Romana Stobiecka „Danusia”, „Roma”
Romana Stobiecka z domu Radajewska, pseudonimy: „Danusia”, „Roma”. Urodzona 28 lutego 1926 roku w Poznaniu.
- W jakim zgrupowaniu pani walczyła?
Pierwszego przydziału zgrupowania nie pamiętam. Potem dołączyłam do plutonu 1108, to był 7. Pułk Ułanów „Jeleń”, należał do Zgrupowania „Golski”. Pod koniec zostaliśmy przeniesieni do Śródmieścia Północ, do wspomożenia obrony sztabu.
- Jak pani wspomina czasy przedwojenne i swoje dzieciństwo?
Pochodzę z raczej zamożnej rodziny, bo mój ojciec był właścicielem fabryki. Była nas siódemka, siedmioro dzieci, zawsze pełen dom. Raczej dobrze, miło wspominam. Zawsze chciałam mieć dużo dzieci, bo uważałam, że to jest przyjemne. Potem niestety warunki nie pozwoliły na to, bo musiałam również pracować.
- To znaczy, że mieszkała pani w Poznaniu?
Przed wojną tak i wysiedlili nas.
- To znaczy, że tata miał fabrykę w Poznaniu?
W Poznaniu i jak tylko Niemcy weszli…
[Artykuły] gospodarstwa domowego, a więc powiedzmy: sitka, formy do pieczenia, lodówki na lód, takie rzeczy.
- Gdzie się znajdowała fabryka?
Warszawska 37 [Poznań].
Stefan Radajewski, matka Cecylia z domu Płociniak.
- Czy przed wojną w Poznaniu wyczuwało się nastroje antypolskie?
Ja sobie tego absolutnie nie przypominam.
Też nie, mimo że się mówiło, że Wielkopolska jest endecka. Ja w zasadzie pochodzę z rodziny endeckiej, ale nie przypominam sobie tego, żeby był jakiś antysemityzm u nas w domu. Poza tym ojciec miał sklep fabryczny w Warszawie i również utrzymywał stosunki handlowe z Żydami. Bardzo dobrze mu się z nimi współpracowało. Jeżeli mój stosunek do Żydów był negatywny, to wyniosłam to niestety ze szkoły sióstr urszulanek, które mówiły: „Żydzi zabili Chrystusa”.
Do czarnych tak zwanych urszulanek, bo są jeszcze szare urszulanki. Niestety przed wojną kościół nagłaśniał to, że Żydzi zabili Chrystusa, i to powodowało jakiś antysemityzm czy niechęć do nich.
W czasie wojny mieszkaliśmy na Wielkiej [22] w Warszawie i to była tak zwana ulica graniczna, czyli połowa należała do Żydów, a połowa należała do Polaków. Byłam świadkiem tego, co się dzieje w getcie, bardzo przykrych scen.
- A mogłaby je pani opisać?
Na przykład już zaczęli je likwidować, bo to było małe getto. Kończyło się na Wielkiej, Siennej, nie pamiętam, jak się nazywała ulica równoległa do Siennej, która szła od Wielkiej. Ciągnęło się od placu Grzybowskiego, Sienna i róg Wielkiej i Siennej były ruiny. I już Żydzi zostali wysiedleni z mieszkań wzdłuż muru i nie wolno było im chodzić wzdłuż muru. Jednego Żyda będę pamiętać do śmierci. Młody, mógł mieć dwadzieścia parę lat, szczupły, wysoki, blady, z pejsami, w jarmułce poszedł wzdłuż muru. Na Siennej po stronie polskiej zauważył go jakiś żołnierz niemiecki i kazał mu się cofnąć. Przykląkł, bo tam nie było muru tylko zasieki, i wymierzył do niego z karabinu. Żyd idąc w kierunku Niemca, skręcił w ulicę boczną i policja żydowska wypchnęła go z powrotem. Ten Niemiec strzelił i go zabił na miejscu. Nie wiem, czy Polacy – no byli szmalcownicy również – ale czy by tak się zachowali. Przecież wiemy, jak były łapanki, ja też raz jechałam w tramwaju, gdzie była łapanka (jechałyśmy z siostrą). Zatrzymał się, [motorniczy] krzyknął: „Łapanka!”, wszyscy wysiedli z tramwaju i się chowali, gdzie mogli. Nie rozumiem tego, że dla ratowania swojego życia, poświęcam kogoś innego.
- A jeszcze jakieś inne sceny pani pamięta?
Dzieci przechodziły przez mur, przychodziły do Polaków po jakąś żywność. Jak zastukały do nas, to zawsze dostały. Jak przechodziły przez ten mur z powrotem do getta, to Niemcy, jak złapali, to kopali ich straszliwie, ale to już niemieckie zachowanie w stosunku do Żydów. A samo drastyczne zachowanie Żydów do Żydów to nie, [nie pamiętam].
- A teraz wróćmy do września 1939 roku.
Wyjechaliśmy z Poznania 5 września 1939 roku, kierując się na Warszawę. Nie puścili nas pod Kutnem do Warszawy. Skierowaliśmy się w bok, ale chcieliśmy jechać do Łowicza i przed Łowiczem nas zatrzymali, tak że walki nad Bzurą spędziliśmy w samym kotle. Wróciliśmy do Poznania z powrotem przed kapitulacją.
Od razu po kapitulacji ojciec otrzymał
Treuhändera. Pracował jeszcze w swojej fabryce. 1 grudnia przyjechali i zabrali nas do obozu przejściowego na Głównej i po przeszło dwóch tygodniach rodzice zdecydowali się jednak na transport do GG i wywieźli nas do Limanowej.
- Wspomniała pani o Treuhänderze, kim był ten człowiek?
To był przedstawiciel niemiecki, który zarządzał firmą i oni przejęli to tak, jakby, powiedzmy, po wojnie upaństwowili ojca. Niemcy przejmowali wszystkie sklepy, firmy i tak dalej. Tu, na terenie
Wartegau, Śląska i Pomorza, przejmowali majątki ziemskie. Tak przejęli majątek mego wuja pod Pelplinem i go w październiku rozstrzelali w Borach Tucholskich. Stryja męża rozstrzelali w Bydgoszczy w krwawą niedzielę na Starym Rynku.
- Czy może pani podać nazwiska?
Stryj [Bronisław] Stobiecki, tylko nie wiem, jak mu było na imię, a brat matki Czesław Płocieniak. Natomiast moja siostra cioteczna, Płocieniak z domu, Sieińska z męża, podobno za to, że uderzyła jednego w twarz, jak w 1939 roku Niemców mieszkających w Poznaniu zabierali do przejściowego obozu, jak tylko weszli, to ją zaaresztowali. Ponieważ była w ciąży wzięli ją do więzienia. Urodziła w więzieniu dziecko. Potem zabrali ją do Oświęcimia i na początku 1940 roku, krótko [po tym], jak urodziła dziecko, wykończyli ją w Oświęcimiu. Natomiast dziecko zdołała ciocia jakoś wyciągnąć z więzienia i z Oświęcimia.
- Czy to dziecko jeszcze żyje?
Nie wiem, czy żyje, bo nie miałam z nimi [(Bolesław Sieiński)] po wojnie kontaktu.
Jak nas wywieźli do Limanowej, to byliśmy tam pół roku. Ojciec stwierdził, że się kończą pieniądze, ponieważ w Warszawie miał znajomości, powiedział: „Pojadę do Warszawy, może zdołam [znaleźć] jakąś pracę, coś założyć”. I miał w Otwocku małą restaurację. Myśmy potem w lipcu przyjechali – matka i siostra, która potem poległa.
Nie wszyscy zostaliśmy wywiezieni: brat uciekł i potem dopiero w 1941 roku przyjechał do Warszawy, a najmłodsze rodzeństwo mój stryj zdołał wyciągnąć z obozu przejściowego. Miał obywatelstwo amerykańskie, powiedział, że to są jego dzieci, bo [mają] to samo nazwisko. Młodszy brat przyjechał w 1940 roku do Warszawy, a siostra w 1941 roku, po moim starszym bracie. Stryjostwo zdążyli jeszcze wyjechać z Polski do Stanów Zjednoczonych jako obywatele amerykańscy i zostawili ją w Warszawie.
Myśmy w Warszawie w 1940 roku zaczęli chodzić na komplety do Popieleskiej-Roszkowskiej. Ta siostra, która poległa, zdała maturę w 1941 roku. Szkoła się mieściła przy Placu Unii Lubelskiej. Potem ja nadrobiłam jedną klasę w ciągu dwóch miesięcy, bo miałam stratę dwóch lat gimnazjum, i też chodziłam na komplety. Zdałam małą maturę w 1943, mając rok straty, i się uparłam, że idę do liceum pedagogicznego. Chodziłam na komplety do szarych sióstr urszulanek. One miały tak zwany Szary Dom przy Gęstej na Powiślu. Ten dom mają do dzisiaj. A ja mieszkałam na ulicy Wielkiej. Tata cały czas prowadził restaurację w Otwocku, a mama przed Powstaniem, bojąc się bombardowań, z młodszym rodzeństwem pojechała do Otwocka. My z siostrą powiedziałyśmy: „Szykuje się Powstanie, jedziemy do Warszawy”.
- Pani była już w konspiracji? Jak pani nawiązała kontakt?
Będąc na kompletach w gimnazjum, zaczęłam od „Szarych Szeregów”. Mój brat chodził do lwowskiej szkoły kadetów, zdał maturę i chodził na tajną politechnikę. A jak był w kadetach, to potem automatycznie w konspiracji. W 1943 roku mieli rozkaz zdobycia broni i on z kolegą Zbyszkiem Mrozem poszli zdobywać broń. Przy takich akcjach nie wolno było zabierać dokumentów. Oni niestety zabrali dokumenty. Uderzyli policjanta granatowego. Niektórzy współpracowali z Niemcami, a niektórzy byli policjantami, ale również współpracowali z podziemiem. Wzięli mu pistolet, zauważyła to żandarmeria, zaczęła ich gonić. Wbiegli do domu, gdzie nie było bramy przejściowej. Wbiegli na trzecie piętro, zastukali do mieszkania, prosząc właścicieli, żeby spalili ich dokumenty. Nie zdążyli spalić tych dokumentów. W momencie kiedy żandarmeria wchodziła, brat spuścił się na rękach przez okno, żeby skoczyć. Ten dom przylegał do getta i [brat] powiada do Zbyszka Mroza: „Za wysoko”, ale ręka mu się wysunęła i spadł. Złamał sobie rękę. Spadł na taką szopę, która była mniej więcej na wysokości pierwszego piętra, więc powiedzmy odległość była piętro. Natomiast Zbyszek stanął w oknie, skoczył i złamał obydwie nogi. Ponieważ brat złamał tylko rękę, to Żydzi go wzięli, złożyli mu tę rękę i na drugi dzień wyprowadzili z getta. Natomiast tamtego musieli oddać, bo musiał iść do szpitala. Amputowali mu w szpitalu nogę na żywca.
Ponieważ na szczęście dochodzeniem zajęło się Kripo, czyli kryminalna policja, i mieli Zbyszka Mroza, po dokumentach dotarli do nas. Jeszcze ktoś zdołał mamę zawiadomić, żeby wszystko, co jest trefnego, że tak powiem, spaliła, bo przyjdzie do nas rewizja. Matka zdążyła wszystko spalić i wtedy się dowiedziała, gdzie kto należy, że brat w AK, siostra naturalnie w AK, a ja w harcerstwie. Przyszli do nas, mnie w tym momencie nie było, ale siostra miała zebranie – szkolenie sanitarne, a ponieważ parę dziewcząt, więc się jakoś wykręciły, że to jest koleżeńskie spotkanie, jakaś kawka czy coś, i był ksiądz, który przygotowywał moją najmłodszą siostrę do Pierwszej Komunii. Przyszłam i jak matka mnie zapytała zanim otworzyła drzwi: „Kto tam?”, a nie miała zwyczaju tego robić, przez moment się zastanawiałam, czy nie zrobić w tył zwrot i zwiać, ale stwierdziłam, że to już niestety za późno. No i rzeczywiście okazało się, że oni już byli – kryminalna policja – i siedzieli u nas, trzy doby czekając na brata. Jeden z kolegów brata przyszedł i go zaaresztowali, z tym że na szczęście była to kryminalna policja polska, zdołali go wykupić i Zbyszka Mroza też wykupili. Wszystkie telefony przez te trzy dni myśmy musieli odbierać, trzymając tak słuchawkę, żeby oni przytykając ucho do naszego ucha słyszeli. Matka nam powiedziała: „Słuchajcie, zadzwoni dowódca Włodka, czy może przyjść”. No i faktycznie dzwoni. Ja się domyśliłam, bo nie znałam głosu. Pyta: „Czy Pani wie, kto mówi?”. – „Tak”. – „Czy mogę przyjść?” Ten mnie ciągnie, że mam powiedzieć: „Tak”. I kiedy ten dowódca [mówi]: „Niech mi pani wreszcie powie, czy mogę przyjść?”, powiedziałam: „Nie”. Byłam zaskoczona, że w konspiracji, jak się tak stęka, to mógł pomyśleć, że jest coś nie tak i odłożyć słuchawkę, a on mi potem powiedział (jak ja powiedziałam: „Nie”): „Czy pani chce żebym sprowadził gestapo i was wszystkich zaaresztował?”. Na szczęście tego nie zrobił. Brat nie przyszedł po trzech dobach, no więc poszli sobie.
Wtedy siostra mnie wciągnęła do AK, do swojego patrolu sanitarnego. W ten sposób już rok przed Powstaniem przygotowywałam się jako sanitariuszka do Powstania. Myśmy się właściwie wszyscy przygotowywali do Powstania. Tak jak pamiętam sylwester 1943 roku, jak opisuje Bratny w „Kolumbowie rocznik 20”, to myśmy też tak obchodzili.
Od godziny policyjnej do godziny policyjnej. Wszyscy byliśmy w AK, więc naturalnie o północy „obyśmy przeżyli wojnę i doczekali wolności”. Było nas dziesięciu, to z tej dziesiątki czwórka nie doczekało końca wojny: jeden zginął w partyzantce, o jednym to nie wiem, co się stało, brat, siostra.
- Mogłaby pani wymienić te osoby?
Janusz Rajski – bratanek generała Rajskiego, moja siostra, mój brat i nie pamiętam nazwiska tego czwartego. Poza tymi osobami był dowódca mego brata (nazwiska ani pseudonimu nie znam, bo się nikt nie pytał), moja sympatia, czyli później mój mąż Leszek Stobiecki pseudonim „Ostoja”, i przyjaciel mojego brata Andrzej Osmólski. Byli razem w czasie Powstania cały czas, do dzisiaj mam zresztą z nim kontakt, tylko nie złożył życzeń na Boże Narodzenie i boję się odezwać do niego. Niestety jesteśmy w takim wieku, gdzie może nas już nie być. Były trzy dziewczyny: Irena Rajska, siostra Janusza, ona też była w czasie Powstania, i jakaś „Myszka”, nie wiem, jak się nazywała, i Danka Laskowska, już też nie żyje.
Gdzieś na Grochowie. Z Andrzejem Osmólskim ostatnio tośmy się śmiali, że po sylwestrze poszliśmy w Nowy Rok od razu do kościoła i całą mszę przespaliśmy.
- Jak wyglądał sylwester młodzieży okupacyjnej?
Trochę jedzenia, tańce, wódka czy jakiś alkohol. W każdym bądź razie ja go wspominam miło.
- A pani sympatia? Jak wyglądało wtedy narzeczeństwo?
Myśmy jeszcze wtedy nie byli narzeczeństwem. Po prostu sympatia, chłopak i zakochana młoda dziewczyna. Z tym że mój mąż nie wiem właściwie, jaki miał przydział. W czasie Powstania nie dotarł na Starówkę. Akurat przechodził koło elektrownii, jak się Powstanie zaczęło, i całe Powstanie przeszedł w elektrowni u „Krybara”. Został dwukrotnie ranny. Pierwszy raz w pierwszej połowie sierpnia. To jest ciekawa historia. Poszedł na zwiad i chciał zobaczyć na Powiślu, tam były też domki takie, wille, jak to się dawniej mówiło, był płot i murek. Na dole był murek, a potem takie metalowe sztachety. Uniósł się na łokciach i chciał zobaczyć, co jest za tym murkiem, a tam Niemiec i rzucił granat. Na szczęście nie to jajo, tylko zaczepny, ten na rączce. Granat się rozbił na głowie męża. Miał hełm, trzymał lornetkę przy oczach, granat mu wybuchł na lewej ręce i lornetce. Urwał mu palec i poranił twarz. Mówił, że miał taką głowę jak balon i ledwo mógł hełm zdjąć. A drugi raz, jak się już wycofywali z Powiśla 7 września, to z karabinu dostał postrzał w prawą rękę i kula przeorała mu mięśnie na plecach, nie naruszając w ogóle kości, na szczęście. Ale to się paprało do końca Powstania. Wszystkim rannym tak gdzieś od połowy sierpnia czy pod koniec sierpnia rany się bardzo trudno goiły. To już wyczerpanie, jedzenia i tak dalej. Myśmy się umówili, że uciekniemy. Mąż uciekł, a ja się dostałam do obozu jenieckiego.
- Czy to przed wybuchem Powstania umówiła się pani z mężem, że uciekniecie?
Nie, już po kapitulacji.
- Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944 roku?
Myśmy mieli dwa zgrupowania. Pierwsze zostało odwołane, drugie – dwa dni czekałyśmy bodajże na rozkaz wybuchu, na 1 sierpnia. Kwaterowałyśmy przy ulicy Polnej róg Śniadeckich. I jak godzina piąta wybuchła, to właśnie pluton 1108 biegł przez Pole Mokotowskie, wołając: „Hura!”, więc myśmy też wybiegły. Moja siostra zdołała przebiec Aleje Niepodległości, ja już nie zdążyłam, ani żadna z pozostałych koleżanek, bo pluton sanitarny liczył pięć osób. Niosłam nosze, więc mi trudniej było nadążyć za siostrą i niestety ten pierwszy dzień przeleżałam w Polu Mokotowskim, nad którym latały samoloty i strzelały do nas jak do kaczek. Nie wiem, czy w końcu zauważyli, że leżę nieruchomo, więc pewnie mnie trafili, faktycznie tak parę centymetrów od głowy pocisk z karabinu maszynowego padł i ja go wydłubałam, ale niestety w końcu zgubiłam, a nosiłam na szczęście.
Potem, jak wieczór zapadł, poszłam na Polną 34 do punktu sanitarnego i tam się spotkałam z siostrą. Późnym wieczorem przyszedł łącznik od „Golskiego”, że mamy zbudować barykadę róg Alei Niepodległości i Polnej. Ja sobie pomyślałam tak trochę, po co ta barykada, jak od Pola Mokotowskiego może czołg wejść czy Niemcy, czy tak dalej. Ale kazali, to się budowało. Może w pewnym sensie trochę [to] pomogło. A moja siostra przebiegła przez Aleje Niepodległości, ale już dalej nie dotarła, bo myśmy miały dotrzeć na Litewską. Pomogła właśnie w plutonie 1108 w opatrywaniu Krystyny Krahelskiej, która była ich sanitariuszką. Ona zmarła, nie umiem powiedzieć kiedy.
Krahelską, nie. Pomogłam już tylko ją chować.
Dopiero 5 sierpnia właśnie na Polnej 34 ją pochowali.
- A może pani opowiedzieć, jak wyglądał pogrzeb?
Trumny nie było, zawinęliśmy ją w prześcieradło i po prostu zasypało się ją ziemią. Księdza nie było żadnego, bo było trudno znaleźć gdzieś akurat księdza, i w tym momencie podjechał czołg pod tą barykadę i zaczął [strzelać]. Myśmy wszyscy [mieli] butelki z benzyną, [pobiegliśmy] do bramy, żeby rzucić, ale jak on gruchnął w bramę, wszystkich zmiotło. Jeden z chłopców zawołał: „Jestem ranny”. Podbiegłam do niego, mówię, żeby kawałek tylko przeszedł, zdołał zejść do piwnicy i potem przejść przejście, bo wiedziałam, że przez przejście nie przeniesiemy go na noszach, bo już taki wypadek miałyśmy, że dziewczynę ranną – właśnie róg Śniadeckich i Polnej – musiałyśmy nieść ulicą i to biegiem, biegłyśmy do tego punktu sanitarnego pod obstrzałem ze szpitala imienia Piłsudskiego, gdzie siedzieli Niemcy. No i zaniosłam go z koleżanką do szpitala na Jaworzyńską, prosząc o pomoc mężczyzn, którzy byli w piwnicy. Czy on wyszedł z tego, nie wiem, bo do dzisiaj pamiętam, że nie krwawił, tylko wisiał mu kawałek wątroby.
- W którym miejscu została pochowana Krystyna Krahelska?
Na podwórzu. Polna 34… idąc wzdłuż [biegu] Wisły, po prawej stronie była Polna 34.
- Ale chodzi mi o podwórko.
Mniej więcej na środku. Ona jest pochowana na Powązkach we wspólnym grobie „Jelenia” i tam są ze wszystkich plutonów pochowani. Potem mnie i koleżankę przyjęli do siebie i do końca byłyśmy w tym plutonie. Z tym że dowódca Karol Wróblewski o pseudonimie „Wron” i jego zastępca „Mnich” polegli od bomby. Myśmy mieli kwaterę w niedużym domu, willi. Dziewczyny miały pokój na pierwszym piętrze, a chłopcy na parterze. To był 13 września, piękny dzień, ale spokojny w sumie. Dowódca zgodził się na to, że zostałam ja i jeszcze jedna z koleżanek Halina, jak się nazywała, nie wiem, na dyżurze. Nas w sumie kwaterowało tam kilka. Stanęłam w drzwiach, chciałam zejść na dół i mówię: „O, pelotki walą”, pewnie Rosjanie nadlatują, a to byli Niemcy. I usłyszałam tylko: „Ziii…”, ciemno przed oczami, wali mi się na głowę, mówię: „No to już pewnie koniec”, ale jakoś żyję, boję się odezwać. Ta koleżanka się pyta: „«Roma», stało ci się coś?”. „Nie”. „To schodzimy”. Bo się zaczęłyśmy od tego pyłu dusić, zrobiłyśmy krok za pokój i okrakiem usiadłyśmy na jakichś belkach, ja się podciągnęłam i ją podciągnęłam z powrotem i mówię: „Nie ruszaj się”. Jak ten pył opadł, to się okazało, że nasz pokój i klatka schodowa, która przechodziła pod tym pokojem została, a cały dom jest w gruzach. I pod tymi gruzami zginął właśnie Karol Wróblewski, „Mnich” – nie pamiętam, jak się nazywał, „Swan”, „Ryś” i jeszcze parę osób. Sporo osób tam wtedy zginęło, a myśmy dwie wyszły cało, nie zadraśnięte. Potem naszym dowódcą został [ ppor. Maksymilian Saretler „Lubicz”]
- A kiedy się pani dowiedziała, że pani siostra zginęła?
Tego samego dnia, 3 sierpnia. Od tego chłopaka, który po nas przyszedł. I po sześćdziesięciu latach spotkałam go na Powązkach przy grobie tego plutonu. „No to żyjesz dzięki mnie”. „Tak, dziękuję ci” – i żeśmy się serdecznie uściskali i jesteśmy do dzisiaj w kontakcie, to znaczy pisujemy sobie, bo on jest w Stanach Zjednoczonych. Przede wszystkim na święta krótko piszemy. I rzeczywiście dzięki niemu żyję.
Mój brat zginął 7 września i ja się dowiedziałam po trzech tygodniach. W dzień kapitulacji się dowiedziałam, jeszcze spotkałam jego przyjaciela i mówię: „Wiesz, taka jestem niespokojna, bo nie wiem, co z Włodkiem”. A on mi na to odpowiedział: „Włodka widziałem parę dni temu z ręką na temblaku”. – „A, to w takim razie wracam do swojej jednostki. O, to chyba żyje”. A drugi jego kolega, Piotr Mazur, (w czasie okupacji niósł broń i granaty i go żandarmeria zatrzymała, odbezpieczył te granaty, urwało mu rękę, ale żyje, zmarł trzy lata temu, ale jednak żył i brał udział w Powstaniu, mimo że nie miał prawej ręki), on mi powiedział: „Pani jest odważna. Wiem, że Włodek nie żyje”. Jak mi powiedział, że jestem odważna, to byłam przez chwilę odważna, ale już potem nie.
- A gdzie walczył pani brat?
On był w Kompanii „Koszta”, był dowódcą 1. plutonu. Lokajski też był dowódcą jednego z plutonów. Stacjonowali na Moniuszki. Mówią o nim „wieczny ochotnik”.
- A pani odnalazła po wojnie jego grób?
Mama ekshumowała go na Powązkach. Już grób rodzice postawili. Rodzice wrócili do Poznania, ojciec uruchomił fabrykę i dopiero upaństwowiony został w 1949 roku.
- Jak pani pamięta moment kapitulacji?
Już zaczęliśmy się liczyć z tym, że Powstanie niestety, ale musi upaść. Często mnie się pytają ludzie, czy Powstanie powinno być. Moja odpowiedź – tak. Dlatego, że uważam, że gdyby nie było Powstania, to wszyscy, którzy zginęli, byliby, na białych niedźwiedziach i potwierdzenie tego, że powinno być, znalazłam w książce „Warto być przyzwoitym” profesora Bartoszewskiego, przed którym chylę czoło, jak to Francuzi mówią
chapeau bas. Jest to dla mnie naprawdę wzór Polaka. I w pierwszej swojej książce, którą wydał „1859 dni Warszawy” na początku lat sześćdziesiątych i tam dzień po dniu opisuje, co się działo i między innymi opisuje wykonanie rozkazu na gestapowcu Leitgeberze i przy okazji został drugi gestapowiec zastrzelony – Peschl.
- Czy pani brat był wykonawcą tego wyroku?
Tak. Brat i jego kolega Jan Gąssowski. Z tym że mieli jeszcze obstawę. Tam nikt nie zginął, wszyscy wyszli cało, bez żadnych konsekwencji. To było 13 czerwca 1944 roku, tuż przed Powstaniem, ale ja się o tym dowiedziałam dopiero po wojnie.
- Czy po kapitulacji pani miała możliwość wyjścia z cywilami?
Miałam, ale nie chciałam. Miałam nawet możliwość wyjścia z rodziną męża, przyszłego męża, ale nie chciałam. Już nawet zrezygnowałam i wróciłam do swojej jednostki i wyszłam z nimi.
Najpierw do Fallingbostel. To był obóz jeniecki XIB, międzynarodowy obóz jeniecki. Potem przenieśli nas do Bergen-Belsen i tam właśnie podchorążych i oficerów, którzy byli między innymi z mojej jednostki, też przenieśli do Bergen-Belsen. I z Bergen-Belsen przenieśli dziewczyny do Oberlangen, a ich już nie pamiętam do jakiego obozu. W każdym razie po wojnie widziałam się tylko ze stryjecznym bratem Krystyny Krahelskiej, z Leszkiem Krahelskim, on został za granicą, zmarł. Znałam jego siostrę Halinę Krahelską, miała pseudonim „Myszka”, zresztą siedziała też w obozie. Z nią się po wojnie widywałam na naszych zjazdach Oberlangen. A dlaczego się wszystkie cztery znalazłyśmy w Oberlangen, cztery kilometry od granicy holenderskiej? Bo właśnie w obozie Bergen-Belsen nas było trzysta parę dziewcząt ze Śródmieścia. Przyjechała do nas kontrola Czerwonego Krzyża i nasz mąż zaufania Irena Milecka, zresztą uczyła mnie geografii na kompletach, zdołała im powiedzieć, że takich obozów jak nasz z Powstania jest kilka. I oni wtedy doprowadzili do tego, że nas wszystkie zgrupowali właśnie w Oberlangen. Było nas tam, to był obóz karny, coś koło 1710 razem z dziećmi, które się urodziły.
- A jak wyglądał pierwszy dzień wolności?
Nas wyzwolili maczkowcy, więc może sobie pani wyobrazić, co za radość była. Na przykład spotkała się siostra z bratem swoim, który był u Maczka. To była koleżanka obozowa. Ja jej bliżej nie znałam. Trudno znać 1700 osób. Byłam w baraku nie Śródmieścia, bo już nie było miejsca, tylko z żoliborzankami. I bardziej znałam te, które były w moim baraku.
- A dlaczego pani wróciła do Polski?
Bo się nie widziałam zagranicą. Mój mąż miał żal do mnie o to. Dopiero jak stan wojenny ogłoszono, to się rozpłakałam i powiedziałam: „Co ja zrobiłam swoim dzieciom, wracając do Polski?”.
A mój mąż, dlaczego się znalazł na Zachodzie, mimo że uciekł? Pisałam do swojej przyszłej teściowej i wiedział, gdzie jestem. Jak się wojna skończyła, w lipcu przez zieloną granicę przeszedł do Niemiec Zachodnich i się zgłosił do Maczka, żeby go przyjęli, bo się dowiedział, że mnie tam już nie ma, że jestem w Anglii (bo jedna z moich sióstr w 1938 roku pojechała na studia do Anglii i już całą wojnę tam została). A tymczasem nas do Anglii nie wpuszczono i byłam we Francji. Jemu powiedzieli: „Owszem, my przyjmiemy pana, jeśli pan wróci do Polski, wyznaczy trasę przerzutową”. Jeszcze jakieś zadanie mu dali, o które ja nigdy nie pytałam, nauczona konspiracją, że się nie pyta o nadmiar rzeczy. On wrócił, szczęśliwie przeszedł, przyjęli go wtedy do Maczka. Dostał porucznika, bo już w czasie Powstania dostał nominacje na podporucznika, dostał Srebrny Krzyż Zasługi z Mieczami. On nie chciał wracać. Powiedziałam: „Słuchaj, nie widzę siebie zagranicą”. Ponieważ wróciłam, on się też zdecydował wrócić. Skończył Akademię Handlową w Poznaniu. Potem zrobił magisterkę zaocznie z handlu zagranicznego. Znał dwa języki, co było w tym czasie raczej rzadko spotykane: angielski i niemiecki, ale nigdy nie miał posady takiej, która powiedzmy by dawała [satysfakcję], ja nawet w przemyśle więcej zarabiałam jak on.
Nie, od dwudziestu pięciu lat nie żyje.
- Pani miała pseudonimy „Roma” i „Danusia”? Skąd te pseudonimy?
Ja chciałam Ewa, to tak czasem się wymyślało. Ponieważ siostra moja miała „Ewa”, to przyjęłam imię mojej najmłodszej siostry, ale ponieważ Krahelska miała pseudonim „Danusia”, to prosili mnie, żebym zmieniła, i wtedy ja już nie wymyślałam, tylko skrót swojego imienia przyjęłam jako pseudonim w czasie Powstania.
- Jakby Pani miała znowu osiemnaście lat, to by pani poszła do Powstania Warszawskiego?
Na pewno.
Poznań, 17 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama