Ryszard Brzozowski, na drugie imię Stefan, urodzony 19 sierpnia 1925 roku.
Do roku 1938 moja rodzina mieszkała na ulicy Czerniakowskiej, niedaleko ulicy Zagórnej, a więc tutaj niedaleko ulicy Książęcej. Dom miał numer 231, ale głowy nie dam na to, czy to jest prawidłowy numer zamieszkania. Rodzice zajmowali się pracą rzemieślniczą. Mama pochodziła ze wsi, z okolic Stanisławowa w dawnym powiecie Mińsk Mazowiecki. Ojciec miał zdolności rzemieślnicze, pomimo że skończył jedynie szkołę zawodową, miał predyspozycje do pracy z przyrządami elektrycznymi, przyrządami mechanicznymi, miał uzdolnienia malarskie, stolarskie, tak że był takim człowiekiem o wielkich predyspozycjach do napraw, zwłaszcza tego, co pachniało starością.
Szkołę rozpocząłem w niespełna siódmym roku życia na ulicy Zagórnej 9. To była szkoła powszechna numer 29, ten budynek przetrwał. W okresie Powstania był tam szpital powstańczy, a obecnie mieści się Kancelaria Sejmu Rzeczpospolitej. Szkoła ta była jedną z lepszych szkół powszechnych w Warszawie, miała bowiem bogate oprzyrządowania zarówno z zakresu ogrodnictwa, znawstwa krzewów, drzew, ryb, miała własne boisko sportowe, własny autokar. Nie było zbyt wiele szkół powszechnych w Polsce, które miały autokar. Nauczycielami byli dla mnie, młodego człowieka, ludzie bardzo zaabsorbowani wychowaniem w duchu patriotycznym, w rozumieniu pozycji Polski i dbałości o jej godność i szacunek. Mój nauczyciel, Jankowski, był żołnierzem Legionów. Stracił prawą rękę w okresie wojny i w związku z tym wprowadził zwyczaj, który nie wszystkim się podobał, że uczniowie musieli pisać i lewą i prawą ręką. Ja do dzisiaj piszę i jedną i drugą ręką. Niektórzy rodzice mieli pretensje, że się obciąża dzieci zbędnymi zajęciami. Tenże nauczyciel, Jankowski, był bardzo pragmatyczny w stosunku do tego, co działo się wokół nas, mianowicie na zebraniach nieoficjalnych mówił, że jesteśmy biednym krajem, że konflikt niemiecko-polski jest… Od razu wiadomo, kto będzie zwycięzcą w tej nierównej walce. Pamiętam, że nauczył nie tylko mnie, że studiowaliśmy roczniki statystyczne i historię starożytną. To on nam wskazał, że to jest szukanie źródeł, korzeni europejskich i miejsca Polski w Europie. Pamiętam do dzisiaj niektóre dane z rocznika statystycznego roku 1938, bowiem ukazał się jeszcze przed wojną. Kosztował jeden złoty, bo jest wybita na tym pieczęć, że to kosztuje jeden złoty. I na przykład produkcja stali w Polsce wynosiła półtora miliona ton, w Niemczech osiemnaście i pół miliona ton. W Polsce było zarejestrowanych samochodów ciężarowych, które są potrzebne szczególnie w okresie wojny do transportu i nie tylko wojska, myśmy mieli ponad 7 000, Niemcy 320 000. Byłem przygnębiony, jak bardzo szybko, bo już 9 września, rozgrywała się niedaleko Warszawy bitwa nad Bzurą, a to jest tylko pięćdziesiąt kilometrów do Warszawy. Nie wiedziałem, jaki jest rzeczywisty obraz machiny wojennej Niemiec, ale później zrozumiałem, że Niemcy rzuciły na Polskę dwumilionową armię, mieli 3 000 czołgów, 2 000 samolotów. Polska przeciwstawiła im milionową armię, około czterysta czołgów, a właściwie tankietek, i siedemset samolotów, z których znacząca część była wczesnym ranem 1 września zniszczona na lotniskach. Jankowski mi mówił, że w tym starciu bez pomocy innych krajów Polska nie da rady. Tak rzeczywiście było.
Rodzice w roku 1938, czyli jak skończyłem szkołę powszechną, przenieśli się na Mokotów, na ulicę Konduktorską, gdzie kupili sklep mydlarski i wtedy już nie pracowali tak uciążliwie i tak długo jak uprzednio. W wojnie mój ojciec, w związku z tym, że miał predyspozycje do napraw, został przydzielony do transportu kosztowności polskich wywiezionych do Rumunii. Wraz ze złotem, myślę, i innymi wartościami przejechał na teren Rumunii. Nie było go w domu ponad półtora roku. Wiem, że przebywał w obozie Târgu Jiu i Turnu Severin, a potem został przeniesiony na Węgry, gdzie w związku z olbrzymią przepukliną jamy brzusznej został zwolniony jako niezdatny do służby wojskowej. Wrócił do nas w 1941 roku, gdzieś u schyłku lata, w niedługim czasie po wybuchu, wojny niemiecko-rosyjskiej.
Przez okres nieobecności ojca miałem bardzo wiele dodatkowych zajęć. Z uwagi na to, że nasz dom stał bardzo blisko linii frontu obrony Warszawy, kilkaset metrów, został bardzo zniszczony, szczególnie dach, szczególnie stolarka okienna. Musiałem, jako czternastoletni chłopak, przy pomocy sąsiadów, naprawić to, żeby nie przeciekało jesienią i zimą i żeby można było zachować względne warunki pobytu w okresie zimowym. Przed wojną w roku 1938 rozpocząłem naukę w prywatnym gimnazjum Władysława Giżyckiego w Warszawie, ulica Puławska chyba 113. Zaliczyłem pierwszą klasę. Miałem spakowany tornister na rozpoczęcie roku szkolnego i w nocy obudziły nas bomby, artyleria przeciwlotnicza. Nie wiedziałem po zakończeniu wojny co będzie z nami, młodzieżą, czy będziemy mieli warunki, żeby dalej uczyć się. U schyłku roku 1939, bądź na początku roku 1940, na terenie mojego przedwojennego gimnazjum Władysława Giżyckiego uruchomiono tak zwane kursy przygotowawcze do szkół zawodowych wyższego stopnia. W ciągu trzech lat nauki w tej szkole przedwojenni nauczyciele doprowadzili nas, że ukończyliśmy gimnazjum Władysława Giżyckiego. Był to rok 1942.
Jak przez mgłę pamiętam bitwę powietrzną jednego samolotu polskiego chyba z dwoma niemieckimi, która odbywała się na niezbyt dużej wysokości, i wiem, że został strącony jeden niemiecki samolot i jeden polski samolot. A najbardziej to pamiętam, jak na zbiegu obecnej ulicy Dolnej, Sobieskiego i Belwederskiej były wielkie wały ziemi, gruzu, kamieni. Za nimi była ukryta artyleria, stanowiska ogniowe; w domach na ulicy Chełmskiej były ustawione bardzo nisko armaty przeciwczołgowe. Widziałem od sąsiadów, którzy mieszkali obok, jak odbywało się natarcie niemieckich czołgów z żołnierzami, którzy z bronią maszynową biegli za czołgami. Ale najbardziej pamiętam, kiedy u schyłku września koło naszego domu przejechały niemieckie samochody. To było dla mnie największe przeżycie. A drugim przeżyciem było spalenie dużego budynku kilkupiętrowego, drewnianego, na rogu ulicy Konduktorskiej i Huculskiej, jak ludzie byli poparzeni, jak dzieci nie mogły odnaleźć rodziców. I pamiętam, w naszym domu był jeden z lokatorów, który dożywał swoich ostatnich dni. Pamiętam wizytę księdza z kościoła Świętego Michała, który przyszedł do niego z ostatnią posługą. Potem musiałem przeprowadzić księdza bezpiecznie do kościoła, bowiem nie znał przejść między ogrodzeniami w poszczególnych segmentach, żeby nie być narażonym na ostrzał niemieckich z karabinów maszynowych, które stały na górze, na terenie od gimnazjum Giżyckiego, Królikarni.
A potem nastały wielkie kłopoty z wodą, wielkie kłopoty z iem elektryczności, niedostatek węgla, drzewa, bo pierwsza zima, rok 1939/1940, była nadzwyczaj mroźna. Temperatura była co najmniej dwudziestostopniowa. Cały ogród wokół pałacyku Szustra został ogołocony z drzew, ludzie powycinali drzewa. Narobili na pewno wiele szkód, ale musieli jakoś przetrwać. Pamiętam pierwsze miesiące z tego względu, że bardzo pomagała nam rodzina mojej mamy, która mieszkała we wsi Nowa Wieś, niedaleko Stanisławowa. Przywozili nam rzeczy, które są niezbędne do życia, a których w Warszawie dostać nie było można. To się w niedługim czasie skończyło, bowiem Niemcy robili łapanki na ludzi, którzy mieli wielkie toboły, wielkie walizki w ręku, szukali żywności i to konfiskowali.
Wojna to było obdarcie młodzieży mego pokolenia ze złudzeń, że tak jak w roku 1920 udało nam się pokonać nawałnicę bolszewicką, to z tą wielką machiną niemiecką byliśmy bezradni. To następne miesiące, lata, ukazały, jak w błyskawicznym tempie Niemcy zdobywali Norwegię, Danię, Holandię, Belgię, Luksemburg. Francja niby bogata, też bardzo szybko uległa Niemcom, nie mówiąc już o Bałkanach. W czasie okupacji przez kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt miesięcy mieliśmy wrażenie, że Polska bardzo długo nie odzyska niepodległości, bowiem Niemcy wchodzili jak w spróchniałe drzewo w Związek Radziecki. […] Ale [potem] własnymi oczyma widziałem, jak przywożono [niemieckich żołnierzy] do budynku, w którym jest dziś chyba Sztab [Generalny] Wojska Polskiego w alei Niepodległości, niedaleko ulicy Nowowiejskiej, tam przed wojną był na ukończeniu szpital imienia Józefa Piłsudskiego. I tam złożono tych poodmrażanych młodych i w średnim wieku żołnierzy. Setki, jeśli nie tysiące. Wstrzymano wtedy ruch, żeby otoczyć jak największą tajemnicą. Pamiętam ogłoszenia w prasie niemieckiej, jak nawoływano ludność, żeby przekazywano kożuchy, futra, dla żołnierzy, którzy walczą na wschodzie. I tak reasumpcja tej wojny, bowiem przeżyłem ją bardzo, zwłaszcza psychicznie. Nie znając wielu szczegółów nawet, za namową starszych ludzi, z którymi się spotykałem, dostałem książkę Clausewitza „O wojnie”, dosłownie. To była napisana strategia, jak przygotować się do wojny i jakiej wojny rozpoczynać nie można. W mojej głowie przetrwały niektóre fakty, na pewno błędnie, bo to był autor żyjący w latach 1830 ileś tam, a więc w dziewiętnastym wieku, że nie można mieć więcej niż trzech wrogów, tak Clausewitz pisał w tej książce. Ale Niemcy ile w Europie mieli wrogów, prawda? I parę innych sformułowań, które nas młodych troszkę podkarmiły nadzieją, że nie wszystko jest stracone. Sprawa się odwróciła po klęsce stalingradzkiej. Wiedzieliśmy, że Niemcy łatwo tej wojny nie wygrają, a optymiści uważali, że na pewno ją przegrają. […]
Dobrze. Powiedziałem o tym, że w roku 1939 albo jeszcze u schyłku 1939 rozpoczęły się kursy przygotowawcze do szkół zawodowych wyższego stopnia, bowiem Niemcy w swoich antyludzkich dążeniach uważali, że podbite kraje mają być służalczymi dla wielkiej, niepokonanej Rzeszy. W związku z tym niepotrzebne im było, żeby Polacy mieli wyższe studia, niepotrzebne, żeby kończyli szkoły przygotowujące ludzi sztuki, kultury. Zezwolili natomiast na powstanie szkół zawodowych, które będą kształciły robotników wykwalifikowanych, rzemieślników. Stąd na terenie mojego gimnazjum ta szkoła zawodowa. Miała w programie stolarstwo, ślusarstwo, szklarstwo. Były bardzo przydatne w życiu, a potem jak już kursy przygotowawcze się zakończyły, to w roku 1942 na terenie gimnazjum Giżyckiego powstała szkoła rolnicza. Nawet zapisałem się do szkoły budowlanej, żeby mieć jakieś zaświadczenie, które chroniło przed wywózką do Niemiec, ale nie miałem możliwości kończyć nauki. Na kompletach humanistycznych, które rozpoczęły się w roku 1942, była czwórka moich kolegów z czasów jeszcze przedwojennych i powojennych. A ci, którzy wybrali kierunek matematyczno-przyrodniczy, to ta grupa tam była znacząco większa.
Był system kartkowy bardzo drastycznie ograniczający; mydło było na kartki, chleb był także ograniczony, ale istniało podziemie. W związku z tym warunki ludzi, którzy mieli pieniądze, były troszeczkę lepsze niż tych, którzy byli biedni i musieli żyć tylko z tak zwanych przydziałów kartkowych. One w roku 1940, jeśli moja pamięć nie jest zawodna, były znacząco większe. Wraz z upływem lat wojny normy żywnościowe były bardzo ograniczane. Wiem, że gdyby nie kupowanie przez moich rodziców na bazarku na ulicy Ludowej ryb, które gdzieś tam hodowano po cichu, czy drobiu, to byśmy żyli na słoninie, na marmoladzie sztucznie robionej z dużą domieszką buraków. Największe kłopoty były z małymi dziećmi. Akurat w tym domu, gdzie mieszkałem, były małe dzieci. To była tragedia. Panie, które karmiły, to w ten sposób zarabiały sobie, że chodziły od mieszkania do mieszkania i sprzedawały pokarm, oczywiście za opłatą.
Jakie sprawy związane z konspiracją najbardziej utrwaliły mi się z początkowych lat okupacji? Moim wielkim przyjacielem był Jurek Kukliński, którego ojciec był chyba kapitanem Wojska Polskiego. Spotkałem się z nim po raz pierwszy na kursach przygotowawczych, kiedy jego rodzina została wysiedlona, jeśli pamięć mnie nie myli, z Torunia. Często spotykaliśmy się w niezbyt dużym, ale sporym gronie, w mieszkaniu Jurka, którego mama była nadzwyczaj troskliwa i zaradna, i bojaźliwa. W tym domu był dozorca, który miał syna dosyć potężnie zbudowanego, o rudych włosach, który był zupełnie nieprzygotowany do tajnej służby wojskowej. Oficjalnie nosił bez ukrywania pistolet i jego kariera skończyła się po paru miesiącach. Został zamordowany chyba, jeśli nie w Warszawie, to może w obozie koncentracyjnym. Wtedy, pamiętam, pani Kuklińska przyszła do mojej mamy, błagając, żebyśmy gdzieś ukryli Jurka Kuklińskiego, bowiem bała się, że to może się roznieść po lokatorach domu. Wiem, że Jurek Kukliński paręnaście czy parę dni mieszkał u jednej z pań w naszym domu. Pamiętam też, że pani Kuklińska prosiła moją matkę – zlokalizować daty, roku, nie mogę – kiedy Jurek chciał wstąpić do Armii Krajowej, a ona nie wyrażała zgody, prosiła mnie, żebym z nim porozmawiał, że ona nie ma żadnej rodziny. Ojciec zginął, rodzina jej męża zginęła i ona jest sama i bała się, że wstąpienie do Armii Krajowej jest równoznaczne z wyrokiem śmierci, co nie było prawdą, ale niestety tak się stało. Jurek Kukliński, z którym spotkaliśmy się przed Powstaniem w kościele Świętego Michała, poszedł na Śródmieście i już niestety nie wrócił. Po wojnie widziałem panią Kuklińską załamaną, biedną, brudną, w obdartym ubraniu. Była tak załamana psychicznie, że w niedługim czasie zmarła. Żyła tylko przeszłością, nie wiedziała, co jest potrzebne do życia. Gdyby nie sąsiedzi, którzy ją czasami dokarmili, to skończyłaby to swoje życie w opłakanym stanie.
Ja zamierzałem też wstąpić do Armii Krajowej znacznie wcześniej, ale moja mama powiedziała, że najważniejszym zadaniem jest matura, a dopiero po maturze mogę być partyzantem. Człowiekiem, do którego miałem ja i moi koledzy wielkie zaufanie, wielkie zainteresowanie, wielkie zaangażowanie był nauczyciel filozofii, etyki i religioznawstwa, ksiądz Dziewanowski. To był człowiek nieprzeciętnego formatu. Dokarmiał tych, którzy żyli w biedzie. Kieszenie miał wypchane kanapkami i na przerwach dokarmiał tych najbiedniejszych. Mieszkał gdzieś w okolicy ulicy Piwnej, bo byłem kiedyś u niego. Zaprosił mnie tam, bo się coś mu zepsuło. Mieszkał w budynku zakonnym. On mi też powiedział jedno zdanie: „Ryszard, pamiętaj, że będziesz potrzebny Polsce także po wojnie”. I wielu innym też to powiedział. Nie był przeciwnikiem walki zbrojnej, ale uważał, że trzeba zachować ostrożność, nie potrzeba się pchać bezpośrednio na śmierć.
Maturę zdałem kilka dni po lądowaniu aliantów w Normandii, jak pamięć mnie nie myli, lądowali 6 czerwca, [a zdałem] gdzieś 10, 11, może 12 czerwca. Egzamin był wielogodzinny, jednodniowy. Cała nasza czwórka zdała bardzo dobrze. Z naszej czwórki jedni byli bardzo mocni w chemii, biologii, w języku niemieckim czy polskim, inni w innych przedmiotach. Pamiętam, że dyrektor gratulował nam zdanego egzaminu maturalnego, który otrzymałem po wojnie, napisany odręcznie z pieczęciami komisji, która weryfikowała dane zawarte z tajnego nauczania. Ten egzamin był co najmniej na dobry plus w sumie. Dyrektor Giżycki przeżył wojnę, przeżyła wojnę sekretarka, która, zdaje się, ukrywała te wszystkie materiały i po wojnie nie było trudności, żeby wydać jakieś znaczące, mówiące o prawdzie, zaświadczenie.
W pierwszym okresie byłem zaabsorbowany pomocą rodzinie, ale w roku 1942 zainteresowaniem naszego grona były siatkówka i brydż. Graliśmy namiętnie, namiętnie w brydża zwłaszcza, w mieszkaniu mojego kolegi Leszka Łopińskiego i Jurka Kuklińskiego, czasami i u mnie. A [jeśli chodzi o] grę w siatkówkę, to przenieśliśmy boisko siatkówki dalej od ulicy Puławskiej, dalej od końcowego przystanku tramwajowego na Wierzbnie, żeby ulica nie musiała słyszeć, co się dzieje poza parkanem, który był obrośnięty gęstymi krzewami i dużą ilością drzew, które rosły na terenie gimnazjum. Z tych lat pamiętam moich kolegów i nie tylko chodzących na zajęcia kompletowe, ale pamiętam też tych, którzy uczyli się na kierunku matematyczno-przyrodniczym. Pamiętam Tadeusza Brodowskiego, z którym byłem w wielkiej przyjaźni. Poza Jurkiem Kuklińskim pamiętam też Lechosława Ruszczykowskiego, był synem znanego farmaceuty warszawskiego. Pamiętam Henia Halskiego, który był żołnierzem „Baszty”; pamiętam, Zbisława Konarskiego, który był chyba w Batalionie „Bałtyk”; pamiętam Kazia Miernika. Graliśmy i w siatkówkę, i w brydża i rozmawialiśmy o Polsce, o jej przyszłości, o naszej roli. Uważaliśmy, że naszym zadaniem jest ochrona ludności cywilnej Warszawy w czasie, kiedy Niemcy będą uciekać z Warszawy.
Zbisław Konarski, Henio Halski, Kazio Miernik, byli tymi, którzy mnie wprowadzili do „Baszty”. Odbyło się to dwudziestego któregoś czerwca, chyba w sobotę, ale głowy za to nie dam. Pamiętam, że odbyłem szkolenie wraz z paroma innymi, ABC o broni, które prowadził student Politechniki Warszawskiej, Sierakowski się nazywał, ale jego pseudonim „Włodek”. Był to bardzo kompetentny podoficer, chyba był plutonowym, który w swoim szkoleniu zwracał uwagę na zdobywanie zdolności walki nie tylko przy użyciu karabinu i rewolweru, że czasem i o życiu może decydować nóż. Pokazywał, jak się to robi. Pamiętam, że pożyczyłem mu książkę Carla Clausewitza. Spotkaliśmy się wówczas w kościele Świętego Michała (to było już chyba na początku lipca), gdzie mu tą książkę wręczyłem. Niestety, widzieliśmy się jeszcze raz 1 sierpnia, bowiem zastąpił naszego rannego dowódcę, a potem słyszałem, że zginął w klasztorze nazaretanek na Czerniakowskiej, jak zresztą duża część mojego plutonu. Dostał się pod ostrzał moździerzy. Siostry zezwoliły na założenie tych [moździerzy] na wyższym piętrze czy poddaszu, czy balkonie, że zaskoczyli tych, którzy stali na podwórku czy też byli w pobliżu wejścia do klasztoru czy do kościoła. To była próba przebicia się z Czerniakowa do Śródmieścia.
I sprawa bardzo istotna, 29 lipca odbyło się pierwsze zgromadzenie plutonu I, w którego skład zostałem przydzielony, chociaż miałem też inne propozycje, które odrzuciłem. Odbyło się to w willi Stefana Starzyńskiego na ulicy Szustra 72. Z tego spotkania wyniosłem następujące spostrzeżenie: nasze uzbrojenie było nadzwyczaj marne. W plutonie liczącym ponad setkę osób były dwa pistolety maszynowe, siedem czy osiem karabinów, trzydzieści parę pistoletów i rewolwerów i ponad setka granatów, bo każdy z nas dostał jeden. Nie było żadnych miotaczy ognia, które są bardzo przydatne w walkach w mieście, jak się nie ma artylerii czy czegoś innego Nie było żadnego. Może później albo w innych plutonach były. U nas nie było. Nie mieliśmy żadnych środków opatrunkowych do własnego użytku. Z tego spotkania wyniosłem jeszcze inne spostrzeżenie, że nasi dowódcy, bezpośrednio był „Szary”, miał na nazwisko Gołaszewski, był stosunkowo młodym żołnierzem, chyba trzy lata starszy ode mnie, może cztery, i [był] bardzo zdenerwowany. Przez cały czas chodził, miał buty podbite blaszkami i stukał jak rekrut austriacki. Przypominam sobie, że niektórzy z nas byli bardzo młodzi. Brat Henryka Halskiego miał dziecinną twarz, dziecinną też twarz miał kolega, którego poznałem przy wejściu na zgromadzenie, nazywał się Justowski. Poznałem na tym spotkaniu jeszcze Jurka Wiącka, który wyróżniał się tym, że cuchnął papierosami jak w fabryce tytoniu. Palił olbrzymie ilości marnych papierosów, stąd na parę metrów można rozpoznać, kto stoi. Ten Wiącek, jak wychodzili, zwrócił się do mnie, czy mogę go przenocować z uwagi na to, że nie ma klucza od mieszkania, a rodzice jego wyjechali poza Warszawę. Stąd noc spędziłem w oparach tytoniu z Jurkiem Wiąckiem. Pamiętam też incydent, jednemu z żołnierzy przy schylaniu pękły spodnie od pasa do kroku. Jako jedyny miałem nici i igłę i scerowałem te spodnie z wielkim trudem, bowiem miałem bardzo grube igły, a materiał tych spodni był bardzo twardy. Po dwóch, dwóch i pół godzinach to pierwsze zgromadzenie 29 lipca zostało odwołane i rozeszliśmy się do własnych domów, czekając na dalsze spotkanie.
Kolejnie spotkanie, zgromadzenie, dokonało się 1 sierpnia. Najpierw w granicach godziny wpół do trzeciej spotkaliśmy się w kościele w czwórkę, o czym już mówiłem. Lechosław Ruszczykowski poszedł na Czerniaków, Tadeusz Brodowski nie wiem gdzie, Leszek Kukliński do Śródmieścia, a ja na ulicę Szustra. Przed wejściem do willi Szustra (to była willa byłego prezydenta Warszawy, Stefana Starzyńskiego) spotkałem się jeszcze ze Zbisławem Konarskim, który był moim bliskim przyjacielem i który, podobnie jak ja, cierpiał na dosyć dokuczliwe dolegliwości, które dzisiaj określiłbym – wrzodowe. Po zdenerwowaniach, dłuższym niejedzeniu, miałem bóle brzucha, zgagę i różne przykre dolegliwości. W związku z tym, że Zbisław miał dosyć trudną sytuację materialną, poprosił moją mamę, żeby mu upiekła troszkę sucharów, które on w sytuacjach krytycznych będzie spożywał, osłaniając wydzielanie kwasów na błonę śluzową żołądka. Wręczyłem mu kilkanaście czy kilkadziesiąt kawałków tych sucharów, poszedł dalej w kierunku centrum aleją Niepodległości, ja wszedłem do budynku. Po raz drugi zreferowano nam zadanie, jakie mamy spełnić, z tym że grono Powstańców, które było obecne 1 sierpnia, było o kilkanaście procent mniejsze niż poprzednie, lipcowe, zgromadzenie. Ocenia się, że to było co najmniej piętnaście procent mniej. Niedogodności administracyjne czy bezmyślność czyjaś zadecydowała, że niektórzy nie zdążyli dotrzeć przed piątą na ulicę Szustra. Wtedy, pamiętam, starsi z nas – Powstańcy, nie oficerowie – podnosili kwestię, iż z takim uzbrojeniem powinniśmy rozpoczynać Powstanie nocą, bo większa byłaby szansa zdobycia broni i być może mniejsze byłyby straty. Jednak nasz dowódca całego Plutonu „Bałtyk”, porucznik Złotnicki, ostro potraktował tych wszystkich, którzy uczestniczyli, może mając i częściowo rację, że nie mieliśmy doświadczenia do walki nocą.
Parę elementów z tego wyjścia z willi Stefana Starzyńskiego: ktoś nierozsądny przy wyjściu strzelił z pistoletu w górę, co było karygodnym wykroczeniem. Wiem i pamiętam na pewno, że biegliśmy, niezbyt szybko, tyłami ogródków na ulicy Wiśniowej w kierunku ulicy Madalińskiego. O, jednej rzeczy nie powiedziałem, to muszę naprawić ten błąd. Moi rodzice poza sklepem na ulicy Konduktorskiej mieli też przez chyba dwa lata, może troszkę dłużej, może troszkę krócej, podobny sklep na ulicy Madalińskiego, chyba to był numer 24, ale on w okresie Powstania był nieczynny, bowiem jak już słychać było zbliżający się front, zwłaszcza nocą, to rodzice przenieśli wartościowe artykuły do sklepu na ulicę Konduktorską, a sam sklep, ogołocony z wartościowych rzeczy, był pod opieką dozorcy, który był opłacany za ten nadzór. Byliśmy już blisko ulicy Madalińskiego, kiedy słychać było pracę chyba czołgu czy jakiegoś pojazdu gąsienicowego, było słychać ostrzał z broni maszynowej. Jak wyszedłem na ulicę Madalińskiego, to zauważyłem, że na jezdni leży zabity koń, jest przewrócona furmanka i bardzo duże ilości siana, zza którego ostrzeliwali się Niemcy podobno, ja już tego nie widziałem. Przebiegliśmy szybko ulicę Madalińskiego w kierunku Zakładu Oczyszczania Miasta, który i dzisiaj istnieje, tylko może jest troszkę rozbudowany i tyłem miedzy parkanem a murem budynku Zakładu Oczyszczania Miasta przebiegliśmy w kierunku ulicy Melsztyńskiej. To jest ulica równoległa do Madalińskiego i kończąca się na ulicy Sandomierskiej, a z drugiej strony na murze [budynku] „Basy”. Po wyjściu z ochraniającego nas budynku Zakładu Oczyszczania Miasta, gdzie panował straszny odór, bo było bardzo dużo pojemników z nieczystościami, takich blaszanych, wydostaliśmy się na ulicę Melsztyńską, gdzie za chwilę dostaliśmy się pod ogień czterech żandarmów niemieckich, którzy wyszli chyba z ulicy Narbutta. Pamiętam, że wśród tej czwórki żandarmów był jeden bardzo wysoki, ponad dwumetrowy mężczyzna i ważący co najmniej sto kilkadziesiąt kilogramów. Myślę, że z jego pistoletu ponieśliśmy największe straty, bo jak się okazało później w tej potyczce i w całym pierwszym fragmencie walki mojego plutonu, zginęło chyba ośmiu partyzantów, kilkunastu zostało ciężko rannych. W czasie tego ostrzału leżałem na ziemi w pobliżu mojego dowódcy drużyny, Janusza Gottschalka, który strzelał z pistoletu, a obok mnie leżał mój przyjaciel, Kazio Miernik, którego wziąłem za rękę i przeraziłem się, że to jest umierający człowiek. Krew wylewała się spod jego koszuli. Dopiero zranienie w twarz tego olbrzyma niemieckiego i jednego z żandarmów w nogę zadecydowało, że ci zaczęli się wycofywać na ulicę Narbutta. Nadal z Domu Wedla strzelały chyba dwa karabiny maszynowe. Jeden był bardzo spracowany, bowiem wydawał przeraźliwy jazgot w sprawie tej strzelaniny. Zaczęliśmy się wycofywać z ulicy Sandomierskiej i stykającej się z nią z przodu ulicy Melsztyńskiej, zasłaniały nas grube konary drzew, troszkę drewniany parkan tyłu Zakładu Oczyszczania Miasta, i przeczołgaliśmy się, aby znaleźć się w bezpiecznym miejscu za murem budynku ZOM-u.
Kontynuacja rozmowy przeprowadzona 3 marca 2010 roku
W nawiązaniu do uprzedniego spotkania, w którym omawialiśmy sprawy okresu wojny, okupacji i pierwszych godzin Powstania, chciałbym powrócić na chwilę do faktów, które pozostały dość trwale w mojej pamięci – tragedii, która dokonywała się na tyłach Zakładów Oczyszczania Miasta, które mieściły się na ulicy Madalińskiego w pobliżu ulicy Sandomierskiej, i tyłów zakładu, który był usadowiony na ulicy Melsztyńskiej. Rosły tam bardzo wysokie drzewa o pniu sięgającym do około półtora metra, wielkim obwodzie zasłaniającym ciało średnio tęgiego człowieka. Byliśmy w sporej grupie świadkami (bowiem widzieliśmy to, kryjąc się za parkanami Zakładu Oczyszczania Miasta), jak strzelec [Powstaniec], stojąc za drzewem, opierając się o pień drzewa, strzelał w kierunku Domu Wedla. Oddał zapewne kilka strzałów i wkrótce został trafiony w głowę. Padł. Ktoś podbiegł do niego i zobaczył, że jest już nieżyjący. Wziął karabin, który wraz z nim upadł na ziemię, i kontynuował ostrzeliwanie z okien Domu Wedla, gdzie były usadowione co najmniej dwa ciężkie karabiny maszynowe. Ale i jego po paru minutach dotknęła kula w okolicę głowy. Już nikt następny nie próbował tego, bowiem Niemcy, których było kilkuset w Domu Wedla, byli dozbrojeni przez wycofujące się oddziały i oddziały frontowe. Widzieliśmy też, że na dachach domów stojących na ulicy Melsztyńskiej zza kominów Powstańcy ostrzeliwali Dom Wedla.
Wracam ponownie [do momentu], jak w grupie czterdziestu, czterdziestu paru czy nawet pięćdziesięciu żołnierzy siedzieliśmy za Zakładami Oczyszczania Miasta chronionymi przed ostrzałem z Domu Wedla. Wszyscy byli młodzi, podłamani i bardzo przerażeni mnogością strat, jak i wielkim iem równowagi w uzbrojeniu i doświadczeniu wojskowym. Było to w granicach godziny wpół do siódmej, może troszkę później, kiedy zza domu ogrodnika, który był w dużym ogrodzie warzywno-owocowym, nawoływał nas porucznik Witold Złotnicki, polecając, abyśmy poszli do domu mieszczącego się przy murze oddzielającym od „Basów”, a więc Narbutta 27. Szybko przebiegliśmy przez ulicę Melsztyńską. Zatrzymaliśmy się na chwilę, spojrzeliśmy ponownie na ulicę Madalińskiego i zobaczyliśmy olbrzymi pożar. Jak się okazało, paliła się szkoła na ulicy Różanej. Wszystko nas bardzo zmartwiło, bo nie oczekiwaliśmy takich wydarzeń. Posuwaliśmy się już powoli przy murach budynków stojących na ulicy Melsztyńskiej, choć miały one numerację ulicy Narbutta. Coś nagle spadło mi z dużej wysokości na głowę, na mój hełm. Odczułem hałas, uderzenie i straciłem przytomność. Trwało to sporą część godziny. Obudziłem się, odzyskałem przytomność leżąc za kopczykiem ziemi przy drewnianych skrzyniach, w których były złożone ziemniaki i chyba warzywa. Wszyscy myśleli, że jestem ranny, bowiem ten ciężar spadł mi także na plecak, w którym miałem pomidory i one nadały czerwony kolor moim plecom – koszuli, którą miałem. Ale szybko się zorientowano, że to są zabarwienia nie pochodzące od krwi.
Pamiętam, że po obudzeniu umyłem twarz i głowę przy ujęciu wody w ogrodzie. Zobaczyłem, że Narbutta 24 – wejście do tego domu – jest okrążone pojemnikami na śmieci. Było ich tam co najmniej kilkanaście, a za pojemnikami było co najmniej dwóch, trzech żołnierzy „Baszty”, którzy obserwowali ulicę Melsztyńską w kierunku ulicy Wedla. Wszedłem chyba na pierwsze piętro. Widziałem w oknach stojących żołnierzy z bronią, głównie pistolety i karabiny. Dotarłem na pierwsze piętro chyba, a może drugie i w mieszkaniu lekarza, który tam mieszkał, zobaczyłem naszego dowódcę plutonu, plutonowego „Szarego”, który był ranny w obie nogi. Miał założone nowe opatrunki. Udawał, że jest sprawny, choć wszyscy wiedzieli, że bardzo mu doskwiera. Chodził właściwie na palcach, bowiem chodzenie całą stopą dawało mu jakieś większe dolegliwości, chyba bólowe.
Bo był przekonany, że to jest nic poważnego, a był zawzięty na walkę. Był to człowiek o pewnym doświadczeniu wojskowym, chyba ze trzy, cztery lata starszy ode mnie, czyli po dwudziestym roku życia. Chyba był słuchaczem podchorążówki. Był doświadczonym żołnierzem. Powiedziałem wtedy „Szaremu”, że jeden z karabinów wysoko ponad ziemią leży, opierając się o gałęzie i pień drzewa, i zapytałem, czy po zmroku będzie można go odzyskać, i czy wtedy ten karabin będzie mógł być do mojej dyspozycji. Powiedział, że tak. Pytałem też [przede] wszystkim, co się dzieje z moją drużyną, bo nie widziałem mojego dowódcy Janusza, jak i kilkunastu żołnierzy 1. drużyny. Okazało się, że zostali skierowani na rekonesans na ulicę Narbutta, gdzie tam spotkała ich – jak później dowiedziałem się – wielka jatka: ogromna część została zabita, reszta ukryła się w piwnicach i na strychach, a sam Janusz wtopił się w ludność cywilną, która była zgromadzona w piwnicach. Prawdopodobnie strzelano też z dachów w kierunku Domu Wedla, także strzelano w kierunku „Basów”, jednak przewaga ogniowa uniemożliwiła przedostawanie się, ponieważ broń maszynowa, którą mieli żandarmi okupujący „Basy”, była bardzo liczna.
O zmroku zaczęliśmy powoli wycofywać się przez ogród, bramę odgradzającą ogród na drugą stronę ulicy Madalińskiego. Pamiętam, że skierowano nas wszystkich do dużego pokoju na parterze, w którym było parę miejsc siedzących, był stół i nie bardzo jasne oświetlenie tego pomieszczenia. Za stołem na pewno siedział nasz porucznik Złotnicki, ale chyba było jeszcze dwóch innych oficerów. Przy stole, jak pamiętam, stał plutonowy „Szary”, któremu zadawano różne pytania. Pamiętam, że ogólna ocena naszych poczynań była negatywna. To, co mnie zmartwiło najbardziej, to jak pamiętam, może to nie jest pełne odzwierciedlenie liczb, ale ciężko rannych żołnierzy plutonu I było kilkunastu i chyba ośmiu zabitych, a co było najbardziej istotne, że zaginęła pokaźna część broni, której i tak było niewiele. Nie było też butelek z benzyną czy naftą, które zostały częściowo użyte, a częściowo pozostały wraz z zabitymi na ulicy Melsztyńskiej. Zapewne po tym spotkaniu nie byliśmy zachwyceni tym wszystkim, co tam mówiono, bowiem nasze doświadczenia były bardzo skąpe, a mnogość zgonów podeptała nas psychicznie w sposób bardzo znaczący.
Po drugiej stronie ulicy był budynek, dwupiętrowy chyba, gdzie na parterze był sklep moich rodziców, i wiedziałem, że w tym domu mieszka pan, który handlował naftą, więc wraz z drugim kolegą, który pozostał przy bramie, wszedłem na piętro, gdzie mieszkał ten pan, ale niestety drzwi były zamknięte. Zszedłem do piwnicy, gdzie zapytałem tego pana (chyba miał na imię Stanisław, ale głowy odciąć sobie nie dam) i zapytałem, czy może mi sprzedać sześć butelek z benzyną lub naftą. Powiedział, że tak. W piwnicy było sporo ludzi, których znałem. Przywitałem się z nimi. Wszyscy byli bardzo nerwowi, choć wierzyli, że to są ostatnie dni niewoli i że w następny tygodniu na pewno Rosjanie zdobędą Warszawę. Wyszedłem z panem Stanisławem (tak go nazwijmy) na podwórze tego domu, który miał chyba numer 24, ale tego nie jestem w stu procentach pewien, do drewnianej komórki, gdzie była zakopana w ziemi metalowa skrzynia, w której były te łatwopalne materiały. Butelki były otoczone chyba papierem gazetowym. Zapytałem pana, ile mam zapłacić, choć byłem zdziwiony, że chciał pieniądze. Zapłaciłem mu. Ten powiedział do mnie: „Synu, wracaj do domu rodzinnego, bo tu jest zbyt niebezpiecznie”. Odpowiedziałem mu, jak pamiętam, że gdybym był cywilem, to już dawno bym nie był obecny na ulicy Madalińskiego. Tu bowiem było wiele placówek niemieckich, choćby Dom Wedla, choćby „Basy”, choćby dwa budynki na ulicy Dworkowej, w niedalekiej ulicy Willowej, a droga do mego domu rodzinnego na ulicę Konduktorską 12 była bardzo krótka. W kilka minut można do niej dojść drogą poprzez ulicę Wiśniową do Wiktorskiej, przejście przez szerokość ulicy Puławskiej, Boryszewska i już na dole od tej ulicy jest ulica Konduktorska, gdzie na pewno była moja mama, siostra, chyba ojciec, gdzie była piwnica dobrze zaopatrzona na paromiesięczny głód. A co istotne, kilkadziesiąt kroków od domu był kran z wodą źródlaną, która płynęła przez cały rok. Pamiętam, jak we wrześniu 1939 roku były kłopoty z zaopatrzeniem, to źródło służyło tysiącom ludzi, którzy mieszkali w pobliżu. Jak pamiętam, użyłem także słów, że jestem żołnierzem „Baszty” i na taki komfort opuszczenia [oddziału] pozwolić sobie nie mogę, składałem bowiem przysięgę.
Pamiętam, że po tym spotkaniu plutonowego „Szarego” zabrano do szpitala chyba na ulicę Goszczyńskiego (dzisiejszy szpital elżbietanek, ale nie wiem, czy jest czynny, czy nie, chyba nieczynny). Spotkałem się także z nowym dowódcą, plutonowym Sierakowskim, którego poznałem w czasie lipca i czerwca 1944 roku. Jak pamiętam, na ulicy Wiśniowej leżał jeszcze zabity koń, ale już bardzo okrojony przez ludność cywilną, która przy pomocy różnych narzędzi obdzierała to, co się nadawało do jedzenia. Pamiętam jedną rzecz, która mnie bardzo zasmuciła i podłamała psychicznie: widziałem odciętą głowę konia opartą o parkan, co zadziałało na mnie w sposób niezbyt przyjemny.
Wycofywaliśmy się w kierunku od ulicy Madalińskiego do ulicy Narbutta i około godziny drugiej ponownie przeszedłem tą samą drogą na tyły Zakładów Oczyszczania Miasta. Potem czołgałem się, aby dosięgnąć wysokich drzew, które stały na ulicy Melsztyńskiej przed ulicą Sandomierską. Chciałem szybko odnaleźć karabin, który tam pozostał, i wrócić do mojego plutonu. Gdy dotarłem do pierwszego drzewa i zobaczyłem, że nie ma tam karabinu, przeczołgałem się do dwóch następnych i nigdzie nie znalazłem tego karabinu, ale w tą księżycową noc widocznie w Domu Wedla spostrzegli, że ktoś tam znajduje się w pobliżu ich parkanu i zaczął się bardzo intensywny ostrzał, a nawet używano miotaczy ognia, które samym płynem oblały moją lewą dolną część nogi. Zacząłem wycofywać się w kierunku ogrodu, aby następnie przejść przez ulicę Madalińskiego na ulicę Wiśniową. Niestety w czasie czołgania się zostałem postrzelony w dół brzucha, poczułem ukłucie, a potem uczucie mokra. Wsadziłem rękę i spostrzegłem, że na niej jest krew. Doczołgałem się do budynku Narbutta 27, bo była to już niewielka odległość.
Był tam lekarz w tym domu. Wszedłem po paru schodach na parter tego budynku, poprosiłem głośno o pomoc, że jestem ranny, ale ludzie siedzący na schodach nie zareagowali. Ale po paru nawoływaniach otworzyły się drzwi i wyszły z tego mieszkania dwie osoby, w tym jedna znana polska aktorka Elżbieta Barszczewska. Zaprosiły do tego niewielkiego mieszkania, kazały mi usiąść na stole i zobaczyłem wówczas spory wyciek krwi zarówno na dolnej części brzucha, jak i lewej nodze miałem bardzo pobrudzoną krwią nogawkę, bieliznę, koszulę. Na szczęście miałem w plecaku materiały opatrunkowe, miałem bandaże, gazę, jodynę, którą otrzymałem od mego przyjaciela Lechosława Ruszczykowskiego, którego ojciec był aptekarzem. Pani Barszczewska wyjęła mi odłamek tkwiący w moich mięśniach brzucha, zdezynfekowała ranę, ucisnęła ją, zabandażowała dosyć mocno lewe udo i całe podbrzusze. Zabrały mi panie wtedy pistolet, granat, hełm i opaskę, którą mieli mi zwrócić, gdy będę gotowy do walki. Dostałem też do picia jakiś napar ziołowy niezbyt smaczny, ale wypiłem go sporo. Zasnąłem na podłodze z plecakiem pod głową i wcześnie rano obie panie powiedziały mi, żebym opuścił tą część budynku Narbutta 27, udał się do budynku sąsiedniego, bowiem dozorca w nocy obszedł wszystkich lokatorów i nakazał im, żeby nie udzielały pomocy Powstańcom, bo on w razie zagrożenia życia, poda nazwiska osób, które udzielały pomocy żołnierzom „Baszty”. Nie jestem w stu procentach pewny, ale pani Elżbieta Barszczewska powiedziała mi, że przed szkoła aktorską studiowała pierwszy rok medycyny i przerwała tą naukę. Zauważyłem, że pani Elżbieta Barszczewska jest w bardzo zaawansowanej ciąży. Dzisiaj to przypuszczam, że byłby to chyba co najmniej siódmy miesiąc ciąży.
Przeszedłem więc do tego środkowego budynku. Odgradzał on od tego stojącego przy ulicy Melsztyńskiej spore podwórze. Wszedłem na parter, usiadłem na schodach i po niewielkim upływie czasu otworzyły się drzwi po lewej stronie budynku dotykającego muru oddzielającego „Basztę”. W mieszkaniu zastałem dwie panie, jedną w wieku pięćdziesięciu pięciu, sześćdziesięciu lat, drugą młodą, która następnego dnia poszła na ulicę Puławską do domu swoich rodziców. Przed tym sprawdziłem, czy moja rana nie krwawi. Zauważyłem na nodze cienki strumyczek krwi, który wpadał mi pod skarpety i do buta. W tym mieszkaniu z panią Marią przebywałem przez okres niespełna czterotygodniowy.
Pamiętam drugi atak „Baszty” na budynek „Basy”. Dokonało się to chyba 10 czy 12 sierpnia. „Baszta” była wtedy dużo lepiej wyposażona w broń automatyczną. Walki trwały wiele godzin, ale niestety nie udało się zdobyć tego ważnego punktu oporu niemieckiego na Mokotowie. Pamiętam, że żyliśmy bardzo skromnie. Jadaliśmy głównie, jak skończyły się moje suchary i miód, to jedliśmy przetwory słodkie, a więc kompoty, marmoladę. Największe kłopoty istniały z wodą, stąd często zdarzające się ulewne deszcze służyły mnie do kąpieli w deszczu, bowiem moje ciało śmierdziało niesamowicie, bowiem przez wiele dni nie myliśmy się.
Padały deszcze, zbieraliśmy w garczki. Pierwszego dnia deszczyk był skromnawy. Pamiętam też fakt, iż bałem się opuszczać to mieszkanie, gdyż byłem podłamany psychicznie, że takie dwie rany dotknęły mnie w krótkim okresie czasu. Wychodziłem z mieszkania, tylko żeby załatwić sprawy fizjologiczne. Na pewno w granicach połowy sierpnia do tego mieszkania, w którym przebywałem, zapukał Niemiec w stosunkowo młodym wieku, mówiący wyśmienicie po polsku. Mówił, że jest Ślązakiem, prosząc, aby dziewczyny i młodzi mężczyźni pomogli mu w transporcie materiałów opatrunkowych z ulicy Narbutta do innych miejsc. Powiedział też, że nagrodą za tą pomoc będzie bochenek chleba. Pani Maria zadecydowała za mnie, że powinienem pójść, chociaż nie byłem przekonany, czy nie zacznę krwawić od nowa. Okazało się... Byliśmy w budynku numer 14 na ulicy Narbutta albo 10, gdzie było dużo zmagazynowanego materiału opatrunkowego, olbrzymie pojemniki z watą, bandaże. Pamiętam, iż ten Niemiec przekazał parę paczek do sąsiedniego budynku „Basów”, do jakichś jeszcze budynków na ulicy Madalińskiego i na ulicę Rakowiecką, gdzie widziałem, jak na piętrze budynku dotykającego ulicy Rakowieckiej była zgromadzona olbrzymia liczba mężczyzn. Pamiętam, iż kolejnym razem Niemiec zaprowadził nas w aleję Niepodległości tuż przy ulicy Rakowieckiej, gdzie był chyba jakiś zakład czy fabryka cukiernicza, bowiem na podwórku tego budynku i ulicy brnęliśmy po kostki w zastygłym syropie. Zabraliśmy na wózek dwukołowy wiele worków chyba ze słodyczami, które dociągnęliśmy na ulicę Narbutta, chyba pod numer 10 czy 14. Usłyszałem też od tego Ślązaka, że istnieje rozkaz Hitlera o całkowitym zniszczeniu Warszawy i że niedługo ludność cywilna zostanie wypędzona z miasta. Było to dla mnie olbrzymim zaskoczeniem. Podzieliłem się tą informacją z panią Marią, która poleciła mi, aby oddał jej mój plecak, w którym ona wyniesie to, co jest najpotrzebniejsze, bowiem dźwigać w rękach ciężarów nie może. Pamiętam, że dostałem w spadku po pani Marii drewnianą, a właściwie z dykty, walizkę zbitą gwoźdźmi i torbę, chyba lnianą. Dostałem od pani Marii ciepłą bieliznę, ciepłe buty, ubranie, kurtkę, jasiek, koc, nawet szalik, nauszniki i ciepłą wełnianą czapkę.
Chyba w pierwszych dniach września albo w końcowych dniach sierpnia zawitała do naszego domu żandarmeria niemiecka, dając nam kilkadziesiąt minut na opuszczenie domu. To, co widziałem po drodze, nie na ulicy Narbutta, nie w pobliżu „Basów” przełamało mnie w sposób niezwykle istotny. Droga do ulicy Grójeckiej to był kataklizm zniszczeń, wypaleń, tlących się pożarów i setki małych cmentarzy. Widziałem na własne oczy, jak Niemcy ściągali z rąk pań futra, biżuterię. Dotarliśmy na ulicę Grójecką, gdzie nastąpiła pierwsza segregacja. Oddzielono dzieci, kobiety ciężarne, ludzi starych od pozostałej części społeczeństwa. Nas skierowano w parę punktów. Trafiłem do stolarni mieszczącej się niedaleko ulicy Grójeckiej.
To było w pierwszych dniach września.
Nie było pory na obchodzenie imienin. Może nawet nie pomyślałem o tym.
Kończyłem dziewiętnaście lat. Zobaczyłem na tej stolarni ogłoszenia, że poszukują stolarzy. Zgłosiłem się do Niemca, który siedział przy stole. Pokazałem mu legitymację ze szkoły zawodowej, którą miałem, ale on bezpośrednio odpowiedział mi, jak pamiętam, że potrzebne mu są dolary albo złoto. Wyszedłem z terenu stolarni na ogrodzony magazyn drzewa, gdzie różne grubości drzew leżały na oddzielnych skupieniach. Wyjrzałem na ulicę i spojrzałem też na napis, jaka to jest ulica. Zrozumiałem, że jestem niedaleko mieszkania, a właściwie domu, mojego gimnazjalnego i kompletowego kolegi Romana. Na ulicy ludzie chodzili swobodnie, poprosiłem więc, żeby powiadomili pana Romana bądź jego matkę, że jestem tutaj w stolarni i prawdopodobnie będę wywieziony do Niemiec na roboty przymusowe. Po ciągnącym się długim czasie i oczekiwaniu do tego drucianego parkanu podeszła matka Romana i sam Roman. Powiedzieli mi, że postarają się mi pomóc i żebym uzbroił się w cierpliwość. Po jakimś czasie Niemiec wypowiedział głośno moje nazwisko. Podszedłem do niego i dostałem skierowanie do pracy w zakładzie, który się nazywał „Polmin”. Następnego dnia rano rozpocząłem tam pracę, ale najistotniejsze jest to, że po raz pierwszy od niespełna pięciu tygodni wykąpałem się pod prysznicem ogródkowym. W czasie kąpieli zauważyłem, że w brwiach mam bardzo dużo wszy. Nie mówiłem gospodarzom, żeby nie przerażać ich, jak i nie niepokoić matki Romana. W „Polminie” pracowałem dziesięć, a może nawet dwanaście godzin dziennie. Produkowaliśmy tam prymitywne trumny.
Dzisiaj to jest ulica odchodząca od Grójeckiej, jak się jedzie w kierunku na Ursus, Pruszków, dalej. Chodził tam na pewno tramwaj. Dzisiaj to jest, jak jest przy „Galerii Centrum” taka naduliczna trasa, to tam dalej też jest taka przed Grójecką. Tutaj na rogu tej ulicy była stolarnia. Dostawaliśmy tam jednodaniowy obiad z mizerną wkładką niezbyt smacznego mięsa, a przy opuszczaniu otrzymaliśmy paczkę z kawałkiem chleba i głównie konserw rybnych, które były [takie, że] tylko bardzo głodny człowiek mógł to zjeść – niesmaczne. Pracowałem w tym zakładzie do upadku Powstania Warszawskiego. Mama Romka była właścicielem paru dorożek konnych. Postarałem się więc od kierownika tego zakładu o przepustkę do Skolimowa. Otrzymałem ją na trzy dni i dorożką zostałem dowieziony wraz z jeszcze paroma nieznanymi mi osobami do Piaseczna. Tam do Skolimowa, gdzie przypuszczałem, że są moi rodzice, jest już niedaleka droga. Chodziłem nią nieraz. Szedłem drogą między lasami, które ciągnęły się. Próbowali mnie obrabować „ukraińcy”, ale przejeżdżający żołnierze węgierscy w sposób ostry poturbowali tych „ukraińców” i podwieźli mnie do stacji kolejki wąskotorowej w Skolimowie. Stamtąd już tylko kilkaset metrów do willi „Mucha”, gdzie obok niej stał mały domek, gdzie mieszkali przyjaciele moich rodziców. Dotarłem tam dosyć szybko. Zastałem mamę, siostrę, ojca, którzy zostali z ulicy Konduktorskiej wypędzeni poprzez Wilanów w kierunku na Piaseczno czy w kierunku na Konstancin, Powsin, Klarysew. Żyliśmy tam z tymi znajomymi bardzo zagęszczeni. Spaliśmy głównie na podłodze, na jakiejś wykładzinie czy kocach. Z jedzeniem nie było najgorzej, bowiem przyjaciel ojca mego był piekarzem i przez cały czas wypiekał chleb. Mniej więcej po dwudziestu paru dniach od chwili przybycia do Skolimowa zacząłem miewać najpierw stany podgorączkowe, potem gorączkę, a potem bardzo wysoką gorączkę powyżej czterdziestu jeden stopni. Poczułem jakiś guz w dole brzucha, który ulegał stałemu powiększaniu się. Znajomi zaprosili felczera, który jak pamiętam, takim składanym rowerem poruszał się. Spostrzegł on, zbadał mój brzuch i powiedział, że powinienem udać się do lekarza, który mieszka gdzieś w Konstancinie, bowiem niezbędna jest operacja. Ojciec poszedł do tego lekarza, który przyszedł do domku, w którym mieszkaliśmy, zobaczył mój brzuch i powiedział, że mam się zgłosić następnego czy kolejnego dnia do willi „Tabita”, gdzie był szpital niemiecki. Oczywiście nie operowano mnie na sali operacyjnej, tylko na korytarzu. Usunięto wraz z tym pojemnikiem, który się wytworzył, ponad półtora litra ropy. Zeszyto ponownie ranę postrzałową, obsypywano tą ranę jakimś biały proszkiem. Dzisiaj przypuszczam, że były to sulfonamidy, bowiem były już wtedy one dostępne w niektórych krajach. Dostałem od sióstr elżbietanek niemieckich dużo materiałów opatrunkowych i dostałem nożyce niemieckie, które na pamiątkę zostały po moim incydencie operacyjnym. Rana nie chciała goić się, ciągle wyczuwałem bardzo przykry zapach. Skóra wyglądała tak, jakbym bym w ubikacji i dopiero po paru tygodniach dzięki felczerowi, który mi podawał różne preparaty ziołowe, które sam przyrządzał, poczułem, że mogę coś jeść, nie mam wymiotów.
Dlaczego? Znałem dobrze to miasto, polubiłem je. To jest najpiękniejsze miasto Polski i dzisiaj też, bo nie zostało zrujnowane.
Tak, od Krakowa.
To bardzo wielkie pytanie i bardzo trudne. Przyznam, że te urazy bardzo mnie zdrowotnie dotknęły. Mogę powiedzieć, że moja noga jedna i druga jest zupełnie inna. Jakbym, broń Boże, wyszedł z łazienki lewą nogą, to padam. Mam jeszcze inne pozostałości, którymi nie chcę się chwalić, bo to jest moja tajemnica. Gdybym nie miał tych przeżyć, na pewno bym się zdecydował, chociaż prawdę mówiąc, jak poznaliśmy późniejsze fakty, jak Rosjanie obeszli się z powstaniem w Wilnie, jak we Lwowie, jak wymordowali tysiące akowców... Łudziłem się, przecież odgłosy wojny, zbliżającego się frontu niemiecko-rosyjskiego było słychać mniej więcej od 23, może 24 lipca. W nocy słychać było ostrzał artyleryjski, zresztą były i naloty, przed Powstaniem Rosjanie też bombardowali Warszawę.
Myślę, że jakbym o tym wszystkim nie wiedział, to bym poszedł.