Irena Alina Grabowska „Irys”
Nazywam się Irena Grabowska, urodziłam się we Lwowie w 1922 roku, w październiku. Gdy miałam dwa lata, moi rodzice przenieśli się ze Lwowa do Warszawy i zamieszkaliśmy na Żoliborzu. Czuję się prawie od urodzenia Żoliborzanką. Przed wybuchem wojny chodziłam tutaj do szkoły – naprzód do przedszkola, a później do szkoły podstawowej – powszechnej na Żoliborzu. Później zdawałam do gimnazjum, które mieściło się również na Żoliborzu – jedno jedyne państwowe żeńskie gimnazjum, wtedy się nazywało imienia Aleksandry Piłsudskiej – wtedy, bo później została zmieniona nazwa i do dnia dzisiejszego nazywa się Gimnazjum i Liceum imienia Sempołowskiej, znane na Żoliborzu.
Jak chodziłam do tej szkoły, to oczywiście byłam harcerką i zawsze z koleżankami działałyśmy jako harcerki. Jak wybuchła wojna w 1939 roku, we wrześniu, miałam wtedy już szesnaście lat, wtedy oczywiście zorganizowałyśmy wewnątrz taką grupę – można nazwać konspiracyjną, bo czułyśmy przecież, że jesteśmy Polkami. Zresztą wychowywano nas tak i w szkole. Jeśli chodzi o to wychowanie, to nie tylko rodzice, ale i szkoła, i kościół – to wszystko działało w taki sposób, że nauczyliśmy się wszyscy być patriotami, kochać ojczyznę. To dla nas było najważniejsze, najistotniejsze. Oczywiście dowiedziałyśmy się, że powstał ruch oporu, więc żeśmy się zgłosiły z koleżankami, no i właśnie trzeba było wybrać rodzaj pracy.
- Ale może zanim przejdziemy do tego, to chciałam zapytać jeszcze o czasy wcześniejsze. Jak pani w ogóle zapamiętała wybuch wojny, 1 września? Czy ma pani jakieś szczególne wspomnienia?
Wie pani, wspomnienia oczywiście zawsze są. Jak zobaczyłam wojska niemieckie, to wyobraża pani sobie, co człowiek wtedy czuje, jak widzi okupanta, który zabija moich współtowarzyszy – nie tylko koleżanki, ale i kolegów, i dorosłych, i rodziców, i sąsiadów i tak dalej. Co wtedy można czuć? Nienawiść, złość, co więcej? A co jeszcze pani chciałaby wiedzieć?
- Jak pani po prostu zapamiętała ten dzień – gdzie pani wtedy była, gdzie panią zastał wybuch wojny.
Gdzie ja byłam wtedy... Akurat jak wybuchła wojna, to byłam w domu. Nie byłam w szkole, tylko akurat byłam w domu. Mieszkaliśmy wówczas na ulicy Mickiewicza. Widziałam tylko, jak wchodziły oddziały niemieckie i oczywiście czułyśmy straszną wściekłość, żal, tragedię.
- Co pani robiła w początkowym okresie okupacji?
Cały czas w okresie okupacji się uczyłam. Co mogłam innego robić, jak byłam w tym wieku? Ojciec mój, który był z zawodu sędzią i to sędzią Sądu Najwyższego, został zmobilizowany i dostał się do niewoli niemieckiej razem z całą generalicją. Był dowódcą sądu polowego – wojskowego i dostał się do niewoli do Oflagu VII A Murnau, więc wychowywała nas tylko matka, mnie i dwóch moich braci.
Oczywiście Niemcy zlikwidowali gimnazja i tego rodzaju szkoły, natomiast można było chodzić do szkoły o charakterze handlowym i mama mnie zapisała do szkoły handlowej imienia Statkowskiej. A w tej szkole oczywiście nauczyciele prowadzili również takie lekcje, które nie były uznawane oficjalnie, tylko na takich kompletach. Więc tak – do normalnej szkoły handlowej uczęszczałam, a równocześnie na komplety, takie, jakie były zorganizowane dla uczniów w danym wieku – w której klasie powinni byli być. Ja tu i tu chodziłam.
Jednocześnie należałam do konspiracji, więc przechodziłam szkolenie sanitarne. Wybrałam sobie ten właśnie rodzaj działalności, dlatego że zawsze czułam potrzebę pomocy – nie tylko jeżeli chodzi o zwierzęta, ale o ludzi przede wszystkim. Dlatego wybrałam sobie ten kierunek działalności i przeszłam szkolenie. Uczono nas w Szpitalu Ujazdowskim (wtedy tak się nazywał ten szpital).
Po ukończeniu kursu szkoleniowego sanitarnego powiedziano mi, że dostanę do dyspozycji patrol i będę tym patrolem sanitarnym się zajmowała i dowodziła. I tak było. Oczywiście pracowałyśmy, robiłyśmy takie rozmaite [opatrunki], no, jeżeli był jakiś wypadek czy coś takiego... Oczywiście nie chodziłyśmy odpowiednio ubrane w żadne opaski ani nic, bo przecież Niemcy byli i nie można było nic takiego robić. Dopiero jak wybuchło Powstanie, to wtedy się sytuacja zmieniła i dostałyśmy przydział – to znaczy mój patrol dostał przydział do punktu sanitarnego numer 103, który mieścił się też na Żoliborzu na ulicy Pogonowskiego.
Tam byłyśmy dosyć długo i brałyśmy udział w rozmaitych wypadkach w okresie Powstania. Bardzo dużo nas ginęło, bo przecież sanitariuszki były szczególnie [narażone] w takich najbardziej trudnych sytuacjach, gdzie leżeli ranni i trzeba było działać: przywozić, ratować i tak dalej. A jak to się działo? Pod obstrzałem Niemców, więc bardzo dużo [nas] ginęło. W związku z tym też wyszła taka sprawa, że w jednym z oddziałów powstańczych zało sanitariuszek. Więc nas (mój patrol sanitarny) przydzielono do tego plutonu – to był pluton 566 artylerii przeciwlotniczej. I najśmieszniejsze, że to byli żołnierze wyszkoleni do artylerii przeciwlotniczej, a jeśli chodzi o broń, to tylko dowódca miał pistolet i jego zastępca miał pistolet, a reszta nic. Takie było nasze wyposażenie.
Patrol działał do ostatniej chwili, to znaczy do chwili kapitulacji Żoliborza. Po kapitulacji zostałyśmy wzięte do niewoli, traktowane... to nam zapewnił zresztą w czasie ogłoszenia kapitulacji nasz dowódca, pułkownik „Żywiciel”, że będziemy traktowani tak, jak jeńcy wojenni – i kobiety, i mężczyźni jednakowo. Oczywiście przeszłyśmy całą kampanię, nim dostałyśmy się do obozu.
- Ale może zanim zapytam o losy powojenne, chciałam się dopytać o początek działalności konspiracyjnej. Mówiła pani, że razem z koleżankami zaczęłyście działać. Jak udało wam się skontaktować z podziemiem na samym początku okupacji?
Myśmy przecież miały informację, wiadomości.
- A od kogo, w jaki sposób?
Od kogo? Od koleżanek wszystkich, bo przecież w szkole one... Ale nie tylko od koleżanek, bo na przykład jedna z nauczycielek była bardzo znanym w konspiracji działaczem, a to była nauczycielka od WF-u, więc ona też nas organizowała – powiedziała gdzie, co i jak. W ten sposób dowiedziałyśmy się, do jakiej konspiracyjnej organizacji należymy, że należymy do 22. oddziału „Żoliborz” [Obwodu II], którego szefem był, tak jak mówiłam, pułkownik Niedzielski, czyli „Żywiciel”.
Jak żeśmy się tam dostały, to trzeba było wybierać – każdy mógł sobie zdecydować, jaką działalnością chciałby się zajmować. Ponieważ, tak jak wspomniałam, miałam takie uczucia [chęci] ratowania nieszczęśliwych, poszkodowanych fizycznie, dlatego wybrałam sanitariat. A jak wybrałam, to dali mi skierowanie tam... organizacja taka była w Szpitalu Ujazdowskim – jak mówiłam. Tam się zgłaszałyśmy i tam nas szkolono. I tyle.
- A uczestniczyła pani w jakichś akcjach, działaniach Podziemia jeszcze przed wybuchem Powstania, poza swoim szkoleniem?
Ale w jakich podziemnych akcjach?
- Czy była pani w harcerstwie?
Tak, byłam w harcerstwie, ale co to znaczy „działania podziemne”?
- Czym się pani jeszcze zajmowała w czasie okupacji – poza samym szkoleniem?
Poza szkoleniem to mówiłam pani, że chodziłam do szkoły – przecież musiałam się uczyć. W czasie okupacji jeżeli się wydarzyło, że słyszałyśmy, dowiedziałyśmy się, że ktoś jest ranny gdzieś, to można było zgłosić się i ratować, ale nie jako formacja, dlatego że przecież wtedy jeszcze Niemcy byli na każdym kroku, więc nie można tego było robić w ten sposób. Dopiero w czasie Powstania było inaczej. Ale w okresie okupacji to przecież wszyscy się bali, bo niechby został ktoś złapany, to mogło skończyć się śmiercią, więzieniem. Dlatego jeśli coś się robiło, to tak po cywilnemu, że tak powiem. Nie była to taka działalność, jaka istniała w czasie Powstania. To było zupełnie co innego.
- Proszę nam opowiedzieć, jak pani zapamiętała sam początek Powstania. Gdzie pani była?
Jak wybuchło Powstanie, to akurat byłam wtedy w domu z mamą. Chociaż wiedziałam, myśmy wszyscy wiedzieli... Czekaliśmy na moment wybuchu Powstania, bo wiedzieliśmy, że tak będzie, i od naszego dowódcy dowiedzieliśmy się... to znaczy nie od samego „Żywiciela”, tylko kolejno przez jego współpracowników dowiedzieliśmy się, że prawdopodobnie to będzie 1 sierpnia i będziemy czekali na znak. Ten znak zaczął się w zasadzie na Żoliborzu, bo nie wiem, czy wszyscy o tym wiedzą, ale tak się złożyło, że akurat szła grupa chłopców, akowców i trafiła na grupę kilku Niemców. Ci Niemcy zatrzymali ich i doszło do strzelaniny, chcieli ich zabić. Oni mieli broń, więc strzelali do Niemców. I to był taki moment – to była godzina 17 – że z tego powodu Powstanie zaczęło się [wcześniej].
My wtedy, to znaczy ja z tymi koleżankami, które należały do mojego patrolu sanitarnego, zgłosiłyśmy się, bo miałyśmy wyznaczony przydział do punktu sanitarnego na Pogonowskiego. To był punkt numer 103, a który numer miała ta willa, to już nie pamiętam dokładnie. Zgłosiłam się i tam właśnie było miejsce naszej pracy powstańczej. Jak były jakiekolwiek momenty, kiedy trzeba było angażować patrol sanitarny, to żeśmy były skierowane to tu, to tam. I tak to było w czasie całego Powstania.
- To znaczy jak ta praca wyglądała? Co pani zapamiętała szczególnie z tych pierwszych dni?
Proszę pani, jest mi bardzo trudno na to pytanie odpowiedzieć, dlatego że to, co człowiek przeżywa, to jest coś takiego, że się nie da opisać i opowiedzieć dokładnie. Mam takie trzy momenty z Powstania, które we mnie tkwią i nigdy ich nie zapomnę.
Pierwszy moment był taki, że jak przechodziłyśmy z rannymi okopem, tutaj mniej więcej na ulicy Krasińskiego, to w tym okopie zobaczyłam leżącego rannego akowca (miał opaskę na ręku). Podchodzimy, bo chcemy go ratować, a nie ma głowy. Głowa leży parę kroków dalej, odcięta, oczy otwarte. To było wrażenie tak ogromne, że można było zemdleć z tego wrażenia, to pamiętam.
Drugi taki moment, który też utkwił mi na zawsze, to jak niosłyśmy rannego przez park Żeromskiego i w tym momencie Niemcy wystrzeliwali z Dworca Gdańskiego takie miny, które przelatywały. Mówię do koleżanek, że stawiamy nosze i kładziemy się na ziemi, żeby nas stojących nie trafiło. I proszę sobie wyobrazić, że jak przelatywała nad nami taka mina, to i nosze z chorym człowiekiem, i nas wszystkie cztery podniosło z ziemi – na parę minut, bo jak przeleciała mina, to padłyśmy z powrotem. Czegoś podobnego w życiu nie widziałam, żeby taka była siła bomby, że potrafiło nas unieść. To taki moment, który zawsze pamiętałyśmy i pamiętamy.
A trzeci, taki najbardziej szokujący dla mnie, był wtedy, kiedy był rozkaz „Żywiciela”, żebyśmy – to znaczy nie my kobiety, tylko oddziały akowskie, żeby pomogły przejść... żeby się mogli przedostać ze Starego Miasta akowcy do nas, ale przez Dworzec Gdański, mniej więcej w tym kierunku. No i oczywiście nasze oddziały tam się usiłowały dostać, a Niemcy ostrzeliwali z Instytutu Chemicznego – był zajęty przez Niemców. Oczywiście było mnóstwo rannych i nic nie zrobili, bo nie mogli poradzić sobie z tym wszystkim. Wobec tego wycofaliśmy się, a pułkownik „Żywiciel” nakazał następnego dnia znowu ruszyć, bo przypuszczał, że jeżeli Niemcy sądzą, że nas zwalczyli, to my już nie będziemy na nowo walczyli. Dlatego chciał to zrobić. I właśnie wtedy znowu była taka sytuacja, że mnóstwo rannych, bo powybijali jak nie wiem co. W rezultacie też bardzo dużo sanitariuszek zginęło i chodziło o to, że jeszcze leżeli tam ranni, no i kto po nich pójdzie? Już nikt... bały się koleżanki – nie moje, z mojego patrolu, ale z innych patroli. Wobec tego... tak sobie pomyślałam: „Boże, a niech, dajmy na to, mój brat tam leży albo mąż... To przecież trzeba ratować”. Więc powiedziałam: „Idziemy!”. Przeszliśmy tam, żeby jakiegoś chociaż jednego uratować. I w tym właśnie momencie Niemcy wyrzucili jakąś petardę na nas. Ale jak to padło, to jest tak: huk jest okropny, ale z drugiej strony te odłamki lecą w ten sposób [łukiem], tak że żadna z nas ranna nie była, tylko po prostu huk był tak okropny, że mnie (i koleżankom też) pękły bębenki w uszach. Dlaczego to pamiętam? Nie wiedziałam, że mi bębenki pękły, tylko przestałam słyszeć, więc doszłam do wniosku, że widocznie pocisk mnie trafił i że już nie żyję. A jak nie żyję, to nie mam się czego bać. I wstałam – niech sobie strzelają, przecież mnie już nie ma na tym świecie. I najspokojniej w świecie przeszłam... chciałam przejść do swoich oddziałów, razem z koleżankami. Szłam, a ponieważ nie żyłam, więc się wcale nie przejmowałam. Niemcy mnie cały czas ostrzeliwali, proszę sobie wyobrazić, tylko w jedną nogę byłam ranna z tych ostrzałów, a poza tym nie trafiali jakoś. I tak doszłam do swoich kolegów. Przez dwa tygodnie w ogóle nic nie słyszałam, bo bębenki były pęknięte, później zaczęły się kolejno zrastać. Ale to, co przeżyłam... Uważałam, że mnie nie ma, że nie żyję. Dopiero później się przekonałam, że żyję jeszcze i że wszystko jest ok.
Takich rozmaitych momentów tyle się przeżyło, że nie jestem w stanie tego opowiadać i nie lubię tego opowiadać, bo to się nie da opisać. Jak później dostałam się do dywizji generała Maczka po uwolnieniu obozu, to wszyscy pytali, jak było w czasie Powstania, błagali, żeby opowiadać. Naprawdę nie byłyśmy w stanie. Tego się nie da opisywać – tych przeżyć, które się miało. Tak że ja nawet nie lubię takich pytań.
- Czy pani mąż walczył razem z panią w Powstaniu? Wzięła pani ślub zaraz przed Powstaniem?
Męża mego poznałam oczywiście przed Powstaniem. On był w „Szarych Szeregach”, a później w Batalionie „Zośka” (jak „Szare Szeregi” przeszły do Batalionu „Zośka”) i tam był w kompanii „Rudy” – to była ta słynna kompania spod Arsenału. Dostał się do niewoli, ale mu się udało uciec. Jak uciekł z niewoli do kraju, to tu zmienił nazwisko i w ogóle... tu się ukrywał. Tak że nasze losy się podzieliły, dlatego że nie byłam w tym samym zgrupowaniu, w którym on był. Ja byłam na Żoliborzu, a on był w Śródmieściu – na Starym Mieście naprzód, a potem gdzie indziej.
Potem jak ja się dostałam do niewoli, to byłam w obozie jeńców wojennych – naprzód nas wzięto (tych z Żoliborza) do obozu Stalag XI A – to był Altengrabow, z tym że kobiety przeniesiono do obozu Gross-Lübars, to było cztery kilometry od Altengrabow XI A i tam żeśmy były. Dlaczego dostałyśmy się do Oberlangen? Bo Niemcy byli w ogóle zaskoczeni tym, że są kobiety jakieś w charakterze żołnierzy. Z każdej dzielnicy Warszawy były po rozmaitych obozach koleżanki i koledzy. Ja byłam w tym obozie, w którym byli ci od „Żywiciela”, ale przecież było wiele innych. Niemcy proponowali, że dadzą nam jedzenie, ubranie i nawet pieniądze, żebyśmy pracowały w ich zakładach, ale pod warunkiem, że zrezygnujemy ze statusu jeńca wojennego. Oczywiście zaprotestowały koleżanki i wobec tego oni te wszystkie kobiety wywozili do obozu Oberlangen – Stalag VI C. To był obóz karny, powstał w 1939 roku. Naprzód oni tam trzymali podchorążaków naszych, to znaczy Wojska Polskiego. Warunki tam były tragiczne, bo to był obóz leżący na terenie wyznaczonym przez Hitlera na obozy koncentracyjne, ze względu na to, że tam były mokradła. No straszne warunki. Wobec tego ci podchorążacy, którzy tam byli, wystosowali pismo do światowego Czerwonego Krzyża, do Szwajcarii, że w takich warunkach trzymają jeńców wojennych. I wobec tego Niemcy wywieźli ich stamtąd do innego obozu. Ten obóz został pusty i do takiego pustego, obrzydliwego obozu przywieziono właśnie wszystkie kobiety, które zaprotestowały przeciw ich propozycji rezygnacji ze statusu jeńca wojennego.
Jeśli chodzi o „Żywiciela”, o tych z Żoliborza, to nas przywieźli przed Bożym Narodzeniem, w grudniu, a innych przywozili jeszcze później z innych obozów. Tam żeśmy siedzieli w tym obozie w strasznych warunkach – już nie chcę o tym opowiadać, ale to były... Tylko jedno, co było dobre, to to, że nie wolno było uderzyć jeńca wojennego, zabić jeńca wojennego, chyba że ucieka – wtedy tak. Ale jak nie ucieka, to nie wolno w ten sposób się zachowywać. Więc komendant obozu wymyślał inne sytuacje – mianowicie organizował apele, które trwały po cztery, pięć godzin i proszę sobie wyobrazić – my w takich ubraniach, jakie były w czasie Powstania, czyli gołe nogi, gołe ręce. Stało się w grudniu, w styczniu w takich warunkach na apelu. A pan komendant podchodził i pytał: „Jak pani się nazywa?”. Nie umiał wymówić nazwiska, więc taka rozmowa trwała Bóg wie ile czasu. Nas w sumie było tam 1728 na takich apelach.
Jeśli chodzi o jedzenie, twierdzili, że są naloty i nie mają. A jak nas uwolnili, to znaleziono baraki pełne chleba i tak dalej – spleśniałego, bo oczywiście oni chowali, nie dawali, żeby w ten sposób pozbyć się jeńców.
- A co się działo między pani wyjściem z Powstania a wyjazdem do niewoli? To znaczy gdzie pani wtedy była? W Pruszkowie?
Naprzód w Pruszkowie, a później... W ogóle dla nas jak jest na przykład pytanie o momenty, które były dla nas bardzo smutne, to przede wszystkim kapitulacja Żoliborza. To była sytuacja taka, że myśmy – wszystkie oddziały „Żywiciela”, te plutony, które nosiły zawsze nazwy na „ż”, więc „Żbik”, „Żaglowiec” i tak dalej – myśmy wszyscy tam, gdzie jest kino „Wisła”, na placu Wilsona. Myśmy tam byli, a Niemcy otoczyli ten budynek swoimi czołgami i tam nas ostrzeliwali. Bardzo dużo zginęło.
Dostaliśmy rozkaz, że prawdopodobnie uda się przewieźć nas łódkami Wisłą na drugą stronę – na Pragę. Żebyśmy się na to przygotowali i dlatego jest decyzja, żeby zdjąć opaski, wszystkie legitymacje, jakie mamy, to wszystko zakopać, żeby nie było wiadomo, że jesteśmy Powstańcami. I tego żeśmy się spodziewali.
Ostatniego dnia przychodzi rozkaz, że mamy wyjść z budynku na plac Tucholski [od ulicy Tucholskiej], bo tam był taki plac przed tym budynkiem. Więc czym prędzej pozdejmowaliśmy opaski, pozdejmowaliśmy te wszystkie legitymacje, jeśli ktoś miał, i tak dalej, i tak dalej. To wszystko się zakopało. Mieliśmy zostawić tylko takich rannych, którzy nie byli w stanie w ogóle się ruszyć, a innych trzeba było zabrać razem z nami. Wychodzimy na ten plac Tucholski i – jak sobie przypominam – patrzę, jest pułkownik, a obok niego stoją Niemcy w mundurach. Ale żeśmy myśleli, że to są Polacy, tylko poprzebierani dla zmylenia prawdziwych Niemców. Tymczasem, jak się okazało, to rzeczywiście [byli Niemcy]. Bo to była kapitulacja. I pułkownik Niedzielski oświadczył, że ponieważ jest sytuacja taka, że jesteśmy wykończeni i nas już prawie nie ma, to niestety musimy skapitulować. I stwierdza, że pójdziemy za zgodą Niemców jako jeńcy wojenni, będziemy w obozie jeńców wojennych i będą nam przysługiwały prawa jeńca wojennego. Naprawdę popłakaliśmy się wszyscy – i my dziewczyny, i chłopcy. Płakaliśmy, bo dla nas to była tragedia, bo wolelibyśmy zginąć niż iść do niewoli niemieckiej.
Jeszcze zapowiedział nam, że musimy się ustawić w szeregach, będziemy przechodzili przed niemieckimi żołnierzami i tam musimy składać naszą broń. Jedna rzecz, która była charakterystyczna, to ta, że komendant niemiecki tego oddziału, który tam stał i przyjmował od nas broń, salutował nam, a inni żołnierze niemieccy śmiali się, że my z taką bronią walczyliśmy – to śmieszne! żadna broń! To właśnie taki moment, który sobie przypominam z okresu, kiedy brali nas do niewoli.
Później nas pędzili ulicą pod kościół Stanisława Kostki, bo tam była robiona rewizja. Zabierali nawet osobiste rzeczy – jak to Niemcy. I stamtąd znowu na piechotę w kierunku Pruszkowa. Jak myśmy szli otoczeni niemieckimi żołnierzami, to nadleciały samoloty radzieckie i na nas rzucały bomby. To była ta „pomoc” radziecka dla Powstańców. Nie tylko nas jeszcze zabijali, ale nawet tych Niemców, którzy nas konwojowali.
W Pruszkowie jak byliśmy, to stamtąd nas przewieziono samochodem do pociągu i pociągiem do obozu – do tego, o którym mówiłam – do Stalagu XI A, Gross-Lübars. Tam mężczyzn osobno ulokowali, a nam kobietom kazano iść do podobozu, który nazywał się Gross-Lübars. Tam były tylko kobiety. Tam byłyśmy do momentu, jak był ten protest, że nie chcemy rezygnować ze statusu jeńca wojennego. Wtedy nas znowu do pociągu i do tego Oberlangen nas przywieźli.
W Oberlangen byłyśmy do 12 kwietnia 1945 roku, kiedy nas uwolniła dywizja generała Maczka, to znaczy nie dywizja, tylko to był 2. pułk pancerny pod dowództwem pułkownika Koszutskiego. To oni nas uwolnili, a dlatego, że się dowiedzieli od Niemców, że jest taki obóz. Jak podchodzili do obozu, myśmy nie przypuszczały, że to są Polacy, bo przecież nie znałyśmy się na mundurach. Myślałyśmy, że to są Anglicy albo Amerykanie. Pamiętam, jak koleżanki – bo nie ja, ja byłam w baraku jeszcze – te, które podeszły pod ogrodzenie, zaczęły mówić jedna po angielsku, inna... A tam się odzywa ten facet i mówi: „Słuchajcie, przecież my jesteśmy Polakami”. Boże! Takiej radości, jaką myśmy w tym obozie przeżyły, to coś niesamowitego – że nas uwolnili i jeszcze w dodatku Polacy.
Później dostałam przydział do dywizji generała Maczka, do 10. pułku dragonów, i tam z nimi byłam do 1947 roku, kiedy oni już wracali do Anglii. Ja oczywiście i jeszcze dwie koleżanki zbyt kochałyśmy naszą ojczyznę, żebyśmy chciały jechać tam razem z nimi. Więc myśmy dostały się z powrotem do Polski.
Jak przyjechałyśmy tutaj w 1947 roku, to już się działo tak, jak się działo w okresie peerelowskim. Niektóre jeszcze działały w podziemnym [ruchu], ja już nie, ja wróciłam do mamy. Wreszcie skontaktowałam się z mężem po tylu latach rozdzielenia i potem już normalnie żyliśmy.
- Czy wiedziała pani wcześniej, co działo się z mężem, czy miała pani jakieś wieści?
Miałam wiadomości poprzez mojego ojca, bo mój ojciec z Oflagu VII A Murnau pisał do mojego stalagu i jeśli miał jakieś wiadomości z kraju, to mi tylko pisał, że żyje, że wszystko jest w porządku. Nie mógł za wiele napisać, bo przecież to było cenzurowane, więc zrobiłby wielką krzywdę mężowi. Tyle tylko, że wiedziałam, że żyje. Ale kontaktu z nim nie mogłam mieć – dopiero jak wróciłam do kraju. No i takie losy...
- A czy po powrocie spotkały panią jakieś represje?
Nie. Na szczęście żadnych represji nie było, po prostu dlatego, że pracowałam w Instytucie Historii Polskiej Akademii Nauk i wtedy dyrektorem Instytutu był świętej pamięci profesor Manteuffel – wielki patriota. Wiedzieli, że jestem żołnierzem Armii Krajowej i tak dalej, ale nie miałam z tego powodu żadnych kłopotów. Mój mąż tak – on był aresztowany. Ale ja nie, na szczęście.
- A kiedy pani mąż wyszedł z więzienia?
Wyszedł dlatego, że miał sprawę w sądzie i został uwolniony na szczęście. Tak więc wyszedł z więzienia po pewnym czasie.
- Jeszcze chciałam zapytać o czasy Powstania. Czy miała pani bezpośredni kontakt z dowódcą – z „Żywicielem”?
Nie, bezpośredniego kontaktu nie miałam. Dwie koleżanki z mojej klasy były takimi, jak by to powiedzieć, adiunktami „Żywiciela” – z nimi miałam kontakty, ale to już najbardziej w obozie. Bo w czasie Powstania to nie bardzo. A bezpośrednio z nim nie, dlatego że nie było powodu. Miałam swojego szefa. Naprzód, jak byłam w tym punkcie sanitarnym, to tam kierownikiem była pani doktór Frühaufowa – lekarz oczywiście – to z nią byłam stale w kontakcie. A później, jak zostałam przydzielona do tego plutonu 566 artylerii przeciwlotniczej, gdzie dowódcą był […] porucznik „Następ” (nie żyje już), to z nim stale miałam przecież kontakt, bo to był mój dowódca. Ale z „Żywicielem” nie. Osobiście – nie.
- Jeszcze chciałam się dowiedzieć o pani działalność z czasu, gdy została pani wcielona do „maczkowców”. Co robiliście potem, już po uwolnieniu z obozu?
Po uwolnieniu, jak zostałam skierowana do dywizji Maczka, do 10. pułku dragonów? Mogłam wybierać – albo w dalszym ciągu sanitariat – ale ja już miałam dosyć po Powstaniu tych wszystkich rannych i tych tragedii, że nie chciałam – albo przejść specjalistyczne szkolenie z prowadzenia dla żołnierzy takiej „świetlicy”, tak to można nazwać, czyli kontaktów kulturalnych z prasą, z literaturą i tak dalej. To mi bardziej odpowiadało, więc to przeszkolenie skończyłam tam i pracowałam w świetlicy.
- Nie żałowała pani nigdy, że wróciła pani do Polski na takie ciężkie czasy?
Przecież dla mnie tylko moja ojczyzna i mój kraj były sprawami najważniejszymi. Były koleżanki moje, które powychodziły za mąż i za pancerniaków, i za innych... Bo jak byłyśmy w obozie, to przecież to, że tam było tysiąc 1728 kobiet-żołnierzy, to była sensacja dla wszystkich wojsk alianckich. Tam nas odwiedzali w kółko i Anglicy, i Francuzi – w ogóle wszyscy. I koleżanki takie, które miały może inne usposobienie niż ja, wiele z nich zaprzyjaźniło się, zakochało się, powychodziło za mąż i powyjeżdżało za granicę. Ale ja do takich nie należałam, bo dla mnie tylko kraj, Polska, ojczyzna. Dlatego zdecydowałam się na powrót. Zresztą nie tylko ja, bo jeszcze ze dwie koleżanki ze mną wracały.
- Miała pani potem z tymi koleżankami kontakt po wojnie? Utrzymywała pani te znajomości?
Tak, oczywiście, jak najbardziej. Zresztą należymy do Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej – Okręg Warszawa – do środowiska tak zwanego Oberlangen. Jest takie jedno ze środowisk w tym naszym Światowym Związku, które łączy wszystkie te osoby, które były w Oberlangen. One należą i ja należę do nich też, oczywiście.
- A pani rodzina – pani rodzice i bracia – jak przeżyli wojnę?
Jeżeli chodzi o matkę i ojca, to nie żyją moi rodzice już dawno...
- Ale umarli jeszcze w czasie wojny czy już po?
Nie, nie – po wojnie. Mój ojciec na przykład po uwolnieniu z obozu w Murnau – przez dywizję generała Andersa dla odmiany – włączył się do wojsk generała Andersa i tam pracował. Oczywiście chciał wrócić do kraju, ale bał się, ponieważ przed wojną był przecież sędzią Sądu Najwyższego i jak pani wie, były rozprawy przeciw komunistom, więc bał się wracać.
Przyjechał do mnie z wizytą, jak ja byłam u Maczka, do tego miejsca, gdzie myśmy wtedy stacjonowali. Przyjechał z Włoch i umówił się ze mną tak, że ponieważ wie, że ja chcę wracać do kraju, bo dla mnie tylko mama, rodzina i kraj, to prosił mnie, żebym się dowiedziała, czy byłaby możliwość, żeby on wrócił. Umówiliśmy się, że w odpowiedni sposób dam mu znać, czy może wracać, czy nie. A żebym się skontaktowała z tymi jego kolegami, którzy są w Polsce, w Warszawie – bo tylko oni mogą poradzić, czy może wracać, czy nie. I ja tak później, po powrocie, zrobiłam i dowiedziałam się, że oczywiście może wrócić, tylko będzie pracował jako adwokat i nic nie może mówić o tym, że przed wojną był sędzią Sądu Najwyższego, a tylko, że był sędzią sądu, powiedzmy, apelacyjnego. Ojciec to zrobił i wrócił. Był tutaj aż do śmierci – umarł w 1965 roku dopiero.
Jeden brat zginął, kiedy uciekał z PRL-u i w trakcie ucieczki został zlikwidowany przez Rosjan. Drugi z kolei żyje jeszcze do tej pory, jest na emeryturze. [...] A rodzice nie żyją – ani mama, ani ojciec.
- A w którym roku pani brat próbował uciec?
To był mój młodszy brat. W którym roku? Dokładnie – w pięćdziesiątym którymś, w pięćdziesiątym piątym chyba. Usiłował uciec, taką wycieczkę sobie zafundował po morzu, po Bałtyku i tam właśnie uciekał. Tak nieszczęśliwie, że wpadł w ręce Rosjan. I śladu po nim... Mama go szukała i tata go szukał... Już był ojciec. Wszyscy szukali, ale niestety – żadnych wiadomości nie było i do dzisiejszego dnia nie ma. Na pewno nie żyje, bo gdyby żył, to by się odezwał.
Warszawa, 24 marca 2010 roku
Rozmowę prowadziła Anna Andruszkiewicz