Janusz Peczlewicz „Janusz”
Nazywam się Janusz Peczlewicz, urodziłem się 27 kwietnia 1928 roku. W czasie Powstania byłem w Batalionie „Ruczaj”, pseudonim „Janusz”.
- Jak pan wspomina okres przed wojną?
Przed wojną byłem szczeniakiem jeszcze, bo jak wojna wybuchła miałem dopiero jedenaście lat. Przed wojną tak się dziwnie złożyło, że mieszkałem w Poznaniu przez ostatnie trzy lata. W ogóle jestem warszawiakiem, ale mieszkałem w Poznaniu i tam należałem do gromady zuchów. Gromadę zuchów – to jest bardzo istotne w moim życiorysie – prowadził niejaki Przemek Górecki, czyli późniejszy „Pantera”, bardzo znana postać z poczty polowej i w ogóle z przedpowstaniowego i powstaniowego okresu.
- Czy pamięta pan jakieś epizody z patriotycznego wychowania zuchów w tamtym okresie?
Całe nasze wychowanie było bardzo patriotyczne. Na tym to polegało. Przecież wpajana nam była miłość do ojczyzny, wspomnienia różnych powstań. Mieliśmy w szkole powszechnej przy gimnazjum świetlicę harcerską i tam były różnego rodzaju pamiątki i wspomnienia. Poza tym przyrzeczenie harcerskie, cykl historii patriotycznych i literatura wczesna – też pod tym kątem cały czas nastawiana. Tak że trudno się dziwić, że jak wybuchła wojna, to logicznym odruchem było działanie konspiracyjne. Przez pierwsze dwa lata mnie to mijało…
- Chciałem zadać pytanie o 1939 rok, o wrzesień. Jak pan pamięta wybuch wojny, wkroczenie Niemców, pierwszy kontakt z Niemcami? Jak pan to zapamiętał jako jedenastoletnie dziecko?
W momencie wybuchu wojny już nie w Poznaniu, a znajdowałem się pod Warszawą na wakacjach u dziadków. W związku z tym, że wojna się zbliżała wielkimi krokami, rodzice zdecydowali, że do szkoły na 1 września nie wrócę. Nie wrócimy, tylko zostaniemy w Klembowie pod Warszawą, żeby przeczekać, co się będzie działo. Jakie będą dalsze losy wszystkiego.1 września, wiadomo. Pierwsze samoloty, jakie zobaczyłem, to były sztukasy, które nadlatywały nad linię kolejową Warszawa – Białystok. W odległości niecałego kilometra od linii kolejowej to się znajdowało. Leciało to wszystko i schowałem się pod krzakami porzeczek. To było bardzo bezpieczne schronienie… Wtedy jeszcze Niemców nie zobaczyłem. Natomiast mój ojciec wymyślił bardzo mądrze, że trzeba wędrować na wschód. Zresztą zgodnie z tym, co pułkownik Umiastowski mówił, bo na pewno gdzieś na Bugu będzie się organizowała linia obrony, być może, że ojciec dostanie powołanie, przydział. Z kolei nas z mamą chciał mojej mamy [przyjaciel] w Łucku zainstalować. Z tym, że daleko żeśmy nie doszli, bo gdzieś do Siedlec raptem. Na linii Siedlce – Łuków już był front. Myśmy się w piwnicach chowali, chłopskich ziemiankach. Było bardzo fajnie, bo obok nas działo stało, więc z jednej strony myśmy walili, z drugiej strony do nas walili. Jakoś żeśmy to przeżyli. Wtedy zobaczyłem pierwszych Niemców. Nic szczególnego poza tym, że byli w innych mundurach niż nasi. Przecież to był Wermacht, pierwsza linia. Nie mieli większego, przykrego kontaktu z ludnością cywilną. Jak zostaliśmy „ogarnięci”, wróciliśmy do Klembowa i tam żeśmy posiedzieli do momentu, kiedy zorientowaliśmy się, że można do Warszawy wracać. Ponieważ moi dziadkowie mieszkali w Warszawie, wróciliśmy do dziadków. Zamieszkaliśmy na Żurawiej 13 mieszkania 5. Tam mieszkałem do końca okupacji… to znaczy do wybuchu Powstania.
- Proszę teraz opowiedzieć, jak się potoczyły pańskie losy podczas okupacji. Kiedy pan trafił do konspiracji, kiedy miał pan pierwsze kontakty z Armią Krajową czy jeszcze Związkiem Walki Zbrojnej?
W 1942 roku znalazłem się w prywatnej szkole pani Świeżyńskiej-Słojewskiej na Marszałkowskiej 31. Dzisiaj nie ma śladu po tym budynku, bo to jest róg Marszałkowskiej i Trasy Łazienkowskiej. Ponieważ jest poszerzenie tego fragmentu, więc dom już nie został. Szkoła działała jako Zasadnicza Szkoła Zawodowa Handlowa nr 3 w Warszawie. Tak się to nazywało. Dowcip polegał na tym, że każdy uczeń musiał być jednocześnie fikcyjnie zatrudniony. Każdy uczeń musiał teoretycznie trzy dni być w pracy i trzy dni być w szkole. Byliśmy nauczeni, że gdyby ktoś nas zapytał, dlaczego jesteśmy w szkole a nie w pracy (bo myśmy byli sześć dni w tygodniu w szkole, pod przykrywką tej szkoły było normalne gimnazjum), [odpowiadamy]: „Bo to akurat jest jeden z tych trzech dni, kiedy powinniśmy być w szkole.” Tak to się toczyło do czerwca 1944 roku. Z tym że w 1942 roku, jak się znalazłem w tej szkole, trafiłem do działającej czy organizującej się wtedy organizacji harcerskiej Szarych Szeregów. Nie wiem, czy to już się nazywało Szare Szeregi, czy jeszcze nie, w każdym razie zostałem zaprzysiężony i zorganizowaliśmy się w drużynie. Były podziały i byłem w najmłodszej grupie – „Zawiszy”. Najpierw byłem zwyczajnym szeregowcem, potem stałem się zastępowym zastępu „Lisów” bodajże. Moim zastępowym był Witek Wardyński, pseudonim „Witur”. Żeśmy sobie działali, chodziliśmy na ćwiczenia, wycieczki, biwaki gdzieś na linii Otwockiej. To była duża głupota…
- Proszę opowiedzieć o szkoleniu Zawiszaków.
Szkolenie zawiszowskie polegało na szkoleniu w zakresie samarytanki i łączności głównie. Szkoła to było siedlisko konspiracji. Tam stale coś się działo. Myśmy więcej w szkole przebywali jak w domach swoich. Uczyliśmy się piosenek różnego rodzaju. Głośno było, śpiewaliśmy. Stary kawał zresztą, jak ktoś przychodzi: „Czy mogę kupić karbid?” „Tu nie ma karbidu, tu mieszka folksdojcz, a konspiracja jest piętro wyżej.” Przypuszczam, że wszyscy teoretycznie wiedzieli, co się działo nie tak w naszej szkole. Naprzeciwko przez Marszałkowską w dawnym… to należało do Ministerstwa Spraw Wojskowych, tam byli Niemcy, ale myśmy się tym nie przejmowali. To była duża nieroztropność, ale jakoś się udawało. I tak działałem w „Zawiszy”, jeździliśmy na wycieczki, nawet z nocowaniem, jak była ładna pogoda, robiliśmy sobie szałasy, ogniska ze śpiewem.
- Mówił pan, że to było nierozsądne.
Postępowaliśmy nierozsądnie, bo można było w każdej chwili się nadziać na Niemców. Jeżeli jechała grupa młodych, prawie że w jednym wieku, jednakowo ubranych, rozśpiewanych chłopaków pociągiem elektrycznym z Warszawy do Otwocka, to przecież łatwo było zorientować się, co to za jedni i po co tam jadą. Ale to tak z dzisiejszego punktu widzenia, wtedy nam się wydawało, że: „Ho – ho – ho, jacy my jesteśmy ważni strasznie, kto nam co może zrobić?” Zresztą jest piosenka z tego okresu, która się nazywa „Konspiracja”. Nie zaśpiewam jej, bo bym zrobił popłoch generalny, ale w każdym razie tam takie są słowa między innymi: „Aż nadszedł dzień radosny, ćwiczenia dzisiaj są. Pociągiem do Miłosnej konspiratorzy mkną. Tu ćwiczy kwintesencja, plutony nasze dwa, a obok konkurencja, ładnych sto buzi ma” – i tak dalej – „Księdza zatkało aż ze zdziwienia, czego dziś na mszy taki ruch. Pewno się budzą ludzkie sumienia, pewno w narodzie wstaje duch.” W zawiszowskiej drużynie lekko awansowałem, w końcu stałem się przybocznym mojego drużynowego, prowadząc w dalszym ciągu zastęp. Zrobiła się wiosna 1944 roku. W Szarych Szeregach jak wiadomo był podział na trzy podstawowe grupy: Najmłodsza to „Zawisza”, potem BS-y, czyli Bojowe Szkoły i GS-y, czyli Grupy Szturmowe. To było teoretycznie przestrzegane pod względem wieku. Każdy kto był w młodszej grupie, chciał się znaleźć w starszej, bo to był większy zaszczyt. Zacząłem pchać się do BS-ów, czyli do starszej nieco grupy. Witek Wardyński, który był początkowo naszym drużynowym, a potem już był w BS-ach, chętnie mnie tam widział, ale z kolei ówczesny komendant „Zawiszy”, Bolek Szatyński czyli „Olgierd”, zrobił mu awanturę i mnie też: „Nie po to żeśmy szkolili drużynowych dla „Zawiszy”, żebyś mi teraz zabierał ich do BS-ów”. W związku z tym jak był sierpień 1944 roku, byłem tak trochę jedną nogą tu, a drugą nogą tu. Prowadziłem swój zastęp. Ponieważ byłem przybocznym, a mój drużynowy musiał uciekać z Warszawy, bo mu deptało po piętach gestapo, zresztą potem mnie też, ponieważ on musiał prysnąć, objąłem po nim drużynę. Prowadziłem tę drużynę chłopców, ale kończył się rok szkolny – to wszystko była grupa z tej samej szkoły – więc już z nimi trochę kontakt traciłem, bo wyjazdy, wakacje. Ciągnęło mnie do BS-siaków i w dniu 1 sierpnia, chociaż w moim domu na Żurawiej czekała grupa Zawiszaków na godzinę „W”, powędrowałem do szkoły na Marszałkowską 31, żeby – o ile dobrze pamiętam, nie wiem na czym to polegało – ostemplować opaskę. To było bardzo ważne prawdopodobnie. Mogę jeszcze jedną rzecz wspomnieć? To się wiąże nie bezpośrednio z Powstaniem, ale z okresem przedpowstaniowym. Ciekawa rzecz. Różne obowiązki, jak już mówiłem, i szkolenia były, ale również był i kolportaż. To też bardzo ważna i istotna część mojego życiorysu. Nie pamiętam, czy co piątek, czy co wtorek, to nie jest takie istotne, przychodziła do mnie, jeszcze w momencie, kiedy byłem o tej porze w szkole, panna Zosia – moja mama była wtajemniczona, co jest grane – i przynosiła paczkę prasy konspiracyjnej, biuletynu informacyjnego i inne historie, już nie pamiętam jakie. Mama mi to wkładała miedzy książki na etażerkę. Wracałem ze szkoły, otrzymywałem to, rozpakowywałem według rozdzielnika, ale chyba nie pisemnego, tylko z głowy i rozczłonkowywałem na mniejsze paczuszki. Chyba o siedemnastej wychodziłem na róg Żurawiej i Kruczej, to jest bardzo ważne, bo tam był zaraz „Narcyz”,
nur für Deutsche knajpa. Przychodzili do mnie różni chłopcy czy dziewczęta i każdy dostawał paczkę według rozdzielnika. Ciekawostka była. Któregoś dnia przyszedłem do domu i mama mi mówi: „Słuchaj, nie było jeszcze panny Zosi.” „Dlaczego nie było?” „Nie wiem dlaczego.” „Czekaj, może się spóźni.” Czekamy, czekamy… Nie ma. Łaps za telefon – telefon miałem – zadzwoniłem do „Witura”, mówię: „Nie przyszła panna Zosia, co się dzieje?” Ten postawił cały Mokotów na nogi, że jakaś wpadka widocznie. Ona skądś wyszła, nie doszła, nie dotarła, więc rzeczywiście coś niebezpiecznego się dzieje. Strach był wielki. Wieczorem, chyba po godzinie policyjnej, dzwonek do drzwi. Nie, to jeszcze nie było godziny policyjnej, bo wyleciałem szukać panny Zosi na mieście. Mama otwiera. Przychodzi sąsiad z parteru – bo myśmy mieszkali na pierwszym piętrze – i przynosi mamie paczkę: „Proszę pani, tutaj była jakaś pani i przyniosła paczkę. To chyba do pani syna.” Puścił oko. „Ja rozumiem, o co chodzi, bo moi chłopcy też coś robią.” Mama się wielce ucieszyła. Wróciłem do domu, pokazała mi, co jest, ucieszyłem się, oddzwoniłem z kolei, że alarm odwołany, że się wszystko zgadza. Na tym konspiracja polegała, że sąsiad wie, co się dzieje piętro wyżej.
- Proszę powiedzieć, co na to pańscy rodzice.
W tym okresie już ojca ze mną nie było, pracował w mieście Końskie, tam był kierownikiem Banku Ludowego. Pracował w spółdzielczości w ogóle.
- A co matka na pańską konspirację?
Bardzo pozytywnie się odnosiła do tego. Właściwie, jak już powiedziałem, nawet mi w pewnym sensie pomagała. Zresztą chyba sama też… Była w OPL-u czy czymś takim. Wiadomo było, że im się mniej człowiek wypytuje, im mniej wie, tym lepiej. Dojechaliśmy do 1 sierpnia.
