brukwi. To było tyle, że zaraz za wyjściem z bramy czekali ludzie i skupowali ten towar. Sprzedawałem wódkę i papierosy, a marmoladę zabierałem do domu. Poza tym legitymacja, którą miałem, chroniła mnie od wszelkich łapanek i zatrzymań, ponieważ była wystawiona przez dowództwo niemieckich wojsk lotniczych. Jak jakiś żandarm [ją] zobaczył, to w ogóle ze mną nie dyskutował, tylko kazał iść dalej. Parę razy mi się [to] zdarzyło. Szczególnie, że dojeżdżałem z Kobyłki do Dworca Centralnego. Tam ciągle kogoś łapali [spośród ludzi,] którzy wychodzili. Poza tym, co było ważne, byłem zobowiązany do chodzenia do szkoły technicznej przy ulicy Królewskiej. To znaczy o godzinie czternastej Niemcy mnie zwalniali i chodziłem do tej szkoły. Uczyłem się w zawodzie.
- W jakim zawodzie pan się uczył?
Po ukończeniu tej szkoły mogłem wstąpić do tak zwanej szkoły drugiego stopnia. To było już takie coś pod wyższą szkołę. Działała przy Politechnice Warszawskiej na Mokotowskiej. Moje rodzeństwo było zaangażowane w prace konspiracyjne. Siostra początkowo działała w organizacji „Wachlarz”. Po zakończeniu działania tej organizacji pracowała w Delegaturze Rządu Polskiego na Kraj, w wydziale oświaty. Jednocześnie uczyła w szkole. Natomiast brat po ukończeniu technikum był zatrudniony przy budowie dróg. O działalności mojej siostry w ogóle dowiedziałem się dopiero po wojnie. To była sprawa zupełnie tajna, zakonspirowana. Dopiero po wojnie dowiedziałem się, co ona robiła. Zresztą wyczytałem w książkach, bo było to wspomniane.
W czasie pracy w zakładach, przekazywałem meldunki o liczbie zmontowanych silników. To zapewne kogoś interesowało. Ile [było] remontowanych [silników], doskonale wiedziałem, bo pracowałem przy tym montażu.
W kwietniu 1944 roku zostałem zaprzysiężony w Armii Krajowej. Zaprzysiężenie odbyło się w Kobyłce. Przyjąłem pseudonim „Żuk”. Okres od kwietnia do końca lipca polegał na szkoleniu podstawowym: służba wartownicza, nauka o broni i tak dalej. Czasem, przeważnie – ponieważ wszyscy gdzieś pracowali albo się uczyli – w sobotę albo w niedzielę odbywały się takie większe zbiórki. Niejednokrotnie wychodziliśmy w nocy na ćwiczenia nocne.
W międzyczasie, w lipcu 1944 roku ustała praca w tych niemieckich zakładach, ponieważ oni już się ewakuowali. Więc ja już tam w ogóle nie poszedłem, bo wiedziałem o tym, że – kto będzie mnie tam szukał? Był ogólny rozgardiasz. Byłem w Kobyłce. Chciałem zaznaczyć, że ten oddział, do którego wstąpiłem, składał się właściwie albo ze znajomych z tej miejscowości albo sąsiednich, jak Zielonka czy Wołomin, przez powiązania rodzinne z osobami, które mieszkały w Warszawie. Na przykład mój brat cioteczny i moja siostra cioteczna, mimo że mieszkali w Warszawie, wchodzili w skład tego oddziału. To był 331 pluton 33. kompanii [Wojskowej] Służby Ochrony Powstania.
Gdzieś 27 lipca dostaliśmy polecenie stawienia się w Warszawie. Z trudnościami – bo komunikacji nie było – trochę pociągiem, trochę na piechotę doszliśmy do ulicy Grzybowskiej, gdzie część z nas miała przebywać. Najśmieszniejsze, że to mieszkanie było mojej ciotki, a jej dwoje [dzieci] było w tym samym oddziale. Tam były szkolenia. W końcu 29 lipca powiedzieli, żeby się rozejść. Było odwołanie. To jest w ogóle znane [wydarzenie]. Więc ja z bratem i z jego kolegą zaczęliśmy się przemieszczać do Kobyłki. Komunikacji nie było, [więc szliśmy] na piechotę. Trzydziestego lipca wyszliśmy na ulicę Podskarbińską, gdzie stwierdziliśmy, że wiele ciał zastrzelonych ludzi leżało na ulicy. Ponieważ słychać było strzały, więc schroniliśmy się w kościele (w tej chwili zwanym bazyliką), gdzie przenocowaliśmy. Rano wszystko ucichło i zaczęliśmy iść dalej. Poszliśmy na piechotę, na przełaj – zresztą okolica była nam dobrze znana – do Ząbek. Idąc dalej, za Ząbkami stwierdziliśmy, że niemieckie sztukasy bombardują Zielonkę. Ludzie stamtąd uciekają. Kilka razy sztukasy zrzucały bomby, strzelały. Ludzie uciekali. Mówią, że Rosjanie są i [Niemcy] uciekają. Więc myśmy też zaczęli się wycofywać. Zatrzymali nas. Weszliśmy na jakąś baterię artylerii przeciwlotniczej SS. Na szczęście mieliśmy te pewne dokumenty. „Uciekamy przed Rosjanami – to było dla nich coś ważnego – i idziemy do pracy”. Więc nas wypuścili i kazali iść po drugiej stronie torów w Ząbkach. Tam się schroniliśmy w szpitalu psychiatrycznym w Drewnicy, bo ciągle latały samoloty rosyjskie i strzelały. Tam nas poczęstowano obiadem, potem zasugerowali, żebyśmy się dalej wynieśli. Następną noc z 31 lipca na 1 sierpnia spędziliśmy [w murowanym domu]. Ludzie wpuścili [nas] do [tego] domu, bo pociski padały.
Rano wyszliśmy w kierunku Warszawy. Szliśmy z Ząbek do Radzymińskiej drogą, która w tej chwili nazywa się ulicą Łąkową. Tam wyszliśmy na szosę radzymińską. Znów weszliśmy na baterię dział przeciwlotniczych, sławnych „osiemdziesiątek ósemek”, przygotowanych do strzelania w kierunku Radzymina. Też nas wylegitymowali i puścili na takie samo tłumaczenie. Wtedy, idąc do Warszawy, 1 sierpnia – proszę zauważyć – spotkaliśmy na Targówku spalony czołg rosyjski. Czyli już 31 lipca oni byli na Targówku, [czołg] musiał się przebić. Przeszliśmy dalej przez zaminowany most Kierbedzia – Niemcy nie zabraniali chodzenia – i poszliśmy na ulicę Smolną, żeby się dowiedzieć, co się dzieje. Wiedzieliśmy, że mieszka tam siostra naszej koleżanki.
Oczywiście spotkaliśmy tam kilku naszych kolegów, którzy też tam dotarli. Stamtąd dostaliśmy polecenie, aby udać się na ulicę Chmielną, ponieważ nasz pluton miał atakować Dom Kolejowy na rogu Żelaznej i Chmielnej. Zresztą ten dom jeszcze stoi i można stwierdzić różne ślady po pociskach. Więc zgromadziliśmy się tam. Cały nasz pluton zgromadził się w restauracji, która się nazywała „Orłówka”. Było nas około sześćdziesięciu. Do dyspozycji mieliśmy tylko trzy karabiny – i to francuskie lebele z I wojny światowej – dowódca miał pistolet maszynowy, parę pistoletów i granatów ręcznych. O czwartej – to już był 2 sierpnia – zaatakowaliśmy ten dom. Nikogo tam nie było, bo wszyscy Niemcy uciekli. Mieszkali tam kolejarze i
Bahnschutze. Jak powiedział nam dozorca, oni już wcześniej się stamtąd wycofali. Tak że zdobyczy żadnej nie było, oprócz kilku hełmów, które tam pozostały. Zabraliśmy je sobie.
- Chciałabym, żeby pan jeszcze opowiedział o czasie okupacji.
Okupacja jak okupacja. Mówiłem, że pracowałem, uczyłem się.
- Już nic pan nie chce dodać?
Nie, nic takiego ciekawego nie było. Musiałem jeździć z Kobyłki na Okęcie. Co ciekawe, wtedy pociągi jeździły regularnie. Potem z Dworca Centralnego [wsiadałem] w tramwaj numer 7. Jechałem na Okęcie. Tak że nic ciekawego. Głód jak to głód, ale jakoś się przeżyło. Kiełbasy się nie jadło, mięsa nie było, masła nie było. Ponieważ [w Kobyłce] był przydomowy sad, dwa tysiące metrów kwadratowych, to matka hodowała kartofle, pomidory. Jakoś można było przeżyć, ale nie wiem, czy to jest takie ciekawe.
- Dobrze, wróćmy do Powstania.
Po zdobyciu tego niebronionego budynku kolejowego polecono nam się wycofać, ponieważ miał tam przyjść inny oddział. Zresztą jest tam ufundowana tablica, że zdobyli go żołnierze „Chrobry II”, ale to myśmy go zdobyli. Zajęli, nie zdobyli, bo nie było co zdobywać. Więc kazali nam się wycofać. Trzeciego [sierpnia] znowuż kazali [nam] się zgłosić na ulicę Złotą 56, gdzie było dowództwo zgrupowania. Tam trochę pohasaliśmy z takim „gołębiarzem”, którego w końcu koledzy złapali i zabili. Ale koło południa przyszedł sygnał, że w wykopie linii średnicowej, przed wiaduktem na Żelaznej stoi niemiecki pociąg. Wszyscy, kto żyw, ruszyli, żeby zobaczyć, co tam jest. Myślę, że to był pociąg, którego niemiecka straż kolejowa używała do patrolowania torów, linii kolejowej. Wagon towarowy [był] obity stalową blachą, [były] jeszcze jakieś dwa wagony i lokomotywa. W końcu nawet u Borkiewicza w „Powstaniu Warszawskim” nazywa się to pociągiem pancernym. To nie był żaden pociąg [pancerny], ale chodzi o to, że zdobyli pociąg pancerny. Więc myśmy tam trochę powojowali z Niemcami. Rzucaliśmy butelki z benzyną, strzelaliśmy. Oni byli strasznie wystraszeni. Część się poddała, część uciekała i zostali zabici. Z załogi kilkunastu osób chyba tylko jeden ocalał. [Ten,] który uciekł torami w kierunku Dworca Centralnego. Wtedy zeszliśmy tam i wynosiliśmy to, co było w wagonie. A było parę karabinów, plecaki, w których były i pistolety, i karabin maszynowy.
- Ten, z którego pan strzelał?
Karabin maszynowy Maxim 08/15, który koledzy wyjęli i wynieśli. Przy wynoszeniu jeden z naszych kolegów został ciężko ranny i zmarł w szpitalu po trzech dniach. Przydzielili mnie do tego karabinu maszynowego. To znaczy byłem ja, był „Czupurny”, czyli Tadek Liberacki, i „Wieśniak”, Tadek Oleksiak. Mieliśmy dowódcę. [Był nim] plutonowy podchorąży Jakubowski, mój sąsiad z Kobyłki. Kazali nam iść z karabinem maszynowym na ulicę Chmielną pod numer 56. To był budynek na wprost hotelu „Polonia”. Mieliśmy tam strzelać, ale nie było do czego, bo jak przyjechały czołgi, to z czego strzelać do tych czołgów. Przebywaliśmy tam kilka dni.
Potem na rogu alei Marszałkowskiej były dwa takie punkty. Po prawej stronie hotelu „Polonia” była kawiarnia, a po lewej stronie była restauracja. Restaurację zajęli nasi. Niemcy chcieli opanować to skrzyżowanie, więc kazano nam przejść z karabinem maszynowym na Chmielną pod numer 43, na pierwsze piętro. To był narożny dom. Mieliśmy piękny wgląd w teren. Niemcy trochę do nas strzelali. Myśmy specjalnie nie strzelali, bo amunicji nie było za dużo. Były dwie taśmy po [pięćdziesiąt] sztuk, więc nie bardzo było czym szarżować. Siedzieliśmy tam. Widzieliśmy ataki „goliatów”. Wypuszczali [je] gdzieś z Dworca Centralnego. Skręcały w Marszałkowską i tam wybuchały na barykadzie. Pierwszy im się udał, a już drugi i trzeci [nie]. Nasi już na tyle zmądrzeli, że przerzucili linki z hakami i ściągali przewody sterujące, napędzające i przecinali [je]. Tak że dwa „goliaty” zostały unieruchomione. Myśmy sobie tam spokojnie siedzieli, jakkolwiek nasz batalion brał udział i w zdobywaniu PAST-y, i w akcji, gdzie Stare Miasto przebijało się do Śródmieścia, żeby im otworzyć drogę. To się nie udało.
Ja z kolegami natomiast byłem przywiązany do dwóch miejsc – Chmielna 56 i 43. [Nasz km to] był za duży grat, żeby z tym gdzieś chodzić. Bez amunicji i bez wody – bo to było chłodzone wodą – to było siedemnaście kilogramów. Jeszcze trójnożna podstawa. To też było parę kilogramów. Więc to było przywiązane do konkretnego miejsca. Nie można się było z tym przemieszczać w ruchomych akcjach. Przebywaliśmy tam do 7 września, kiedy Niemcy przypuścili atak. Chcieli zdobyć restaurację „Żywiec”, żeby opanować skrzyżowanie Alei Marszałkowskiej. Wyjechało parę czołgów, parę dział pancernych. Piechurzy zaczęli przeskakiwać pod osłoną wozów bojowych do restauracji „Żywiec”. Myśmy chcieli ich unieruchomić, utrudnić [im to]. Zaczęliśmy strzelać z karabinu. W tym czasie było nas tylko dwóch. Jeden poszedł gdzieś do akcji, a nasz dowódca znowuż gdzieś był. Byliśmy tylko we dwóch. Myśmy mieli amunicję, [w której] co piąty pocisk był smugowy, więc nietrudno było wykryć, skąd się strzela. Wycelowali z czołgu, rąbnęli. Na szczęście w sąsiedni pokój. Było tyle kurzu, że karabin nam się zaciął. Przyleciał nasz dowódca „Lech” i powiedział, że wycofujemy się na inne stanowisko. Kiedy przelecieliśmy przez podwórko z numeru 43 do 45, padł pocisk, kiedy przeskakiwaliśmy. Rzucił mną porządnie, że aż straciłem przytomność. Poharatał mi nogi, ale niegroźnie. W każdym razie straciłem przytomność. Koledzy założyli mi opatrunek. Zanieśli mnie do piwnicy pod [numer] 47, gdzie byli ludzie. Tam doszedłem do siebie. Przysłali mi sanitariuszkę.
Ale wtedy Niemcy już opanowali numery 43, 47 i 47a. Zaczęli rzucać granaty, bo słyszeli, że są tam ludzie. Więc zacząłem się z nimi wycofywać przez wykute przejścia. Doszliśmy pod [numer] 47a. Byliśmy na pierwszym piętrze, kiedy przez zamknięte drzwi słyszeliśmy język rosyjski. To znaczy, że już tam byli ci kolaboracyjni żołnierze, którzy służyli razem z Niemcami. Jakoś przeszliśmy. Po drodze znalazłem porzucony karabin, którego używałem jako szczudła. Przeszliśmy na drugą stronę Chmielnej, spod numeru 49. To był hotel „Astoria”. Przeszliśmy na drugą stronę. Puścili nas. Sanitariuszki mnie tam opatrzyły. Dali jeść. Poszedłem na Chmielną pod [numer] 56, gdzie rzeczywiście wszyscy byli [zgromadzeni]. Zdziwili się, że żyję. [Okazało się, że] były dwie sanitariuszki, które po mnie przysłano. Jedną zabili na ulicy Chmielnej, druga do mnie dotarła.
Tam właściwie urzędowaliśmy już do końca Powstania. To znaczy strzelaliśmy, bo „Astoria” była zajęta przez Niemców. Wszystkie ich baraki były spalone. Mieliśmy swobodny ostrzał. Oni czasem tam przebiegali. Polowaliśmy na nich. Nawet – nie chcę się przyznać – jednego upolowałem.
Poza tym była taka druga sytuacja, że Anglicy zrzucali [dla] nas zaopatrzenie. Jeden zasobnik upadł akurat między nami a Niemcami. I jedni, i drudzy pilnowali, żeby tego nie zabrać. W końcu Niemcy lepiej sobie poradzili i ściągnęli ten zasobnik. Z zaopatrzenia to rzecz jasna Rosjanie zrzucali suchary w workach, przy czym pierwszy worek z sucharami razowymi spadł na dach, który przebił. Przylecieli [lokatorzy], mówiąc, że bomba, niewybuch, żeby tam iść. Poszliśmy zobaczyć. Było powiedziane, że to jest na pewno zatrute, żeby nie jeść. Wypróbowaliśmy ten suchar na psiaku. Ponieważ psiak nie padł, to potem jedliśmy suchary. Rosjanie zrzucali, powiedzmy, w tym wrześniu, z tych kukuruźników, przy czym to było zrzucane z małej wysokości, te karabiny były owinięte w snopki. Jak to upadło, wszystko było pokiereszowane. Wprawdzie przejęliśmy trzy rusznice przeciwpancerne i jeden granatnik pięćdziesięciomilimetrowy z amunicją. Ponieważ ja z kolegą byliśmy specjalistami od broni ciężkiej, więc dali nam ten granatnik, żebyśmy go też obsługiwali.
Mieliśmy strzelać z podwórka ponad czteropiętrowej kamienicy w kierunku Niemców. Byliśmy marnymi [strzelcami]. Ktoś siedział [na dachu] i niby korygował tym ogniem przez telefon. Tylko tak korygował, że zamiast w „Astorię”, to strzeliliśmy w przeciwną stronę, gdzie zgrupowali się nasi. Tam było też dwóch rannych. Nie ciężko, ale było dwóch rannych. Tak że cała nasza artyleria się skończyła. Już więcej nie strzelaliśmy. Do tego nie było już granatów. Natomiast karabiny przeciwpancerne się przydawały, bo [z nich] zawsze można było postrzelać. To był duży pocisk, dużego kalibru, duża moc, więc można postrzelać. I tam zastał nas [rozejm].
Najpierw był dwugodzinny rozejm. Można było wyjść na dwie godziny, tylko bez broni. Myśmy wyszli na ulicę Chmielną, tam gdzie poległa nasza sanitariuszka. Ona była [przysypana] gruzami, [bo] potem zawalił się dom. Myśmy tam szukali i nie znaleźliśmy. Natomiast Niemcy też wyszli z „Astorii” i zobaczyli, że my się męczymy. To byli tacy z lotnictwa, ze służby. To znaczy nie piloci, tylko z Luftwaffe. Przynieśli nam nawet saperki. Wypożyczyli. Upłynęły dwie godziny i nic nie znaleźliśmy. Wtedy przyszedł okres kapitulacji, który rzeczywiście był przez nas bardzo [przeżywany]. Byliśmy niezadowoleni. Chcieliśmy walczyć. Niektórzy nawet sobie popili. Trzeba było ich skrępować, żeby nie strzelali. Była cisza. Nie wolno było [strzelać]. Wychodziliśmy sobie na balkon. Niemcy też wychodzili. Przez całe Aleje Jerozolimskie się oglądaliśmy.
- Proszę mi powiedzieć, gdzie pan mieszkał w trakcie Powstania?
Moje mieszkanie było w Kobyłce. Tam już byli Rosjanie.
- Ale kwaterował pan w różnych miejscach?
To było [na] Chmielnej 56 i Chmielnej 43. To były dwa miejsca, które były przywiązane do karabinu maszynowego.
- Jak wyglądało wasze życie po walce? Czy w ogóle było coś takiego?
Co po walce? Siedzieliśmy. Przez pewien czas dali nam jeszcze pięciu Niemców, jeńców, żebyśmy ich pilnowali. Wykorzystywało się tych Niemców do budowy umocnień. Pędziło się ich, żeby przynieśli wodę ze studni. Właśnie takie było życie. Żadnych luksusów nie było. Wtedy kiedy była kapitulacja, kazali nam znieść całą amunicję w jedno miejsce.
5 października przeszliśmy przez Kercelak, gdzie złożyliśmy broń. Nie wszystką broń, ale część trzeba było im oddać. Część gdzieś pochowaliśmy. Poszliśmy do Ożarowa. Był tam obóz przejściowy dla Powstańców. Niemcy dali nam chleb, coś do zjedzenia. Następnego dnia, 6 października załadowali nas w Pruszkowie do wagonów i gdzieś wieźli. Nie wiedzieliśmy, gdzie nas wiozą. Warunki były okropne. W takim dwuosiowym wagonie towarowym było chyba nawet z osiemdziesięciu ludzi. Wiedzieliśmy, że jedziemy przez Skierniewice i przejeżdżaliśmy przez Rawkę. W Rawce mieszkała nasza ciotka. Cały plik pieniędzy, które nam dali, żołd – a komu te pieniądze były potrzebne? Dolarów nie dawaliśmy, ale te okupacyjne pieniądze zwinęliśmy w rulon. Na wierzchu przyczepiliśmy kartkę z prośbą, żeby znalazca powiadomił panią Szafrańską, że ten i ten, Stanisław, Kazimierz i Ryszard przeżyli i jadą do niewoli. Rzeczywiście, tak się stało, że ktoś znalazł i powiadomił.
Nie wiedziałem, co z siostrą. Siostra 7 września była bardzo ciężko ranna. Tak, że w końcu amputowali jej – obrzezali jakąś piłą – nogę powyżej kolana. Ona w końcu wyjechała. Zabrali ją jako jeńca do Niemiec. Była w sławnym obozie Oberlangen. Napisała – ponieważ można było pisać – list do ciotki Szafrańskiej, że jest [żyje]. Ona wtedy dowiedziała się, że my też żyjemy. Właśnie korespondencja tak nawet dość dokładnie [działała]. Można było nawet wysyłać paczki. Mnie nikt nie przysłał, ale jej przysłali paczki żywnościowe. W końcu wszyscy wiedzieliśmy, że gdzieś ktoś żyje. W końcu moją matkę też powiadomili, jak już przeszedł front, w styczniu, żeby się pocieszyła, że jej dzieci żyją.
Warunki jazdy były okropne. Nie dawali pić. Nie wypuszczali. Tak dojechaliśmy przez Opole do obozu jenieckiego Łambinowice. Przywitanie było okropne. Wypędzili nas. Pędzili [nas] z psami do obozu. Oni w międzyczasie strzelili, ponieważ śpiewaliśmy. Wartownik ubił jednego naszego kolegę przez ścianę. Więc nas pędzili. Zrobili [nam] taki marszobieg. A to ranni, wynędzniali… Jeszcze po drodze, w miejscowości Lamsdorf była kolonia, gdzie siedziały chłopaki z Hitlerjugend. Strzelali do nas z wiatrówek.
Przyszliśmy do obozu. Spędzili nas na duży plac. Było około dwóch tysięcy ludzi. Zrobili nam rejestrację. Trzeba było oddać wszystkie dokumenty. Miałem tych dokumentów [dużo], i świadectwo urodzenia, i świadectwo ze szkoły, i tak dalej. Nadali nam numery. Dostałem [numer] 105063. Ciekawe, że zobaczyli, że mam złoty krzyżyk na łańcuszku. Miałem taki od chrztu. Też mi to zabrali. (Powiem, jaka była nasza historia z krzyżykiem). Warunki były tam okropne, bo ludzie byli stłoczeni. Nie dawali jeść, tylko zgniłe kartofle w łupinach. Trzy razy na tydzień robili apel i nas liczyli. Przy czym na pierwszym apelu powiedzieli, żeby młodociani, do szesnastego roku życia, wystąpili. Znalazło się trochę młodzieży. Wzięli ich na bok. Okazało się, że jeden z chłopaczków, dwunastoletni, ma przy sobie pistolet maszynowy z Powstania. Nie mógł się z nim rozstać. Więc był straszny śmiech. Potem już lepiej nas rewidowali. W obozie siedzieliśmy gdzieś do października. 27 października załadowali nas i wieźli dalej. W końcu wylądowaliśmy w Austrii w obozie 18C Markt-Pongau. Tam już były lepsze warunki. Baraki były murowane, były prycze. Jakkolwiek w dalszym ciągu odbywało się liczenie. To było bardzo uciążliwe, ale to był olbrzymi obóz. Było tam chyba ze 30 000 rosyjskich jeńców. Oni byli zupełnie odgrodzeni. Byli Anglicy, byli Francuzi. Potem, już po inwazji na Europę, znaleźli się w tym obozie Amerykanie.
Po paru dniach chyba trzystu [z] nas znowu załadowali do pociągu i zawieźli do obozu Wolfsberg w Karyntii. To był obóz klasy A. Obozy się dzieliły – A, B, C. C to był najgorszy [obóz], jak koncentracyjny, a A to był reprezentacyjny. Oni trzymali takie obozy. Przywieźli nas tam prawdopodobnie dlatego, że obóz miała wizytować międzynarodowa komisja Czerwonego Krzyża. Rzeczywiście, była komisja. Potem zaczęli nas rozpędzać. Wybrali dziewięćdziesięciu, którzy się przyznawali, że mają jakiś zawód. Wsadzili nas znowuż do wagonu. Pierwszy raz jadłem kiełbasę. Dali nam na drogę kiełbasę, ser i chleb.
Wylądowałem koło obozu Markt-Pongau. [To] była miejscowość Mitterberghütten. To jest blisko skoczni w Bischofshofen. Był tam zakład, który produkował części do karabinów. Warunki były tam już właściwie zupełnie znośne. Mieliśmy dobry barak. Naszym komendantem był Austriak, feldfebel, ksiądz. Księża służyli normalnie w wojsku. [Było] dwóch inwalidów wojennych, jeden bez palca, a drugi był bardzo [chory], chyba gruźlik. Do pilnowania bramy przychodzili okoliczni bauerzy, którzy musieli służyć w
Landsturmie. Więc przychodzili i nas pilnowali. A to byli starsi ludzie. Nawet butów nie mieli. Chodzili w drewniakach. Myśmy już po pewnym czasie dostali umundurowanie amerykańskie – bo tak to było po [cywilnemu] – z paczek. Zaczęliśmy dostawać paczki żywnościowe. Człowiek miał i kawę, i mleko, i herbatę, i jakieś różne [produkty], i przede wszystkim papierosy. W paczce było dwieście amerykańskich papierosów. To był majątek. Więc szło się do fabryki. Reżimu żadnego nie było. Po prostu nas wypuszczali. Myśmy tam szli, zjedliśmy tam obiad. Z początku jedliśmy w fabrycznej stołówce. Potem zrobili kuchnię u nas. Mieliśmy dwóch kucharzy z hotelu „Polonia”, Majchrzaków. Jeden był kucharzem, drugi był kelnerem w „Polonii”. Więc zrobili własną kuchnię. Nasz ksiądz komendant zrobił nam nawet małą kapliczkę. Co którąś niedzielę przywoził nam z obozu księdza, Włocha, który odprawiał nasze nabożeństwo. Głodu właściwie tam nie mieliśmy. Nikt się nad nami nie znęcał. Mieliśmy pełną swobodę. Przede wszystkim, mieliśmy kawę i papierosy. To było łasym kąskiem dla Niemców. Wymienialiśmy to na chleb, na słoninę i inne [produkty]. Tak że życie było nienajgorsze.
- Był tam pan ze swoimi braćmi?
Nie. Zaraz powiem. Byłem sam, bo nas rozdzielili. Po jakimś czasie już awansowałem i poszedłem do laboratorium. Miałem biały fartuch. Oni przynieśli mi próbki. To były podajniki do karabinów Mausera, gdzie musiałem zrobić próbę uderzeniową na wytrzymałość i spisać raport. Trzeba było w pewnej serii zbadać ilość tych części. To była nowoczesna fabryka, ponieważ części były robione ze spiekanych proszków. To znaczy proszek był prasowany i wsadzany w grafitowe pojemniki. Wsadzali to do pieców i topili w wysokiej temperaturze. Potem to obrabiali i trzeba było to wypróbować, co było moim zadaniem. [Następnie to] szło do oksydacji. Właściwie warunki były zupełnie znośne. Tym bardziej że była tak ciężka zima. Obok, na bocznicy, był węgiel. Niemcom, naszym wartownikom też było zimno i nam [było] zimno. Wartownik potrafił nas wyprowadzić z kubłami i przynosiliśmy sobie węgiel. Połowę dla nich, połowę dla nas. Tak dotrwaliśmy tam do 1 maja.
Pierwszego maja fabryka przestała już pracować, bo i gazu nie było, i bali się, żeby z komina dym [nie] leciał, bo tam szalały amerykańskie myśliwce na całym tym [obszarze]. Więc nasz komendant, ksiądz, powiedział: „Panowie, albo siedzicie tu, ale nie gwarantuję za wasze życie, bo jak Amerykanie zobaczą nieoznaczony barak, to [zbombardują]. Idźcie do swojego obozu Markt Pongau, bo tam jest, wiadomo, duży obóz”. Wszyscy wiedzieli, że jest obóz jeńców. Rzeczywiście, wyprowadził nas na drogę. Poprowadził trochę, pobłogosławił. Wartownicy rzucili karabiny do rowu. On [rzucił] swój pistolet. Poszliśmy sami. Jeszcze na drodze odbywał się ruch kolumn niemieckich. Przyszliśmy do obozu bez wachmanów. Nie chcieli nas wpuścić. W końcu, po targu, wpuścili nas i siedzieliśmy w tym obozie [do wyzwolenia]. Też były paczki żywnościowe.
Niemcy już 28 kwietnia, cała grupa 15. Armii we Włoszech kapitulowała. Amerykanie mieli już swobodny dostęp przez Brenner. I rzeczywiście, 8 maja przyszedł pierwszy oddział amerykański z 3. Dywizji Piechoty. Zaraz się zaczęło. Przywozili nam żywność. Przede wszystkim zaczęli nas proszkiem DDT od insektów [czyścić]. Pozbyliśmy się insektów. I zaczęło się wyjeżdżanie. Najpierw Amerykanie zabrali swoich, Anglicy zabrali swoich, Francuzi zabrali swoich. Amerykanie wywozili Rosjan poza strefę amerykańską. Rosjanie byli bardzo szczęśliwi, że jadą. [Mieli] czerwone sztandary, bo im jeszcze Amerykanie dali umundurowanie, portrety Stalina. [Była] orkiestra. Mieli jakiś fortepian na lorze. Jechali tam. I ci Amerykanie, szoferzy (w tej dywizji było dużo Polaków) mówili, że z miejsca, jak ich wyładowali, to od razu inne warunki. Uważali ich, jeńców, za zdrajców ojczyzny. Bardzo paskudnie się z nimi obchodzili. Tych, którzy poszli do Luksemburga, to wszystkich rozstrzelali, z tej armii Własowa. Więc jak Rosjanie się dowiedzieli, to zaczęli uciekać. Ci, którzy jeszcze nie wyjechali, rozpierzchli się po górach.
Myśmy tam byli do końca maja. Były zaprowadzone rygory wojskowe, stworzony był batalion, przyjechali oficerowie, tak że mieliśmy zajęcia wojskowe. Przyjechał podpułkownik Kobyliński z 1. Dywizji Pancernej od Maczka, który został komendantem. Zaczęli nam wydawać zdeponowane rzeczy. Dostałem wszystkie dokumenty, tylko wszędzie jest [pieczęć]:
geprüft, Stalag. Wszystkie dokumenty mam, świadectwo urodzenia, ukończenia szkoły, świadectwo [czeladnicze]. Wszystko dostałem. W woreczku, gdzie były moje dokumenty, był ten złoty krzyżyk z łańcuszkiem. Odzyskałem go. Czyli oni widocznie nie byli pazerni. Dokumenty wszędzie wędrowały za jeńcem i się je bezboleśnie dostawało.
Pod koniec maja przyjechała kolumna transportowa z Włoch, dziesięć polskich ciężarówek, i powiedzieli: „Kto do wojska, to niech wsiada”. Było bardzo dużo chętnych. Nie zabrali się za pierwszym razem. Przejechaliśmy przez Brenner. Gdzieś, koło jakiejś miejscowości był obóz przejściowy [dla] przybywających. Następnego dnia przyjechali oficerowie i zaczęli werbować do poszczególnych jednostek. Dostałem się do 2. Warszawskiej Dywizji Pancernej. Zawieźli nas tam. To była [dywizja] pancerna. Przy okazji była piechota, bo każda dywizja pancerna miała brygadę piechoty. Więc dostałem się do 16. Pomorskiej Brygady Piechoty, 66. Kaszubskiego Batalionu. Z początku stacjonowaliśmy w winnicach. Potem przenieśli nas do stałego obozu. [To] był chyba obóz po wojsku włoskim. Taki pełny obóz, z tym że mnie zaraz skierowali do szkoły podoficerskiej. Byłem w szkole podoficerskiej do 27 stycznia 1946 roku.
[Szkoła] była w Castelraimondo. [Tam] był pałac, niby zamek na górze. Wojsko [to] zajęło. Mieszkali tam właściciele i zakwaterowana była szkoła podoficerska. Skończyłem szkołę podoficerską. Poszedłem na kurs łączności, bo wszyscy się czegoś uczyli. Przeszedłem krótki kurs obsługiwania cariers. [To są] takie gąsienicowe, opancerzone małe pojazdy. W międzyczasie spotkałem swojego brata stryjecznego i pojechałem do niego na Wielkanoc. Był w szkole podchorążych. Pojechałem na urlop. Dostałem przepustkę.
- Opowiadał pan, że spotkał któregoś ze swoich braci na stopa.
To tego spotkałem.
Jurka spotkałem w ten sposób, że kiedy byłem na kursie łączności, jechaliśmy do Ankony. Samochodów było pod dostatkiem. Jechało nas kilku, żeby sobie sobotę, niedzielę spędzić w miejscu, gdzie są ludzie, cywile. Właśnie wtedy, kiedy jechaliśmy, zatrzymał nas na drodze żołnierz. Autostop był przez wszystkich honorowany. Siedział ten żołnierz w zielonym berecie – myśmy mieli w wojskach pancernych czarne. Była rozmowa, jak to rodacy: „A wy skąd?”. „A wy skąd?”. A ten mówi: „A my z Warszawy”. – „A z Powstania?”. – „Z Warszawy”. – „A wy Stasia Świderka nie znacie?”. – „W tamtym samochodzie siedzi”. I tak go spotkałem. Potem spędziliśmy sobie dwa dni u mnie na kwaterze. On wrócił, bo miał przepustkę do któregoś dnia, ale zaprosił mnie, żebym przyjechał do niego na Wielkanoc. Przyjechałem na Wielkanoc do tej szkoły. On był w szkole podchorążych artylerii przeciwlotniczej. Muszę powiedzieć, że kogoś spotkałem, naszego plutonowego w tym czasie, pana (obecnie byłego) prezydenta Kaczorowskiego. On też był z Białegostoku. Ci z Białegostoku trzymali się [razem], zjeżdżali się. On wprawdzie nie był w artylerii, tylko w łączności, ale oni się zjeżdżali i tam go poznałem. Nawet mam gdzieś wspólną fotografię z nim.
Jak wróciłem z kursu łączności, to okazało się, że mojej kompanii nie ma na miejscu. Moja kompania została przeniesiona do Florencji w celu pełnienia służby wartowniczej. W tym czasie było już bardzo mało wojsk alianckich w pełnym tego [słowa] znaczeniu. Ktoś musiał pełnić [wartę], pilnować różnych magazynów, parkingów. Do Florencji dojechałem, bo było jeszcze trzech takich opóźnionych. Przewieźli nas tam samochodem. Pobyłem trochę we Florencji i przenieśli nas znowuż do Rzymu, by pełnić taką samą służbę w Rzymie. Byłem tam chyba dwa tygodnie i znowuż nas przewieźli do Neapolu. Wtedy już się zaczęło przewożenie Wojska Polskiego. Ten, który chciał, to mógł iść sobie, pojechać do ojczyzny. Kto chciał zostać we Włoszech, to [zostawał] we Włoszech. Reszta, to znaczy większość, była przewożona do Anglii w celu rozwiązania naszych sił, bo rząd lubelski już się nie zgadzał. Praktycznie chyba od maja 1946 roku nie używali nas jako Wojsko Polskie, tym bardziej że oni chcieli sprowadzić żołnierzy do kraju. Nawet generał Świerczewski, który się „kulom nie kłania”, był wyznaczony na dowódcę polskich żołnierzy. W Londynie urzędował pułkownik Kuropieska, który to wszystko organizował.
Ale nic z tego nie wyszło. 6 czerwca zaokrętowali mnie z kolegami na duży transatlantyk „Mauretania”. Miał chyba 60 tysięcy ton wyporności, w każdym razie mieściło się tam 12 tysięcy ludzi. Jechali tam jeszcze Amerykanie, Anglicy. A my stanowiliśmy takie grupy rekonesansowe, gdzie mieliśmy objąć miejsca, w które potem przyjechał batalion. Wylądowaliśmy w Liverpoolu. Przyjechaliśmy pociągiem do miejscowości East Kirby. Była tam duża baza lotnicza. Samolotów już nie było. Był natomiast duży obóz, który mógł pomieścić parę tysięcy ludzi. Myśmy tam przyjechali, przejęliśmy ten obóz (było nas ośmiu). Potem zaczęła przyjeżdżać reszta batalionu.
Szef kompanii zatrudnił mnie do pisania rozkazów dziennych na maszynie. W końcu powiedział: „Słuchaj, chcesz się uczyć?”. – „No, chcę się uczyć”. Wysłał mnie do polskiego gimnazjum. W Claughton było gimnazjum, w którym uczyli się żołnierze, którzy nie mieli pełnej pół-matury, małej matury. Pojechałem i tam się uczyłem. Robiłem czwarty rok, bo miałem dokumenty, że trzy lata mam już zaliczone. W międzyczasie – to był 1947 rok – zostałem formalnie zdemobilizowany z wojska. Tym, którzy chcą zostać, nie wiedzą nawet, co zrobić, do kraju nie wracają, zaproponowali, żeby wstąpić do polskiej organizacji Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia. To była formacja, która miała polskie mundury, dystynkcje, stopnie. Podlegała natomiast pod regulamin wojsk królewskich. Trzeba było podpisać
King’s Regulations. Byliśmy zwolnieni z naszej przysięgi wojskowej i zapisali nas tam. Służba trwała dwa lata. Jeżeli ktoś chciał. Dostawało się żołd, umundurowanie, wyżywienie. Trzeba było się czegoś uczyć, zawodu. Mój brat na przykład od razu trafił. Był technikiem z Polski. Poszedł na Politechnikę Londyńską. Tam był polski wydział. Tak jak w Edynburgu był wydział medyczny dla Polek, tak tam był normalny wydział na politechnice. On tam skończył politechnikę. A ja zapisałem się do… po angielsku to było PRC. Tam się uczyłem.
Jak skończyłem naukę, to Anglicy chcieli pozbyć się Polaków jak najszybciej. Przecież to było uciążliwe. Przyjechali przedsiębiorcy, którzy zachęcali nas do pracy. Ja z dwoma kolegami zapisaliśmy się do firmy, która wyrabiała koce. Pracowałem na przędzalni. Normalnie się zarabiało. Człowiek był wolny, miał jakieś towarzystwo, spotykał się, jeździł. Można było podróżować. Przepracowałem tam tak do września 1948 roku, ale w końcu postanowiłem wracać do Polski. Moja siostra była w szpitalu. […] Jeździłem do szpitala wojennego numer 1, gdzie ją wyleczyli. Zrobili tam jeszcze jakieś operacje na tę urwaną nogę. Przede wszystkim zaopatrzyli ją w dobre protezy. Ona została tam zapisana jako Pomocnicza Służba Kobiet. Normalnie dostawała żołd i inne historie. Postanowiła wracać do Polski. Nie widziała tam przyszłości, tym bardziej że matka była sama. Postanowiła pojechać [do Polski]. O to brat mnie prosi. Te dwie kobiety [były] same, to mówię: „Ja też muszę wrócić”. I zapisałem się do repatriacji. [To] znaczy zostałem powołany z powrotem z rezerwy – bo byłem w rezerwie – do wojska. Dostałem żołd i wszystkie rzeczy. W końcu na początku października znowuż nas [zaokrętowali]. To był ostatni transport polskich żołnierzy, którzy wracali do kraju z Liverpoolu. 26 października dotarłem do obozu przejściowego w Gdyni.
- Jak pamięta pan pierwsze dni w Polsce?
Zaraz pani powiem. Policzyli nas tam. Specjalnie nie rewidowali. Wydali dokumenty repatriacyjne, 500 złotych i bezpłatny bilet na jazdę do domu. Sprowadzili naszą ewidencję. Mam tu nawet kartę repatriacyjną, ale z tyłu [jest] napisane: „W ciągu sześciu dni zgłosić się do Wojskowej Komendy Uzupełnień”. Od razu dali mi przydział – 16. dywizja piechoty. Dali mi numer, od razu, z miejsca. A tych, co przyjeżdżali, brali do różnych rzeczy. Na przykład 16. Dywizja Piechoty rozminowywała w Olsztyńskim pola minowe. Przyjechałem. Spotkałem matkę, siostrę. Musiałem iść do WKR-u. Poszedłem do WKR-u. Tam był starszy strzelec, pisarz. Mówi: „Chłopie, oj, z tobą to jest marnie”. Dobrze się okazało, że to był akowiec. Mówię: „Co ty chcesz, żebym... [Chciałbym gdzieś studiować]”. On mówi: „Słuchaj, przyjdź jutro na obiad. To taka restauracja, »Orłówka«. Tam – mówi – ja z szefem całej kancelarii, sierżantem, codziennie jemy. Przyjdź tam, przysiądź się”. Poszedłem tam. Na mój koszt dwie butelki wódki wypełniliśmy. Zjedliśmy porządny obiad. Ten sierżant mówi: „Co chcesz? Studiować? No to idź, studiuj. Mną się nie przejmuj”. No i poszedłem. Ponieważ to już był koniec października... Moja matka miała sąsiadkę, która pracowała jako woźna w kuratorium na Szucha. Wtedy [ta ulica] nazywała się 1 Armii. Umówiła mnie tam z kuratorem. Poszedłem do niego. „A skąd pan jest? Dlaczego tak późno?”. Mówię: „Repatriant jestem”. On tak: „Chyba nie ze Związku Radzieckiego?”. Mówię: „Nie”. Nie miałem matury. Miałem małą. Dla takich opóźnionych […] była szkoła inżynierska Wawelberga i Rotwanda na Narbutta. Przy szkole był kurs wstępny. To znaczy w ciągu roku trzeba było zrobić materiał matury. Jak się zrobiło, to od razu przyjmowali, bez żadnego egzaminu, do szkoły inżynierskiej. Rzeczywiście tam [poszedłem].
Wie pani, dostawało się stypendium. Nie tak, jak dzisiaj. Każdy dostawał stypendium. Każdy dostawał obiad. Tak że człowiek nie był głodny. Po skończeniu kursu wstępnego odbyłem praktykę zawodową w małej elektrowni w Białośliwiu i zacząłem studia. Wybrałem kierunek elektryczny. Po pierwszym roku zlikwidowali szkołę Wawelberga. Włączyli [ją] do Politechniki Warszawskiej. Wybrałem kierunek trakcje elektryczne, ponieważ wtedy po ukończeniu studiów był obowiązkowy zakład pracy. Gdzie chcieli, to mogli wysłać, nie wiadomo gdzie. A że trakcja elektryczna była tylko w Warszawie, to miałem pewność, że dostanę się tam, zgodnie z wybranym zawodem. Rzeczywiście, tak się stało. Zrobiłem dyplom. Już nie robiłem [studiów] magisterskich, bo trzeba było zająć się matką i siostrą. Poszedłem, zdałem dyplom. 3 marca dostałem nakaz pracy do Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowej w Warszawie i tam mnie zatrudnili. […] Byłem wtedy chorążym, bo na pierwszych studiach było studium wojskowe. Jak ktoś przeszedł, to po studium wojskowym dostawał stopień [chorążego]. Jak zacząłem pracę na kolei, to zostałem bardzo krótko powołany do wojska, do szkoły wojsk pancernych i zmechanizowanych w Poznaniu. [Powołano mnie] w celu udoskonalenia moich – że tak powiem – zdolności. Ukończyłem kurs. Zaraz wkrótce dostałem awans na stopień podporucznika wojsk pancernych i wróciłem do pracy. W międzyczasie jeszcze dwa razy powoływali mnie na miesięczne ćwiczenia. Jak przyszedłem do pracy, to skierowali mnie […] do oddziału Warszawa Wschodnia. To był oddział trakcji elektrycznej, który zajmował się utrzymaniem sieci trakcyjnej, przetwarzaniem prądu przemiennego na stały [w podstacjach trakcyjnych]. Byłem tam przez dwa miesiące kontrolerem i potem zostałem od razu zastępcą naczelnika oddziału.
- Czy pan lub członkowie pana rodziny, którzy brali udział w Powstaniu, byliście później prześladowani?
Siostra nie była, a brat nie wrócił. I jeden, i drugi, i trzeci nie wrócił [do Polski]. Wszyscy zostali [na obczyźnie].
Wróciłem, żeby pomóc matce i siostrze w Polsce.
- Czy był pan prześladowany?
No więc czy było prześladowanie? To jeżeli miałem iść do 16. Dywizji Piechoty, żeby odminowywać pola, to mogło być tylko jedno prześladowanie… Ale uratowały mnie dwie butelki wódki. Nie byłem prześladowany.
- Czy był pan represjonowany?
Nie, nie, nie. [To] znaczy namawiali mnie, żebym wstąpił do partii. Kiedyś zobaczyli mój życiorys, że akowiec, od Andersa, to dali mi spokój. Byłem zastępcą naczelnika w oddziale. Jak skończył mi się nakaz pracy w 1956 roku – nakaz pracy obowiązywał trzy lata – to chciałem odejść. O pracę nie było wtedy trudno. Rąk do pracy było zawsze za mało. Wiedzieli, że odchodzę, więc zaproponowali mi, żebym przyszedł do Ministerstwa Komunikacji. To był centralny zarząd trakcji, który zajmował się kolejami elektrycznymi. Początkowo pracowałem tam jako starszy radca. Od 1970 roku objąłem posadę mojego szefa, naczelnika Jasieńskiego, ponieważ on poszedł na emeryturę. A najśmieszniejsze [jest to], że jak był pogrzeb „Gurta”, to mój szef, Jasieński przyszedł na pogrzeb. I ja przyszedłem. On potem mówi: „A skąd pan się tu [wziął]?”. „No, ja byłem tutaj”. Ja byłem w 2., [a] on był w 1. kompanii. Tylko nikt o tym nie opowiadał [otwarcie]. Tak że objąłem jego stanowisko naczelnika wydziału. W międzyczasie miałem eksperckie [wyjazdy]. Byłem w międzynarodowej grupie ekspertów do [spraw] trakcji elektrycznej. Wyjeżdżałem co najmniej dwa razy do roku na posiedzenia. To wszystko szło w ramach, że tak powiem, państw wschodnich. Przy czym trzy razy wyjeżdżałem też [na zachód], raz do Belgii, dwa razy do Anglii, na odbiór urządzeń, które były kupowane. Ktoś musiał [je] odbierać. Wysłali mnie, ponieważ miałem jako tako opanowany [język] angielski. Wtedy trudno było znaleźć takich fachowców. W Ministerstwie Komunikacji, a właściwie [w] Dyrekcji Generalnej PKP dotrwałem do 19[86] roku. W 19[86] roku mogłem już iść na emeryturę. Dotrwałem do końca 1987 roku i powiedziałem, że dziękuje, idę na emeryturę. Nie chcieli mnie puścić, więc jeszcze cztery lata pracowałem na pół etatu jako główny specjalista. To było [o] tyle opłacalne, że dostawałem emeryturę, lata do emerytury były doliczane tak, jakbym pracował cały rok i dostawało się jeszcze pensję.
- Czy chciałby pan dodać coś jeszcze na temat Powstania Warszawskiego?
Mówiłem, [że] byłem unieruchomiony w dwóch miejscach.
- Jakie jest pana najprzyjemniejsze wspomnienie z Powstania?
Jedno to było to, że [przebywałem w miarę spokojnym miejscu]. Właściwie to ciągle się siedziało w jednym miejscu. Człowiek był unieruchomiony. Czasem ktoś przyszedł odwiedzić, czasem nie. I tam się siedziało.
- A jakie jest pana najgorsze wspomnienie?
Najgorsze wspomnienie to atak na „Żywiec”. Tam rzeczywiście była jatka z ludzi. Zginęło dużo Niemców i zginęło dużo naszych. Ja byłem tylko kontuzjowany, ranny. Właściwie nic mi się nie stało. Natomiast mój brat Kazimierz brał [udział] w takich akcjach jak [atak] na PAST-ę i przebijanie się do Starego Miasta. On tam został zasypany gruzem. Wybuchł pocisk. Miał połamane żebra i przebite jedno płuco. Do pewnego czasu byliśmy razem w jednym obozie, w Markt Pongau. Mnie przewieźli przez Wolfsberg do Mitterberghütten, a jego wywieźli na roboty drogowe, bo to [był] technik budowlany. Było tam około trzystu Polaków, akowców. Budowali drogę w pobliżu granicy szwajcarskiej. I co zabawne, 1 maja 1945 roku wachmani wyprowadzili ich na granicę szwajcarską i przeprowadzili do Szwajcarii. Został internowany w Szwajcarii. Długo tam nie pobył. Szwajcarzy też chcieli się pozbyć tych ludzi. Przez granicę dostał się do Włoch. Dostał się do 3. Dywizji Strzelców Karpackich i służył w 3. Szwadronie Żandarmerii Polowej. Ten przydział groził mu bardzo, gdyby wrócił do Polski. Żandarmeria to było tutaj coś strasznego. Skończył tam politechnikę, dostał zatrudnienie…
- To już było w Anglii, tak?
Tak, dostał zatrudnienie w przedsiębiorstwie. Po jakimś czasie, jak już tutaj u nas nastał Gierek, [brat] co roku przyjeżdżał do Polski. On już miał obywatelstwo angielskie. Nawet z Indii przyjeżdżał to Polski. Mógł jechać na urlop do kraju rodzinnego. Musieli mu płacić. On tu przyjeżdżał, ale w końcu umarł w 1967 roku. Miał przebite płuco, potem jakieś historie kardiologiczne się wdały, [tak] że umarł. On specjalnie pojechał do Indii, bo tam był lepszy klimat dla jego zdrowia niż w Anglii. Przedsiębiorstwo go tam [skierowało]. On się zajmował projektowaniem, budową kolei linowych, przemysłowych. Tam zmarł. Anglicy nas o tym powiadomili. Pochowali go. Myśmy tylko z siostrą zafundowali mosiężnego, dużego orła na mogiłę. Myśmy [go] tam przesłali. Rzeczywiście, Anglicy umieścili [go] na grobie. Zresztą przysłali fotografię. […] Popracowałem sobie i teraz odpoczywam. Cieszę się rodziną.
Warszawa, 8 lutego 2010 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich