Stanisław Kral-Leszczyński „Stanisław”
Nazywam się Stanisław Kral-Leszczyński, urodziłem się w Tarnopolu 7 stycznia 1923 roku. Brałem udział w Powstaniu na Mokotowie w szeregach Pułku „Baszty”, ostatni mój stopień wojskowy to plutonowy podchorąży. Ukończyłem szkołę podchorążych Armii Krajowej w latach 1943-1944 w Białymstoku.
- Jak pamięta pan czasy sprzed wybuchu II wojny światowej?
Mieszkałem w Białymstoku od roku 1929, gdzie chodziłem do Gimnazjum imienia Marszałka Józefa Piłsudskiego. To było gimnazjum bardzo patriotyczne i wśród nas… w ogóle miałem i rodzinę, i rodziców, i otoczenie szkolne zawsze bardzo patriotyczne. W ciągu dwóch lat należałem też do harcerstwa. Wojna była dla nas wielkim zaskoczeniem, a jeszcze większym było to, że tak szybko załamała się nasza obrona i front zbliżał się do Białegostoku. Mój ojciec był na emeryturze, [był] majorem lekarzem zawodowym, został powołany, zmobilizowany i był przydzielony do szpitala garnizonowego w Białymstoku. W związku ze zbliżającym się frontem postanowiono szpital ewakuować i cały personel szpitala i ranni, którzy byli, zostali załadowani do pociągu, to były wagony osobowe, bardzo długi pociąg był, z zamiarem dojechania do Rumunii. Z Białegostoku pociąg wyjechał 11 września. Zgłosiłem się jako ochotnik do wojska, bo byłem już po małej maturze, jako pomocnik sanitariusza. Zostałem przyjęty i również tym pociągiem jechałem. Pociąg do Baranowicz jechał dwa dni, następnie skierował się na południe i 16 września dojechaliśmy do Równego, miasto Równe na Wołyniu. Z 16 na 17 [września] już dalej nie ruszyliśmy, o świcie zobaczyliśmy czołgi radzieckie, które weszły i wszyscy byliśmy właściwie aresztowani. Udało się wielu osobom, wielu oficerom, zdobyć ubrania cywilne, tamtejsza ludność pomagała i w ten sposób ojciec nie dostał się do niewoli, tylko mieszkaliśmy trochę w Równym. Potem jak się sytuacja uspokoiła, to wróciliśmy do Białegostoku. W Białymstoku była całkowita zmiana sytuacji, ojciec oczywiście zorientował się, że nie ma sensu być tam, bo aresztują wszystkich wojskowych, mieliśmy jechać do Guberni, do Generalnego Gubernatorstwa, trzeba było jechać przez zieloną granicę. Ale niestety ojca aresztowano i w ten sposób już zostałem z matką i siostrą w Białymstoku. Okupacja radziecka była chyba jeszcze gorsza od okupacji niemieckiej. Aresztowania były po prostu na porządku dziennym, aresztowano dużo inteligencji. Patrzyłem na życie właściwie jako uczeń. Szkoły zostały całkowicie pozmieniane, należało chodzić do szkoły w miejscach, gdzie się mieszka. O ile przedtem były jakieś środowiska szkolne, to one zostały zupełnie pomieszane. Szkoły, tak zwane, były w języku polskim, z tym że część przedmiotów była po rosyjsku. Przez okres półtora roku właściwie z konspiracją się nie zetknąłem w Białymstoku, zresztą z Białegostoku kilkanaście tysięcy ludzi zostało wywiezionych do Rosji. Po prostu z całej Polski wschodniej około półtora do dwóch milionów ludzi wywieziono. Wojna była właściwie dla tamtej ludności wybawieniem z tej sytuacji jaka była i początkowo nie zdawano sobie nawet sprawy jak groźna może być okupacja niemiecka. W czasie okupacji niemieckiej właściwie nie było żadnych szkół, w Białymstoku nawet nie było kompletów. Trudno było o pracę właściwie jakąś, ale praca była i tak niskopłatna, więc właściwie dorabiało się przeważnie przywożeniem żywności do miasta, bo były trudności w zaopatrzeniu.
- Czy pan pracował w czasie okupacji?
Nie, troszeczkę taki drobny handel, tak jak większość moich kolegów, bo żywność była na kartki. Ale za handel mięsem były kary, bo to nie wolno było, ale chyba tak samo jak i w Warszawie, tak i tam rynek nieoficjalny istniał cały czas i był jakimś źródłem mego utrzymania.
- Kiedy pan dojechał do Warszawy?
W 1942 roku wstąpiłem do Związku Walki Zbrojnej, zresztą cały czas mieliśmy taki wewnętrzny kontakt między kolegami szkolnymi, ale wtedy już była formalna organizacja, już był kontakt z Warszawą. W ramach tego Związku Walki Zbrojnej były najpierw szkolenia, pewne informacje i zostałem wytypowany do szkoły podchorążych Armii Krajowej. Jak tą szkołę skończyłem, to był kwiecień, maj 1944 roku, były wpadki, polecono mi opuścić Białystok po prostu przed aresztowaniami i wtedy właśnie przeniosłem się do Warszawy.
- Nim pan zacznie opowiadać o Warszawie mam jeszcze jedno pytanie. Jak zareagowała pana rodzina na wiadomość o tym, że wstąpił pan do ZWZ?
Moja matka miała też takie same kontakty jak ja, tam były rodziny oficerów, zresztą to była cała inteligencja, tak że jak najbardziej się ucieszyła, choć bała się, że może coś mi się stać jak chodzę po nocy. Ale jak mówiłem: „Jadę dziś do szkoły.” „Bardzo dobrze, do szkoły podchorążych. Jedziesz do Warszawy? Bardzo dobrze, że jedziesz, ja tu sobie dam radę, a ty tam jedź.” To był obowiązek. Zresztą moja mama pochodzi z ziemiaństwa, miała jeszcze siedmioro rodzeństwa, z tego trzej bracia walczyli w I wojnie światowej, a ten najmłodszy jeszcze był powstaniec śląski również, bo był kadetem ze Lwowa i wtedy walczył, zresztą był zawodowym wojskowym i brał udział w II wojnie światowej. To było tak naturalne, po prostu to był obowiązek, nad tym nikt się nie zastanawiał.
- Wyjechał pan do Warszawy.
Wyjechałem do Warszawy, tutaj miałem znajomych i tutaj miałem już te kontakty jakie były.