- Wspominał pan jeszcze, ze gestapo chodziło za panem. Może pan o tym opowiedzieć?
Mogę powiedzieć tyle, co wiem. Dostaliśmy informację. Ktoś przyszedł do Jaśka – mieszkał na Bałuckiego – jego ostrzeżono.
To był drużynowy z tej samej szkoły. Pseudonim „Ciapa”. Tak się nazywał dla kokieterii. Jego mama wzięła za wsiarz i wywiozła do Kętrzyna pod Krakowem czy gdzieś. Do mnie parę dni później dopiero ta informacja dotarła. Trochę działałem bez niego, prowadziłem drużynę jako jego zastępca. Potem zaczęła mnie mama naciskać: „Koło ciebie już też się zaczyna robić niewesoło, zjeżdżaj z Warszawy.” Pojechałem do Sochaczewa do cioci, u której już wcześniej wakacje spędzałem. Tam była też fajna melina, bo tam różni ludzie byli.
To był lipiec 1944 roku. Zobaczyłem w pewnym momencie – tu się robi gorąco już – transporty Niemców bez nóg.
- Niech pan nam opowie, jaka była atmosfera przed wybuchem Powstania.
Atmosfera była taka, że przeczuwano, że coś się będzie działo, że ruscy nadchodzą, są coraz bliżej. Przez Warszawę przechodziły transporty różnego rodzaju pojazdów z rannymi – i pociągami i furmankami i bydło było gnane też. Wtedy znalazłem się w Trojanowie pod Sochaczewem i tam na parę dni przed wybuchem Powstania doszedłem do wniosku, że jak to, coś się będzie działo w Warszawie beze mnie, jak to może być? W związku z tym – sakum pakum – wsiadłem w coś, chyba w pociąg, już nie pamiętam dokładnie i przyjechałem do Warszawy. Parę dni kontaktowałem się z tymi z BS-u na Marszałkowskiej 31. 1 sierpnia po pieczątkę poszedłem. Dostałem. Była godzina piętnasta czy szesnasta. Ponieważ pieczątkę uzyskałem, udałem się do domu, bo trzeba było obiad zjeść w końcu. Poszedłem przez Plac Zbawiciela. Na Placu Zbawiciela – tam jest w dalszym ciągu dziś zaokrąglone – było wejście do niemieckiego obiektu, który sięgał od 6 sierpnia aż do Litewskiej. Jak się nazywała ta jednostka to, uchowaj Boże, nie wiem. Tam stał posterunek z karabinem na ramieniu i w momencie jak byłem tuż obok stójkowego niemieckiego, rozległy się pierwsze strzały. Miałem do wyboru: albo dać nogę do tyłu i wpaść do szkoły, albo lecieć prosto do domu. Coś mnie tknęło i poleciałem w kierunku domu. Całe szczęście, bo gdybym się cofnął do BS-ów na Marszałkowskiej, to bym pewnie dzisiaj na tablicy był umieszczony, bo tam wszyscy trzeciego czy piątego dnia Powstania zginęli. Wszyscy ci BS-iacy zostali absolutnie bez broni, bez niczego. Niemcy z Szucha wpadli do nich i wymordowali wszystkich z wyjątkiem chyba dwóch osób, co przez piwnice nie zdążyli być złapani za pietę. Uciekli gdzieś w teren uczelni Wawelberga i tam się wydostali. Większość, chyba siedmiu, zginęła. Zostali wyciągnięci i na Marszałkowskiej rozstrzelani. Tam jest tablica dziś. Niedokładnie tam, ale jest. Tam nie tylko oni, ale również i mieszkańcy okolicznych domów byli rozstrzelani. Dałem nogę w kierunku domu na Żurawią, przez Mokotowską. Zobaczyłem jakiś oddział. Oczywiście wiadomo było, że to jest… Z opaskami był oddział, a jakże, więc ja do nich: „Panowie, weźcie mnie ze sobą, bo straciłem kontakt ze swoimi.” „A masz broń?” „Nie, ale zdobędę.” Taki bohater, to oczywiście, że zdobędzie broń. „No to chodź.” Okazało się, że ja teren znam lepiej niż oni. Musieli przejść, a ponieważ tam kiedyś mój kolega mieszkał, wiedziałem, że przez podwórko do podwórka można się dostać bez większego kłopotu. Pokazałem im to. Byli bardzo zadowoleni. I tak do nich przyschłem. To był pluton porucznika „Kroka” w Batalionie „Ruczaj”. W kompanii „Habdank” zostałem do ostatniego dnia Powstania. Stacjonowaliśmy początkowo, przez pierwsze dwa, trzy dni na… to była Mokotowska 40 przy Koszykowej. Potem żeśmy zostali przetransportowani na ulicę Chopina 4, to był budynek bezpośrednio
vis-à-vis Doliny Szwajcarskiej i myśmy przez okna i przez bunkier przy bramie, który miał przekop aż do Doliny Szwajcarskiej, trzymali w szachu całą Dolinę Szwajcarską, bo stamtąd Niemcy do nas walili, a my do nich – na tym polegała zabawa. W międzyczasie nie siedzieliśmy bez przerwy tam, tylko byliśmy przeprowadzani do jakichś działań, akcji. Bardzo pamiętna akcja: Na Pięknej znajdowała się tak zwana mała PAST-a, gdzie siedzieli Niemcy i byli od swoich odcięci. Mała PAST-a była wyjątkiem niemieckiego posiadania, wokół cała Krucza, wszystko było polskie, wszystko było powstańcze. Do małej PAST-y Niemcy, którzy stacjonowali w Parku Ujazdowskim i chcieli im udzielać pomocy, pchali czołgi. Ale myśmy byli na Pięknej. Między innymi i mnie też się to kiedyś zdarzyło: byliśmy ulokowani na pierwszym piętrze i żeby czołgów nie dopuścić do małej PAST-y, żeśmy z okien do tych czołgów walili butelkami zapalającymi.
- Jakie było uzbrojenie plutonu, do którego pan się przyłączył w pierwszym dniu Powstania?
Dobrze nie pamiętam, ale najwięcej było granatów i butelek zapalających. Jeżeli chodzi o broń palną, to słabo z tym było. Chyba broni długiej w ogóle nie było, parę pistoletów może było i na tym koniec. Potem dopiero trochę żeśmy ze zrzutów dostali, a pod koniec, już we wrześniu, to nawet z kukuruźników, z ruskich zrzutów żeśmy mieli.
- Jaki panował nastrój na ulicach? Jak ludność cywilna przyjęła wybuch Powstania w Śródmieściu?
Trzeba powiedzieć, że bardzo pozytywnie. Od razu flagi biało-czerwone, gotowanie zupek, podawanie wody ze studni. Nie było żadnych śladów tego, żeby ludność cywilna mogła być niezadowolona. Zacząłem mówić i nie skończyłem – waliliśmy na Pięknej w czołgi butelkami zapalającymi. Oni uciekali, wracali, wiali z powrotem, wyskakiwali. Ci co mieli broń, do tych co wyskoczyli strzelali, oni padali. Ale co najważniejsze, też opisane niejednokrotnie w literaturze – ja w jednym takim przypadku brałem udział – że Niemcy pędzili przed czołgami kobiety jako żywe tarcze.
- Jak żeście się wtedy zachowywali?
Któregoś razu siedzieliśmy w oknach na pierwszym piętrze ulicy Pięknej – dziś to jest fragment garaży Ambasady Amerykańskiej – jadą czołgi, trą gąsienice i płacz i krzyki. Długi czas nie mogłem zapomnieć tego krzyku, już teraz dokładnie nie odtworzyłbym, jak to było, w każdym razie płakały, modliły się na pewno i chyba tam byli i przebrani... Jak myśmy zareagowali? Tego pięknego razu, jak kobiety były gnane przed czołgami. Akurat był taki dzień, że słabo było z dowództwem. Dowództwo się na odprawę udało, jakiś młodszy dowódca był. Zachował na tyle zimną krew, że przez jedno z okien krzyknął: „Uciekać!” W tym momencie nasi zaczęli rozblokowywać bramę i okienka piwniczne i kobiety mogły do tych bram i okienek piwnicznych się schować, uciec.
- Niemcy strzelali do kobiet, jak uciekały?
Nie zdążyli po prostu. Wtedy, w tym momencie, kiedy ja tam byłem, bo było kilka takich sytuacji, nie zdążyli, bo myśmy w czołgi walili butelkami zapalającymi, kto tam jeszcze co miał do strzelania. Wiem, że ja miałem butelki. Tak że Niemcy do kobiet, jak się orientuję, nie zdążyli po prostu strzelać, a było sporo kobiet, bo były trzy czołgi i przed każdym była grupa osób.
- Jak się walczy z butelką z czołgami? Z którego piętra pan rzucał? Czy pan trafiał? Ile butelek trzeba było, żeby unieruchomić taki czołg, czy go wystraszyć?
To wszystko zależało od tego, w które miejsce się trafiło, bo można było trafić w czołg, można było trafić ze strachu przed czołgiem albo za czołgiem. Proszę sobie wyobrazić: jeżeli szły trzy czołgi i myśmy byli w trzech oknach, to było nam przykazane: przepuścić pierwszy czołg do pierwszego okna i dopiero wtedy walić z pierwszego okna do pierwszego czołgu. Z drugiego okna do drugiego czołgu, z trzeciego okna do trzeciego czołgu. Bądź tu mądry i pisz wiersze… Jak nadjechał pierwszy czołg, to pierwsze okno już walnęło. Człowiek niedoświadczony w końcu, wojacy wielcy…
- Jakie były skutki pana ataków na czołgi?
Parę czołgów było spalonych, a parę zawracało i wiało w Park Ujazdowski z powrotem. Pamiętam moment, że wyskoczył Niemiec, spodnie mu się paliły, to o ścianę domu gasił spodnie.
- Ile trzeba było butelek zużyć, żeby czołg odpędzić czy podpalić?
To zależało, w co się trafiło i jaki był odwód tych, co tam siedzieli i tego, co prowadził czołg, ale parę butelek trzeba było na pewno na to spożytkować i wtedy wszystko w płomieniach stawało. Butelka (to się chyba dzisiaj nazywa koktajl Mołotowa) była zawinięta w papier, w torbę wsadzona. Tam była mieszanka benzyny z czymś jeszcze i cukier. Nie znam się na tym, w każdym razie przy uderzeniu to wybuchało i się zapalało. Do tego jeszcze były filipinki, różnego rodzaju inne granaty.
- Czy pan miał inną broń w Powstaniu niż granaty i butelki?
Do pewnego momentu nie. Na tyłach Chopina mieliśmy połączenie z Piękną. Wychodząc na górne pozycje mieliśmy wgląd w Park Ujazdowski. Pod nami był tak zwany dom Kutschery. Myśmy ten dom Kutschery w pewnym momencie zapalili, ale to inna, mniej ważna historia. Wtedy mieliśmy tylko granaty. Granaty były przeróżne, były sidolówki z łyżką odbijającą, to się bardzo ładnie rzucało. Jak penetrowaliśmy dom Kutschery, miałem na parapecie granaty, które były zrobione z kawałka rury, z dwóch stron zaślepionej, zanitowanej, a w środku były odłamki i wyłaził tylko lont. Trzeba było zapałką lont podpalić, jak się palił, to cisnąć. Broń była przeróżna, granaty były przeróżne, własnej produkcji. Produkcja tego wszystkiego była na Mokotowskiej 53 w piwnicy. Tam zresztą było też dowództwo kompanii.
- Wspominał pan o zrzutach broni. Jak to wyglądało? Ile żeście tej broni dostali, jaka to była broń?
Były zrzuty. Pierwszy to był chyba ten zmasowany, amerykański, z bardzo wysoka. Większość prezentów, ładunku na spadochronach wpadła na niemieckie pozycje. Stamtąd chyba żeśmy nic nie uzyskali. To akurat nie koło nas się działo. Natomiast najwięcej tośmy skorzystali wtedy, jak już rosyjskie kukuruźniki zrzucały, zresztą bez spadochronów. Też bardzo inteligentnie.
- Jak wyglądał sowiecki zrzut? Proszę opowiedzieć dokładnie. Co oni zrzucali w workach?
W workach były suchary, była i broń w skrzynkach. W takiej skrzynce, worku, myśmy kiedyś dostali rusznice przeciwpancerną. Dostawaliśmy paręnaście razy paręnaście sztuk karabinów i amunicję do tego, bo przecież amunicja ruska była inna niż niemiecka, więc trzeba było jedno z drugim odpowiednio zgrać. W momencie jak kończyliśmy Powstanie, miałem już przydzielony swój osobisty karabin, ruski zresztą.
- W jakim stanie broń do was docierała, jak była zrzucana bez spadochronów?
Ponieważ kukuruźniki leciały na bardzo niedużej wysokości, więc przy dobrym opakowaniu niektóre nie były pogięte. Dużo było na pewno zniszczonych, ale niektóre były całkiem zdatne do użytku. Z tym że – nie wiem dlaczego, czy ze względu na to, że coś tam było uszkodzone przy zrzucie, czy źle złożone – wiem, że jak z rusznicy przeciwpancernej ktoś chciał strzelić, to mu zęby wybiło. Nie wiem, czyja to była wina. Czy tego co pakował, czy tego co zrzucał, czy tego co skręcał potem do kupy to wszystko.
- Ta rusznica była w częściach zrzucana?
Tak. Ja bezpośrednio nie dostałem się do tej rusznicy, bo za mały byłem.
- Wspominał pan zrzut 18 września, kiedy przyleciało sto dziesięć amerykańskich bombowców. Jaka była atmosfera, kiedy zobaczyliście setkę samolotów nad miastem?
Zasnąłem wtedy. Siedziałem w bunkrze z karabinem, zresztą nie swoim. W pewnym momencie czuję, że ktoś mnie łapie za nogę. Bo było tak, że był bunkier, a przejście niżej do Doliny Szwajcarskiej. „Strzelec! Śpicie?!” „Nie!” Dopiero to mnie obudziło. Zobaczyłem, że lecą samoloty. Ale one wysoko poszły, w kierunku chyba Woli, tak że specjalnie nie miałem z nimi styczności.
- Jak wyglądały sprawy żywienia w Powstaniu? Co żeście jedli? Jak żeście gotowali, kto wam gotował?
Nam gotowali mieszkańcy. Myśmy, mój pluton cały, byli zakwaterowani przez większą część Powstania, aż do końca, na Chopina 4. Tamtejsza ludność bardzo ładnie się nami opiekowała. Oni mam gotowali z tego, co mieli. Były również od nas wycieczki – dwa razy brałem udział – przekopem przez Aleje, do Haberbuscha.
- Proszę nam o tym opowiedzieć.
Po prostu szła grupa kilku czy kilkunastu, rządkiem przez Kruczą – Krucza była względnie spokojna – do Alej. Tam trzeba było przejść na druga stronę. I przekopem. Pierwszy raz strasznie się poobijałem w tym przekopie, bo jestem i byłem raczej wysoki. Potem już hełm nakładałem. Szliśmy potem uliczkami na Grzybowską do Haberbuscha i tam nam ktoś wydawał worki. Potem myśmy z workami wędrowali z powrotem.
Nie mam pojęcia. Ze trzydzieści kilo na pewno. Tyle że taki szesnastoletni chłopiec to udźwignął bez większego problemu. Może jedne były większe, drugie mniejsze. Poza tym jeszcze pamiętam – nie wiem, co to było – któregoś pięknego dnia myśmy wywędrowali na ulicę Szpitalną, po prawej stronie, to musiał być parzysty numer, drugi dom za Chmielną, po cukier. Stamtąd myśmy worki cukru zabrali i zanieśliśmy do siebie na Chopina. Jęczmień był od Haberbuscha, wiadomo. A skąd był ten cukier? Nie mam zielonego pojęcia. W każdym bądź razie był. Jeszcze jeden epizod drobny. Na samym początku powstania stałem na posterunku na rogu Mokotowskiej i Koszykowej. Tam czasem ludzie przebiegali, ale trzeba było uważać, bo był ostrzał od strony Ambasady Czeskiej. Było tak: fuk, fuk, trzeba było potem legnąć i spokój dalej. Pewnego razu patrzę, po przeciwnej stronie – patrząc od strony Marszałkowskiej i Placu Zbawiciela – kolega ze szkoły. Nie z mojej klasy. Leszek Pomarański. „Cześć Leszek. wskocz do mnie.” On był z kolegą, wskoczyli do mnie. „Cześć, dzień dobry, co tu robisz?” Mówię: „Ja tu jestem, a gdzie ty jesteś?” „Ja straciłem kontakt ze swoimi i nie wiem, gdzie oni są.” Jak była godzina „W”, w wielu wypadkach ludzie nie dotarli do swoich jednostek. Mówię: „Co będziesz innych szukał, chodź do mnie, do nas.” Zaprowadziłem go do moich i przylgnął do nas. Tylko mam drobne wyrzuty sumienia, bo on potem zginął. Myślę sobie: „Gdybym go nie przyhołubił, to może by żył do dzisiejszego dnia.”
- Może by zginął gdzie indziej.
Albo by zginął gdzie indziej… Któregoś dnia, to był początek Powstania, 6 czy 12, nie pamiętam dokładnie, dostałem przepustkę, żeby pójść do domu. Miałem niedaleko stosunkowo z Chopina na Żurawią. Wracam, patrzę: mają smętne miny chłopaki. „Co się stało?” „‹‹Borowicz›› zginął” – właśnie Leszek Pomarański. „Jezus Maria, jak to się stało?!” „Byliśmy na wypadzie w Dolinę Szwajcarską, on się wychylił i dostał kulą dum-dum, tak że wpadło mu przez płuca, ale plecy to mu całe wyrwało.” Nawet nie zdążył cierpieć. Pomiędzy Doliną Szwajcarską a Alejami Ujazdowskimi była wytwórnia filmowa, bodajże Falanga. Tam były dosyć duże hale, spalone wtedy, i filary. Zza takiego filaru wyglądał i tam go trzepnęli.Tak dotarliśmy do końca Powstania.
- Jeszcze parę pytań. 15 sierpnia, święto żołnierza i święto kościelne. Pamięta pan? Jakoś szczególnie je obchodziliście?
Zupełnie nie pamiętam takiego przypadku.
- Czy miał pan kontakt z Niemcami? Chodzi mi o jeńców na przykład. Czy braliście jeńców, czy widział pan jeńców?
Braliśmy jeńców, widziałem jeńców, ale ich bezpośrednio ani nie konwojowałem, ani z nimi nie miałem bliższego kontaktu. Tylko jak jeszcze byliśmy na Mokotowskiej 40/42 na początku Powstania, był duży garaż blaszany na podwórku i wiem, że oni tam byli, byli zgarnięci. Skąd – też nie wiem.
- Czy docierały do państwa informacje, prasa, może jakieś informacje radiowe? Czy mieliście okazje słuchać radia, czytać gazetki? Czy byliście zorientowani w sytuacji, jaka była w Warszawie?
Byliśmy zorientowani, bo prasa wychodziła przecież przez cały okres Powstania. Orientowaliśmy się, że stan posiadania powstańczy się kurczy bardzo. Po kolei wszystkie dzielnice, potem Stare Miasto, najpierw Wola jeszcze: to wszystko było coraz bardziej pomniejszone. Potem żeśmy się orientowali również, że był desant berlingowców na Czerniaków i że zostali niestety przepędzeni. Tak że informację o stanie posiadania, to się wiedziało. To, co nas wtedy najbardziej interesowało.
- Najbardziej spektakularnym wydarzeniem batalionu, w którym pan był, był atak na małą PAST-ę i zdobycie małej PAST-y. Czy braliście w tym udział?.
Mój pluton był w odwodzie, atak na małą PAST-ę widziałem z okna domu róg Pięknej i Kruczej. Tam żeśmy siedzieli i mieliśmy w razie czego wspomagać atakujących, ale obyło się bez takiej potrzeby. Tylko widziałem, jak wbiegali do bramy. Wpadli i w końcu załatwili sprawę.
- Czy miał pan kontakt z rodziną, z matką? Mieszkała przecież niedaleko.
Dostawałem przepustki, parokrotnie byłem.
- Co ona na to, że pan został żołnierzem Powstania Warszawskiego?
Uważała to za rzecz naturalną. Sama z kolei działała w obronie przeciwlotniczej, miała dyżury na dachu.
- Najbardziej wstrząsające przeżycie z Powstania?
Najbardziej wstrząsające chyba było, jak czołgi z kobietami szły przez Piękną w kierunku małej PAST-y
- Najbardziej miłe wspomnienie?
Najbardziej może dowcipne, śmieszne to było jak poszliśmy na Szpitalną po cukier, przynieśliśmy, cukru było, jak się okazało, mnóstwo jak na nasze potrzeby. W związku z tym dostałem mały woreczek. Czym prędzej, korzystając z przepustki, zatargałem to na Żurawią do domu, żeby też mieli cukier. Dziadek, który tam był – myśmy u dziadków mieszkali – przez wdzięczność dał mi pół litra dla chłopaków za to. Ponieważ już się robiły chłodniejsze noce, wziąłem z domu również sweter, zawiązałem pół litra w sweter i niosłem. Ale co siedem minut czy mniej, już nie pamiętam dokładnie, waliła krowa. To było dosyć precyzyjnie wyliczone.
- Jak to wyglądało z krowami? Niech pan powie.
Był świst i „bum”. Tyle. Z tym, że podmuch był bardzo duży. Wiedząc, co ile to minut się dzieje, szedłem Kruczą czy podwórkami, a jak wiedziałem, że za chwilę będzie „bum”, do piwnicy schodziłem, w piwnicy przeczekiwałem ten moment i dalej wędrowałem. Wtedy jak z wódką wędrowałem, widocznie coś źle obliczyłem, bo byłem akurat na górze schodów piwnicznych, jak podmuch nastąpił i zjechałem na tyłku na sam dół piwnicy. Ale wódkę w swetrze trzymałem. Nie puściłem. To było najbardziej śmieszne ze wszystkiego. Potem jeszcze były momenty, jak żeśmy, już w czasie zawieszenia broni, znaleźli się w Dolinie Szwajcarskiej. Z drugiej strony Niemcy przyszli, a właściwie nie Niemcy, tylko kałmucy. Z nimi można się było jeszcze jako tako porozumieć, trochę z ruska, po polsku. Oni nam opowiadali, jak oceniali nasze stanowiska. „Tu żeście mieli gniazdo karabinów maszynowych” – powiadają – „tu żeście mieli i tu.” A myśmy tam zdaje się mieli jeden pistolet maszynowy. To wszystko im się zdawało. Bardzo śmieszne to było.
- Jak się dla pana Powstanie skończyło?
Powstanie się dla mnie skończyło w ten sposób, że tuż przed kapitulacją zachorowałem na czerwonkę. Jadło się różne rzeczy, więc zachorowałem. Wzięli mnie na izbę chorych, na Chopina 4 była izba chorych. Jak już była kapitulacja i wychodzenie, to się ubrałem, wziąłem swój wspaniały karabin, pas z ładownicami, bagnet jeszcze miałem, a jakże, stanąłem w szeregu razem z kolegami i w tym momencie nogi się pode mną ugięły. Złapali mnie, mówią: „Idź gówniarzu z powrotem do lazaretu, nie będziemy cię nosić przecież.” Więc do kloaki wrzuciłem całą swoją… Bo na środku podwórka był dół wykopany i nad tym była latryna, kibel zadaszony o tyle, żeby nie było widać przez okna, kto tam co robi. Ten dół był paskudny, śmierdziało. I ja wszystko swoje oprzyrządowanie wrzuciłem do tego dołu i poszedłem do szpitaliku, do izby chorych. Chłopcy wyszli i po jakimś czasie, nie pamiętam dokładnie jakim, mnie i moich sąsiadów leżących tam przetransportowano na Piękną do ośrodka Czerwonego Krzyża. Tam jest takie coś do dzisiejszego chyba dnia, prawie że naprzeciwko małej PAST-y. Stamtąd z kolei do innego szpitala, który był zlokalizowany na Poznańskiej 15 w dawnej Ambasadzie Radzieckiej. W tym szpitalu Ambasady Radzieckiej miałem zdrowieć. Pewnego pięknego dnia koledzy przynieśli mi wedlowskie petit-bery. Ja to bardzo lubiłem zawsze. „Skąd macie?” Okazało się, że chodzili po piwnicach, gdzie ludzie mieli różne zapasy pochowane. W piwnicach i w mieszkaniach też. Ponieważ bardzo te petit-bery lubiłem, mówię: „To ja pójdę z wami.” Już się na tyle lepiej poczułem. Jeszcze miałem czerwonkę, ale poszedłem z nimi W pewnym mieszkaniu zobaczyłem szafę. To była własność jakiegoś ginekologa. Był fotel, stąd było wiadomo. I on miał w tej szafie mnóstwo słodyczy, miedzy innymi śliwki w czekoladzie. Jak się na te śliwki w czekoladzie rzuciłem, to mnie to przyhamowało czerwonkę. Już byłem właściwie zupełnie zdrów, jak przyszli Niemcy. Dokładnie nie pamiętam, jak wyglądali, czy to byli cywilni Niemcy czy wojsko, czy sanitariusze. Powiedzieli, że jutro każdy ma wziąć ze sobą walizkę i pościel, tyle co można udźwignąć i do obozu będziemy jechać. Skombinowałem sobie materac zwijany, zrobiłem z tego sznurkiem [paczkę] i w walizkę załadowałem. Myślę – do obozu, to sobie do walizki załadowałem maszynkę spirytusową Prymus, butelkę spirytusu, butelkę wódki, butelkę wiśniówki, cukier. To co poznajdowałem po okolicznych mieszkaniach. Następnego dnia przyjechał duży samochód z przyczepą, załadowali nas wszystkich z bagażami i na Dworzec Zachodni nas zawieźli. I do pociągu – lazaretu, jak się okazało. Ci chorzy, z którymi byłem, z Poznańskiej, to byli zupełnie obcy ludzie. Nie byli z mojego oddziału. Poznałem ich dopiero leżąc na Poznańskiej. Władowali nas do wagonów. Wagony były tak zwane bydlęce, towarowe. Po obu stronach wagonu były prycze: na parterze i na jakimś poziomie. Chyba na dwadzieścia cztery osoby było to przeznaczone. Nas chyba było pięćdziesięciu, właściwie pięćdziesięcioro, bo były z nami sanitariuszki, które nami się opiekowały na Poznańskiej. W środkowej części wagonu była – dzisiaj się na to mówi koza – czyli piecyk, kubełek z węglem, kubełek z wodą, kubełek pusty, taki że można się tam było wysiusiać. Do tego wszystkiego był Niemiec folkszturmista, chyba starszy niż ja dzisiaj, z karabinem. Nie było plombowania wagonów. Siedzieliśmy do wieczora, dali nam chyba zupę czy kawę, już nie pamiętam, i po pajdzie razowego chleba i żeśmy sobie urzędowali w wagonie. Doszedłem do genialnego wniosku, że jak ja w tej chwili tutaj wyglądam: jak całkowicie zdrowy chłopak. Dekownik prawdopodobnie, bo był jeden bez ręki, drugi z obandażowaną głową, ranni ciężko i lżej, a ja zupełnie zdrów w tym towarzystwie. Myślę sobie: „Cholera, przy pierwszej selekcji dadzą mi w łeb, bo powiedzą, że się dekuje w szpitalu.” Ponieważ był już wieczór, doszedłem do wniosku, że trzeba wiać. W takiej sytuacji i z takimi pomysłami jak ja, na całą sporą grupę było, o ile się orientuję, czterech. Jak to teraz robić? Trzeba Niemca odpowiednio zneutralizować, żeby nam nie przeszkadzał. Każdy z nas miał swoje zapasy, jak spirytus. Okazało się, że Niemiec bardzo chętny był do tego, żeby się napić. Był kubek z czystą wodą, zaczerpywało się spirytusu, wody: „Prosit!” On chlap. I co chwila, co chwila… Był coraz bardziej pijany, co tam dużo gadać. Do tego stopnia doszło, że usiadł sobie przy uchylonych drzwiach – myśmy z uchylonymi drzwiami jechali – kiwał się, kiwał, aż mu furażerka spadła. Jak furażerka spadła, to wtedy awanturę zrobił:
Wo ist meine Mütze?! Meine Mütze! Do nas, że myśmy zabrali. Myśmy „z polska po niemiecku“ wytłumaczyli, że mu spadła. Jakoś się pogodził, wypił kolejnego sznapsa i ponieważ pociąg w tym momencie zwolnił, to dwóch pierwszych usiadło, nogi spuścili i już ich nie było. Pociąg przyśpieszył trochę, to już nie było co ryzykować. Przepakowałem swoje skarby wszystkie, zrezygnowałem z walizki, tylko miałem plecak ze sobą. Do tego plecaka przepakowałem wszystko, co uznałem za konieczne, żeby mieć. Wiem, że miałem ładne, wełniane, białe spodnie. Sanitariuszce dałem, to mnie ucałowała z wdzięczności; bardzo się cieszyła. Znowu pociąg zwolnił, to znowu jeden, co był chętny: fajt! Po chwili ja plecak zrzuciłem i zeskoczyłem. Rękę sobie trochę starłem o żwir, mam ślady do dzisiaj. Pociąg pojechał dalej. Przycupnąłem w rowie. Jak zobaczyłem, że czerwone światełko już było daleko, to się podniosłem i usłyszałem: „Hej, hej, gdzie jesteś?!” Okazało się, że ten co przede mną skoczył, znalazł mnie i obaj żeśmy się już trzymali. A tamtych dwóch – nie wiem. Oni dużo wcześniej wyskoczyli. Byłem w futrze, kożuchu właściwie, pracownika tramwajów, co wajchę przerzucał. Oni mieli fajne kożuchy z dużym kołnierzem. Akurat taki sobie zdobyłem. Znaczy najpierw zdobyłem przyzwoite futro męskie, ale potem zamieniłem z kimś. I miałem opaskę, i furażerkę. Mój kolega miał płaszcz lżejszy, a pod spodem miał mundur oficerski. Tylko czapki nie miał… A może miał furażerkę, nie pamiętam. Miał też kompas i latarkę, bagażu nie miał żadnego. „Gdzie idziemy?” „Jak jechaliśmy na zachód, to wędrujmy na wschód.” Przeszliśmy przez tory kolejowe, była szosa, las. Pierwsza w nocy. Coś jechało szosą, to myśmy przycupnęli. Przejechało. Kto mógł jechać? Przecież Polacy nie jeździli samochodami. Wyszliśmy, las się skończył, duża polana… właściwie to nie była polana, to było pole uprawne. W środku stała chałupa, więc my do tej chałupy. Puk, puk. „Kto tam?” „Armia Krajowa, otwierać!” „Mowy nie ma!!” „Niech się pani nie boi, niech nam pani powie, gdzie jesteśmy.” Wpuściła nas. Łóżko, a na łóżku sterta jabłek. Co to jest po dwóch miesiącach Powstania raptem świeże jabłka zobaczyć! Myśmy się rzucili jak głupi na te jabłka. Dużo żeśmy nie zjedli, ale żeśmy w każdym razie się poczęstowali. „Gdzie my jesteśmy, kochana pani?” „Proszę panów, tu gdzie jesteście jest Generalna Gubernia, a za torem jest Reich.” „Jak to, to myśmy z Reichu do Generalnej Guberni przyszli przez tory?” „Tak.” „A Niemcy nie pilnują?” „Proszę panów, oni się boją. Tutaj, widzicie, willa jest” – to było, że tak powiem, o rzut beretem. – „W tej willi siedzą, a w dzień rozstawieni są.” Czyli myśmy przeszli przez zieloną granicę świecąc latarka na kompas, nie wiedząc w ogóle, że tak się dzieje. „Rany boskie, co też pani mówi?!” Myśmy się wystraszyli trochę. „Niech pani powie, gdzie tu jest partyzantka, bo my do partyzantki chcemy się dostać. Nie po to żeśmy uciekli z transportu.” Potem się okazało, że to Sztuczyn czy Szczuczyn miejscowość była. Jak się nazywała najbliższa stacja kolejowa, już w tej chwili nie skleję. W każdym razie w drodze do Koluszek to było. „Gdzie tu jakaś partyzantka?” „Tego nie wiem, ale we wsi mieszka inżynier, on na pewno będzie wiedział.” Podała nam adres, a godzina już jest pierwsza czy druga w nocy. Żeśmy powędrowali do pana inżyniera do wsi. Puk, puk. Znów się powtórzył ten sam dialog: „Kto tam?” „Otwierać, Armia Krajowa!” „Panowie, co się dzieje, co wy tu [robicie]? Pode mną (czy nade mną) mieszkają Niemcy! Co wam mogę pomóc?” „Niech nam pan powie, gdzie tu się partyzantka mieści, żeby do nich trafić?” „Ja nic nie wiem, absolutnie, nie mogę wam pomóc. Przecież wy się tu wygłupiacie: ten w mundurze, ten z opaską!” Zabrał mundur koledze mojemu, nasze opaski i furażerki. Miał to spalić. A my żeśmy wyszli jak niepyszni, bo nie potrafił nam wskazać żadnego oddziału partyzanckiego. „Gdzie się znajdujemy?” „Tu Koluszki są za parę kilometrów.” Doszliśmy do jakiegoś lasku, lasek się skończył, już widać było Koluszki i żeśmy usiedli, zdrzemnęli się. Zrobiła się godzina ludzka bardziej, gdzieś piąta. Postanowiliśmy wędrować dalej. Idziemy dalej, weszliśmy w pierwsze zabudowania, patrzymy – idzie kolejarz. Z tym, że kolejarzom Niemcy dali guziki z krateczką drobną, a ten miał guziki z orzełkami. Jeszcze przedwojenne zachował. Widocznie nie było specjalnego nacisku czy obowiązku, żeby zmieniać. W każdym razie on miał nie te typowo nowe, niemieckie guziki, tylko z orzełkami. To my do niego: „Panie, gdzie tu jest partyzantka? Myśmy dzisiejszej nocy z pociągu z Warszawy zwiali, jesteśmy z Powstania.” „Ja nic nie wiem, ale wiecie co? Coś wam powiem. Tutaj jest rzeźnik. On na pewno będzie wiedział.”
- Nie baliście się, że w końcu ktoś was wyda?
A co myśmy mieli robić? Jakie mieliśmy inne wyjście? Żeśmy podziękowali mu grzecznie, poszliśmy do tego rzeźnika. Rzeczywiście był rzeźnik, już otwarty, parę osób stało w kolejce. „Z szefem chcieliśmy rozmawiać.” „Słucham, to ja jestem.” „My do pana mamy parę słów.” „To proszę do mnie na zaplecze, za ladę.” Poszliśmy do kantorku, w kantorku stał stół, krzesełka. Wyciągnęliśmy legitymacje. „Proszę pana, my jesteśmy z Powstania, z Armii Krajowej. Dzisiaj w nocy żeśmy uciekli.” „Wiem, transporty idą tędy, przechodzą przez Koluszki.” „Niech pan nam pomoże, niech powie, gdzie można się udać, żeby była partyzantka.” Czy on wiedział, czy nie wiedział… „A skąd żeście do mnie trafili?” „Nam powiedział kolejarz, którego żeśmy zaczepili.” „Jak on wyglądał? Co za jeden?” „Nazwiska nie znamy. Jedno co możemy powiedzieć, że miał mundur sprzed wojny z guzikami z orzełkiem, co nas do niego przychylnie usposobiło?” Jakoś to rzeźnika za bardzo nie uspokoiło. Mówi: „Co ja wam mogę poradzić?” Postawił butlę litrową wódki. Specjalnie nie byłem do wódki przyzwyczajony, przecież byłem w harcerstwie. Mój [kolega] – chlap! Ja też coś wypiłem. Dał nam salcesonu, jakiejś innej wędliny. „Jak wygląda sytuacja frontowa? Gdzie jesteśmy, czy daleko Rosjanie?” „Rosjanie dochodzą do Skarżyska.” Mnie wtedy zaświtało „A w Końskich jeszcze nie są?” „Nie.” „To co ja będę szukał innych [krewnych], ja mam w Końskich ojca.” „To świetnie.” Zaopatrzył nas w sporą ilość wędliny, kaszanki, wszystkie z trzeciej grupy. U sąsiedniego piekarza żeśmy kupili pieczywo, bo wychodząc z Powstania myśmy dostawali po pięćset złotych zaopatrzenia. To wszystko żeśmy władowali w worek i na dworzec. „Kupcie sobie bilety. Jak będziecie w Końskich wysiadać, to pamiętajcie: nie wychodźcie przez dworzec, tylko idźcie rampą prosto do zapory i dopiero tam. Jak będziecie przechodzić przez dworzec, to was Niemcy mogą capnąć. A tam już jest spokój większy.” Żeśmy poczekali do przyjazdu stosownego pociągu, wsiedliśmy trochę denerwując się i dojechaliśmy do Końskich. Wysiedliśmy, poszliśmy do przodu, tak jak nam tamten radził i doszliśmy do ulicy Parkowej, gdzie ojciec mieszkał za szafą w swoim banku. Ojca nie było, był akurat u znajomych na brydżu, ale powiedzieli, żeśmy przyjechali, że przyjechał Januszek. Ucieszył się wielce. „Tato, gdzie tu jest partyzantka?” „Siedź gówniarzu tutaj, co opowiadasz, jaka ci partyzantka w głowie znowu?!” Temu facetowi co był ze mną, przez znajomości kontakt z bliżej nieokreśloną partyzantką wskazał. A mnie zaczął: „Ty żeś się dosyć nawojował, siedź tu.” Zostałem u ojca do końca, do wyzwolenia tak zwanego. I to jest koniec moich opowieści.
- Jak pan wspomina wejście Rosjan do Końskich?
Wejście Rosjan polegało na: „Wodku [jest]?” To było pierwsze, podstawowe pytanie, jak wpadali.
Wodku u was jest – Niet. – Uże wziali! A na oknie stała butelka octu. „O, jest!” Złapał tę butelkę i uciekł. Jak on pił, nie wiem, ale w każdym razie pewnie nie bardzo mu musiało smakować. Ponieważ Niemcy uciekając przed nimi… Specjalnie walk nie było, raczej uciekali. Akurat przed nami zakręt był, łuk. Zostawili cały transport, między innymi żarcie tam było. Niemców nie było, to myśmy do tego transportu się dostali, sardynki były i inne. Żeśmy się zaopatrzyli.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy? Jak Warszawa wyglądała? Jak pan wspomina ten przyjazd?
Po wyzwoleniu tak zwanym ojciec mnie wyekspediował do Krakowa, do rodziny, żebym tam kontynuował swoje nauki. To była wiosna… luty, marzec… Jechało się w warunkach bardzo prymitywnych, bo na przykład otwartą platformą do Krakowa wędrowałem. Tam mnie przyjęli z otwartymi ramionami, zapisali do szkoły świętego Jacka. Ale mnie ciągnęło do Warszawy. Jeździłem tak: Kraków – Warszawa, Kraków – Warszawa. Miedzy innymi – odradzam – siedziałem na zderzaku. Bardzo niewygodnie na zderzaku się jeździ. Gniecie strasznie. Siedziałem na lokomotywie, przed lokomotywą… Tak sobie wędrowałem, chciałem rodzinę pozbierać do kupy. Miałem ciotkę w Sochaczewie, tam okazało się, że moi dziadkowie trafili, którzy też z Warszawy wyemigrowali. Moja mama napisała, jeszcze za Niemców, że jest w obozie pracy. Najpierw była w obozie przejściowym we Wrocławiu, a potem się znalazła w obozie pracy nad rzeka Bober. To było prawie na granicy czeskiej. Tam pracowała w zakładach lotniczych i w obozie mieszkała. Z tym, że kontakt pisemny żeśmy mieli. Potem, jak się front przesunął, to się kontakt urwał. Potem się znowu odnowił. W międzyczasie umarł mój ojciec, 27 kwietnia, akurat w moje urodziny, taki mi prezent zrobił. W czerwcu, dowiedziawszy się dokładnie już, gdzie matka jest, co robi, wziąłem zapas tego, co trzeba było mieć, czyli wódkę i papierosy, dostałem jeszcze glejt – pewno fałszywy – że wracam czy jadę do obozu i powędrowałem do Legnicy i tam mamę znalazłem i przywiozłem do Krakowa. Stamtąd po roku wróciliśmy do Warszawy.
- Czy państwa dom się zachował?
Dom się nie zachował, nic się nie zachowało z moich wspomnieniowych rzeczy. Ani szkoła, ani dom, ani kwatera na Chopina.
- Dziękujemy panu bardzo za wspomnienia.
To jeszcze nie wszystko, co mogę powiedzieć, bo potem jeszcze związałem się z harcerstwem ponownie, jeszcze prowadziłem drużynę w Warszawie. I to koniec opowieści.
Dziękuję bardzo za cierpliwość.
Warszawa, 12 kwietnia 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz