Jan Strzałkowski „Skaryszewski”, „Rabin”
Jan Janusz Strzałkowski, urodzony w Warszawie w 1924 roku. Aktualnie emeryt, a po drodze [pełniłem] masę innym funkcji zawodowych i społecznych.
- Jak wyglądało pana życie przed wybuchem wojny?
Urodziłem się na Starówce i tam mieszkałem do dziewiątego roku życia. Mój dziadek był rzemieślnikiem, miał małą firmę odnowy mieszkań i produkcji koni na biegunach dla dzieci. Wtedy kupił sobie posiadłość pod Warszawą w Chotomowie. Myśmy nie mieli nigdy nic wspólnego z ziemią, w związku z tym było źle. Po pierwsze, szkołę wprawdzie tam wybudowano, ale do Warszawy trzeba było dojeżdżać.
- Jak pamięta pan szkolnictwo przed wojną?
Dwie klasy ukończyłem jeszcze w Warszawie, właściwie dwa oddziały. Drugie dwa oddziały w Chotomowie, bo sprzedali mieszkanie i tam się przeprowadzili. Natomiast ostatnie półtora roku, piątą i szóstą klasę szkoły podstawowej jeździłem do Warszawy do gimnazjum Lisa-Kuli na Pradze, dojeżdżałem pociągiem. Szkoły były drogie. Mój ojciec pracował w PKO, w związku z tym ta instytucja płaciła za moją szkołę. Nie mogłem do końca kontynuować gimnazjum, ponieważ wybuchła wojna i Niemcy doszli do wniosku, że Polacy są tylko od roboty i w związku z tym tylko szkoły zawodowe są aktualne.
- Czy w pana otoczeniu mówiło się, że nadchodzą ciężkie czasy, że nadchodzi wojna?
O tak, tak. Pamiętam jeszcze, że „Kurier Warszawski” był nie do przeczytania, zawierał trzydzieści sześć stron (jak „Gazeta Wyborcza”), nikt nie mógł czytać tak dużej gazety.
- Ile miał pan lat, kiedy wybuchła wojna?
Ledwo skończyłem piętnaście lat.
- Gdzie pan wówczas przebywał?
W Chotomowie.
- Jak pan zapamiętał ten dzień?
Już przygotowania ostatnich dni były tak napięte, że każdy się spodziewał lada chwila wybuchu wojny. W drugim domu mieszkali letnicy, w związku z tym każdy się szykował i miał tampony przeciwgazowe. Śmiech na sali, ponieważ te tampony niewiele dawały. Głupio to wyglądało, wywoływało popłoch wśród ludzi. Rano spadła pierwsza bomba w Legionowie, pięć kilometrów dalej. Wszyscy się zebrali i polecieli na strych najwyższego budynku, dwupiętrowego, żeby uchronić się przed gazem. Potem obserwowaliśmy walki naszych ostatnich, właściwie jedynych jednostek samolotowych, które spadały. Jeden samolot nawet spadł na polu zestrzelony przez Niemców. Na tym skończyły się pierwsze kilka dni. Bodajże piątego dnia wróciliśmy do Warszawy na Królewską z tamtej strony Ogrodu Saskiego.
- Jaka wtedy była atmosfera w Warszawie?
Gotująca. Gorączka, napięcie, niepewność. Ledwo przyjechałem, a już była pierwsza tragedia, pierwsze samobójstwo. Mianowicie jedna z Żydówek, która przebywała w Niemczech, tuż przed wojną (wtedy kiedy był Anschluss austriacki, a potem Czechosłowacja) przeprowadziła się do Austrii. Austria już była rozłożona, nie było Niemców, tylko Austriacy. Z Austrii przyjechała do Warszawy i znowu Niemcy za nią. Wiadomo, że już wtedy był kierunek na niszczenie Żydów. Nie chciała się męczyć, nie chciała jeździć z kraju do kraju i popełniła samobójstwo. Zanieśliśmy ją na noszach (nieprzytomną oczywiście, zażyła jakieś proszki) do szpitala polowego, który mieścił się wtedy na Uniwersytecie Warszawskim na Krakowskim Przedmieściu.
Potem w najbliższych dniach, ponieważ nie było ciągników, wszelkiego rodzaju armaty, duża broń była ciągniona przez tak zwane perszerony – to są olbrzymie konie i oczywiście cała ulica była usłana tymi końmi. Wszyscy okoliczni mieszkańcy rzucali się po prostu, wycinali najlepsze kąski z tych koni i jedli, ponieważ nie było co jeść.
- Gdzie się państwo zatrzymali po przyjeździe do Warszawy?
Na ulicy Królewskiej. Brat był starszy o dwa lata. Chciałem dokończyć gimnazjum i udało się. W związku z tym poszedłem do liceum handlowego na ulicę Miodową obok księży, którzy tam urzędują. W podwórku była szkoła handlowa na trzecim piętrze i ukończyłem ją. Mimo że miałem być lekarzem, zostałem handlowcem. Języka łacińskiego nie mogłem się uczyć, bo zupełnie go zlikwidowano, zostałem handlowcem. Tak wyglądał tamtejszy okres. Ojca od razu wyrzucili z pracy, chyba w ciągu paru dni po wybuchu wojny wszyscy Polacy zostali wyeliminowani. Jeszcze wcześniej był wielki najazd Niemców. Akurat mieszkałem w Chotomowie, a obok (trzy kilometry w głąb lasu w stronę Wisły i nad Wisłą) były dwie kolonie niemieckie. Co weekend przyjeżdżali młodzi Niemcy – dziewczęta i chłopcy – którzy mieli tam swoje spotkania i wykonywali swoje zadania, przygotowując się do przejęcia władzy. To już była taka atmosfera, że nie damy rady obronić się przed Niemcami.
Nikt nie pracował, a ja potrzebowałem pomóc. W związku z tym najpierw byłem tragarzem i nosiłem wszystkim meble z miejsca na miejsce, kto chciał. Potem rozlepiałem afisze na Marszałkowskiej. [Zatrudniłem] się w firmie „Zenka”, to jest firma zaciemniająca przed nalotami okna w Warszawie. W Warszawie nie dopuszczali do tego, żeby ją było z góry widać przez samoloty niemieckie. W związku z tym brałem trzydzieści rolet i [szedłem]. Szpital oftalmiczny, Czerwonego Krzyża, szpital na Płockiej, PKO na Zgoda – to wszystko [zaciemniałem]. Czasami stało się na drabinach pięciometrowych. Żeby wybić dziurę w górze stało się bez trzymanki na wysokości jakichś pięciu, sześciu metrów, ale to był niezły zarobek w porównaniu do gońca, gdzie dostawałem piętnaście złotych tygodniowo, tutaj od razu dość sporo, ponieważ złotówkę płacili za wykonanie takiego zadania.
- Czy ktoś z pana rodziny uczestniczył w konspiracji?
Mój brat.
- Kiedy pan po raz pierwszy zetknął się z konspiracją?
Zapisałem się wtedy, kiedy utworzyli AK, ponieważ nie byłem zorientowany, kiedy i która organizacja jest prawidłowa. Człowiek chciał być ostrożny, zachodziła taka potrzeba. W związku z tym z chwilą założenia AK, to znaczy połączenia organizacji i utworzenia AK, [wstąpiłem] 1 marca 1942 roku. […] Przez te dwa lata chodziłem i szkoliłem się w podchorążówce, tak zwanej podziemnej.
- Jak wyglądały takie szkolenia?
Czasami poznawaliśmy wartość i rolę lornetki na dystans. Drugi raz rozbieraliśmy kbks, bawiliśmy się pistoletami. Lornetkę [mieliśmy] z mieszkania kolegi, który mieszkał na Woli na trzecim piętrze. Naboje i broń – szkoliliśmy się w warsztacie
vis-à-vis policji na ulicy Grochowskiej. W tej chwili policja stoi, ale tego budynku już nie ma. To był parterowy budynek mechaniczny i tam po prostu odbywały się nasze [szkolenia]. To były nasze grupy. Nasza piątka spotykała się mniej więcej co dwa, trzy tygodnie. Poza tym i do Chotomowa [jeździłem], ponieważ bardziej znałem. W Lasach Chotomowskich domyślaliśmy się raczej niż byliśmy świadkami, jak zabijano Polaków. Cicho uziemiano w lasach podwarszawskich na miejscu, żeby nie było śladu. Pisałem o tym w „Życiu Warszawy” w 1948 roku i pokazywałem, że – gajowy Filipowicz dokładnie wskaże. Po piętnastu minutach od razu lecieliśmy na miejsce – był świeży grób. Nie ruszaliśmy go, tylko wiedzieliśmy, gdzie po prostu pochowano. Poza tym [zbieraliśmy się] w piwnicach kamienicy Bruna (teraz nie ma już Bruna), to było na placu Teatralnym róg Bielańskiej. Cały ten róg to był wielki sklep z narzędziami metalowymi. Sprzedawano noże i tego rodzaju rzeczy. Natomiast w piwnicy myśmy się zbierali i kapitan trenował nas na plastycznej mapie terenu – górki, dołki, gdzie co i jak należy się zachowywać. Tylko że niestety przez ten cały okres szkolenia nie było wykładów na temat, jak się zachowywać w mieście. To chyba była duża strata tego szkolenia, że nie można się było [potem w mieście] zorientować. To są zupełnie inne warunki, poruszanie się po mieście i przechodzenie.
W ostatnim okresie byłem jeszcze jako ślusarz na Hożej – w podwórku na rogu Hożej i Marszałkowskiej. Tam był duży warsztat i szlifowałem spody od maszynek do prasowania. Maszyna nie ściągała wszystkich zardzewiałych grudek, zawsze jedna, dwie, trzy były, trzeba było tak szlifować, aż znikną te ślady, bo inaczej za szybko po prostu by się to niszczyło. W ostatnim okresie rodzice musieli już sprzedać Chotomów. To była odrębna sprawa, że zanim się sprzedało, matka cały czas pracowała jako robotnica. Macała kury, doiła krowy, zabawiali się [w gospodarzy] – mieli warzywa… w cieplarni dwa na pięć metrów. Nie była duża, raczej robili tam rozsady, a nie uprawiali. Trzeba było sprzedać, ponieważ ojciec w dalszym ciągu nie pracował, a żyć trzeba było. Moje zarobki nie starczały na rodzinę, tym bardziej że był starszy brat, który jakoś nie czuł, że trzeba również włączyć się w nurt utrzymania. Dlaczego sprzedali Chotomów? Były i drzewka, i owoce i można było… Musiałem [wodę] wozić koniem na sankach o drewnianych płozach bez kółek i podlewać, gdy były wielkie upały i drzewa schły. Ciężko było. Potem trzeba było zdobyć pieniądze na życie, w związku z tym sprzedali konia. Dowiedzieliśmy się, że ten koń był źrebny. Po pewnym czasie przyjechali ze źrebakiem, to trochę mi się serce kroiło, ale nic nie poradzimy. Wreszcie musieli sprzedać kierat, na którym rżnęli sieczkę. Nie było to trudne, bo koń chodził dookoła tego kieratu i cięło sieczkę. W związki z tym samemu trzeba było potem przy tej sieczkarni nachylać się bez przerwy i ciąć ta słomę, żeby sieczka wychodziła. Tak że myśmy odetchnęli, że człowiek nie musi już tego robić, bo to było naprawdę ciężkie, już nie przykre, ale ciężkie.
Przez ostatni okres pracowałem w sklepie spożywczym na rogu Wroniej i Ogrodowej. Już byłem fachowcem, bo ukończyłem liceum handlowe. Tam… 31 lipca przyszła łączniczka z zawiadomieniem: „Bądź przygotowany. Jutro otrzymasz meldunek, gdzie się zbieramy”. Nazajutrz gdzieś koło jedenastej przyniosła meldunek, że o siedemnastej spotykamy się w budynku, w mieszkaniu na Nowogrodzkiej tuż przy poczcie. Nie wiem, ale chyba były plany związane z przejęciem poczty, tylko nie wiadomo było, czym to przejąć, to były pierwsze dni…
- Jak pan zapamiętał wybuch Powstania Warszawskiego?
Zapamiętałem. Już gotowało się w Warszawie. Marsze młodzieży z zawiniętymi klapami i płaszczami. Co pod tym było? Ci co mieli broń, trzymali i chowali broń. Dochodzę do Nowogrodzkiej. To było za piętnaście piąta. Pierwsze zaskoczenie – wybuchły pierwsze strzały. W związku z tym, że na Nowogrodzkiej zaczął się robić jakiś ruch, poszedłem dalej i skręciłem w Hożą. Z odległości jakichś dwudziestu, trzydziestu metrów rozgrzewał się czołg niemiecki. Zaplątał się żołnierzyna, wjechał w Hożą i nie wiedział, jak wyjechać, w którym kierunku jechać, żeby podążać na zachód. Nie miałem wtedy nic ze sobą. Wtedy potrzebny był zwykły granat albo późniejsza butelka z benzyną, żeby większą rolę odegrać w tej imprezie. W związku z tym wróciłem. W tym miejscu mieściła się końcowa stacja EKD, ale już ta kolejka nawalała i rzadko chodziła, zatrzymywali się przed Warszawą. Tak że pojedynczy pociąg przyjechał i od razu odjechał po ulicy jak tramwaje: Nowogrodzką do końca, do placu Zawiszy, nawet dalej i skręcał na prawo.
- Gdzie się pan znajdował w kolejnych dniach Powstania?
Niestety czekaliśmy aż do 3 sierpnia na to, żeby przyszedł łącznik i nas stamtąd zabrał. Wreszcie 2 sierpnia około godziny trzeciej przyszedł łącznik i [miał nas] przeprowadzić. Ale którędy? Wiódł nas na ulicę Wspólną, czyli niedaleko. Ale dotrzeć do Wspólnej [było trudno]. Jest poczta i z góry, naokoło wszędzie jest obstrzał, odległość wszystkiego… 200 metrów. W związku z tym trzeba było [przejść] naokoło. Pierwszy przeskok przez ulicę Marszałkowską. Prawie że przez cały czas poruszałem się przez podwórka i piwniczne korytarze – poprzebijane były mury, tak że normalne ścieżki prowadziły od jednej ulicy do drugiej ulicy przez piętnaście, dwadzieścia domów. Przeskakiwaliśmy pojedynczo. Do kolegi strzelali, ale nie trafili. Na drugą stronę Marszałkowskiej. Potem znowu Marszałkowską prosto do Hożej i na Hożej znowu przeskok w stronę pogotowia. Tam mniej [niebezpiecznie], bo już czołg, który stał na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich nie bardzo [dosięgał], tym bardziej że już były pierwsze barykady, tak że chociaż częściowo zasłaniały.
Gdzieś koło szóstej, siódmej znaleźliśmy się na miejscu. Tam już było kilkudziesięciu powstańców. Wszystkich nas oczywiście położyli w pomieszczeniach na podłodze, bo przecież nie było odpowiednich warunków. Po dwóch godzinach przyszedł dowódca, zebrał naszą piątkę i pyta: „Który z was zna drogę na Ogrodową?”. Zgłosiło się nas dwóch znających drogę na Ogrodową. Kolega mieszkał na Elektoralnej, ja na Marszałkowskiej, [a pracowałem] w sklepie na Wroniej. Myśmy znali, ale w normalnych warunkach, jak się chodziło ulicami. Ale jak iść, gdzie są Niemcy, a gdzie Polacy, jak ich omijać, jak unikać tych wysokich punktów strzelniczych? Losowanie wypadło na mnie. Dostałem hasło i gdzieś około godziny dziewiątej wyruszyłem w swoją drogę. To była chyba jedno z moich ważniejszych działań w czasie Powstania. Na rogu (to już była prawie dziesiąta) przy Hożej i Marszałkowskiej zatrzymał mnie patrol żandarmerii. Pyta o hasło. Miałem na tą noc tylko hasło na całą Warszawę. Nie bardzo im się zgadzało. Zaprowadzili mnie do żandarmerii na róg Marszałkowskiej i Skorupki, kilkadziesiąt metrów dalej mieściła się żandarmeria gdzieś na trzecim piętrze. Kazali usiąść i czekać. Uruchomili resztę. Nie wiem, czy poszli do dowództwa, czy gdzieś, dosyć, że przyszli gdzieś o godzinie jedenastej i puścili. Powiedzieli, że są dwa hasła. Do Alej takie, a później już jest hasło na całą Warszawę.
O drugiej, w pół do trzeciej robiło się już szaro. To był 1 sierpnia. Czy zdążę i jak dalej iść? Idę tymi ulicami podpiwniczymi wzdłuż Alej w stronę „Orbisu” i w pewnym momencie mieszkańcy mówią: „Panie, uciekaj pan, bo dopiero co była patrol niemiecka z BGK” – Banku Gospodarstwa Krajowego z rogu Alej i Nowego Światu. O żadnym uciekaniu, cofaniu się nie było mowy, nie przychodziła nawet taka myśl. Aleje płonęły. Było jak w dzień. Po drugiej stronie, gdzie stoi dom dziecka, palił się cały rząd domów. Pierwszą naszą placówkę minąłem przed „Orbisem” w Alejach, przeskoczyłem. Oczywiście nie było tam obstrzału, byłem tylko ja. Drogę znałem do ulicy Królewskiej, ponieważ tam mieszkałem. Dotarłem na podwórko swego domu przy Królewskiej 29 A – to jest jakiś piąty dom od Marszałkowskiej. Oczywiście zdążyłem trzy czy pięć słów zamienić z kolegami czy znajomymi, którzy tam byli, i mówię do dozorcy: „Panie Woźniak, ja zaraz wyskoczę w Ogród Saski”. Nie było wiadomo, jak daleko są Niemcy w Ogrodzie Saskim. Słyszę, jak żelazna brama zamyka się za mną, podczas gdy ja przeskakuję przez cokół ogrodu. Metalowe ogrodzenie wysokie na trzy metry Niemcy już wcześniej zabrali na przelew do Niemiec.
Dotarłem do ulicy Żabiej, to była ulica kapeluszników – wszystko obok siebie, konkurencja na miejscu. Tylko teraz [trzeba] przeskoczyć na druga stronę. Wiem, że na BGK stoi czołg i pilnuje, może tylko tam. Po drodze, całe szczęście, była duża trawa, szybko rosło, ciepło było, tak że cały czas się czołgałem. W pewnym momencie, mniej więcej w połowie trasy patrzę, widno się zrobiło. Puścili na spadochronach lampy oświetlające, wtedy pierwszy raz. Zdziwiłem się, jak zobaczyłem, byłem zaskoczony. Upadały, nie było żadnych wybuchów, w związku z tym poszedłem. Stoję przed cokołem na Żabiej, chcę przeskoczyć na ulicę, słyszę pierwsze strzały. Wreszcie wszedłem na cokół, nie był wysoki, [może] pół metra. Wskoczyłem na niego, już szykuję się do skoku i widzę, jak kule odbijają się wzdłuż po jezdni, bo to te ogniste, po prostu jakby strzelano światłem. Akurat potknąłem się na cokole i upadłem. Całe szczęście, myśleli może, że trafili, a ja w tym czasie skoczyłem na drugą stronę. Tu spotyka mnie pierwsza, wielka niespodzianka. Nikt z osób mieszkających w tym domu nie chce mi otworzyć, bo się boi, bo wie, że tu są Niemcy, nie wiadomo, co jest w ogrodzie. Teraz widzą, że coś się dzieje przed domem, do kogoś strzelają. Nie mam dokąd [iść], w którym kierunku – w lewo czy prawo, czy w stronę placu Bankowego jeszcze jeden dom się posunąć, czy w tamtą stronę, gdzie wszystkiego było cztery domy?
Zdecydowałem się iść w stronę placu Bankowego, w stronę czołgu. Przeskoczyłem do drugich [drzwi], znowu nie chcą mi otworzyć. Wtedy już po prostu ryknąłem na nich: „Rozkazuję wam otworzyć!”. Otworzyli. [Poszedłem] Elektoralną w stronę chyba ulicy Solnej, kawałek Solną na drugą stronę. Chłopaki też szczęśliwi, bo dwa dni siedzą za przeproszeniem na punkcie i czekają na to, że ktoś przyjdzie, tym bardziej że z Woli wszyscy uciekali po rzezi, którą przecież od pierwszych dni zrobili Niemcy. Wszyscy ruszyli. Wtedy się okazało, że już oni mnie poprowadzili. Kręcili się tam, wiedzieli, jak sytuacja wygląda i… dotarliśmy do Siennej. Sienną w stronę Marszałkowskiej, żeby dotrzeć z powrotem do punktu „Orbisu”. Tam trzeba już było wiedzieć i spokojnie przechodzić, znowu z drobnymi nieporozumieniami.
- Jak zapamiętał pan stosunek ludności cywilnej do Powstania?
W pierwsze dni ludzie byli pełni zapału. Natomiast później trudno powiedzieć o wszelkiej przychylności. Ludzie nie mieli już co jeść, znikąd nie było pomocy, nie było jedzenia. W związku z tym zadawali bez przerwy pytania: „A po co to Powstanie? Przecież i tak nas wezmą i tak”.
Pierwsza część Powstania należała do tego, że pokonujemy Niemców, że liczymy na to, że [zwyciężymy]. Potem jak za przeproszeniem, dzieci nie miały co jeść, co pić [było ciężko], a zwłaszcza matki, które miały najmłodszych obywateli, [bardzo] przeżywały. Żadnych większych nieporozumień nie było z tego powodu.
- Czy Warszawa długo wierzyła, że nadejdzie pomoc?
Bez przerwy wzywało się o pomoc, o broń i o żywność. Długo liczyła, do końca. Pomoc wreszcie w takiej czy innej chciała nadejść. Pomoc Warszawie to nie byli Amerykanie, to nie był Berlin, gdzie tam było wszystko i masę [niezrozumiałe]. Najpierw przylecieli lotnicy na kukuruźnikach – Rosjanie. Lotem poślizgowym nad ulicą Marszałkowską zrzucili chyba ze trzy razy w pewnym odstępie zbiorniki z bronią, z machorką. Machorka to pokrojone liście, z których robi się papierosy. Przysłali w woreczkach, gdzie były pokrojone same żyłki. Broń od razu pozabierało dowództwo czy oddziały, które miały więcej ludzi. Wtedy przy broni była siła przed prawem. Tak że nie było żadnych rozdziałów, tylko zabierali do swojego oddziału i to już było ich. Żeby nadlecieć nisko i żeby trafić, to wyłączali silniki na większej wysokości i lotem poślizgowym lecieli nad Marszałkowską. Dopiero jak zrobili swoje zadanie, lecieli w górę. Wreszcie przyszła pomoc amerykańska. Już nie mówię o pojedynczych lotach i śmierci lotników kanadyjskich, amerykańskich czy włoskich. Amerykanie zrobili nalot chyba… 20 września. Przyleciało chyba z… tysiąc dwieście Liberatorów i z wysokości powyżej dziesięciu tysięcy metrów zrzucali jak lawina. Wiadomo, że Powstanie ma różne wyrwy, różne zatoki, tu są Polacy, tu są Niemcy. Zresztą jak w Wytwórni Papierów Wartościowych walczono o piętra, jak w [niezrozumiałe] walczono o piętra – raz jedni, raz drudzy wchodzili do góry. Nasi strzelali do pocisków, nie wiedzieli, co to jest, zresztą Niemcy strzelali i też rozwijali [?] w czasie lotu.
Wreszcie u nas na podwórku, na ulicy Pięknej (mieliśmy tam swoją bazę) spadła paczuszka. Co z nią zrobić? Zobaczyć? Zanieść? Niestety nie odnieśliśmy tego wtedy, chcieliśmy wiedzieć, co tam jest. Poszliśmy na strych, otworzyliśmy, zjedliśmy biskwity – to była paczka śniadaniowa, trochę dżemu, cztery bodajże papierosy (dniówka) i mała okładka zawinięta z proszkiem w środku. Nie wiedzieliśmy, co to jest, w związku z tym nie można było zjeść. Zaraz schowałem. Zdążyliśmy zejść z tego [strychu] oblizani, bo i czekoladka była, więc smakowało rzeczywiście miło. „Plutonowy »Skaryszewski« do kierownictwa”. Poszedłem. „Gdzie jest ten zrzut, który przyjęliście?”. Już się rozeszło i do nich doszło. Mówię, że nie ma [nic], że zostało tylko [coś takiego]. Cały areopag dowódców [słuchał]. [Dowódca] pyta się: „A co to jest?”. Mówię: „Właśnie dlatego, że nie wiedzieliśmy, co to jest, nie zjedliśmy”. Trochę śmieszna była ta sytuacja, ale fakt pozostaje faktem. Pomoc amerykańska polegała na tym, żeby swoją rolę spełnić, rozkaz wykonać i żeby ich nikt nie trafił. W związku z tym [lecieli] na tak dużej wysokości. Ławicą [lecieli], osłonę mieli i z przodu, i z tyłu, i z góry, i z dołu. W związku z tym myśliwce tak broniły tej grupy. Zresztą tysiąc dwieście samolotów – nikt nie był w stanie tego zliczyć.
- Czy miał pan kontakt z rodziną?
Nie.
- Przez całe Powstanie nie kontaktowaliście się ze sobą?
Jak już byłem w obozie, to napisałem i matka przysłała mi paczkę. Okazało się, że ojca wywieźli do Bolesławca do fabryki, a matka przebywała u kuzynów.
- Kiedy powstańcy poczuli, że Powstanie jednak dobiega końca? Jak zapamiętał pan ostatnie dni walczącej Warszawy?
W ostatnich dniach w Warszawie była gorączka i każdy myślał indywidualnie o sobie, jak się wydostać z Warszawy, gdzie pójść, tym bardziej że Niemcy zaczęli palić domy, niszczyć. Przecież z góry było wiadomo, Niemcy nie ukrywali, że zrównają Warszawę z ziemią. Tak jak zdjęcia wykazują, jak wyglądało niszczenie. Miotacze płomieni, puszczali jeden, drugi pocisk i niszczyli. Tak że już nie było mowy o żadnym heroizmie, o żadnej walce, tylko czy zdołamy stąd wyjść i jak. Wyjścia były różne.
- Jak się pan wydostał z Warszawy?
Poszedłem do obozu. Zdawało się resztki broni. To było… w hallu, z przodu stały domy, z tylu raczej przestrzeń. To było chyba Ministerstwo Spraw Wojskowych na rogu alei Niepodległości i Koszykowej. Jedną bramą się wchodziło i przechodziło dalej Filtrową przez plac Narutowicza, Dworzec Zachodni do Ożarowa. Po drodze widziało się jak generał Komorowski podąża w samochodzie. On w samochodzie, my na piechotę z tym dobytkiem, który mieliśmy, wzięliśmy ze sobą. Każdy wziął jeszcze to, co mogłoby się przydać.
- Co to był za obóz? Zajmował się pan przymusową pracą?
Nie, to był obóz jeniecki X B między Bremą i Hamburgiem, Bremervörde, miejscowość Sandbostel. To były baraki, miały trzy pomieszczenia do leżenia. Ci, którzy byli na dole, mieli łatwiejsze wejście, ci w środku też, tylko musieli głowę [odwracać] na prawo, na lewo albo na leżąco rozmawiać. Nie było nawet wiązanki ze słomą. Tak że wszyscy po prostu podkładali swoje stare ciuchy, żeby ewentualnie na nich [leżeć]. My z kolegą jeden z płaszczy przecięliśmy na pół, żeby był szerszy i tak przebiedowaliśmy. Po drodze trochę przeżyliśmy. Bardzo było nam żal „berlingowców”. To była zahukana wiejska młodzież, nielicząca się, nieznająca, niewiedząca, która rzeczywiście nie potrafiła w niczym sobie radzić. Kto chciał przeżyć, musiał w jakiś sposób zdobyć [jedzenie].
Czym się zajmowałem? W dzień dostawałem skrzynkę z dwoma kawałkami drutu. Miałem skrzynkę z korbką i oczywiście słuchawki. Chodziłem po piętrach gruzu, najpierw kładliśmy przewody, bo niestety komórek nie było – a szkoda. Tak że tylko za pośrednictwem [drutu]. Następnego dnia upadł granat i to porwał. Trzeba było najpierw poszukać, gdzie to jest. Chodziło się po tych gruzach, wtykało się w jedną końcówkę, w drugą końcówkę agrafkami, kręciło się. Zależy kto się odezwał, „Krowa” czy „Żbik”, to człowiek wiedział, gdzie jest kierunek i w którym kierunku musi iść, żeby naprawiać, bo uszkodzenie musi być albo wstecz, albo naprzód. Tak że taka była działalność z tymi aparatami.
- Czy zapamiętał pan jakieś osoby „z góry”, dowódców, z którymi miał pan styczność?
Nie, z żadnymi osobami „z góry” nie miałem kontaktu. Dla mnie było jedno [ważne]. Nie widziałem nic więcej poza tym, że walczymy z Niemcami. Nie patrzyło się na to, że jest jakakolwiek szansa niebezpieczeństwa. […] Myślało się tylko o tym.
- Dowódcy, którzy szkolili przed wybuchem Powstania?
To był między innymi Rafał Stankiewicz. Zginął zamordowany jeszcze w czasie okupacji. Z tej grupy kolega „Latawiec”, jeszcze spotykaliśmy się w czasie pobytu w niewoli, potem pojechał do Anglii, zatrudnili go w kopalni i w kopalni zginął. Nie miałem czasu i nie odczuwałem potrzeby – otrzymywałem rozkaz i wiedziałem, że go muszę [wykonać].
- Czy w obozie spotkał się pan z kolegami, których pan poznał wcześniej?
O tak, tak. Przez wiele, wiele lat co roku w przeddzień spotykamy się i obchodzimy stare punkty, gdzie byliśmy. Opowiem, kiedy pierwszy raz w życiu jadłem pieska, to było w czasie Powstania. Nie tylko ja, moi koledzy [też].
- Jak wyglądało życie w obozie po zakończeniu Powstania?
Dużą satysfakcję mieliśmy w obozie (przepraszam, że mówię o tym kpiąco, lekceważąco, śmiejąco). Radość nam przyniosło, jak patrzyliśmy i oglądaliśmy Niemców, którzy zbierali, jakby czyścili przedpole po nas w czasie postoju w polu, jak nas wypuścili na dziesięć minut. Wartość polskich pieniędzy była taka sama, tylko dla nas do niczego, natomiast oni wracali. Oni korzystali z tego, co myśmy tam pojedynczo wyrzucali, wiadomo w jakim celu. To był postój do jedzenia i jednocześnie latryna. To nam dawało satysfakcję, że to po nas zbierają. To śmieszne, zupełnie nie pasuje do tematu, ale to było w czasie tych wydarzeń i to miało miejsce, tak przeżywaliśmy. Ludzie głodowali, ja nie. Akowcy wykazywali dużo energii w zdobywaniu przede wszystkim żywności, nic więcej, bo chodziło o żywność. „Berlingowcy” byli biedni i głodni. Dawali nam jedną pajdkę chleba dziennie, jedną kosteczkę (chyba deko) margaryny, talerz brukwi rozgotowanej oczywiście bez niczego (z robakami, które tam były, i obierkami) sześć dni w tygodniu. Jedyne święto mieliśmy w niedzielę, kiedy dostawaliśmy miskę płatków owsianych. To był dla nas rarytas i czekaliśmy. Od tamtej pory nie wziąłem brukwi do ust. W Warszawie z kolei nie potrafiłem jeść tej kaszy, którą nas karmili przez czas.
Jeśli chodzi o „berlingowców” – zdarzały się kradzieże przede wszystkim żywności, pajdka, chleb i tak dalej… Nie potrafili inaczej, tylko nam czy innym podbierali. Powyciągali z rożnych dziur, dziurek zacofanych chłopców, [to byli „berlingowcy”]. Kiedyś złapali jednego czy drugiego. Za pierwszym razem dostał pięćdziesiąt batów. Trzymali go na szkolnej ławce gimnastycznej. Kładli go, czterech trzymało, a jeden ściągał spodnie i pięćdziesiąt [batów wymierzał]. To wtedy były pierwsze pęknięcia skóry na ciele. Za trzecim razem już było sto. To było jak siekanina mięsa i od razu szedł do szpitala. Nie było litości, bo inaczej by się nie ukróciło. Złodziejstwo w tych warunkach, w jakich żyli chłopcy, nie było dopuszczalne, dlatego były tak surowe kary. Poświęcano tego człowieka po to, żeby odstraszyć innych, żeby tego nie robili. Jak myśmy sobie radzili? Myśmy chodzili na komanda –
Kollenkommando, Kartoffelkommando. Inaczej mówiąc trzydzieści kilometrów dziennie (piętnaście bez towaru, piętnaście z towarem) na lorkach przywoziliśmy [towary]. Najlepiej każdy chciał pracować przy kartoflach, to był towar najwyższej [wartości]. Wykorzystywało się również brykiety (
Kohlen) . Kładło się na gołe ciało za koszulę. Oni macali, potem się zorientowali i macali tu i tu. Wtedy kładło się grube… tektury, żeby było gładkie, żeby nie było czuć [brykietu].
Było
Kartoffelkommando, które również [wynosiło]. Tylko jak przenieść przez granicę? Kopce z kartoflami były obok. Akurat trafiło na mnie, najpierw się brało kartofli cztery czy pięć i się cięło, żeby były płaskie. Ale cztery kartofle na cały dzień, to strata dnia. W związku z tym postanowiłem nanizać to na druty, przyczepić z jednej strony i kiwać się, jak przechodziłem. [Wkładało się] zielone plandeki deszczówki…, pałatki i raz, drugi się udało. Na trzeci raz byłem chytry, bo jeszcze włożyłem cztery kartofle do pałatki i [wachman] wyczuł te kartofle w kieszeniach. „Wyrzuć”. Chcę wyjąć i nie mogę, tak się zakleszczyły w kieszeni. Schyliłem się i jak się schyliłem, to mi z tyłu kartofle wyszły na tym drucie. Oczywiście nie było żadnego krzyku, żalu czy złości, tylko śmiech, zarówno Niemców wachmanów, jak i naszych wszystkich kolegów, że tak się wkopałem. A ja przeżywałem – straciłem [ziemniaki]. Niestety, to była nauczka, że chytrość nie popłaca.
- Jak zapamiętał pan wyzwolenie?
Myśmy obserwowali wyzwolenie już od dłuższego czasu, ponieważ były angielskie i amerykańskie naloty z baz zachodnich na Hamburg. Przede wszystkim Hamburg był niszczony i rzucano [bomby]. Patrzyliśmy, jak z samolotów leciały strumienie ognia, palący fosfor spływał tak, że zalewał miasto jak deszcz. Jak rzucił, to w tak różnych miejscach, że z ratunkiem było słabo. To była końcówka. Potem przyjechali Amerykanie i Anglicy.
- Jak zapamiętał pan armię amerykańską i angielską?
Oni się nie pokazywali, w samym obozie się nie pokazywali zupełnie, tak że myśmy chodzili tam dość samowolnie. Cześć nas wyjechała, ja też między innymi wyjechałem do Bremę, do obozu cywilnego i byłem już w obozie cywilnym.
- Kiedy wrócił pan do Polski?
Wróciłem jako jeden z pierwszych. Dlaczego zdecydowałem się jechać nawet sam? Tak mnie ciągnęło do Polski i do matki, która pisała, od której otrzymałem [list]. Mam fałszywy dowód otrzymany w AK, że pracowałem na kolei. Wiadomość, że poszukuje mnie matka tu i tu. Widocznie plan dowództwa był taki, że nas najpierw zawiozą na południe do Hannoveru, do Frankfurtu i że tam będą pełnili funkcję… straży. Zdecydowałem się przyjechać jako robotnik cywilny. Pożegnałem się z kolegami, mam zdjęcie razem z nimi.
- Jak pan zapamiętał Warszawę?
Przyjechaliśmy. Dostałem oczywiście kenkartę cywilną, jak tamci robotnicy rolni, którzy tam byli. W punkcie w Bielsku-Białej miałem wahania, jak podać. Propaganda na zachodzie była [taka], że akowców wiozą na białe niedźwiedzie. „Uważajcie, nie jedźcie, siedźcie”. Zameldowałem się. Dojechałem do Dworca Głównego, który mieścił się przy placu Zawiszy. Środkiem transportu (mosty były zniszczone) był tylko wojskowy [most], którym można było przejechać. Oczywiście taksówek nie było, były natomiast platformy konne, ławki obok ustawione i na nich się przejeżdżało na drugą stronę. Na takiej platformie przejechałem i dojechałem do rodziców. To był chyba 4 czy 6 lutego 1946 roku.
- Gdzie się znajdowali rodzice?
Wtedy byli na Grochowie. Tu było wszystko zniszczone, tak że… mieszkało się tam, gdzie kto złapał warunki do tego.
- Czy wahał się pan, żeby powrócić do Polski?
W chwilach propagandy [myślałem] raczej, jak uniknąć kontaktu i wpadki. Rzeczywiście wtedy człowiek zaczął już trochę myśleć, jak to wszystko ułożyć, którą ścieżką iść, żeby nie natknąć się na jakieś nieszczęście.
- Jak przynależność do Armii Krajowej wpłynęła na pana życie po wojnie?
Miałem zostać lekarzem i tak mnie rodzice szykowali przed wojną. Potem… wielkim handlowcem, szkołę kończyłem, a wreszcie zostałem dziennikarzem. Zaraz po wojnie urząd pracy ani sprzedawcy nie poszukiwał, ani kierowców wtedy nie poszukiwał, zresztą niewiele było pojazdów. […]
- Czy po wojnie czuł pan jakiś nacisk ze strony władz?
Nie, nie… najpierw jeździłem do Wrocławia. Miałem mały stoliczek, stawałem na placu Grunwaldzkim. Z Warszawy wiozłem skarpetki, pończochy, mydełka i sprzedawałem. Jak byłem głodny, to w sąsiedniej budce gotowali posiłki, brałem od nich, jadłem na stojąco i sprzedawałem. To była moja pierwsza robota. Potem byłem kierowcą żony dyrektora powstającego teatru „Syrena” na Litewskiej.
- Czy ujawnił pan swoją przynależność do Armii Krajowej?
Tak, od razu na granicy. Jakkolwiek w związku z propagandą wielką miałem [obawę], jeszcze wtedy we wszystko wierzyłem. Wierzyłem, że jestem w wolnej Polsce.
- Kiedy pan przestał wierzyć?
Jak człowiek obserwuje poczynania, nawet w tej chwili […].
- Czym dla pana było Powstanie Warszawskie?
Walką o wolność.
- Czy były momenty, kiedy pan wątpił?
Nie.
- Jak z perspektywy czasu ocenia pan tamte wydarzenia? Czy według pana były potrzebne?
Mógłbym dyskutować, ale w każdym razie nie mam negatywnego stosunku do Powstania. Zasygnalizowaliśmy i chyba się nam opłaciło. Tak jak teraz stawianie się na arenach politycznych, trzeba pokazać, że jesteśmy jednak trzydziestomilionowym państwem. […] Z dużym zapałem podchodziło się do sprawy wojny, obserwowałem i życie przedwojenne, i w czasie wojny. Najbardziej przykry był jednak okres zaraz po wojnie.
- Czy po wojnie angażował się pan w jakieś przedsięwzięcia, życie publiczne?
Proponowali mi pozostanie we Wrocławiu i dawali budkę handlową, żebym prowadził. Ale dowiedziałem się, że otwierają wyższą szkołę dziennikarską. Nie zastanawiałem się długo, ponieważ zorientowałem się, że przy mojej żywotności, energii chyba to będzie mi najbardziej odpowiadało, a poza tym już lekarz odpadł, bo łaciny nie było, a jeszcze uczyłem się gotyku. To jest pismo – tak jak wschodnia cyrylica, tak gotyk niemiecki, który pokazywał zupełnie co innego, zygzaki, może nie tak tragicznie jak chińskie, ale bardzo. Poza tym, że byłem kierowcą u pana dyrektora, że jeździłem i handlowałem drobną bielizną, to zapisałem się do szkoły dziennikarskiej na Rozbrat. Odbudowali budynek i otworzyli szkołę dziennikarską. Z pasją chodziłem na wykłady profesora Wasowskiego. Jak inni wykładowcy mieli połowę [sali], to się cieszyli, natomiast u niego ludzie stali i słuchali, mimo że nie mówił na temat. Jego wrażenia, fragmenty wydobycia z mózgu różnych sytuacji. Jego postępowanie, potem i jego syna (który chyba należał do pary pianistów Wasowski i Kisielewski) zachęcało i zmuszało do przemyśleń, do zastanowienia się nad każdym słowem, zdaniem, sensem. Pouczające.
Oczywiście nie ukończyłem dziennikarki, dlatego że potem w ramach wszystkich modernizacji, nowoczesności szkołę dziennikarską zamieniono jako wydział akademii nauk politycznych, a dyplom mam ukończenia Szkoły Głównej Służby Zagranicznej, z czym nie miałem i już nie będę miał żadnego kontaktu i do czynienia. Zresztą tylko dlatego o tym mówię, bo taki mam dyplom. Jeśli chodzi o działalność społeczną, sam siebie w wywiadzie z Leszkiem Cergowskim nazwałem wariatem, tak jest napisane w moich wywiadach, pismach i tak dalej…
Działalność społeczna… Kierunek wziąłem najpierw na korespondentów, współorganizując w „Życiu Warszawy”, organizując dział korespondentów „Przeglądu Sportowego”. Potem zostałem kierownikiem w „Trybunie Mazowieckiej”, „Naszej Trybunie”, wreszcie niektóre gazety po drodze likwidowali, jak „Trybunę Mazowiecką” i „Naszą Trybunę”. Ściągnęli mnie jako organizatora do „Sztandaru Młodych”. W tym piśmie pracę zaczyna się w młodych latach, a ja zacząłem będąc prawie że na emeryturze. Byłem potrzebny, żeby kontynuować swoją działalność z poprzednich pism. Byłem prawie we wszystkich władzach sportowych Warszawy, w związku z tym są odznaczenia. Byłem rzecznikiem kolegium sądowych w Stowarzyszeniu Dziennikarzy w Zarządzie Głównym, sędzią w oddziale warszawskim…
Chciałem wspomnieć wyjście z obozu tuż przed zakończeniem wojny. Przenieśli nas do Stade, bo Anglików ze Stade przenieśli gdzie indziej. Myśmy żegnali Sandbostel. Na nasze miejsce przywozili więźniów z obozów koncentracyjnych Neuengamme. Część powłóczyła już nogami, część na rolkach (oczywiście to były kości, nie ludzie) – o tym, że żyją, świadczyły tylko mignięcia czy ruchy powiek, że to jest jakaś jeszcze tląca się, a nie żyjąca istota. Tacy ludzie przyjeżdżali. Ci, którzy byli z drugiej strony (a myśmy jeszcze tam byli), rzucali im kartofle. Jednak lepiej wojskowym, więcej mieli okazji, żeby zdobyć kartofel. Człapali do kartofla, rzucali się na ziemię i razem z piaskiem [wkładali] do ust, żeby im nie zabrali. Jeden drugiemu chciał wyrwać, ale nie miał siły ani dojścia do tego. Tak to wyglądało. Zabili tam naszego majora „Ratusza”, jak podszedł do ogrodzenia, za którym przebywały kobiety. Miał tam swoją narzeczoną, myślał, że jest na stanowisku, że wiele może. W wojsku może. Coś mu poszwargotał po niemiecku, ten mu, za przeproszeniem, postawił się, tamten wyjął z kabury pistolet i zastrzelił na oczach wszystkich. To był właśnie jeden z naszych dowódców, najstarszy rangą w oddziale major „Ratusz”.
To że broni owało, mówiłem o czołgu. Po tym wypadku z paczkami ogłosili, kto chce iść na pierwszą linię, to znaczy na Noakowskiego do politechniki. Zgłosiło się nas dziewiętnastu. Szliśmy przez bramy z ulicy Lwowskiej na ulicę Noakowskiego, tam jest szkoła bodajże pod ósmym. Tam na sali gimnastycznej spaliśmy na łóżkach. Jak byłem na Królewskiej, to wziąłem od swojej siostrzenicy dużą lalkę, mówiłem, że będzie maskotką. Idąc na politechnikę, dostawaliśmy „sidolkę”, to jest niby-granat domowej roboty. Był przyczepiony. Przechodząc przez podwórka w pewnym momencie zaczęło syczeć. Rzuciłem i uciekamy. Szum od razu, granat się zapalił. Huku dużo, ale efektu [żadnego]. Nawet ta lalka, która tam była, nie została uszkodzona.
Przy wyjściu z obozu dostaliśmy od swojego dowództwa żołd za udział w Powstaniu. Dwadzieścia dolarów na trzech, a czasie pobytu w obozie dwadzieścia dolarów kosztował jeden bochenek chleba. Oczywiście wyszło, że dostaliśmy po jednej trzeciej. Dostaliśmy flaszeczkę wody kolońskiej. Byłem zdziwiony, po co nam woda kolońska, wtedy młody człowiek nie potrzebował używać. W związku z tym dwa razy wziąłem bodajże. Dowiedziałem się, że taka buteleczka kosztowała bochenek chleba. Woda kolońska na alkoholu. W związku z tym ten alkohol i bochenek chleba… Dolałem trochę wody, patrzę, a to się zabieliło. Tak jak w czasie wojny lumpenproletariat przychodził do sklepu, kupował denaturat z gwiazdkami, dolewał drugie tyle wody i wódkę miał jak cholera. Że trucizna – żadna [przeszkoda].
W drugiej części września już było widać, że Powstanie się nie udało. Zabierali najpierw Starówkę, potem Czerniaków, potem Mokotów i zmierzaliśmy w stronę Śródmieścia. Wtedy podpisali umowę dając szansę akowcom, prawa kombatanckie i tak dalej… Na ulicy Kazimierza (tam gdzie „Dom Słowa”) było targowisko i jednocześnie magazyny zbożowe. Z głębokiej piwnicy wyciągaliśmy zboże, nie można było na miejscu w piwnicy rozsypywać, ponieważ były następne kolejki chętnych, którzy brali to zboże. Olbrzymi worek, sto kilo zboża trzeba było wynieść, to chyba było ze dwa piętra z dołu piwnicy na górę. Wtedy byłem dwudziestoletnim chłopakiem i podołałem, wyniosłem, nogi mi latały, ale wyniosłem. Ze trzydzieści kilo zabrałem i szedłem z powrotem. Wracając (to naokoło też kawał drogi) w pewnym momencie przy ulicy Zielnej słyszę słowo: „Ratunku!”. Podbiegam, ale nie wychylam się, ponieważ były obstrzały. Jakiś młody człowiek chciał przeskoczyć i dostał postrzał. Podciągnąłem go, myślałem, że jakaś drobna rana, czymś mu zakleję, bo krew leci. Otwieram spodnie i wszystko wyleciało. Było tam na miejscu PCK, szpital był na rogu Nowego Światu. Musieli go zabrać, a ja musiałem wracać do siebie. Przykro to mówić, ale pomyślałem: „Jeszcze jedna ofiara” – przykro.
Przy przeskakiwaniu przez Marszałkowską zobaczyłem w oknie dwoje młodych całujących się, jak szedłem za pierwszym razem. Wtedy byłem oburzony, że jak to, wszyscy walczą, a oni się całują?! Dopiero później zrozumiałem, że oni byli młodzi, że oni chcieli żyć, że to jest prawo natury. Dopiero teraz, w końcowej fazie życia do człowieka dochodzi rola Powstania, postępowanie i Ameryki, i Niemców, i naszych, i Wschodu.
Warszawa, 10 marca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Anna Konopka