- Co pan robił przed Powstaniem w Warszawie?
Właściwie to były trzy miesiące, czy dwa miesiące jak byłem przed Powstaniem, to była jakaś aklimatyzacja. Nie pracowałem wtedy, tu był problem zdobycia kenkarty fałszywej, meldunku. Miałem szereg takich nawet spotkań w ramach konspiracji.
- Jak pan trafił do „Baszty”?
Do „Baszty” trafiłem… po prostu byłem na Mokotowie, to był ten fakt.
- Czy pamięta pan moment wybuchu Powstania? Kiedy pan się dowiedział o tym, że Powstanie wybucha?
Była mobilizacja kilka dni przed Powstaniem, co robiło wielkie wrażenie. Już zresztą stale było słychać komunikaty przed Powstaniem, przez kilka dni latały samoloty, było pochmurnie, więc od czasu do czasu strzelano do nich, ale chowały się między chmurami. Były napisy, nawet widziałem, to znaczy: „Chwyćcie broń!” Był wydawany tak zwany „Biuletyn Informacyjny”, który codziennie informował, co się dzieje. Słychać było odgłosy walk artyleryjskich za Wisłą, czyli na to czekaliśmy. Była mobilizacja, czekamy: „Do domu, przyjdźcie jutro o tej i o tej godzinie.” Tego dnia właśnie wracaliśmy, jechaliśmy tramwajami, spóźniliśmy się trochę na Mokotów. Wtedy zaczęło się Powstanie i byłem razem z moim przyjacielem szkolnym z Białegostoku, z którym byłem razem w podchorążówce. I wtedy popołudniu byłem ranny w udo. Miałem [postrzał] w udo, to był pocisk karabinowy, który kontuzjował nerw kulszowy. Ta kontuzja spowodowała, że noga stała się zupełnie bezwładna. Wtedy zostałem przeniesiony do szpitalika powstańczego, który się mieścił przy ulicy Narbutta, u wylotu ulicy Kieleckiej. To było mieszkanie państwa Czajkowskich, bardzo zamożnych obywateli Warszawy, piękne mieszkanie przygotowane na wiele miejsc dla rannych, ale byłem tylko sam, bo to był teren zajęty przez… tak zwany teren niemiecki. Barykady nasze były po wschodniej stronie Alei Niepodległości i w nocy przychodził do mnie mój przyjaciel, mówił jak jest. Przychodziła też sanitariuszka, Ewa Orzechowska obecnie Iglińska i jeszcze kilka osób sporadycznie. Dla mnie to było przykre, że Powstanie już się pewnie zaraz skończy, a ja w ogóle nie biorę w tym udziału. Ale Powstanie się przedłużało, tutaj mówią o wysiedleniu ludności, że Niemcy mówili: „Będziemy was wysiedlać.” Widziałem jak się domy paliły, Niemcy podpalali poszczególne domy. Mówię: „Jak by się dostać?” Ale Ewa mówi: „Ja ci coś spróbuję pomóc.” Ona chodziła po ulicach bardzo dzielnie, mimo ostrzału i mimo, że wiele osób zginęło właśnie z takich zwykłych ostrzałów, z okien Niemcy strzelali. Mówi: „Mam już nosze, mam kolegów, którzy cię przeniosą.” Tylko zastanawiała się kiedy i mówi: „Najlepiej to będzie między dwunastą a drugą w południe.” „Myślałem, że to gdzieś w nocy.” „Nie, bo wtedy Niemcy mają przerwę obiadową, przejdziemy jakoś ogródkami.” I udało się.
- Ile czasu pan spędził w tym szpitalu?
To było 11 sierpnia jak wychodziłem, czyli około dziesięciu dni. Noga dalej była bezwładna, ale rana się już trochę podgoiła, w każdym razie normalnie się goiła. Przeniesiono mnie, byłem kilka dni w szpitaliku przy ulicy Misyjnej, mały szpitalik powstańczy. Ale ponieważ rannych już było coraz więcej, więc postanowiłem wyjść z tego szpitalika i pomogli mi dotrzeć do domu, gdzie mieszkałem, przy ulicy Ludnej, to jest boczna od Dolnej. Tam byłem kilka dni, ale wśród cywilów atmosfera była taka, że nie mogłem tego znieść, że po prostu wszyscy żyli w strachu, w piwnicach przeważnie, więc za pośrednictwem mego kolegi prosiłem: „Znajdź może mi coś.” O tyle mi się poszczęściło, że dowódca kompanii, Jerzy Jung, pseudonim „Stanisław”, to była Kompania „K2”, mówi: „Dobrze, ja wezmę tego pana na szefa kompanii.” Szef kompanii to jest taka praca administracyjna, ale przy mojej trudności w chodzeniu, to jak najbardziej ucieszyłem się, że byłem w ogóle wśród powstańców normalnie. Moje zajęcia jako szefa kompanii, były rozliczne, przede wszystkim kontakt z dowództwem batalionu, codzienne pisanie meldunków o stanie osobowym , o ilości amunicji, o ilości broni, sprawy zaopatrzenia, sprawy leków, wszelkie problemy z tym były robione. Czasem musiałem sam chodzić, utykając z laską, ale miałem dwóch młodych chłopaków, gońców, którzy chętnie wszędzie biegali. Dzięki temu, tak jak teraz wspominam, miałem kontakt większy z dowódcami plutonów, właściwie znałem więcej ludzi z kompanii niż ktoś, kto był tylko wewnątrz. Okres sierpnia to był okres względnie spokoju już u nas, to znaczy w drugiej połowie sierpnia, jak byłem, dlatego że nasze tereny powiększyły się i doszliśmy aż na Czerniaków, Sielce. We wrześniu już sytuacja była coraz trudniejsza, bo Niemcy wypierali nas z południowych i ze wschodnich terenów zajętych poprzednio. Z tym, że nawet w ramach spokoju to statystycznie dziennie dwóch ludzi ginęło. Zawsze jakieś akcje były, jakieś wyjścia, jakiś patrol, czy nawet tak [przypadkowo] ginęli. Ginęli przeważnie od strzału, dlatego że byliśmy tak blisko Niemców, że na nasze tereny ani artyleria nie strzelała, ani samoloty, które rzucały bomby. To wszystko było troszeczkę dalej, w centrum Mokotowa. Potem zwracałem się już do kapitana, bo już też awansował z porucznika na kapitana, dowódcy kompanii żebym po prostu dostał drużynę, ciągle ktoś ubywał i mogłoby to być. Znalazł nowego kandydata, starszego sierżanta na moje miejsce i objąłem drużynę. Moim dowódcą plutonu był porucznik „Bolek”, Bolesław Trąbczyński… Kwatera nasza była przy ulicy Wielickiej 33, a placówkę mieliśmy przy ulicy Wielickiej 23. To było na południu naszych terenów, dalej na południe już byli Niemcy. Był dom murowany, jednopiętrowy i objąłem tą placówkę, więc jak zwykle, ustawienie warty, zmienność wart, czujki i tak dalej. Zobaczyłem gdzie i jaką broń wstawić, jaka kolejność, kto może spać, kto ma czuwać. Wstałem o świcie, normalnie brzask, spokój, nic się specjalnie nie działo, ale potem meldunek od kolegi, mówi: „Czołg zbliża się.” Coś słyszę, rzeczywiście czołg się zbliża, powoli jedzie. Obserwujemy wszędzie, nie widzimy nigdzie żadnej piechoty, a czołg nigdy nie był sam, bo byłby bezbronny, więc stanął około trzydzieści metrów przed barykadą i cisza. Nie słychać żeby była jakakolwiek piechota i padł jeden strzał czołgu w dom, zakurzyło się, w środku wybuchł pocisk, ale nikomu nic się nie stało szczęśliwie i dalej nic. Myślę: „Rzucimy gamon.” Mieliśmy dwa gamony i ktoś mówi: „Może dorzucę.” Nie dorzucił, ale to był kilka metrów przed czołgiem wybuch, więc zorientował się, że barykada jest broniona. Oddał drugi strzał, wtedy powiedziałem tym chłopcom, którzy byli po bokach: „Dajcie krótkie serie, tak mniej więcej gdzie może być piechota.” Tam były jakieś krzaki. „Może kogoś traficie, a przynajmniej widać, że jesteśmy tutaj.” Oddali, bez odzewu żadnego i nie wiem jak długo czołg stał, czy to było piętnaście, czy dwadzieścia minut mniej więcej, powoli się wycofał. Równolegle z nami była placówka przy ulicy Puławskiej 162. Ta placówka również była atakowana, ale to było w wysokim, dwupiętrowym, czy trzypiętrowym domu, który miał ścianę zewnętrzną i stąd można było bezpośrednio walić, były porobione otwory pocisków czołgowych. Rozgorzała walka, rzeczywiście było słychać nasze strzały i niemieckie. Po jakimś czasie widzę, że placówka się wycofuje. Potem dowiedziałem się, że zginął mój kolega serdeczny, Zdzisław Kozłowski. Ale nie mam żadnego rozkazu, pilnuję całej sytuacji, po jakimś czasie przychodzi goniec z rozkazem wycofania się. Wycofujemy się najpierw do naszych kwater przy ulicy Wielickiej 33… Aha, jeszcze goniec powiedział, że spotkanie mam z moim dowódcą, z „Bolkiem”, w domu przy ulicy Naruszewicza 24. Idziemy, teren był otwarty, bardzo płytki rów dobiegowy i wtedy gdyśmy szli teren był pokryty ogniem. To było coś okropnego, po prostu pociski bez przerwy, leciały „krowy”, artyleria, od czasu do czasu latały samoloty. Najgorsze były granatniki, ponieważ nie było słychać ich odgłosów jak nadlatują, po prostu nagle w ciszy wybuchają. Jak szedłem rowem dobiegowym, zresztą szedłem mniej więcej w środku, ale potem wszyscy już mnie wyprzedzili, bo bardzo powoli szedłem z uwagi na swoją nogę, to widziałem dwie osoby zabite w rowie. Zabite były w czasie naszego powrotu, bo wtedy ten goniec, który przyszedł, pytałem się go później: „Czy widziałeś kogoś leżącego w rowie?” „Nic.” Już nie mówię o takich… jak wygląda, to po prostu jest piekło, a równocześnie patrzy się naturalnie, bo takie jest życie, trzeba iść. Doszedłem szczęśliwie, chyba wszyscy z nas doszli szczęśliwie na ulicę Naruszewicza 24 i przychodzi do mnie „Bolek”, mówi: „No, dobrze że jesteś. To chodź, wyjdziemy tutaj. Pierwsza linia obrony padła, druga już się łamie, ustawimy trzecią. Chodź ustalimy, w którym miejscu ustawimy broń maszynową i będziesz miał ten dom i następny. Obsadź swoimi ludźmi.” Wychodzimy na schody, na zewnątrz i pada pocisk artyleryjski. Dostaję w rękę, porucznik dostaje tutaj jakoś, pada na mnie. Myślałem, że on jest zabity, ale szczęśliwie nie miał żadnych złamań kostnych, tak że nawet był mniej ranny ode mnie. Miałem kość przebitą odłamkiem, główna żyła, która tędy przechodzi, była urwana. Ponieważ w tym domu od razu były sanitariuszki, więc zaczęły mnie trzymać tutaj za tętnicę żeby krew nie szła. Jak jest duży upływ krwi, oczywiście ręka tak lata jak bezwładna zupełnie, bo zupełnie była nieruchoma. Jak to zwykle, mówię, kto przejmie po mnie dowództwo, ale dwóch kolegów już ze sobą się sprzecza, kto weźmie po mnie stena. Jeszcze pamiętam, że w kieszeni mojej marynarki jest magazynek, tyle pamiętam. Potem sanitariuszki trzymają mnie za tętnicę, jakiś opatrunek, jaki można było zrobić, ale rana była taka, wszystko rozerwane, że trudno było o opatrunek. Przychodzi lekarz, który był z nami w kompanii, tak popatrzył na to co jest, mówi do mnie: „Jest jedenasta, wpół do dwunastej, no to jak ci nie podwiążą tych żył, to o pierwszej umrzesz. To idziemy do szpitala.” On był bardzo odważny, zresztą nie przeżył Powstania, a mnie było już wszystko jedno, więc wziąłem go tak za rękę, on trzymał moją tętnicę i tak doszliśmy do szpitala Elżbietanek. Lekarz przychodzi do mnie, to był właściwie student po trzecim roku, jak potem się dowiedziałem, popatrzył na to, mówi: „Obcinamy, trzeba obciąć.” Mówię: „Nie zgadzam się.” „No to umrzesz.” To powiedziałem: „To umrę.” Bo tak sobie myślę: „No, żyć bez ręki to nie ma sensu.” Ale myślę, że wtedy dla nas, dla wielu z nas, większość mówiła: „Lepiej zginąć niż być rannym w tej sytuacji.” Zresztą i tak jakoś wiedzieliśmy, że chyba wszyscy zginiemy, bo Powstanie upadnie. Czyli w tej chwili to wydaje się, czy później wydawało się nierozsądne, ale wtedy rzeczywiście tak myślałem. Więc założył mi jakiś opatrunek, krew już przestała płynąć, już jakoś sama się zaczopowała. Zresztą potem przyszedł drugi raz: „Obcinamy rękę?” „Nie.” „To umrzesz, mówię ci, że umrzesz.” Mówię mu nawet: „Zejdź z horyzontu.” Przyszedł ksiądz, wyspowiadał formalnie, dał wiatyk na drogę, opłatek jako komunię i tak spokojnie siedzę. Przyszedł trzeci raz, już tak nie mam siły, drzemię zupełnie, on mówi: „No co, zgadzasz się?” „Nie.” „Nie? No to zrobię ci opatrunek.” Zrobił, krew już właściwie takim strumieniem nie płynęła, w tą dziurę włożył cały bandaż wyjęty z papieru, obłożył to trochę watą, trochę ligniną, obwiązał… Aha, jeszcze część kości sterczała tak do góry, bo to poniżej stawu było. Jakoś ją przygiął, złożył wszystko, mówi: „No to dobrze, to już jest tak.” Jeszcze pytam się go: „Kiedy następny opatrunek?” On się zdziwił, że o to pytam, mówi: „Za sześć tygodni.” Zrozumiałem już o co chodzi, że on myśli, że na pewno umrę, ale trudno. Leżałem potem w pokoju, w szpitalu Elżbietanek, razem z moim dowódcą, porucznikiem „Bolkiem” i chyba następnego dnia, dwudziestego piątego, przyszli koledzy do porucznika i mówią: „Panie poruczniku, zabieramy pana dalej na kwaterę.” Mówię do niego, do porucznika mówię: „Panie poruczniku, zostaliśmy ranni od jednego pocisku, to chodźmy razem.” Ale nie miał mnie kto nieść, bo były jedne nosze i dwóch noszowych. Była nasza łączniczka, która mówi: „Jak możesz iść, to ja z tobą pójdę.” Mówię: „Nie boisz się?” „Nie boję.” Szliśmy w nocy, ciemno, przez Park Dreszera, Niemcy już zajęli część wylotu do Parku Dreszera od Alei Niepodległości i z karabinu maszynowego strzelali wzdłuż parku. Strzelali kulami świetlnymi, to znaczy co piąta kula świeciła i ciągle były takie błyskawice. Nie mogłem padać, ona też mówi: „No to jakoś idziemy.” I szliśmy na tyle powoli, na ile mogłem iść. Mogłem iść, a nie mogłem stać, jak stawałem, to od razu mdlałem, więc musieliśmy tak krok za krokiem iść i przeszliśmy. Rozdzielono nas wtedy, to było po piwnicach, z moim porucznikiem, oni poszli oddzielnie, już razem się nie spotkaliśmy, przy ulicy Bałuckiego w piwnicy. W piwnicy przespałem jedną noc, dwudziestego szóstego normalny dzień, zaczyna się strzelanina, artyleria wali. Dowiedziałem się wtedy, że od Niemców dzieli nas tylko Park Dreszera. Popołudniu dowiaduję się, że już Mokotów padnie, już najwyżej jeden dzień jeszcze może się bronić, albo i nie i wtedy ci, którzy są zdolni do noszenia broni idą do kanałów. Tak jak widziałem tą sytuację ranny będąc, widząc ludność, tak to jest dobrze chyba oddane w filmie „Kanał”. Popołudniu, jak już wiadomo było i wieczorem, jak już wiadomo było, że Mokotów padnie, wszyscy, kto tylko mógł być, zbierali się żeby iść do kanałów. Wprawdzie były przepustki, ale podobno jakoś niektórzy starali się dojść bez przepustek i cały personel wieczorem już wyszedł. Sanitariuszek nie ma, nas kilku rannych leży, którzy już nie mogą się zupełnie ruszać, a piwnice były ze sobą połączone, bo były zrobione otwory między piwnicami i to były takie podziemne przejścia, zabezpieczone przed ostrzałem, przed bombardowaniem. Leżeliśmy tak półtorej, może dwie godziny, nikt z nas, jeden do drugiego, ani słowa nie powiedział, każdy był ze swoimi myślami. Zastanawiałem się czy jeszcze rano obudzę się, czy nie, i słychać było jak czasem ktoś idzie, słychać głosy, żywa rozmowa i jak wchodzą do nas, to milkną. Widzą tylko światełko i trzech ludzi skazanych już na śmierć, ale później wieczorem wracają ci, którzy już się nie dostali, zaczęło się normalne życie. Dwudziestego siódmego rano, oczywiście taki sam poranek, jest najpierw strzelanina, potem cichnie. Przychodzi do mnie mój dowódca, kapitan Jung czyli „Stanisław”, mówi: „Wiesz, jest kapitulacja. Dwóch majorów poszło, major «Burza» i…” Nie pamiętam już pseudonimu drugiego majora. „Poddajemy się na warunkach kombatantów.” Akurat jak rozmawiamy, przychodzi „Jim”, dowódca drugiego plutonu, i mówi: „Panie kapitanie, dostałem rozkaz oddać broń. Co mam robić?” Kapitan akurat ma łzy w oczach, ja też, odwraca się od niego i mówi tak: „Dostałeś rozkaz?” „Dostałem.” „To wykonaj.” Potem jeszcze taki mały, maleńki incydent przypadkowy. Przez okienko w piwnicy wpada granat, wszyscy uciekają, kto jeszcze mógł chodzić. Jeden z rannych, który leży na łóżku, obraca się krzycząc, bo miał nogi połamane, żeby się skryć przed granatem, a ja patrzę na granat, zdaję sobie sprawę, że to już koniec i czekam kiedy wybuchnie. On nie wybucha i myślę, że jak się na coś czeka, to się czas dłuży, jak na śmierć, to jeszcze więcej. Ale okazuje się, że granat nie wybuchł, nie był odbezpieczony. Ktoś nie chcąc oddać granatu Niemcom, wrzucił go do piwnicy żeby nie dać. Niemcy do piwnic nie wchodzili, zostaliśmy wyniesieni, to było normalne wojsko. Nie było żadnych szykan przez cały czas kapitulacji, u nas nie było własowców. Potem podjechały podwody i wywieźli nas na Wyścigi. Na Wyścigach w dawnych stajniach były ułożone sienniki, gdzie normalnie były stanowiska dla koni i leżeliśmy na siennikach. Trzeba było się zdecydować czy idziemy do niewoli jako jeńcy, jako żołnierze, czy jako ludność cywilna. Dowództwo mówi: „Niech każdy decyduje, nie wiemy, jaka jest mądrzejsza decyzja. Kto przeżyje, a kto zginie.” Ale jak tak nie wiadomo, to lepiej ginąć jako żołnierze i zdecydowałem się [iść] jako żołnierz. Część zdecydowała się jako cywile, tak było podzielone. Żołnierzy potem załadowano chyba już następnego dnia… Jeszcze pamiętam świt następnego dnia, najpierw chodzi kilka osób, cichutko sprawdzają, kto żyje i szereg sienników po prostu wyciągają, wysuwają spod tych, którzy zmarli w nocy. Załadowali nas do pociągu towarowego, to były zwykłe węglarki, i zawieziono do Skierniewic. Jechaliśmy cały dzień, dosyć długo, już nie wiem, jaką drogą, bo to jest siedemdziesiąt kilometrów, ale chyba jechaliśmy okrężnie gdzieś. Wyładowano nas do obozu przejściowego, bezpośrednio z wagonów, bo obóz był przy torach kolejowych. Tam byłem dzień, albo dwa i w obozie była selekcja. Ciężej rannych, około sto sześćdziesiąt osób, może do dwustu, nie mogę określić, przeniesiono do szpitala miejskiego w Skierniewicach. Ta ilość po prostu przekraczała możliwości szpitala, wszystkie sale, pomieszczenia, kancelarie, gdziekolwiek i oczywiście korytarze zapełniono łóżkami i siennikami, bo nie było tyle łóżek i tam leżeliśmy. Wtedy zaczęła się nami opiekować tamtejszy oddział „Sroka”, Armia Krajowa rejon „Sroka”. Było kilkadziesiąt dziewczyn wyszkolonych jako sanitariuszki, właściwie były jako salowe a nie sanitariuszki, ale oddawały krew, pomagały we wszystkim. Bardzo wielka pomoc była, były dzień i noc przy nas.
- Może wróćmy jeszcze na chwilę do tego, co działo się w czasie Powstania, a później opowie nam pan to, co było od czasu Skierniewic. Jak zapamiętał pan w czasie Powstania żołnierzy strony niemieckiej, tych których pan spotykał w walce i tych, którzy na przykład byli wzięci do niewoli? Czy może pan coś o mich opowiedzieć?
Nie spotykałem żołnierzy, po prostu żołnierzy nie widziało się, mało kto widział żołnierzy bezpośrednio w walkach, nie spotkałem również jeńców. Natomiast mogę wrócić do początku mojej opowieści, jak jechałem pociągiem z Białegostoku do Równego. Był jeden jeniec niemiecki, to był lotnik, nawet pamiętam, nazywał się Hans Detner. Mówił, że był lotnikiem na myśliwcu, dosyć dużo z nim rozmawiałem, ponieważ znałem niemiecki, mało kto znał język niemiecki. On po prostu był jako jeniec, nawet warty przy nim żadnej nie było, bo nie było potrzeby, po prostu taka była sytuacja. Opowiadał dużo o sobie, zachowywał się zupełnie normalnie, bardzo kulturalnie i nasi sanitariusze, żołnierze też go traktowali jako normalnego żołnierza, na tyle ile umieli mówić po niemiecku. Opowiadał, że był w Batalionie „Kondor”, nie wiem czy to Batalion, czy Skrzydło „Kondor”, które walczyło w wojnie domowej w Hiszpanii. Tylko z nim miałem kontakt, jako z jeńcem niemieckim. Natomiast spotkałem żołnierzy niemieckich na Wyścigach, najpierw jak wychodziliśmy, zachowywali się bardzo przyzwoicie. Jak byłem na Wyścigach, byli lekarze niemieccy, bardzo na miejscu, ani nie pokazywali swojej wyższości, normalnie rozmawiali z lekarzami. Taką pomoc jaką mogli dać w postaci leków, bandaży i czegoś… tak dokładnie tego nie wiem, ale nikt nie narzekał na kontakty z Niemcami. Również nie narzekano na kontakty z Niemcami w tym obozie przejściowym w Skierniewicach.
- Od początku Powstania do obozu w Skierniewicach był pan w czterech szpitalach. Czy może pan opowiedzieć coś o atmosferze, jaka tam panowała, o tych ludziach, którzy tam pracowali?
W ogóle w pierwszym szpitaliku, jak byłem jedynym rannym, to wszyscy byli, że mogą coś zrobić dla powstańca, że to był ich wkład po prostu dla Powstania. Przecież sanitariuszki przychodziły, nie tylko Ewa, ale przychodziło jeszcze kilka innych sanitariuszek, już nie pamiętam ich pseudonimów. W szpitaliku na Misyjnej jak byłem, to nawet obserwowałem jak lekarz robi operację, po prostu widać było narzędzia wygotowane w jakimś naczyniu, nie było wszystkiego. Ale bardzo dobre były pielęgniarki, starały się o wszystko, o jedzenie, księża przychodzili. Chyba nawet pamiętam jak ktoś przychodził i grał na skrzypcach. Po prostu jakiś koncert skrzypcowy zrobił dla rannych powstańców żeby im umilić pobyt.
Cywil, już ktoś starszy, on nie był żołnierzem, ale przychodził: „Zagram wam.” Nawet nie wiem kto, czy z orkiestry, czy nauczyciel śpiewu, czy ktoś, w każdym razie tak to było. Szpital Elżbietanek, wtedy było natarcie na Mokotów, dwudziesty czwarty i dwudziesty piąty. Wtedy właściwie najwięcej powstańców zginęło z „Baszty”, właśnie w czasie natarcia. Jak mamy spisy naszych powstańców, z naszej kompanii, to najwięcej są te daty, dwudziesty czwarty, dwudziesty piąty i dwudziesty szósty. Największe straty ponieśliśmy, praktycznie wszyscy oficerowie byli ranni, cała kadra. Z naszej kompanii zostało kilkanaście osób zdolnych jeszcze do walki. Z tego co pamiętam, to była kolejka rannych czekających na opatrunki i wszyscy lekarze dwoili się jak tylko mogli. Zdaje się, cały czas pracowali aż do upadłego, tak to wyglądało. Potem już jak przyszedłem na ulicę Bałuckiego, w piwnicach byli lekarze, ale już wtedy to tylko były właściwie dwa dni, to już tylko siostry były. Jak komuś było potrzeba, to opatrunki, oczywiście jedzenie, baseny, takie wszystkie rzeczy. To była obsługa chyba nawet lepsza jak obecnie w szpitalach. W każdym razie bardzo serdeczna.
- Na początku Powstania trafił pan jako ranny wśród ludności cywilnej. Czy może pan coś powiedzieć o atmosferze jaka panowała właśnie wśród ludności cywilnej? Jak oni reagowali na walkę?
Nawet jak przechodziliśmy gdzieś, jeszcze jak byłem ranny, to w piwnicach bili brawo. Ludność bardzo nam pomagała, bardzo rozumiała jak wygląda sytuacja.
- Czy może pan opowiedzieć coś o życiu codziennym w czasie Powstania? Skąd pana oddział brał żywność, ubranie?
W czasie Powstania Mokotów był w wyjątkowo dobrej sytuacji, jeżeli chodzi o zaopatrzenie. Mieliśmy pod dostatkiem kartofli, bo były ogródki. Mieliśmy pomidory, cebulę i jakieś warzywa też z ogródków. Widziałem jak od nas koledzy wychodzili po prostu kopać kartofle w nocy. Ale widziałem też bardzo tragiczny wypadek, gdzie w ciągu dnia słyszę jakieś wołanie o pomoc na polu kartoflanym. Stamtąd wychodzi, dla mnie to był szok, bo pierwszy raz spotkałem się z taką raną, wychodzi kobieta, która ma rozpruty brzuch, trzyma swoje wnętrzności. Poszła dzieciom ukopać kartofli i kula rozpruła ją, więc od razu staraliśmy się jej pomóc, ktoś pobiegł, to co mogłem się włączyłem, zanieśli ją do jakiegoś miejsca gdzie może mieć opatrunek. Tragiczne to było, czyli część ludzi też ginęła właśnie przy takich okazjach. Jeżeli chodzi o zaopatrzenie, Mokotów jeszcze miał zaopatrzenie, jeszcze były sklepy, z których ludność cywilna też dostawała. Problemem była woda, początkowo jeszcze wodociągi jakoś o dziwo działały, a potem to już były tylko studnie i zaopatrzenie takie. Jeżeli chodzi o kompanię, to mieliśmy trochę centralnego zaopatrzenia, była cała akcja zaopatrzenia, dostawaliśmy przydział chleba. Kiedyś w naszej kompanii zdobyto dwie krowy, które oczywiście nie uniknęły śmierci i to było zaopatrzenie na jakiś dłuższy czas. Jako ciekawy przypadek, na naszej kwaterze przy ulicy Wielickiej 33 ktoś trzymał kozy, tak że nawet ten właściciel mlekiem się dzielił z nami. Staraliśmy się dawać dla rannych taką rzecz. W każdym razie Mokotów nie odczuwał w tragiczny sposób problemów żywnościowych. Znamienną cechą dla Mokotowa był sztuczny miód, ponieważ była fabryka sztucznego miodu, to miodu było pod dostatkiem. Tak że od tej pory już nie jadłem nigdy sztucznego miodu i chyba mało kto z nas.
- W swojej wypowiedzi mówił pan o tym jak w czasie pobytu w szpitalu przyszedł do pana ksiądz. Czy spotykał się pan z innymi przejawami życia religijnego w czasie Powstania, na przykład msze święte, śluby?
Tak, w kościele Św. Michała chyba był wtedy ksiądz Zieja, zdaje się… Tylko nie wiem czy on był u Michała, czy… W każdym razie były msze, byli kapelani, odwiedzali powstańców. Widziałem tylko w szpitaliku, ale przypuszczam, że w innych oddziałach też się spotykali. Zresztą były znane jakieś śluby nawet powstańcze.
- Czy w pana oddziale czytywano prasę, słuchano radia w czasie Powstania?
Tak, mieliśmy prasę, była „Baszta”, to było takie pismo na powielaczu odbijane, tak że mieliśmy wiadomości stale i był wydawany „Biuletyn Powstańczy”. Codziennie, jak byłem szefem kompanii, to dostawaliśmy i rozdzielałem to też.
- W momencie, kiedy był pan szefem kompanii miał pan dwadzieścia jeden lat. Jak koledzy ustosunkowali się do tego, był pan bardzo młody na takie stanowisko?
Po mnie to był już starszy sierżant, ale po prostu byłem. Był rozkaz dzienny pamiętam, który mówił, że szefem kompanii jest taki i taki i poleca przyjmowanie moich rozkazów, nie pamiętam jak to było zredagowane. Chodziło o to żeby jak ktoś jest wyższy stopniem, nie było mu to dziwne, że młodszy stopień daje jakieś polecenie. Starałem się nie wykorzystywać tego, ale zawsze jak mówiłem, to z polecenia porucznika, czy kapitana, proszę o to i o to.
- Czy pamięta pan, z jakim uzbrojeniem zaczynał pan Powstanie? Miał pan jakąś broń na początku?
Nie, wtedy nie miałem broni.
- Czy pana oddział spotykał się ze zrzutami?
Nie, od nas nikt nie wychodził do zbierania zrzutów, to znaczy nasza kompania nie brała udziału w zrzutach.
- Dobrze, to może przejdźmy dalej, do tego co działo się od momentu, kiedy znalazł się pan w Skierniewicach.
W Skierniewicach dla mnie kilka pierwszych dni były takie, nie wiadomo czy przeżyję, czy nie przeżyję. Właściwie byłem półprzytomny, nie wiem, czy to była maligna, czy gorączka, ale właściwie dopiero po tygodniu już jakoś byłem wśród tych, przynajmniej tak mi potem powiedziano, że uważano, że dam sobie radę i organizm przetrzyma. Nie dostałem ani dodatkowej krwi, żadnej transfuzji i nie było ogólnego zakażenia, organizm zwalczył wszystko. Okazuje się, że rana powoli goiła się, potem jeszcze miałem problemy z tym, ale to jest mniejsza sprawa. Nawiązałem kontakty z ludnością miejscową, zawsze bardzo dużo osób ze Skierniewic przychodziło do nas i ponieważ stale ubywało jeńców, Niemcy postawili wartę przed szpitalem i pilnowali, codziennie liczyli ilu nas jest, żeby nie uciekali. Ucieczki były różne, niektórych wynoszono do kostnicy, spisywano jako zmarli i potem odchodzili. Pewnego dnia miałem uciekać, bo już mogłem chodzić, rana się na tyle podgoiła, ale ostrzeżono mnie, że nie wyjdę, bo jestem pod obserwacją. To był czwartek i wszystkim mówiłem, że wychodzę w niedzielę. Poprosiłem siostry o ubranie, a siostra mówi: „Ja panu nie mogę dać ubrania, bo mnie będą pytać, czy panu pomagałam. Mnie nie wolno kłamać.” To była siostra zakonna, taka była religijna. Trudno z tym się pogodzić. Postanowiłem uciekać w sobotę, kiedy w ogóle nawet jeżeli ktoś mnie obserwował, to wszystko było dobrze. Pożyczyłem ubranie od jednego księdza, który leżał, to był ksiądz Białek, nieżyjący już jezuita i w jego ubraniu wyszedłem. Miałem fałszywą legitymację, zupełnie na inną osobę, gdyby wartownik się pytał. Wtedy kulałem, ale jedna z sanitariuszek przyszła do szpitala i razem z nią wychodziłem powoli, w takim momencie, kiedy właściwie nikt nie odwiedzał i nikt nie przychodził. Minęliśmy spokojnie wartownika, ona go pozdrowiła: „Właśnie wychodzimy.” Tak wyszliśmy.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Do Warszawy wróciłem jak już wojska radzieckie wkroczyły. Jeszcze byłem pewien czas w Skierniewicach, potem wróciłem do Warszawy. Warszawa była zupełnie rozbita, tak że w Warszawie lewobrzeżnej nie było nic. Zatrzymałem się u moich znajomych na Pradze przez jakiś czas. Zresztą chodziłem jeszcze na opatrunki do szpitala i postanowiłem jakoś się ruszyć. Pojechałem do Krakowa, tam miałem rodzinę i ponieważ zobaczyłem, że istnieje Akademia Handlowa, która przyjmuje studentów i która liczy tak zwany rok 1944-1945. Czyli po prostu ten rok trwał aż do września roku 1945, ale w sensie roku szkolnego liczył się jako 1944-1945 rok. Tam zostałem, studiowałem na Akademii przez trzy lata.
- Czy to była ta rodzina z Białegostoku?
W Białymstoku nie miałem rodziny, bo moja rodzina, rodzice pochodzą ze Lwowa, ojciec z Sądowej Wiszni spod Lwowa, ale jako zawodowy wojskowy był skierowany tam do pracy. Ponieważ już kilka lat pracował w wojsku, poszedł na emeryturę i już nie wracał w swoje strony tylko dalej mieszkaliśmy w Białymstoku.
- Spotkał pan rodziców po Powstaniu?
Nie, ojciec był aresztowany przez Rosjan w 1940 roku, a mama była w Białymstoku. Potem zresztą też była aresztowana przez okupanta radzieckiego, bo partyzanci się u mamy zatrzymywali. Siedziała kilka miesięcy, potem była amnestia Armii Krajowej i w ramach tego wyszła z więzienia.
- Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?
Chyba początek Powstania, że wreszcie jest Polska, że jesteśmy wolni, to znaczy nie, że jest Polska, ale że nie jest okupacja i że można coś robić, że można mieć broń, że można strzelać, że można być wolnym. Chyba to, że to był sam początek, ale potem przede wszystkim jak dostałem się właśnie z terenów niemieckich do Powstania, że znowu jestem tym, który może działać. W ogóle moje losy zmieniły się zupełnie i to wpłynęło [moją przyszłość], bo gdybym był ranny i wyszedł z ludnością cywilną, to nie byłbym powstańcem, inna byłaby historia mego życia.
- A jakie jest najgorsze wspomnienie z tych czasów?
Właściwie nigdy nie byłem takim pesymistą, nawet jak miałem umrzeć, to jakoś tak traktowałem to w sposób naturalny. Chyba gorzej by było gdyby było jakieś cierpienie fizyczne, straszny ból, to mogłoby być ciężkie. Ale świadomość śmierci wtedy, kiedy większość moich kolegów już umarła, nie była tak tragiczna. Często teraz śmierć bliskiej osoby ciężej znoszę, niż wtedy śmierć kolegi, z którym przed chwilą rozmawiałem.
- Czy po 1945 roku był pan w jakiś sposób represjonowany?
Tak, z Krakowa po studiach pojechałem do Gdańska, bo na studiach myślałem o handlu zagranicznym, bo to jest świat otwarty, zresztą i języków się uczyłem. Pracowałem w maklerce w Gdańsku i w Gdyni, to rzeczywiście świat był otwarty, miałem kontakt z… Makler okrętowy to ma kontakt bezpośrednio z armatorami i z kapitanami statków. Pracownik firmy maklerskiej bezpośrednio kontaktuje się z kapitanem, więc wchodzi na statek, jest przy odprawie paszportowej, przy odprawie celnej, załatwia wszystkie sprawy w imieniu kapitana, w imieniu armatora. Niektórzy kapitanowie nawet mówili, właściwie dwóch mówi: „Chcesz? Możesz ze mną wypłynąć za granicę.” Zwyczajem było, że rewizję przeprowadza się na całym statku za wyjątkiem kabiny kapitana i rzeczywiście chyba to było stosowane. Ale dalej nie mogłem pracować, ponieważ przeszkadzało w tym to, że byłem w Armii Krajowej. Musiałem wyjechać, wróciłem do Warszawy. Udało mi się dostać do Centrali Handlu Zagranicznego Winex, też przez znajomość, bo moja żona już tam pracowała. Pracowałem półtora roku i jak miałem być awansowany już na szefa działu, to już była inna ranga, nie jako pracownik najprostszy, najniższy, to okazało się, że nie mogę pracować w handlu zagranicznym i dano mi wymówienie. Szukałem pracy…
- To też było związane z tym, że był pan w Armii Krajowej?
To, że byłem w Armii Krajowej. Szukałem pracy i nie mogłem znaleźć nigdzie dla siebie, wreszcie jedna koleżanka z kadr mówi: „Słuchaj, ty nigdzie nie znajdziesz pracy, najwyżej pracę fizyczną.” Ale udało mi się… Szukałem w biurach projektowych, oczywiście to nie działało, ale wreszcie dostałem pracę w Przedsiębiorstwie Budowy na Muranowie, tam byłem w dziale planowania. Umówiłem się na pewną grupę, na pewną stawkę, zresztą dosyć możliwą jak mi się wydawało i tam pracowałem. Ale tu miałem pewne szczęście, mianowicie składałem też podanie do Biura Projektów „Metro-Projekt”, dostałem odmowę, że nie ma miejsc… Aha, wszędzie gdzie składałem podania, w większości, powiedziano: „Dobrze, bardzo chętnie.” Bo mówię: „Jestem magistrem ekonomii, znam angielski, niemiecki, rosyjski.” Taki był potrzebny, ale potem: „Niestety, nie ma miejsc.” To samo było w Biurze Projektowania „Metro-Projekt”, ale miałem szczęśliwy zbieg okoliczności. Metrem interesowały się najwyższe władze państwowe, wtedy Bierut się osobiście tym interesował, bo metro to miał być most pod Wisłą jak gdyby i dyrektor biura Mieczysław Krajewski, poskarżył się jemu, że ma problemy kadrowe, że nie może znaleźć odpowiedniej kadry. „Ściągam wprawdzie górników ze Śląska, a tutaj potrzebuję porządnych inżynierów, a mój kadrowy mówi: «Ten był w AK, ten był taki, ten był inny»” Bierut mówi: „Panie dyrektorze, niech pan wyrzuci kadrowca, niech pan przyjmuje tego kogo pan uważa.” Zaraz dano mi znać, że mogę się zgłosić. Kierownikiem pracowni ekonomicznej był profesor Podwiński, wiceprezydent Warszawy w czasie okupacji, który zresztą opowiadał mi jak chowano marszałka Rydza-Śmigłego wtedy. Zapytał grzecznie, z czym się nigdzie przedtem nie spotkałem: „Czy taka pensja panu odpowiada?” Oczywiście było o pięćdziesiąt procent wyższa od obecnej, to mi odpowiadała i dzięki temu dostałem się do tej pracowni ekonomicznej. Tam pracowałem przez osiem lat chyba, do 1957, czy 1958 roku. Tak to wyglądało.
- Czy w czasie Powstania nawiązał pan jakieś szczególne przyjaźnie, o których chciałby pan nam opowiedzieć?
Tak, oczywiście że byłem cały czas ze swoim kolegą z gimnazjum, który nie był ranny, poszedł do niewoli. Tak że potem nawet on do mnie mówił: „Słuchaj, ty zdecyduj czy mam wracać, czy nie.” Bo on potem z niewoli pojechał do Włoch, skończył podchorążówkę w Armii Andersa, w 2. Korpusie, potem do Anglii. Potem wrócił, zresztą uważa, że moja rada była słuszna, bo tutaj rodziców miał i brata i szczęśliwie się ożenił, co jest dobre. Poza tym te przyjaźnie jeszcze pozostają do teraz. Koledzy, z którymi byłem w czasie Powstania i to były takie krótkie epizody, bo poznawałem ich właściwie w czasie Powstania, to one owocują teraz. Z szeregiem z nich, którzy jeszcze żyją, bo część już umarła, to jesteśmy w stałym kontakcie, zresztą współdziałam z nimi w naszym Stowarzyszeniu Pułku Armii Krajowej „Baszta” na Mokotowie, czy w Zarządzie Głównym Związku Powstańców Warszawy, czy w Kole Środowiskowym Związku Powstańców Warszawy. Mam też kolegów w Klubie Kawalerów Virtuti Militari. Jest ich kilku, to jest Gienek Tyrajski, Gienek Guzek, Wojtek Milic, Zbyszek Maśliński, sanitariuszka Jadzia Krzyżewska, z którymi teraz stale się spotykam jeszcze. Znamienną rzeczą tych przyjaźni jest to, że jesteśmy dla siebie zawsze życzliwi. Jest zresztą zwyczaj, że wszyscy powstańcy mówią sobie na ty, co bardzo zbliża. To jest tak jak w szkole, wszyscy są sobie równi, bez względu na to czy ktoś jest profesorem, czy jest zwykłym szarym pracownikiem, to jesteśmy wszyscy sobie bliscy. To, że jesteśmy powstańcami, to jest rekomendacja, nawet jak przychodzi ktoś nieznajomy: „Tak, dobrze, słucham, załatwiamy.”
- Czy na koniec tego wywiadu chciałby pan jakoś podsumować, chciałby pan może coś powiedzieć o Powstaniu, czego jeszcze nikt nie mówił, czy chciałby pan nam przekazać swoją myśl?
O Powstaniu wiele się mówi, wiele się dyskutuje na temat Powstania, czytałem książki różne o Powstaniu, między innymi Daviesa. Mamy kolegów, na przykład Jerzy Kłoczowski profesor, który wiele o Powstaniu… To jest mój kolega, którego poznałem w Skierniewicach jako jeńca też, tylko on wcześniej wyszedł. Co można powiedzieć teraz po tych latach? Powstanie było największą bitwą II wojny światowej i największą klęską militarną. Zginęło samych żołnierzy kilkanaście tysięcy, mówi się, że osiemnaście, ale i zginęło około dwieście tysięcy ludności cywilnej. Powstanie nie zrealizowało żadnych swoich celów politycznych, nie udało się. Chyba korzyścią Powstania jest nauka na przyszłość, która zdała egzamin może w 1956 roku, kiedy w czasie tej sytuacji, jaką mógł wywołać ten bunt ludności, kiedy generał Witaszewski kazał rozmieścić na terenie Warszawy kilka samochodów ciężarowych z bronią, stały te samochody bez nikogo. Ludność była na tyle świadoma szkód, jakie nowe Powstanie mogłoby przynieść, że tej broni nie ruszyła. 1956 rok to była taka rewolucja, która bez rozlewu krwi troszeczkę zrzuciła z nas jarzmo niewoli radzieckiej. Doradcy wojskowi radzieccy wrócili do siebie, zniesiono tworzenie kołchozów, czyli spółdzielni produkcyjnych. Kilkadziesiąt tysięcy więźniów politycznych zostało zwolnionych, wielu dostało odszkodowanie i rehabilitację, na ówczesną sytuację to był wielki postęp w odzyskiwaniu wolności. O niepodległości stałej nie było mowy, ale to była duża zmiana w naszym życiu politycznym, gospodarczym i społecznym.
Warszawa, 29 marca 2007 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski