Roman Bogdan Szreniawa
[Nazywam się] Roman Bogdan Szreniawa.
- Proszę powiedzieć, gdzie pan się urodził, gdzie pan spędził dzieciństwo.
W ziemi kaliskiej [w Zbiersku], to jest miejscowość w odległości kilkunastu kilometrów od Kalisza. Ojciec mój był kierownikiem szkoły podstawowej, wówczas powszechnej. W 1939 roku zdałem maturę, tak zwaną małą maturę, czyli skończyłem gimnazjum i zdałem egzamin do liceum.
- Gdzie zastał pana wybuch wojny?
Tam właśnie, w wiosce pod Kaliszem.
W tym czasie przyjechało szereg osób z miasta, więc towarzystwo było dość liczne i przyjemnie spędzało się czas. Myśmy sobie nie zdawali sprawy, co to jest wybuch wojny. Po prostu przedłużają nam się wakacje, a co tam się dzieje... Dopiero jak usłyszeliśmy strzały, jak z odległości zaczęły dochodzić strzały armatnie, to wtedy zaczęliśmy sobie uświadamiać, że sprawa jest poważna.
- Jak pan zapamiętał Niemców? Gdzie pan zastał Niemców?
Niemców zobaczyłem dopiero w Warszawie, dlatego że myśmy wycofywali się stamtąd. Dochodziły wieści, że Niemcy zabierają mężczyzn. Ja i mój brat wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy na wschód. Mieliśmy zamiar dotrzeć do COP-u, czyli Centralnego Okręgu Przemysłowego. Sądziliśmy, że to będzie się na pewno bronić. Ale jak zdaliśmy sobie sprawę, że tak nie jest, to skręciliśmy ku Warszawie. Zdążyliśmy dojechać do Warszawy i zaczęło się oblężenie. I tu, w Warszawie, spędziliśmy cały czas, aż do poddania miasta. Trzeba było trochę zaczekać, aż dostanie człowiek przepustkę. Po otrzymaniu tej przepustki wróciliśmy do naszego domu, gdzie nas z utęsknieniem i z niecierpliwością rodzice oczekiwali.
- W jaki sposób znalazł się pan później w Warszawie, gdy brał Pan udział w Powstaniu?
W kilka miesięcy po zakończeniu działań wojennych mój ojciec został aresztowany, wysłany do obozu. I tam zginął. A ja – to był już rok 1941... Tam się zaczął tworzyć zalążek jakiejś organizacji, na czele której stał niejaki pan Kruczkowski, i on zaczął nas powoli w to wciągać. Pewnego dnia okazało się, że został aresztowany. Wtedy zacząłem się ukrywać, w nocy sypiałem u znajomych, no i doszedłem do wniosku, że to nie ma sensu – przebywanie tam. I postanowiłem przyjechać do Warszawy.
Miałem tutaj rodzinę, więc było mi o tyle łatwiej. Siadłem na rower i przejechałem ten szmat drogi do granicy, a granicę to stanowił taki strumyk, tylko metrowy. Tam mi wskazano, które miejsce jest najwłaściwsze do przejścia. Tam już byli ludzie, którzy informowali, gdzie się w tej chwili znajduje straż graniczna. Trzeba było przekroczyć ten strumyk. Przypominam sobie: ja byłem kiedyś czynnym sportowcem, więc wydawało mi się, że go przeskoczę, tymczasem tam było bagno i nie mogłem się odbić. W sam środek tego strumyka skoczyłem i do połowy byłem mokry, a to była już późna jesień. Dotarłem do Koluszek – bo po jednej stronie były Brzeziny, po drugiej Koluszki – tam była stacja kolei prowadzącej do Warszawy, i tam wmieszałem się w tłum kobiet, które tam handlowały. Słyszałem nawet, jak rozmawiały między sobą [o tym], że nie wiadomo, czy w Warszawie nie będzie na nich czekała już żandarmeria, bo to tak bywa. Ale jakoś szczęśliwie nam się udało dojechać – ja przez cały czas parowałem wśród tych pań, które tam mnie grzały. I dojechawszy do Warszawy, poszedłem do moich wujostwa, którzy tu mieszkali. No i tak się to zaczęło, mój pobyt w Warszawie. To przesądziło o tym, że potem wziąłem udział w Powstaniu.
W międzyczasie zacząłem szukać jakiejś pracy i zapisałem się na kursy nauczania, żeby skończyć liceum. Po kilku miesiącach jeden z moich kuzynów powiedział mi, że należy do organizacji zbrojnej. No i ja też się zapisałem. Zostałem wysłany na tak zwany kurs młodszych dowódców, po ukończeniu którego wszyscyśmy dostali po jednej belce, czyli stałem się starszym strzelcem.
- A na czym ten kurs polegał?
Polegał na zapoznaniu się z bronią, na nauce taktyki wojennej. Myśmy mieli ćwiczenia nawet w polu, jeździliśmy gdzieś pod Pruszków, na polach ćwiczyliśmy. A w mieszkaniu z bronią były ćwiczenia. Oczywiście ostrego strzelania nigdy nie było. Gdyby doszło do ostrego strzelania, to ja bym nie był pewnie starszym strzelcem, tylko byłbym już kapralem, ale do tego nigdy nie doszło, bo ja po prostu nie wszedłem w te sprawy tak głęboko jak inni – bo po prostu chciałem się uczyć.
Jednocześnie pracowałem. Człowiek wstawał o godzinie szóstej rano, żeby być w pracy przed ósmą. Na Pradze pracowałem, a mieszkałem w Śródmieściu. O czwartej się praca kończyła, o piątej już były lekcje – te kursy nasze licealne – i potem wracało się do domu o ósmej, dziewiątej, zjadało się obiad i głowa opadała wtedy, a trzeba było się zabrać do nauki. No i tak głowę wkładało się pod kran, żeby zmoczyć, żeby otrzeźwieć trochę.
- A gdzie pan pracował na Pradze?
Na ulicy Wileńskiej był taki sklep, mydlarnia i ja tam jeździłem na rikszy, rikszy towarowej. Rozwoziłem towary z tej mydlarni, bo to był taki hurt, rozwoziłem po Warszawie. Pamiętam, najtrudniejszy podjazd to był [w miejscu], gdzie jest teraz trasa W-Z, podjazd od mostu Kierbedzia, podjazd aż do Placu Zamkowego był strasznie ciężki. No ale trzeba było jakoś tam się wydostać.
- Przewoził pan jakieś rzeczy konspiracyjne na tej rikszy czy nie?
Nie, takich rzeczy nie robiłem.
- Proszę powiedzieć, jak w miarę zbliżania się 1944 roku odczuwał pan sytuację w Warszawie? Już było spokojniej? Niemcy już troszeczkę odpuszczali, terror słabł? Dało się to odczuć?
Nie, ja nie wyczułem, żeby odpuszczali cokolwiek. Ciągle „budy” jeździły, ciągle zatrzymywali tramwaje, zabierali ludzi.
Ja sam przechodziłem rzecz bardzo groźną. Wtedy już nie pracowałem na rikszy, tylko w pracowni obuwia, na Saskiej Kępie. To było w mieszkaniu prywatnym. Robiło się damskie obuwie, takie letnie, trochę materiału, trochę z gumy, coś takiego. Właściciel tego zakładu pracował jednocześnie – był inżynierem – w jakiejś firmie, która opracowywała silniki do samolotów, coś takiego. On powiedział, że wyrobi mi dowód pracy tam u siebie. I proszę sobie wyobrazić, że – to trwało dość długo – wyrobił mi to, przyniósł, i tego dnia był najazd żandarmerii na Saską Kępę. Zabrali wszystkich mężczyzn. Ja się wylegitymowałem, że pracuję dla niemieckiego wojska. I w ten sposób się uratowałem, bo to akurat był okres, kiedy szukano osób na rozstrzelanie, bo był wtedy jakiś zamach. Uratowałem się z najgorszego.
Kilka dni przed wybuchem Powstania znajdowałem się poza Warszawą, tam, gdzie spędzaliśmy lato – wiele osób z rodziny i znajomych – w Miedzeszynie, w Radości. No i zdaliśmy sobie sprawę, że Rosjanie się zbliżają i do tego Powstania musi dojść. Ponieważ kolej, kolejka właściwie, która chodziła w tamtą stronę, też już nie chodziła, to trzeba było przejść piechotą. I tak na dwa, trzy dni przed Powstaniem byłem w Warszawie.
Pewnego dnia przyszedł kolega, nieznany mi zresztą – bo trzeba powiedzieć, że konspiracja była idealna... Proszę sobie wyobrazić, że ja mieszkałem u moich wujostwa, gdzie były dwie dziewczyny, moje kuzynki. Dopiero w czasie Powstania na jedną z nich się natknąłem, była łączniczką, a ja nie wiedziałem cały czas o tym, ani ona o mnie nie wiedziała. Poza tym jeden z kolegów moich, z tych kursów właśnie, który zdawał razem ze mną maturę, też oczywiście należał, nie tylko w ogóle należał do organizacji, ale spotkaliśmy się w tej samej kompanii i nic o sobie pod tym względem nie wiedzieliśmy, nic. Ani on o mnie, ani ja o nim. To była zupełna niespodzianka.
No dobrze, więc zgłosił się do mnie ktoś, żeby mnie zawiadomić, gdzie jest koncentracja, gdzie się spotykamy i kiedy. Zgłosiłem się tam [28 lipca] – to pan zna z historii, że to zostało odwołane. Wróciliśmy do domu i znowu czekaliśmy. Już drugiego [ogłoszenia koncentracji] się nie doczekałem. Byłem u znajomych. O godzinie trzeciej, czwartej po południu poszedłem do znajomych na Tamkę. No i wracając stamtąd, nagle usłyszałem strzały, zobaczyłem Niemców strzelających wzdłuż Alei Jerozolimskich do młodych ludzi, którzy uciekali. Oczywiście zdałem sobie sprawę, o co chodzi, ale cóż miałem robić? Tramwaje się pozatrzymywały, ludzie poznikali po bramach. Ja też wlazłem tam gdzieś. To było na Marszałkowskiej, między ulicą Widok a Złotą. Tam była jakaś restauracja. I tam się przesiedziało do zmroku i noc. Skoro świt, trzeba coś z sobą robić. Wyszedłem stamtąd i zaraz za rogiem widzę bramę, gdzie stoi wartownik z opaską, więc, Boże drogi, ruszyłem do niego i mówię, kim jestem i proszę, żebym mógł tam wejść. No więc otworzono bramę, wpuszczono mnie. Tam już było dwóch czy trzech podobnych poszukiwaczy celu jak ja.
No cóż, przez pierwsze dwa, trzy dni byliśmy cywilami, bo te kompanie, te oddziały były skompletowane, zresztą broni nie było przecież, więc nie mogli nam nic oferować w tym względzie. Co robiliśmy? Kazano nam spędzać noce na dachu, żeby obserwować Pragę. Słuchać przede wszystkim, obserwować w nocy to trudno, ale słuchać, czy przypadkiem Rosjanie nie atakują. Niestety, nigdyśmy dobrych wiadomości nie mieli. Po dwóch, trzech dniach już były pierwsze straty, bo koledzy wychodzili na ulicę, tam przyjeżdżały wozy z żandarmerią, no i były potyczki, które myśmy obserwowali tylko przez okna budynku, w którym byliśmy.
À propos, nie wiem, czy pan wie, co to jest „Dom pod Sedesami”. Otóż w tym domu rozlokowała się ta kompania, którą już muszę nazywać jako „nasza”, mimo że to nie był oddział, w którym miałem być, bo ten oddział był gdzie indziej. Ja się tam w ogóle dostać nie mogłem. Kompania „Koszta”, czyli [Kompania] Ochrony Sztabu Obszaru Warszawa. Z okien obserwowaliśmy te zmagania, kilku naszych padło. I wtedy nas włączono już do szeregów, do drużyn. To była kompania złożona z trzech plutonów, z tym że ten trzeci pluton to był bardzo niepełny. Natomiast ja byłem w 1. drużynie I plutonu. Tam nas było gdzieś dwudziestu – tyle, ile powinna mieć przedwojenna drużyna. Dawniej miała osiemnastu plus dowódca.
Kompania Ochrony Sztabu nie znalazła się na pierwszej linii walki. Po prostu jej celem było – ponieważ sztab znajdował się na Moniuszki – być w razie potrzeby w zasięgu. Ale wypady były robione. Ja tylko w jednym brałem udział. Dlatego tylko w jednym, że po prostu byli tam już ludzie zahartowani w bojach. Tam był cały szereg ludzi z wyższymi stopniami, przede wszystkim podchorążowie, różnych stopni, i oni się rwali po prostu. Ja się nie rwałem specjalnie.
Sierpień był względnie spokojny. Byłem na jednym wypadzie. To było pod PAST-ę, na Zielnej. Ale tam wtedy nie doszło do żadnych walk. Nie wiem, jaki był powód. Dowódcą naszej drużyny był były oficer straży pożarnej i on postarał się o to, żeby przywieźć z sobą pompę strażacką. Zamiast wody wlano tam benzyny, żeby oblewać budynek – PAST-ę – żeby łatwiej było ją zdobyć. Oblewać i podpalić. Nie wiem, czy to ta pompa się zacięła, czy coś... dość, że odwołano ten atak. Kiedy doszło już do zdobywania PAST-y parę tygodni później, to ja już w tym nie brałem udziału.
W ogóle sierpień był miesiącem dla nas dość spokojnym, a dopiero zaczęło się we wrześniu, kiedy Niemcy ruszyli z Powiśla w stronę Nowego Światu, zdobyli cały ten teren, i wtedy my już ruszyliśmy do walki. Stale byliśmy między placem Napoleona, obecnym placem Powstańców Warszawy, a Nowym Światem, i tam się toczyły walki. Toczyły się walki również o Komendę Policji na Nowym Świecie, przy kościele Świętego Krzyża, i w kościele Świętego Krzyża – tam nas wielu padło. I ten teren, o którym mówię, gdzie w tej chwili znajduje się Narodowy Bank Polski, to była Poczta Główna. To było wszystko już zrujnowane w ostatnich dniach. Dość, że Niemcy stale przejmowali [teren] i myśmy stale [ich] wypierali. Tam były ciągłe walki na tym terenie. W końcu doszło do tego, że Niemcy okupowali tamtą stronę placu, a my tę od strony Moniuszki i Sienkiewicza. I tak żeśmy się obserwowali dzień i noc, kto kogo zaatakuje. Ale Niemcy stracili już wtedy rozpęd. Nie wiem... Wyczuwali, że coś się już kończy i nie chcieli się wykrwawiać widocznie. Myśmy już też siły nie mieli, żeby móc zaatakować. No i to były ostatnie dni przed kapitulacją.
- Jak pan zapamiętał kapitulację?
Jako szalenie przykry moment. Mieliśmy takiego kaca przy końcu już, i w chwili wychodzenia z Warszawy, że taki wysiłek i to wszystko na darmo, że właściwie przeszliśmy piekło i nic z tego. Myśmy czuli się tak, jakbyśmy my spalili Warszawę. Jakby to była nasza wina – to wszystko, że stolica padła. Strasznie przykre uczucie.
- Gdzie pan trafił z Warszawy?
Zabrali nas do Pruszkowa. Tam trzymali przez parę dni i potem pociągami, tymi bydlęcymi wagonami, zabrano nas na Śląsk. Miejscowość nazywała się Lamsdorf [...]. Otóż w Lamsdorfie spędziliśmy – różnie to bywało – dwa, trzy tygodnie, miesiąc. Ja byłem najdłużej, bo tam się rozchorowałem i tam straciłem kontakt znowu z tymi [kolegami] – dopiero dwa miesiące, jak ich poznałem, i znowu straciłem kontakt, bo wyjechali, a mnie przyłączyli do innej grupy. Po mniej więcej miesiącu pobytu w tym obozie wywieziono nas do miejscowości Bad Berka. To była miejscowość kuracyjna. Była tam szkoła Hitlerjugend i budowaliśmy baraki dla tej szkoły – baraki, pomieszczenia. Jeden z takich baraków zajmowaliśmy my. Budowa trwała jakiś czas, a potem był znowuż wyrąb lasu. Cały czas mieliśmy zajęcie.
- Jak pan zapamiętał tych młodych hitlerowców? Pamięta pan ich?
Tych młodych? Bardzo butni. Do tego stopnia, że kiedyś... Nam się dobrze powodziło. Nie dlatego, żeby nas Niemcy tam hołubili, broń Boże, aczkolwiek muszę powiedzieć, że Niemcy się zachowywali bardzo
fair. Nikt z nas nie został nigdy uderzony czy poniżony. Nie, nie było tego. Oni chyba już pismo nosem czuli, [to] dlatego. Myśmy otrzymywali paczki Czerwonego Krzyża. W których były... dla nas to był raj po prostu, co tam się znajdowało. I całkiem nieźle sobie radziliśmy, bo nie tylko że tam znajdował się cały szereg produktów, o których marzyliśmy, to jeszcze myśmy papierosy czy kawę sprzedawali Niemcom, żonom tych panów, którzy prowadzili tę szkołę. To wszystko byli oficerowie niemieccy, a te panie zajmowały się tam kuchnią i tak dalej. Myśmy tam mieli dostęp. Ja dawałem sobie dobrze radę, jeśli chodzi o język niemiecki, nawet byłem tłumaczem naszej grupy. Nie tylko swoją kawę, ale i kolegów, którzy mi dawali, sprzedawałem i od nich dostawałem oczywiście chleb, kiełbasę – także nieźle nam było.
Przypominam też [sobie, że] z okazji Wielkanocy, bo to Wielkanoc była wcześnie wówczas, jakoś przy końcu marca, pogoda była piękna, wynieśliśmy stoły na zewnątrz i świętowaliśmy. Pamiętam, że stało tych dwóch młodych na warcie i myśmy ich chcieli poczęstować, to oni się wściekli na nas po prostu. Zamierzyli się na nas. Więc współżycia to nie było żadnego.
- Proszę powiedzieć, co wydarzyło się później.
Później nam kazano się stamtąd wycofywać. Obozy, które były na zachodzie, szły na wschód, a [te], które były na wschodzie, szły znowuż na zachód. Dość, że kazano nam się stamtąd wynosić. Dowódca tej straży, która czuwała nad nami, to był jakiś Ślązak, który nawet trochę po polsku mówił, był nam nawet przychylny – to trzeba powiedzieć. Otóż w przeddzień wyprowadzenia się stamtąd poradził nam, żebyśmy się postarali o wózki. Tam były w użyciu – w każdym gospodarstwie były – wózki ciągnione, takie ręczne. Więc myśmy się wybrali, wypuścił nas po prostu z obozu, żebyśmy postarali się o takie wózki. Myśmy kilka takich wózków zdobyli, zapakowaliśmy na nie nasz cały bagaż i łatwiej się po prostu szło, a szliśmy na wschód, poprzez Jenę – pamiętam – szliśmy, jeszcze [przez] kilka mniejszych miejscowości. Doszliśmy już prawie do granicy czeskiej i tam nas wyswobodzili Amerykanie.
- Jak pan zapamiętał ten moment?
Ach, [jako moment] szalonej radości – pamiętam. Ten nasz cały feldfebel, który nas prowadził, i jego podwładni, znikli nagle. Jeden z kolegów powiedział, że widział nawet, że nasz feldfebel w swoim plecaku miał cywilne ubranie. Pewnie nie tylko on miał. Dość, że oni znikli [i] już się nie pokazali. Kazali nam poczekać w pewnym miejscu, na jakiejś łące, [mówiąc], że zaraz przyjdą, ale się już nie pokazali. Po jakimś czasie tego czekania patrzymy: nadjeżdżają takie łaziki, z gwiazdą, jakiej używają Amerykanie na swoich wojskowych pojazdach. Jak [to] zobaczyliśmy, zaczęliśmy krzyczeć i pędzić tam. Przed nami płynął strumyczek i myśmy przez ten strumyczek, i do nich. Rzuciliśmy się im na szyje – już byli chyba przyzwyczajeni do tego, że takie rzeczy mają miejsce. I po prostu kazali nam wycofać się do wioski poprzedniej. Tam burmistrzowi czy wójtowi tej miejscowości kazano żywić nas. Rozmieszczono nas tam po chałupach niemieckich, nagotowano dobrego jadła – takiego dobrego, żeśmy się wszyscy pochorowali z tej dobroci, bo żołądki były wyposzczone.
Dzień za dniem płynął, nic się nie działo. Zebrało nas się kilku i postanowiliśmy uciekać na Zachód, bośmy się dowiedzieli, że tutaj mają nadejść Rosjanie. I tak było. Ten cały obszar potem zajęli Rosjanie. Zarekwirowaliśmy niemiecki samochód – to był jakiś opel – i ruszyliśmy na Zachód. Po niemieckich szosach dobrze się jechało, ale w pewnym miejscu nas zatrzymali, zatrzymała nas ta żandarmeria amerykańska i kazali nam jechać do miasta, żeby stawić się tam w komendzie. Myśmy dojechali do miasta, pobyliśmy trochę koło tej komendy, pokręciliśmy się i znaleźliśmy sposób, żeby wyjechać z miasta. Ale znowuż nas zatrzymali wkrótce potem, w innym punkcie. I już stamtąd nie było odwołania, tylko musieliśmy samochód zostawić, i odesłano nas do obozu osób wysiedlonych, polskiego obozu.
Tam żeśmy też jakiś czas pobyli, ale nie podobało nam się tam i postanowiliśmy szukać jakiegoś innego obozu, wojskowego. Wtedy już ruszyliśmy piechotą, bośmy się dowiedzieli, gdzie ten obóz ma być. Doszliśmy tam i zostaliśmy przez jakiś czas, aż ja pewnego dnia w gazetce, która się wówczas ukazywała, przeczytałem, że moja kuzynka – jedna z tych kuzynek, które miałem [w Warszawie] – poszukuje szeregu osób z rodziny, o których wiedziała, że prawdopodobnie znajdują się w tym czasie na terenie Niemiec, i między innymi i mnie poszukuje. No więc ja, niewiele myśląc, spakowałem się i pojechałem do niej po prostu. Tam się okazało po jakimś czasie, że jest możliwość dostania się na studia – dostawało się stypendium, ale stypendium było dla tych, którzy kontynuowali naukę. Ja niby zacząłem studiować w Warszawie – rok 1943–1944 byłem na polonistyce – ale przecież trudno to nazwać czymś, co można kontynuować za granicą.
Jako początkujący zgłosiłem się w Belgii. Po sprzedaniu wszystkich swoich papierosów i innych rzeczy, [na] któreśmy dostawali przydziały, żeby trochę grosza mieć, pojechałem do Belgii. Zapisałem się tam na uniwersytet i przez rok uczyłem się tam. Po roku okazało się, że mogę dostać stypendium w Hiszpanii. Stypendium, bo tu nie było z czego żyć w Belgii. Co prawda robiliśmy tam małe jakieś handelki, ale... Brało się kawę, jechało się do Niemiec – oczywiście to wszystko było nielegalne. I to o tyle nielegalne, że nam jako wojskowym czy nawet jako byłym wojskowym nie wolno było poruszać się w ten sposób, ale jeździliśmy do Niemiec i stamtąd za tę kawę przywoziliśmy różne maszyny do pisania i tym podobne rzeczy. I to się dobrze sprzedawało w Belgii. No i trochę jeszcze człowiek na tym zarabiał. Ale w końcu nie można tak ciągle żyć. Przyjąłem to stypendium w Madrycie i pojechałem do Hiszpanii. A potem się okazało, że można pojechać do Ameryki Południowej. Świat stał otworem, więc zdecydowałem się na to i pojechałem do Ameryki Południowej, ściśle mówiąc – do Wenezueli. No i tam pozostawałem przez kilkanaście lat.
- Kiedy wrócił pan do Polski?
W 1962 roku.
- I nie było żadnych problemów?
Ale byłem już przedtem w Polsce. Byłem w Polsce, żeby zobaczyć, co się tu dzieje... To był rok 1957, jak przyjechałem do Polski.
- Jakie były pańskie wrażenia?
Serce człowiekowi łomotało, jak przyjechał. Z drugiej strony już pierwsza rzecz: wizyta w pałacu Mostowskich, która okazała się nieodzowna. O tym się nie wiedziało, bo przecież miałem wizę. Ale mało to. Trzeba pójść do pałacu Mostowskich, tam człowiekowi odbierają paszport, wsadzają do takiego pokoiku i człowiek czeka. Czeka, czeka i nie wie, paszportu nie ma... Ale to już były trochę inne czasy, 1957 rok. Oczywiście, byłem tam indagowany i prześwietlany i tak dalej. Musiałem składać różne zeznania, ale w końcu mnie wypuszczono. Cieszyłem się tym, że jestem w Warszawie. Nawet rodzina miała pretensje, bo ruszyłem przede wszystkim na Warszawę, zobaczyć, jak ta Warszawa wygląda. Zobaczyć te miejsca, gdzie się było. I na łonie rodziny też spędziłem jakiś czas, pojeździłem, pierwszy raz w życiu byłem nad morzem i pierwszy raz w życiu byłem w górach. No w ogóle bajka. To była bajka. […]
Warszawa, 28 kwietnia 2010 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski