Piotr Zbigniew Łubieński
Nazywam się Piotr Zbigniew Łubieński. Rocznik 1927. Urodziłem się 26 listopada 1927 roku w Warszawie, na Mokotowie. Wychowałem się też w Warszawie, gdzie przeżyłem całą wojnę, Powstanie. Potem kiedyś tam wróciłem do Warszawy i mieszkam w niej stale.
- Co pan robił przed 1 września trzydziestego dziewiątego roku?
Byłem uczniem. W trzydziestym dziewiątym roku miałem dwanaście lat, akurat skończyłem piątą klasę. Chodziłem do szkoły na ulicy Narbutta 14. Ta szkoła istnieje do dziś. Udało mi się wtedy skończyć tylko piątą klasę, następne dwie klasy (szkoły były siedmioklasowe), kończyłem już w czasie okupacji w dalszej części Mokotowa, chyba na ulicy Naruszewicza. Tam zostały przeniesione podstawówki, a budynki zajęło wojsko.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny?
Samego wybuchu nie bardzo pamiętam, natomiast całe oblężenie Warszawy przeżyłem w Warszawie. Moi rodzice nie ruszyli się z Warszawy. […] Mieszkaliśmy na ulicy Puławskiej 21, na trzecim piętrze. To był czteropiętrowy budynek na wprost ulicy Rakowieckiej. Jak się zaczęły bombardowania, to matka straszliwie się bała, że jak bomba trafi w to czwarte piętro, to i trzecie też szlag trafi razem z nami. W związku z tym na okres bombardowań, oblężenia Warszawy, matka przeniosła się do swoich znajomych, którzy mieszkali na ulicy Puławskiej 1. Oni mieli mieszkanie w suterenie. Wyglądało, że ta suterena jest bardziej bezpieczna niżeli trzecie piętro w tym budynku. Praktycznie [całe oblężenie we wrześniu 1939] spędziłem w tej suterenie, bo matka bała się wypuszczać mnie na dwór. Pamiętam tylko: huki, trzaski, bombardowania, ostrzał, natomiast samych akcji na mieście już nie.
- Czym pan się zajmował podczas okupacji?
Byłem uczniem. Szkołę podstawową skończyłem w czterdziestym pierwszym roku (siedem klas). Potem powinienem chodzić do gimnazjum, ale oficjalnie nie było szkół średnich. W związku z tym zostałem uczniem szkoły zawodowej, która się pięknie nazywała – Druga Miejska Męska Szkoła Handlowa. Mieściła się w Warszawie, na ulicy Miodowej 25. To też dziwna sprawa, bo nie ma tego budynku na Miodowej 25. Czasami nie wiem, czy mnie pamięć nie zawodzi, więc próbowałem szukać w różnych annałach i znalazłem ten adres. Był budynek Miodowa 25, ale dzisiaj nie istnieje. […] Do czterdziestego czwartego roku skończyłem zaledwie trzecią klasę. To była szkoła handlowa, która miała przedmioty handlowe, ale także część przedmiotów ogólnokształcących, na przykład łacinę. Dziwne, ale była łacina.
- Jak pan zapamiętał nauczycieli z tej szkoły?
Bardzo dobrze. Czasami byli dziwni ci nauczyciele, ale dosyć wymagający i sprawiedliwi. Przecież to była szkoła złożona z samych chłopaków w wieku takim łobuzowatym. To wcale nie byli chłopcy z tak zwanych dobrych domów, ale z różnych. Wiadomo, jak to było. Trzeba było tych chłopaków trzymać jakoś w ryzach. Jeden był taki biedny, któremu było może najtrudniej. Chłopcy mu dokuczali. Był bardzo dobrym człowiekiem, za dobrym do tej naszej hołoty, tych chłopaczysków. Nikt mu krzywdy nie zrobił, ale czasem mu dokuczano, zupełnie niepotrzebnie. Ja wspominam ich bardzo dobrze. Bardzo solidni i fajni ludzie. Jeszcze taka ciekawostka. W tej szkole byli sami chłopcy. Wiadomo, jak to jest. Tacy chłopcy szukają, gdzie ta konspiracja, gdzie coś się dzieje. Jak wynika z tych moich, różnych zapamiętanych rzeczy, to wszyscy gdzieś do czegoś należeli. Do różnych organizacji. Na ogół wszyscy wiedzieliśmy, kto, do jakiej należy. Nigdy nie było żadnej wpadki. Nikt tam nigdy nie przyszedł, nikogo w tej szkole nie aresztował. To też jest plus dla nauczycieli i plus dla uczniów.
- Jak się pan znalazł w konspiracji?
To była taka troszkę dziwna droga. Jeszcze przed wojną należałem do harcerstwa. To była tak zwana 111. WLDH, lotnicza drużyna harcerska w Warszawie, przy szkole. Oczywiście, jak wybuchła wojna, to harcerstwo się skończyło, ale za pewien czas koledzy harcerze zaczęli się skrzykiwać, organizować. Znów zaczęło się to konspiracyjne harcerstwo. Któregoś razu, już nie pamiętam, kiedy, ale chyba w czterdziestym, poszła fama, że jest jakaś wpadka, że będą aresztowania. Przyszedłem do domu, ojciec był oczywiście w pracy, i mówię matce: „Mamo, ja się szykuję, biorę ciuchy i w ogóle idę do lasu, bo za chwilę mnie aresztują”. Matka w płacz i krzyk. Musiałem się wstrzymać. Jak przyszedł ojciec, to mu o tym powiedziałem. Ojciec mówi: „Słuchaj, poczekaj – za chwilę powiem, kim był mój ojciec, bo to może istotne – ja się dowiem”. Dowiedział się, co jest i mówi: „Nie ma strachu. Owszem, były gdzieś aresztowania, ale one was, za przeproszeniem, takiej szczeniakerii w ogóle nie dotyczą. W ogóle nikt się wami nie interesuje. Zerwij ten kontakt, a ja ci obiecuję, że jak przyjdzie czas, to ja cię wciągnę do konspiracji”. Uwierzyłem ojcu, bo był on bardzo słownym człowiekiem.
W czterdziestym drugim roku […] wstąpiłem do organizacji (ojciec mnie do niej skierował), która się nazywała Organizacja Wojskowa Polskiej Partii Socjalistycznej, OWPPS. Jak dzisiaj wiem, to była prawicowa a nie lewicowa część PPS-u. Ta organizacja wojskowa, to OW, była cały czas podporządkowana późniejszej Armii Krajowej. Miała swoją autonomię, swoich dowódców, ale praktycznie była jakby częścią Armii Krajowej. Tam zacząłem. Początkowo byłem łącznikiem przy dowództwie mokotowskim. Powiem też, dlaczego. To już było takie kumoterstwo pewnego rodzaju. Potem przeszedłem przez [szkolenia] strzeleckie. Zostałem nawet takim jakby drużynowym czy sekcyjnym; bardziej sekcyjnym, bo drużyna to jest większa, a tam było zaledwie kilku chłopców. Tak dotrwałem do czasu Powstania, ciągle w tym OWPPS-ie. A teraz skąd w OWPPS-ie? Otóż mój ojciec był członkiem PPS-u, że tak powiem, już rodzinnie. Dziadek był w PPS-ie, ojciec był w PPS-ie, a potem ja. To już z racji ojca, bo i tak dobrze nie wiedziałem, co to jest, mając dwanaście lat. Ojciec był jednym z zastępców dowódcy tej organizacji wojskowej na Mokotowie. W związku z tym, najpierw mnie wziął na jakiegoś łącznika na Mokotowie. To było to kumoterstwo. Chłopcy w moim wieku rwali się do czegoś bardziej konkretnego niż tylko do bycia jakimś tam gońcem. W związku z tym, przeszedłem potem szkolenie i trafiłem już do jednostki, takiej jakby wojskowej. […] Na okres Powstania moją jednostką, gdzie się mieliśmy mobilizować, był VI Batalion OWPPS-u, nazywał się „Śródmieście”. Konkretnie była to 2. kompania „Starówka”, która mobilizowała się na ulicy Długiej, chyba 27, ale nie jestem pewny numeru. Tam był pasaż, nie pasaż Simonsa, tylko taki pasaż miejski. Było tam jakieś kino, jakieś coś… i w tym miejscu mieliśmy się mobilizować, ale dziwnym trafem tam nie trafiłem. Jakim? Zobaczymy, czy uda nam się, do tego dojść.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Muszę tu [trochę wyjaśnić], żeby była jasna sprawa, dlaczego nie Mokotów, a Długa. Jak wspomniałem, mieszkaliśmy na ulicy Puławskiej na Mokotowie. Mieszkanie nie było jakieś atrakcyjne, do dzisiaj się dziwię, dlaczego nas Niemcy stamtąd wyrzucili, z tego mieszkania. To była dzielnica niemiecka, w związku z tym z takich może ładniejszych domów wyrzucano Polaków. Kazano nam opuścić mieszkanie. To był albo początek czterdziestego drugiego roku, albo koniec czterdziestego pierwszego. W każdym razie chodziłem już do tej szkoły na Miodowej, czyli to nie mógł być początek czterdziestego pierwszego. […]. Chyba miasto dało nam mieszkanie na ulicy Muranowskiej. Jak wiadomo, getto się zmniejszało, bo wyżynali tych biednych Żydów, i w związku z tym pół ulicy Muranowskiej znalazło się jakby po stronie aryjskiej. Mniej więcej w jednej trzeciej ulicy szedł mur, który odgradzał jedną i drugą stronę. Numer czwarty był po stronie aryjskiej. Dziś numer 2 to jest hotel „Ibis” na Muranowskiej, jeśli pan pamięta. Rzeczywiście mniej więcej w tym miejscu był numer 2. Obok przebiegała ulica, nazywała się chyba Przebieg, i zaraz był numer 4, czyli ten budynek, w którym dostaliśmy mieszkanie. Z okien naszego mieszkania było widać getto. Mieszkaliśmy na drugim piętrze, więc getto było świetnie widoczne. Napatrzyłem się w czasie powstania żydowskiego, jak to wygląda. To były pierwsze przerażające chwile – widok tego, co się dzieje w getcie. Człowiek sobie z tego nie zdawał sprawy, że to może nas czekać w przyszłości.
- Zapamiętał pan jakieś sceny z powstania w getcie?
W getcie? One są tak okropne, że wolałbym, nie mówić. Szczególnie obejmujące dzieci. Ja w ogóle kocham dzieci. Do kobiet jestem miękki, ale do dzieci, to w ogóle jestem plastelina kompletna. Dziecko może ze mną zrobić wszystko, co chce. Widziałem właśnie takie sceny związane z dziećmi, które bolą mnie do dzisiaj. Już może nie śnią się po nocach, bo minęło tyle lat, ale kiedyś się śniły. Jeśli pan pozwoli, to wolałbym pominąć te okropności.
- Wróćmy może do poprzedniego pytania. Gdzie zastał pana wybuch Powstania Warszawskiego?
[…] Mieszkałem na Muranowskiej, z której są dwa kroki na Długą (między nimi są chyba tylko dwa przystanki). Dla pana wiadomości dodam, że mur getta biegł nie tylko Muranowską, ale również ulicą Bonifraterską, która dochodziła do placu Krasińskich (podobnie jak dziś), potem [skręcał w stronę Arsenału]. Mur odgradzający dzielnicę polską od żydowskiej biegł chyba w jednej trzeciej ulicy Muranowskiej. Nawet jeździł tam tramwaj, który chodził na Żoliborz. Było to, więc stosunkowo blisko. Pewno dla tego, patrząc na miejsce zamieszkania, skierowano mnie na tę ulicę Długą.
W momencie, kiedy się zgłosiłem, nie pamiętam czy to było dwudziestego dziewiątego czy trzydziestego, to [przełożeni] wiedząc, że jestem z Mokotowa, dali mi dwóch chłopaków. Pseudonim jednego pamiętam, a drugiego niestety nie. Mówią: „Znasz Mokotów, to pędźcie na Mokotów do naszych magazynów na Wiktorskiej i stamtąd przyniesiecie granaty”. Poszliśmy we trzech. Trzydziestego pierwszego udało nam trochę ich przenieść. Może byliśmy frajerzy, a może to wszystko było tak zorganizowane, ale my te granaty przenosiliśmy w kieszeniach. To były „sidolówki”. […] Wzięliśmy tyle, ile dało się włożyć do płaszcza, w kieszenie spodni, w marynarkę. Czyli nie więcej niż sześć, osiem granatów na jeden raz. Nie bardzo tramwajem jechaliśmy, bo miasto było paskudnie nerwowe. Trzydziestego pierwszego, a potem pierwszego było pełno bud niemieckich jeżdżących po mieście. Widać było, że Niemcy albo wiedzą, albo czują, co się dzieje. Wojsko też, jedno na wschód, drugie na zachód, bo front przecież był kilkanaście kilometrów od Warszawy. [Przemieszczaliśmy się], więc na piechotę. Trzydziestego pierwszego zdołaliśmy zrobić chyba dwa kursy, a pierwszego już tylko jeden. Kiedy po raz drugi wróciliśmy na Mokotów, żeby z Wiktorskiej wziąć [granaty] od „Gorącego”, to już nie zdążyliśmy ich donieść na Długą. „Gorący” – tak chyba nazywał się ten właściciel magazynu (to było w jakimś ogródku). Powstanie złapało nas we trzech mniej więcej na Puławskiej, na wysokości ulicy Dworkowej i Madalińskiego, Olesińskiej. Na ulicy Dworkowej była żandarmeria i bunkier. Akurat w tym miejscu przechodziliśmy, kiedy wybuchło Powstanie. Co ciekawe, nie wiem, czy nasi dowódcy nie wiedzieli o tym, że o siedemnastej się zaczyna? Nikt nam nie powiedział. Szliśmy jak barany. Może nawet byśmy się nie ruszyli, wiedząc, że się zbliża siedemnasta. W każdym razie tak to się odbyło, że poszliśmy. Po drugiej stronie Puławskiej, nie tam gdzie jest Dworkowa, tylko po stronie Madalińskiego też było paskudnie. Tam były tak zwane domy Wedla, które były obsadzone przez Niemców. Po drugiej stronie domów Wedla, ulica Willowa znów obsadzona przez żandarmerię. Trochę dalej przy Rakowieckiej pełno wojska, bo koszary z kolei. W ogóle Mokotów był zapakowany wojskiem niemieckim i w ogóle Niemcami zbrojnymi. Powstanie nas złapało mniej więcej na wysokości ulicy Olesińskiej. W którymś momencie zobaczyliśmy, że ludzie uciekają. W Warszawie każdy był przyzwyczajony, że jak zając się poruszał. Oczy musiał mieć na około głowy, bo nigdy nie było wiadomo, z której strony wyskoczy jakaś obława, jakieś coś… Patrzymy, ludzie uciekają. Zdążyliśmy się obejrzeć, a z ulicy Grażyny (ulica dalej na południe od Dworkowej) wyskakuje grupa, może trzydzieści chłopaków i dziewczyn, i próbuje, przebiec się przez tę Puławską. Atakują te koszary, to znaczy żandarmerię na Dworkowej. Niemcy albo wiedzieli, kiedy będzie to Powstanie, albo byli tak dobrze zorganizowani i w stałym już pogotowiu. Kiedy ta grupa naszych wyskoczyła, zaatakowała, to nie zdążyli dobiec nawet do połowy jezdni, kiedy serie z broni maszynowej po prostu skosiły tę grupę. Dwadzieścia czy ileś osób, tak na oko ze trzydzieści. Nawiasem mówiąc, byli nędznie uzbrojeni tylko w butelki z benzyną. Może ktoś miał jakiś pistolet. Nie widać było żadnej przyzwoitej broni. Nie wiem, może, tak myślę. To też jest tragedia, bo do dzisiaj są nieznane ich nazwiska i pseudonimy. Jakaś taka paskudna historia. Nawet przez chwilę myśleliśmy, że może im pomożemy, że może wyrwiemy ten granat z kieszeni i z niespodziewanej strony rzucimy gdzieś pod ten bunkier, to się ten ogień odwróci od nich. Nawet nie zdążyliśmy wyciągnąć tej „sidolówki” z kieszeni, kiedy już było po wszystkim. Już chłopaki leżeli na ziemi, część zabitych, reszta ciężko rannych. Lżej ranni wycofywali się z powrotem. Już było po ataku trwającym dosłownie kilkanaście sekund. To był jakby mój początek Powstania.
Trzeci kolega się zgubił, nigdy go już nie spotkałem. Nie wiem, co się z nim stało. Przeżył, czy nie. Natomiast z tym jednym, pseudonim „Szczupak”, nazwiska nie pamiętam (zresztą może nawet go nie znałem), uciekliśmy z Puławskiej w ulicę Olesińską. To taka wąska typowo mieszkalna uliczka. Na tej ulicy się urodziłem, właśnie na Olesińskiej. Tam pod szóstym mieszkał brat mojego wujka, nazywał się Józef Gałązka, ze swoją matką, żoną i dzieckiem (chyba córeczką, która się urodziła dzień czy dwa przed Powstaniem). No i co robić? Jedyna osoba, u której można się oprzeć to wujek Józek Gałązka. Poszliśmy więc do Józka. Zaczął padać deszcz, nie wiem czy to było wieczorem, ale padał jakiś deszcz. Tak w ogóle to było ciepło, gorąco – 1 sierpnia. Przenocowaliśmy tam jedną noc, nawiasem mówiąc, na schodach. W domu było małe dziecko, to nie były przecież jakieś wielkie mieszkania. Na kupie ludziska mieszkali. Spaliśmy więc na schodach, zresztą były tam jakieś dziewczyny, to się pogadało, pożartowało. Młodzi ludzie, wiadomo, jak to jest. Nie można było wyjść na ulicę. Ulica Olesińska była dosłownie zasłana trupami. Tak dużo trupów w jednym miejscu, dopóki nie byłem w Stutthofie, to nie widziałem. Ludzie, którzy próbowali na przykład przebiec z jednej strony ulicy na drugą, czy się schować, czy uciec, dostawali się w ogień broni maszynowej. Właśnie z tej Dworkowej, z tych budynków, bo one wstrzeliwały się w tę ulicę. Strzelali do tych ludzi jak do tarczy strzelniczej. Ludzie skakali, po pierwsze zanim się zorientowali, po drugie zawsze się znajdą jacyś odważni, którzy mówią: „Może się uda”. Rzeczywiście przejście na drugą stronę ulicy praktycznie było tam niemożliwe. Przejścia na Madalińskiego też nie było, bo Madalińskiego była zajęta przez wojsko niemieckie. Do Puławskiej nie można się dostać, bo na Dworkowej stoją żandarmi i strzelają. Znaleźliśmy się więc w takiej pułapce.
Trzeciego czy czwartego sierpnia, nie pamiętam, przyszli „ukraińcy” z dywizji Galizien SS, którzy stali razem z żandarmerią na Dworkowej (dosłownie dwa czy trzy dni przed Powstaniem został ściągnięty tu cały oddział) i wszystkich spędzili do bramy. Wszystkich jak staliśmy. Dawniej to nie było tak jak teraz, dawniej były bramy, wiadomo, wielkie. Spędzili wszystkich do tej bramy, a sami poszli po mieszkaniach patrzeć. Na pewno rabować, zabijać tych, co nie zeszli, może gwałcić, trudno mi powiedzieć, bo już tam wyżej nie wchodziłem, na te piętra. Staliśmy w tej bramie, wszystkich już obrabowano. Ręce oczywiście do góry, kto miał zegarek, pierścionek, kolczyki, naszyjnik... Na oko było widać, że to budynki, w których mieszka biedota, może nie bezdomni, ale ludzie na ogół biedni, żyjący z pracy rąk. Przecież oni też to znali. Jak popatrzyli, to wiedzieli, że nawet nie potrzeba zaglądać do torebek, bo nikt w tych torebkach nic nie ma. Jak nie ma na ręku, to nie ma i w torebce. W każdym razie obrabowali wszystkich, z czego mogli. Potem nas wszystkich, cywilów, zapędzili, na szczęście, do piwnicy. Bramę zaryglowano z zewnątrz, a do piwnicy wrzucili granaty od strony wejścia i od okienek. Ci, co stali w tych miejscach, to z nich została mokra plama. My też ze „Szczupakiem” chcieliśmy być blisko schodów, licząc się z tym, że jak podpalą nas, czy coś zrobią, to łatwiej uciekać, jak człowiek jest blisko schodów. Schody były wtedy drewniane. Józek, mądry chłopak, mądry mężczyzna, już tak miał wtedy gdzieś około trzydziechy, [krzyczy]: „Nie, za Boga, nie!”. Za łeb nas i zaciągnął do jakiegoś takiego zakamarka, gdzie nie było ani okienek ani tych schodów cholernych i to całe szczęście. Dzięki temu ocaleliśmy, bo gdybyśmy po naszemu stali przy schodach, to nie byłoby z nas, co zbierać. Tak się zaczęły te moje, bo już za chwilę to były tylko moje, przygody. Szczęśliwie, bo na przykład po nieparzystej stronie Olesińskiej Niemcy spędzili ludzi chyba pod piąty i zastrzelili na miejscu. Dowiedziałem się o tym po wojnie. Nas obrzucono granatami, co niektórym, tak jak widać, dawało szanse przeżycia. Przy rozstrzeliwaniu te szanse są minimalne. Podpalili chałupę i poszli w cholerę. Musieliśmy więc jakoś przetrwać. Sami nie wiedzieliśmy, dokąd [iść]. Wyglądało na to, że Powstanie upadło. Od czasu do czasu było słychać jakieś strzały, gdzieś tam paliło się coś w Warszawie, natomiast tutaj się nic nie działo. Nie ma żadnego wojska, tylko niemieckie. Chyba więc wszystko upadło. Tak dotrwaliśmy do wieczora. Próbowaliśmy, szczególnie ludzie młodsi, wleźć na dach. Człowiek miał doświadczenia, jak się getto paliło. Domów po naszej stronie też broniliśmy. Proszę sobie wyobrazić, ulica Muranowska była niby taka dosyć szeroka, tramwaj po niej jeździł, ale jak się paliły domy w getcie, to jak zawiał wiatr, to płomień potrafił przejść na drugą stronę i sięgać naszych domów. Jak się getto paliło, to cały czas w tym czterdziestym trzecim roku siedzieliśmy na dachu, zmieniając się oczywiście, z kubłami wody, żeby nie dopuścić do tego, żeby nasza chałupa się zapaliła. Wcale przecież przez Niemców niepodpalona, tylko dachy były kryte papą, więc jakby się zaczęło hajcować, to byśmy sobie nie dali rady. Tak że my też znaleźliśmy się w tym podpalonym domu. Nie bardzo wiadomo było, jak wyjść. Ktoś wpadł na pomysł, bo to był numer szósty na Olesińskiej, o którym ja mówię, […] w każdym razie mądrzy ludzie doszli do wniosku, że po pierwsze trzeba z tego domu uciekać, a poza tym w ogóle uciekać z Warszawy. Warszawa, Powstanie padło i tu za chwilę wyrżną wszystkich mieszkańców i trzeba się bronić przed tym wyrżnięciem. Dlatego trzeba uciekać. Gdzie? W las. Na południe.
Między naszym budynkiem numer sześć a budynkiem numer osiem były komórki. To był raczej taki murek odgradzający posesje, bo normalnie komórki się spaliły. Gdzieś tam nasi zdobyli jakieś łomy czy inne ustrojstwo i w tym murze zrobili dziurę. W nocy czy pod wieczór, jak to trochę ostygło, to zaczęliśmy uciekać. Cała grupa cywilów, którzy przeżyli, też nas dwóch, przedostała się przez tę dziurę na zachodnią stronę Olesińskiej. Ona nie była taka jak dzisiaj, bo kończyła się pod ósmym czy pod dziesiątym. Dalej były już ogrody, pola uprawne. Znaleźliśmy się jakby poza zabudowaniami i o tyle byliśmy bezpieczni, przechodząc na drugą stronę Olesińskiej, ale nie po ulicy tylko ogrodami, bo ogrody się nie paliły. Pola się nie paliły. W związku z tym w nocy byliśmy w ciemności. Gdybyśmy byli na ulicy, to bylibyśmy [widoczni] w świetle pożaru. Taką grupą przeszliśmy do ulicy Grażyny. Olesińska się paliła. Ulica Grażyny, czyli następna, się paliła. To są ulice dochodzące do Puławskiej. Różana, cisza kompletna. Nie wiadomo, co się dzieje. Na Szustra cisza kompletna. Całą grupą ludzi idziemy po jakimś szkle. My z tym „Szczupakiem” gdzieś na przedzie. Tak jakoś uznaliśmy, że to my jesteśmy odpowiedzialni, żeby chronić tę grupę, bo jedyni mamy coś w kieszeniach, czyli po głupiemu zachowaliśmy te „sidolówki”. Trzeba się było ich pozbyć, jak ci „ukraińcy”... […]. Ale człowiek głupi. Mieliśmy te „sidolówki” i tak prowadziliśmy tę grupę. Doszliśmy do parku Dreszera. Dzisiaj ten park jest piękny, zadrzewiony, wysokie drzewa. Wtedy, to siedemdziesiąt lat temu, te drzewa były malutkie, prawie krzaki. We dwóch weszliśmy w ten park Dreszera. Grupa się zatrzymała chwilę, my tak na sprawdzenie, jak są Niemcy, to zaczną do nas strzelać. Będzie wiadomo, że grupa już tędy nie przejdzie, musi szukać innych dróg. Przeszliśmy park Dreszera, podchodzimy do Odyńca (to jest następna ulica) [i nagle ktoś mówi]: „Stój! Kto idzie?” Po polsku. Jak po polsku, to nasi. Okazało się, że w międzyczasie „Baszta” zorganizowała obronę i broni się na Mokotowie. Taki był mój początek Powstania. Cywile gdzieś tam się zgłosili do tych władz cywilnych, a my zgłosiliśmy się do komendy placu. Początkowo razem ze „Szczupakiem” zostaliśmy wcieleni do ich kompanii ochotniczej.
Tu chciałbym powiedzieć tylko jedną rzecz… Ja to mówię, człowiek w życiu musi mieć trochę szczęścia. Wie pan, ja tak patrzyłem, nawet w czasie Powstania, niektórzy moi koledzy, o czym się dowiedziałem potem, padali w pierwszych minutach. Byli tacy, którzy padali w ostatnich minutach Powstania, a byli i tacy, na przykład ja czy moich dwóch kolegów, którzy przeżyli szczęśliwie wszystko, najgorsze chwile. Chciałem tu powiedzieć o takiej właśnie chwili. Przed nią była ta z piwnicą. Tylko rozsądek czyjś nas uratował. Drugim razem, jak dostaliśmy się na polską stronę, Niemcy zrzucali ulotki do ludności cywilnej, żeby wychodzić. Ten Józek, co on biedny miał zrobić? Z żoną, dzień czy dwa po porodzie, i malutkim dzieckiem na rękach. Ani mleka, ani nic dla tej żony. Jeszcze babcię miał, matkę swoją, staruszeczkę taką. Nie wiem, ile miała lat, ale naprawdę staruszeczkę, babcia Gałązkowa. Jak zrzucali te ulotki, żeby wychodzić, to on mówi: „To wychodzimy”. Utworzyła się jakaś taka grupa, która chciała wyjść. Józek koniecznie namawiał mnie, żebym ja szedł. Dlaczego? Dlatego, że jego starszy brat mieszkał w Piasecznie, to jest piętnaście kilometrów od Warszawy. Dostając się tam, już można było liczyć na to, że się znajdzie jakąś pomoc. A co najmniej, że coś do gęby będzie można włożyć. Nie zgodziłem się. Człowiek w czasie okupacji ciągle się nastawiał na to, że będzie z tymi szwabami walczył, a tu nagle ma uciekać. No, to nie. Oni wyszli. Szczęście, że nie poszliśmy. Kobiety przepuścili, starców też, a wszystkich młodych mężczyzn oddzielili, w średnim wieku też, takich zdolnych do noszenia broni, i wszystkich zastrzelili na miejscu. Jakbyśmy poszli, to to samo by się stało z nami. Józka, chociaż był młodym człowiekiem, nie ruszyli, ale on był kolejarzem. Był w mundurze kolejarskim z tą gapą hitlerowską na czapce, prawda, niemiecki kolejarz. No, więc
raus i święty spokój. Potrzebny był Rzeszy niemieckiej, więc go puścili, przeszedł. Przeżył wojnę, babcia zresztą też. Wszyscy razem szczęśliwie dotarli do tego Piaseczna. Nam by się nie udało.
- Jakie były pana dalsze losy, po tym jak wstąpił pan do tej kompanii ochotniczej?
Słucham?
- Co się wydarzyło po tym, jak pan wstąpił do kompanii ochotniczej? Brał pan udział w jakiś akcjach?
Tu mam pewną lukę. Pamiętam na przykład, że nas z tej kompanii ochotniczej zaprowadzono kiedyś do Królikarni. Tam był taki wąwóz, dzisiaj to jest, można powiedzieć, park. Urządzono nam tam naukę o broni. Pokazano, co to karabin, jak się strzela, celuje i wszystko. No i strzelaliśmy. Okazało się, że bardzo dobrze strzelam, nie chwaląc się. Wynikało to stąd, że przed wojną, jeszcze jako gówniarz, przepraszam za brzydkie słowo, jako dziesięcio-, dziewięciolatek nauczyłem się strzelać z karabinku. A to dzięki temu, że brat mojej babki, nie wiem, co to jest za pokrewieństwo, jakiś taki dziadek, był zawodowym żołnierzem, zbrojmistrzem w Rembertowie. Miał dwie córki. W ogóle w całej rodzinie ja byłem jeden chłopak. Jak on, żołnierz gdzieś tego chłopaka dorwał, to próbował mu te wojskowe, różne rzeczy przekazywać. Jak jeździliśmy do tego Rembertowa, na jakieś spotkania czy na kilka dni letnich wypraw, to on mnie brał na strzelnicę i uczył strzelać. Oni mieszkali na terenie przedwojennej jednostki wojskowej. [Strzelałem] tylko z pozycji leżącej, bo z klęczącej i ze stojącej to ten karabin był dla mnie za ciężki. Nie byłem w stanie nawet trafić w tarczę, ale z leżącej strzelałem bardzo dobrze. Człowiek młody, dobre oko jeszcze miał. Od razu to wyszło w tej kompani strzeleckiej. Być może to spowodowało, taką jakby już gotowość do bycia żołnierzem z karabinem.
Na Mokotowie była taka sytuacja. Staliśmy jako ta kompania ochotnicza w budynku przy Puławskiej 130 lub 128. Okazało się, że Niemcy atakują szkołę na Woronicza. Szkoła już wtedy była w rękach polskich, bo to był już może ósmy sierpień, może dziesiąty. Widocznie ktoś doszedł tam do wniosku, że trzeba podesłać ludzi, a może zwyczajnie, wiadomo, że w czasie walki żołnierz ginie, to niech będzie pod ręką następny, który ten karabin po nim przejmie. Nie umiem jednak sobie uświadomić, kogo tam wspieraliśmy. Jak sięgałem do historii, to wyglądało, że to jest jednak kompania K-2 z Batalionu „Karpaty”. Kompletnie nie mogę sobie tego uświadomić, nie pamiętam nikogo. Nic. Jakaś taka dziwna luka. Potem takie większe… Jeszcze tam były jakieś, ale to może już zmyślam, cholera wie, bo wydaje mi się, że pamiętam… Przyjechał jakiś niemiecki samochód, nasi ostrzelali, poszli do przodu, atakowali, znaleźliśmy się na dworcu, przy dworcu dawnej kolejki Grójeckiej. To jest mniej więcej dzisiaj dworzec metra Wilanowska. Bez kontaktu z Niemcami. Ta grupa jakoś tak po prostu biegła za tymi, co strzelali. Takie były jakieś dziwne te kontakty, aż do momentu, kiedy okazało się, że na rozkaz generała Bora do Warszawy idą oddziały, które wyszły z Warszawy. Były w lesie chojnowskim, to za Piasecznem jeszcze w stronę Góry Kalwarii. Z tego lasu chojnowskiego idą na Warszawę. To była grupa, jak dzisiaj wiemy, jakieś pięćset chłopa, która się dozbroiła troszkę i wszystko. Wśród tej grupy była kompania K1, ta, do której ja potem dołączyłem i już z nią byłem jakby do końca. Wtedy to w ogóle nie wiedziałem, że coś takiego istnieje. Oni również wracali do Warszawy. Dosyć dobrze się dozbroili, bo oni atakowali Wyścigi. Tam stała kompania SS, chyba szwadron czy kawaleria SS, nie wiem, co to była za jednostka, po naszemu kompania. Jak się dorwali do tych Niemców, to się dozbroili, tam w magazynach. Potem dostali łupnia i musieli się wycofać. Wycofywali się aż do tych lasów chojnowskich. Nawiasem mówiąc, największe straty w zabitych, kompania, jeśli chodzi o dzienne straty, poniosła na Wyścigach od razu pierwszego dnia. […] Nie pamiętam już tego mojego „Szczupaka”… Już nie wiem, co się z nim dalej stało, może poszedł gdzie indziej, znaczy został skierowany. Ja znalazłem się w jakiejś grupie, która szła naprzeciw tym przebijającym się do Warszawy żołnierzom. Nie wiem, z jakiej racji, ale już wtedy miałem karabin.
Musiałem być w jakiejś jednostce, prawda? Może w tej kompanii ochotniczej niektórym dawali karabin, nie mam pojęcia. Był to stary, niemiecki Manlicher, z wykopalisk tak zwanych, z trzydziestego dziewiątego roku. Miał obłupaną kolbę. Połowa tej kolby odpadła gdzieś, bo zgniła w tej ziemi. Ten Manlicher potem odżył gdzieś w latach siedemdziesiątych. W ogóle nie wiedziałem, że istnieje tak zwane środowisko „Baszty”. Był ZBOWiD i koniec, po wojnie Związek Bojowników. Nie wiedziałem, że istnieją jakieś środowiska, jakieś związki. Jak się dowiedziałem, że takie środowisko istnieje, to się zgłosiłem. Z powodów, o których teraz nie warto mówić, nie było tam nikogo, kogo bym znał. Była taka weryfikacja. Rozmawiał ze mną porucznik „Ran”. Mówi: „Powiedz, co pamiętasz?” Mówię: „Pamiętam, że przyszedłem do kompanii K-1 z karabinem Manlicher, co miał ułamaną kolbę”. „Już możesz więcej nie mówić, oczywiście”. On był zbrojmistrzem. Okazuje się, że on w całej kompanii K-1 był zbrojmistrzem, niezależnie od tego, że był dowódcą plutonu. Świetnie tę broń pamiętał. Dostała się w czyjeś inne ręce, ale ciągle w ewidencji była o tyle znaczna, że miała tę ułamaną kolbę. Tak to się wszystko zaczęło.
- W jakiś walkach brała pan udział w szeregach K-1?
No cały czas. Powiedziałbym, że ten okres do przyjścia K-1 do Warszawy, to [czułem] jakbym szedł jako mięso armatnie, a nie jako żołnierz. [Podobnie było może w] te pierwsze dni, tam z tymi „ukraińcami”, ale to nie były walki, bo człowiek był jak owca na rzeź przeznaczona. Dopiero, kiedy ci żołnierze się przebijali z tym lasów chojnowskich, to było jakby takie moje pierwsze duże starcie zbrojne z bronią w ręku. Już strzelałem, coś tam robiłem. Potem jak się przyłączyłem do tej kompanii K-1, to walki tej kompani i naszego pierwszego plutonu, praktycznie były prawie cały czas. Od czasu do czasu był jakiś dzień spokoju albo i nie, a szczególnie we wrześniu. Wrzesień to już była mordęga, w sensie takim fizycznym. Mało odpoczynku, ciągle gdzieś nas rzucano. Pluton był bardzo bojowy z dużym doświadczeniem, dobrze uzbrojony. Dobrze dowodzony, wiec dowództwo korzysta z takich i rzuca w różne miejsca.
- Oprócz tego Manlichera miał pan jeszcze jakąś broń w czasie Powstania?
Inną? Manlicher to jest przeżytek. Każdy marzy o lepszej broni. Jedni o dobrym karabinie, inni o pistolecie maszynowym, jakimś tam stenie czy innej broni, już nie mówiąc o erkaemie. Już nie wiem, z jakiej okazji, ale chyba właśnie jak przyszedłem do tego K1 i się okazało, że potrafię strzelać, to po prostu dano mi karabin. Oddałem swój Manlicher, a dostałem mauzera. Zresztą bardzo dobrego niemieckiego mauzera, który już ze mną przeżył cały okres Powstania. Skończył swoją karierę schowany na dachu, znaczy na strzesze, na ulicy Dolnej. Dziwnie zaczynałem i dziwnie kończyłem to Powstanie.
- Jak pan zapamiętał żołnierzy niemieckich z czasu Powstania?
Banda bandytów, jeśli można powiedzieć. Być może w ogóle człowiek na wojnie staje się takim czymś nieczułym, przestaje mieć sumienie, przestaje mieć wrażenia, bo ciągle się styka ze śmiercią, z jakimś bólem, ranami, z beznadzieją. Masz iść i walczyć, chociaż wiesz, że to jest bezsens. Wiesz, że idziesz na stracenie, ale musisz iść, nie masz wyjścia. Człowiek już nie wiem, czy twardnieje, ale obojętnieje na wszystko. Może u nich też był taki proces, przecież to byli ludzie, zwykli ludzie. Już nie mówię o tym, że było tam mnóstwo, nie wiem czy żołnierzy, ale przecież oni mieli rozkaz mordować ludność Warszawy. Po pierwsze, Niemcy to naród zdyscyplinowany. Być może uważali, że to jest racja, że trzeba wygnieść to robactwo polskie, które im przeszkadza. Mieli wśród siebie całą brygadę Dirlewangera, całą brygadę Kamińskiego. RONA to wszystko bandyci, zbrodniarze. Tacy autentyczni, nie żołnierze.
- Jak przyjmowała was ludność cywilna? Jaki miała stosunek do Powstańców?
Uważam, oczywiście są to moje refleksje popowstaniowe, że ludność cywilna zachowywała się wspaniale. Gdyby nie ta ludność cywilna, to Powstanie upadłoby drugiego dnia. Tak powiedzmy sobie uczciwie. Gdyby oni umyli ręce i nie próbowali wspomóc tych żołnierzy, to wszystko by poszło w diabły. To ludność cywilna budowała barykady, ostrzegała, karmiła... […] Miałem taki przypadek. Kiedyś jechałem na nasze uroczystości do parku Dreszera i kolega, który miał już w tramwaju na ręku opaskę „Baszty”, spotkał się z takim zarzutem: „To wyście spalili Warszawę”. To prawda, nie mogę powiedzieć, że to nie była prawda. Tak, to my zaczęliśmy ten proces, w wyniku którego Niemcy spalili Warszawę. Nie dokładnie my spaliliśmy, ale jakoś to tak było. Najlepszy przykład – Praga, Powstanie skończyło się czwartego sierpnia i przetrwała. Pytał pan, o ludność cywilną. Ludność zdecydowanie poparła Powstanie w każdym calu, w każdej sytuacji. Od rana do wieczora. Jasne, że w momencie, kiedy dostawali w skórę, kiedy były bombardowania, mordowania tej ludności, kiedy musieli wszystko rzucić i uciekać, to klęli Powstańców i wszystkich świętych. To jest normalka. Ja się nie spotkałem z jakimiś objawami wrogości, nawet obojętności. Jak się kończyło Powstanie, to muszę powiedzieć, że mnie i moich kolegów w pewnym sensie uratowała ludność cywilna. Nie chcieliśmy się poddać. Uważaliśmy, że będziemy walczyć dalej, ale walczyć dalej to znaczyło przetrzymać ten dzień. Rozejm był zawarty gdzieś o dziesiątej. Trzeba było więc przetrzymać cały dzień i w nocy próbować przepłynąć Wisłę, żeby się dostać do Berlinga. Tylko tak można było walczyć, bo jak inaczej? Inaczej bez sensu. Próbowaliśmy tak to zrobić, ale coś się nie udało. Ludność nas zatrzymała i mówi: „Panowie, w następnym budynku już są Niemcy, wszystkich wygarniają. Jak was zastaną w tych mundurach i z bronią, to was rozwalą”. Dzisiaj to rozumiem, zresztą wtedy też jakoś to człowiek wiedział. Na wojnie to się człowiek nie przejmuje, co on będzie gdzieś tych pięciu ludzi prowadził, strzeli w łeb i święty spokój. Kilka trupów więcej nie robi żadnej różnicy. I oni nas ostrzegli. Nie tylko ostrzegli, ale powiedzieli też, co zrobić z bronią. Karabin schowałem pod strzechą w takiej drewnianej chałupie gdzieś na ulicy Dolnej. Ciuchy nam dali, częściowo oczywiście. Dostałem takie gumiaczki, które potem w Stutthofie, gdzie trafiłem, zamieniłem na chleb. Nawet tak dalece dobrze wspominam ludność cywilną.
- Czy w czasie Powstania spotkał się pan z jakimiś mniejszościami narodowymi bądź cudzoziemcami walczącymi po stronie Powstania?
Mówi pan o Niemcach, Żydach? W naszej kompanii było kilku Żydów. Zresztą takich bardzo dziwnych, bo kilku było takich starszych mężczyzn, którzy służyli jako sanitariusze. Wyłącznie, żadna broń do ręki. Myślę, że dlatego że tej broni nie było, a może nie umieli. Nie wiem. W każdym razie oni znosili rannych, przenosili, pomagali służbom sanitarnym. Jeden z nich był bojowy. Taki Żyd robotnik, nie inteligent. Tamci to chyba bardziej inteligencja, a ten jeden to robociarz. On się skumplował z drugim Polakiem, który był byłym więźniem kryminalnym więzienia na Mokotowie. W czasie tych wszystkich historii udało mu się z tego więzienia uciec. O tym się nie mówi, bo to nie jest takie może ładne. Oni dwaj znaleźli się w naszej kompanii. Nie walczyli jakby po naszej stronie. Nie chodzili na wyprawy, za to co noc we dwóch chodzili na tyły niemieckie. Co noc czy rankiem przynosili albo broń, albo jakieś mundury, albo plecaki. Nie wiem, kogo. Prawdopodobnie zegarki niemieckie mieli po kieszeniach, bo już tych nie oddawali. W każdym razie tak wspomagali to nasze Powstanie. Ten Żyd, nie pamiętam, jak się nazywał, zdecydował się nie iść do niewoli, nie uciekał też razem z nami. Powiedział, że się schowa do kanałów. Nie wiem, co się z nim dalej stało. Nie pamiętam, żeby u nas byli jacyś Węgrzy, Słowacy czy Niemcy.
- Jak pan zapamiętał życie codzienne w czasie Powstania? Takie prozaiczne rzeczy jak higiena, spanie, zakwaterowanie?
W sierpniu to było nawet dosyć niezłe żarcie. We wrześniu już było źle, potem to już został sam sztuczny miód. Tego było dużo na Mokotowie. Mokotów zresztą to nie była dzielnica, szczególnie Sielce. Ja w ogóle wojowałem na Sielcach, jeśli pan się orientuje, gdzie są Sielce, chociaż przed wojną w ogóle nie znałem Sielc. W związku z tym nawet nie bardzo kojarzę, na których ulicach byłem. Niektóre tak, ale inne nie. Sielce były takim jakby ogrodem Mokotowa. Było dużo pól, jakieś pomidory… Kiedyś rannym zapragnęło się pomidorów. Ludzie ledwo żyją, pić, różne rzeczy. Wiadomo. Jedna z naszych sanitariuszek, „Kama”, która miała bardzo dobre serce, poszła po te pomidory, chodziła zresztą kilkakrotnie. Bardzo miło ją wspominam. Któregoś razu poszła po te pomidory i nie wróciła. Gdzieś ją Niemcy przyuważyli i zastrzelili na polu, bo ją odnaleźliśmy. Tak to jakoś tam było. Spanie – wwali się człowiek w barłóg i koniec. Jak jest łóżko to w łóżko, ale nie pamiętam, żebym spał w łóżku. Raczej gdzieś na podłodze na jakiś kołdrach czy na czymś. Jak się weszło do mieszkania, gdzie nie było lokatorów, to człowiek szukał, czy jest jakaś koszula albo inne majtki, żeby wyrzucić swoje zawszone i założyć te niezawszone. Taka prawda była.
- Jaka była atmosfera w pana oddziale? Czy z kimś szczególnie pan się przyjaźnił?
Tacy przyjaciele, najbliżsi koledzy, a może mówię najbliżsi, bo przeżyliśmy tę wojnę, to też jakoś człowieka wiąże, to byli chłopaki właśnie z Sielc. Jurek Walerych, robotnik, i Zygmunt Szczutkowski. […] Oni byli siedemnastolatkami, moje odpowiedniki. Jurek Kryński, piętnastolatek, zginął w ostatnich minutach Powstania. Nie mogę sobie do dzisiaj darować, że zginął. Może gdybyśmy… Ja to mówię, że nie wiadomo, czy nami kierowało tchórzostwo czy bohaterstwo. Jak chcieliśmy iść za tę Wisłę to z tchórzostwa, żeby nas Niemcy nie rozwalili, czy dlatego że czuliśmy się bohaterami i chcieliśmy wojować za ojczyznę. Taki dylemat ciągle we mnie siedzi, do dzisiaj. Właśnie wtedy, w czasie takiego rajdu, ten biedny Jurek Kryński został postrzelony. Lekarz go opatrzył, bo mieliśmy lekarza, Gruzina. O widzi pan, zapomniałem, był u nas Gruzin. Wcale nie… Obcy człowiek. Nazywał się Zelfigar czy jakoś tak. Kerimow. Lekarz radziecki, oficer, który się dostał do niewoli, z której uciekł i wędrował przez Polskę. Polacy go sobie podawali z rąk do rąk, dosłownie, a on szedł ciągle na wschód, bo chciał do swojego Związku Radzieckiego wrócić. Tak jakoś doszło, że go doprowadzili do lasów chojnowskich. Tam spotkał naszych żołnierzy, grupę uzbrojonych, większą grupę i się do nich przyłączył. Poszedł na Warszawę, wojować razem z nimi. Był naszym lekarzem kompanijnym, przeżył wojnę. Nie wiem, jak on w tym obozie jenieckim, czy jakoś inaczej. Nie był Żydem, więc to też mu [pomogło]. Z Żydami było gorzej, łatwo było sprawdzić, a u niego nie. Wiem, chyba był w obozie jenieckim. Po wojnie nasi koledzy go odszukali w Gruzji i postanowili pojechać do niego i wręczyć mu Warszawski Krzyż Powstańczy. Zawzięci byli i pojechali. Jak go odnaleźli, to on się bardzo ucieszył, ale powiedział: „Krzyż, broń cię Panie Boże! Nie, ja mam serdecznie dosyć tego wszystkiego, co przeżyłem, że byłem w AK i że byłem Powstańcem Warszawskim”. Jak się skończyła wojna, to on uczciwie wrócił do Związku Radzieckiego. Wtedy wzięto go za twarz, mówiąc delikatnie. Siedział gdzieś tam po gułagach, dobrze, że mu życia nie odebrano. Wyszedł. Mieliśmy więc takiego jednego Gruzina u siebie, zapomniałem o nim, bardzo fajny człowiek. Doktor Kerimow opatrzył tego naszego Jurka. Powiedział, że ma strzaskaną prawą łopatkę, bo dostał w plecy. Mówi: „Będzie żył, ale czy będzie władał ręką, to nie wiadomo”. Takiego rannego, opatrzonego, z wiedzą, że będzie żył, zostawiliśmy. Poszliśmy dalej. Sanitariuszki przeniosły tego naszego kolegę do szpitala. Szukałem go po wojnie. Po wojnie się dowiedziałem, że Niemcy, jak weszli do szpitala, to wszystkich rannych, którzy nie mogli wstać i wyjść, zastrzelili, między innymi tego biednego Jurka. Zginął ojciec, zginęła jego siostra i on. Trójka. Została jedna stara matka. Po wojnie odszukałem tę matkę, ale jak próbowałem jej powiedzieć, jak zginął Jurek, to ona mówiła: „Pan kłamie. A skąd – mówi – Jurek zginął, ale on rzucił się na Niemców”. Nie chciała uwierzyć, że jej syna zabito jak jakiegoś wściekłego psa, czy ja wiem co, jak coś niepotrzebnego. Chciała wierzyć, że zginął jak bohater. On i tak zginął jak bohater, naprawdę, tylko ona chciała inaczej widzieć to bohaterstwo. Powiedziałem: „Może pani ma rację”. Nie było sensu przecież wyprowadzać jej z równowagi i z takiego przekonania.
- Jak pan wspomina swoich przełożonych?
Dowódcą mojej kompanii był porucznik Wirski. On się chyba nazywał „Szlifierz”, ale nazwisko Wirski. W czasie mojej służby w tym oddziale, czyli mniej więcej półtora miesiąca, widziałem go raz. I to nie w walce. Przeszedł sobie przestrzelać pistolet, bo dostał colta, czterdzieści pięć, kowbojskiego. Widziałem go pierwszy i ostatni raz, nigdy więcej. Natomiast bardzo wysoko oceniam dowódców [plutonów]. Wszystkich, znaczy dowódców plutonów u mnie. Dowódca kompanii K-3, porucznik „Tośka”, bardzo bojowy, bardzo fajny facet. Dowódcy plutonów: „Tura”, który zresztą został kaleką na całe życie, „Kanta”, człowiek, który miał niesamowite szczęście żołnierskie. Może warto wspomnieć, bo nigdzie o tym nie jest napisane. Może warto, gdzieś zachować w pamięci. Otóż Niemcy… Może dam trochę taki podkład. Niemcy rozpoczęli dosyć silny nacisk na Sielce, aby uwolnić dla siebie już nie tylko brzeg Wisły, ale też ulicę Czerniakowską i ulicę Belwederską, które, mówiąc językiem żołnierskim, były drogami rokadowymi w stosunku do frontu, który się zbliżał i który w każdej chwili mógł ożyć. My blokowaliśmy i Czerniakowską, i Chełmską. W związku z tym, jak tylko zdławiono Stare Miasto, rzucono tutaj na Mokotów oddziały RONA, około siedem tysięcy żołnierzy. Między innymi właśnie po to, żeby oczyścić te ulice. Tych dróg rokadowych nie było z północy na południe, wszystkie były zablokowane przez Polaków. Tutaj toczyliśmy walki. Też brałem w nich udział, jeszcze przed tym takim jakby ostatnim ofensywnym uderzeniem polskim, na Łazienki. Duża grupa uderzała mniej więcej z ulicy Chełmskiej na Łazienki, miała się przebić do Śródmieścia. Niestety, nie dała rady się przebić, Niemcy byli silniejsi. Doszliśmy jednak do ulicy Podchorążych. Potem zaczęło się odwrotnie, Niemcy teraz zaczęli. Tak mniej więcej może pierwszego zaczął się nacisk Niemców na Sielce i na Czerniaków, ten południowy. Gdzieś pierwszego czy drugiego Niemcy zlikwidowali całą obronę Sadyby, fort na Sadybie, który cały się dostał w ręce niemieckie. Fort jeszcze do dzisiaj istnieje, tam jest obecnie muzeum. Próbowaliśmy trochę im pomóc, mówię o mojej kompanii. Wysłano nas w nocy na odblokowanie tego napięcia Niemców. Mieliśmy zniszczyć jakieś gniazda cekaemów, które były na fosie. Nie wiem, czy przez naszą nieudolność, czy przez złe rozeznanie, bo tego nie umiem powiedzieć, sami dostaliśmy się w ogień tych cekaemów, których nie zniszczyliśmy. Dwukrotnie próbowaliśmy. Tak trwały te walki i Niemcy jakby ciągle naciskali, coś musieli odpuścić, ale jakby ciągle parli do tego, żeby odblokować sobie te dwie ulice. Praktycznie Czerniakowska już prawie była odblokowana, już się usadowili na rogu Chełmskiej i Czerniakowskiej, czyli słynny klasztor Nazaretanek już był w tym czasie w ich rękach.
To był mniej więcej 14 września. Wracam teraz do tego „Kanta”, dowódcy plutonu. Niemcy atakują w dzień, to nas się rzuca przeciwko nim, aby gdzieś wzmocnić tych, którzy się cofają. Wiadomo jak to w wojsku. Byliśmy gdzieś w jakimś budynku mieszkalnym, może Chełmska 46, ale nie jestem pewny i rano… A, jeszcze dwunastego września straciliśmy naszego dowódcę plutonu, podchorążego „Tura”, który przez nieumiejętne dowodzenie swojego zwierzchnika dostał, ja tak uważam, dostał pociskiem ekrazytowym w kolano. Został kaleką na całe życie. Trzeba mu było odjąć tę nogę, przestał dowodzić. Pan Wirski, o czym nie skończyłem, przyszedł raz do nas, a cały czas siedział na tyłach. Nie wiem, czy to prawda, ale krążyła taka plotka, że on nie przychodzi na pierwszą linię, bo ma kobitę jakąś. Nie wiem, czy żonę czy nie żonę, przyszłą żonę, i tam, jak to mówią, klepie ją w wiadome miejsca. Żołnierze mają taki język, więc może to nieprawda. W każdym razie faktem jest, że go nie było i dowództwo praktycznie sprawowali dowódcy plutonów. Jednym z nich był „Ran” – dowódca II plutonu. Był ranny chyba ze dwa razy, „Ran” biedny. Wreszcie „Kant” objął dowództwo całej kompanii, bo „Kant” był dowódcą III plutonu. Jakoś tak nad ranem zawołał mnie i Jurka Walerycha i mówi: „Idziemy na Mokotów”. Wzywali go czy on coś tam potrzebował, żeby iść na Górny Mokotów z Sielc. Idziemy z Chełmskiej, przeszliśmy Belwederską, ostrzeliwaną bardzo silnie, jesteśmy na Dolnej, mniej więcej na wysokości Piaseczyńskiej, i nagle pach, pach, pach, jakieś strzały. Wszyscy padamy, ale wszyscy żyjemy z wyjątkiem „Kanta”. Został postrzelony i chciałem wreszcie powiedzieć, jakie miał szczęście. Pocisk wszedł mu z tyłu czaszki, w jakąś miękką część, nie znam się, a wyszedł przodem. Wyrwał kawał dziąsła, zęby, nos. Krew się tak lała, że nie wiedzieliśmy, nie umieliśmy mu poradzić, bo jak próbowaliśmy zatamować tę krew, to on się dusił. Dobrze, że sanitariuszki były blisko, przyleciały, pomogły. Odstawiły go do szpitala. Postawiliśmy krzyżyk, mówimy: „No koniec, z »Kanta« nic nie będzie. Taka rana…”. A skąd, proszę pana, chłop przeżył, wyzdrowiał, tylko miał [twarz], powiedzmy, zniekształconą, znak był. Spotykaliśmy się na [opłatku].
Tak że to bardzo różnie bywało. Taki był goniec nasz, „Sztyft” się nazywał. Młody chłopak, nie wiem, ile miał lat, ze trzynaście może. Dostał postrzał w twarz. Kula weszła mu tędy, wyszła z drugiej strony i cud następny, boski. Okazało się, że nieruszone zęby, nieruszony język, tylko dwie dziurki w policzkach. Prawdopodobnie, on też nie wie, biegł i krzyczał, a przy otwartej gębie ta kula po prostu przeleciała. Takie dziwne przypadki. Natomiast taki mój bardzo zaprzyjaźniony kapral „Zbyszko”, który w swoim czasie był prawie dowódcą kompanii (kompania miała już wtedy tylko dwadzieścia dwie osoby, bo już wszystko się wykruszyło), został postrzelony w Królikarni. Niemcy nacierali bardzo silnie, a my wycofywaliśmy się z tej Królikarni w biały dzień. Dostał postrzał w siedzenie. On był oczywiście zmartwiony, że jest postrzelony, a wszyscy mówili: „»Zbyszko« – to był jego pseudonim – co ty się martwisz? Popatrz, jak tobie świetnie! Sanitariuszki będą ci tyłek opatrywać, głaskać cię czy nie głaskać w tym miejscu. Resztę tego bajcu spędzisz w szpitalu. Żyć, nie umierać, nie to co my, ciągle pod ostrzałem”. Trochę więc taki uśmiechnięty trafił do szpitalika przy Królikarni. Po wojnie się dowiedziałem, że w pół godziny po dojściu do szpitala zmarł. Okazało się, że ten pocisk uszkodził mu coś w kręgosłupie. Nie znam się na tym. Tak że z tym szczęściem jest różnie.
Pytał pan o przyjaciół. Miałem też takiego przyjaciela, który miał pseudonim „Artagan”. Mietek Bonder się nazywał, starszy od nas. Miał pistolet vis. Nie miał karabinu tylko pistolet. Zawsze sobie z niego żartowaliśmy, bo ten pistolet, nie wiem jak to było możliwe, był taki, że jak się nacisnęło spust, to on strzelał jak karabin maszynowy. Wszystkie pociski z magazynku wystrzelał, co wcale nie było dobre, ale tak było. [„Artagan”] też przeżył prawie wszystko. Dwudziestego piątego września broniliśmy szkoły na Woronicza. Niemcy już nas tak zepchnęli z całych Sielc już w ogóle. Jak znaleźliśmy się na Woronicza, to już były ostatnie dni. Dwudziesty piąty września. Dwudziesty siódmy padł Mokotów. W którymś momencie zastąpił zabitego czy rannego kaemistę. Gdzieś tam w oknie strzelał z tego erkaemu do nacierających Niemców. Trzeba przyznać, mówiłem, że mordercy i bandyci, to prawda, ale na przykład wojsko niemieckie SS to trzeba im oddać ten wojskowy, że tak powiem, szacunek. To było bardzo dobre wojsko, świetnie wyszkolone, fanatyczne, że mordercy to druga sprawa. Waffen SS i SS to były dwie różne formacje, ja mówię o Waffen SS. To byli bardzo dobrzy żołnierze, świetnie wyszkoleni, fanatyczni i zawzięci, podobnie jak my, też tacy zawzięci. Na przykład szkołę na Woronicza atakowali w ciągu dnia siedmiokrotnie, raz weszli do szkoły do środka. Z trudem wyrzuciliśmy ich z tej szkoły, co prawda wspierani czołgami, ale to też. Wcześniej, 15 września była taka sama sytuacja, kiedy wycofywaliśmy się… A, zacząłem mówić o „Artaganie”, a przeszedłem do czegoś innego. Może najpierw skończę „Artagana”. W oknie strzelał z kaemu, zastąpił erkaemistę. W pobliżu stał czołg. Może go nie zauważył, może za późno, nie wiem, jak to było. W każdym razie pocisk czołgowy trafił w okno, przy którym stał schowany i strzelał. Został bardzo ciężko ranny. Urwało mu rękę, podobno, i nogę. Buchał tylko krwią, wszystko z niego leciało. Próbowaliśmy go zanieść na tyły, ale się nie bardzo udało i zmarł z upływu krwi. To były też prawie ostatnie dni Powstania. Wrócę jeszcze do tej, powiedzmy, zaciętości żołnierza niemieckiego. Kiedy Niemcy nacierali i doprowadzili wreszcie do oczyszczenia Czerniakowskiej, to szli zarówno od północy od Podchorążych, jak i od Czerniakowskiej w stronę Belwederskiej. Próbowali nas tutaj ścisnąć i zniszczyć. Polskie oddziały, po różnych historiach, dobrnęły wreszcie do budynku Chełmska 46. Również część naszego plutonu, wcale nie cały, bo to wszystko się kitłasiło. Dziś też stoi [dom pod] tym numer, chociaż ten budynek inaczej wygląda. Tamten był duży, czteropiętrowy. Broniliśmy go zawzięcie od jakiejś dziesiątej, może jedenastej w południe do dwudziestej czwartej w nocy. Naprzeciwko w ogrodzie (tam teraz są domy) stanęły dwa czołgi, które tak na przemian strzelały w nas. Dom dosłownie zmienił się w sito. Zawaliło się czwarte piętro, trzecie piętro, zawaliła się klatka schodowa z pierwszego piętra na parter. Trzeba było skakać z tego pierwszego piętra na parter. Raz się wdarli do środka, a na dole byli ranni i cywile. Wojna z esesmanami, którzy wdarli się do środka, to była na wszystko, co było. Na kolby, na bagnety, na noże, na ułamki cegieł, na wszystko, co człowiek miał pod ręką. Musiał ich wyrzucić. Zapamiętałem, ale może się mylę, że ci esesmani urządzali szturm dziesięciokrotnie. Są takie wersje, że dziewięciokrotnie. Może sobie coś dodałem. Ale to też nie był jeden szturm. Szli falami. Może byli po gorzale, bo to normalka. Każdy żołnierz, jak idzie do ataku, jest na bani. Nie ma trzeźwych żołnierzy w żadnej armii, niech mi nikt nie mówi. U nas jak nie było, to tylko dlatego że chłopcy byli za młodzi i nie wiedzieli, że coś takiego jeszcze można popić. Jak już wiedzieli, to też sobie pozwalali. Taka to prawda.
- Jak się dla pana zakończyło Powstanie?
Dwudziestego piątego byliśmy w tej szkole na Woronicza. Broniliśmy jej do wieczora, naprawdę. Ja tego nie pamiętam, ale zachowały się takie zapiski i wspomnienia, że nawet jak się wycofali wszyscy nasi żołnierze z Woronicza, to został jeszcze jeden z naszych kolegów, który przy świeczkach grał na fortepianie, żeby zmylić Niemców, że jeszcze ktoś jest w tej szkole na Woronicza, a już nie było nikogo. Wszyscy się w nocy wycofali, bo nie było możliwości obrony. Nie wiem, czy pan się orientuje, gdzie jest szkoła na Woronicza. Patrząc w stronę północy jest ulica Naruszewicza, Woronicza, równoległa do niej jest Naruszewicza, a następna jest Malczewskiego, potem jest Odyńca i Ursynowska. Dziś po prawej, czyli po wschodniej stronie Puławskiej stoją na tym odcinku domy, a za tamtych czasów były tam drzewa. W ogóle nie było żadnych domów. Wycofano nas na ulicę Naruszewicza, bo jeszcze była w naszych rękach. Można było [przejść] na drugą stronę Puławskiej, bo jeszcze jakoś to się udało. Częścią, gdzie były drzewa, w cieniu, poszliśmy na Ursynowską. Kiedy tam przechodziliśmy, to już widzieliśmy tam Niemców stojących z czołgiem na rogu Malczewskiego i Puławskiej. Słyszeliśmy ich rozmowę, jak mówią po niemiecku, gadają. Oni nas nie widzieli, bo byliśmy w cieniu drzew, a oni byli w świetle płonących budynków. To była taka sytuacja i to było już z dwudziestego piątego na dwudziesty szósty. Dwudziestego szóstego byliśmy na Ursynowskiej, trzymaliśmy tę Ursynowską, a Niemcy byli na Odyńca. Dzielił nas tylko park Dreszera. Wreszcie wieczorem zdjęto nas z tej Ursynowskiej i posłano na ulicę Wiktorską do ochrony włazów, ewakuacji. Klęliśmy jak w żywe kamienie, bo mówimy: „Taka jego mać, znów nas wykorzystują”, bo wiadomo, że my nie zdołamy wejść jako straż tylna. Straż tylna jest jak zawsze na stracenie. Potem, w którymś momencie wycofali nas z tej Wiktorskiej, przerzucili na Racławicką i tam zastał nas koniec Powstania. Tam się dowiedzieliśmy, że jest kapitulacja. Co robić? Wtedy się urodził pomysł, że na Dolnej ma się bronić rotmistrz „Garda”. Będzie się bronił do nocy, a w nocy się przebije za Wisłę. To my do niego. I polecieliśmy. W czasie tej drogi z Racławickiej, jak wskoczyliśmy właśnie w Dolną, został postrzelony piętnastoletni Jurek Kryński. Taki prawie mój brat, bo on się mnie trzymał jak starszego brata. Mam jakieś takie wyrzuty sumienia, że [zginął] może przez moją chęć walki, czy nie wiem, czego, a może tchórzostwo. Może gdybyśmy się nie ruszyli z tej cholernej Racławickiej, to może by żył. Nie wiadomo, tego nikt nie wie. Na tej Dolnej w którymś momencie zatrzymali nas, jak powiedziałem, cywile. Mówią: „Nie, bo tam są Niemcy”. Ukryliśmy już broń, zrzuciliśmy kombinezony, pamiętam, że dostałem na głowę jakąś czapeczkę z daszkiem i z takim pomponikiem na górze. Nie wiem, czy pan sobie przypomina. Nie, pan nie pamięta, pan jest za młody, nie może pan pamiętać. To były takie trochę żydowskie czapeczki. Dostałem taką czapeczkę, żebym nie wyglądał na wojskowego. Lotnicy albo artyleria przeciwlotnicza, bo z żółtymi wyłogami, ogarnęli nas i popędzili do Pruszkowa. Słychać było strzały po drodze. Trudno mi powiedzieć, czy strzelali do tych, co nie mieli siły i padli, czy po prostu [zabijali] kogoś dla przyjemności. Tego nie wiem.
W każdym razie znaleźliśmy się w Pruszkowie. Chyba na drugi dzień, to był dwudziesty [ósmy], wyszliśmy z Pruszkowa, a dwudziestego dziewiątego zostałem zanotowany z moimi kolegami w ewidencji obozu koncentracyjnego Stutthof. Już jako więzień. Między tym dwudziestym ósmym i dwudziestym dziewiątym musiałem do tego Stutthofu [dotrzeć], jakoś powinni mnie tam dostarczyć. Nie wiem, kiedy wyjechaliśmy z tego… Może to był dwudziesty ósmy w dzień na przykład, a w nocy dojechaliśmy. W tym Stutthofie […] byłem uwięziony razem z moimi kolegami. Z tych, którzy przeżyli, byli: Zygmunt Szczutkowski, Jurek Walerych i jeszcze taki Julian Myśliwiec, który był w saperach, ale potem do nas jakoś dołączył. Był od nas młodszy. Trzymał się nas, starszych chłopaków, jako ten młodszy braciszek. Też w tym Stutthofie byliśmy razem. Udało nam się przeżyć. Udało nam się również przeżyć ewakuację morską ze Stutthofu i zamiast być oswobodzonym przez wojska radzieckie w maju czterdziestego piątego roku, to zostaliśmy oswobodzeni przez Kanadyjczyków trzeciego maja, ale pod Lubeką. Co też nie było takie złe. Wtedy się już zakończyła ta gehenna obozowa i w ogóle wojenna, nie tylko obozowa. Ci dwaj moi koledzy nie wrócili. Julek Myśliwiec i ja wróciliśmy pierwszym transportem, jaki szedł do Polski. Nawiązałem korespondencję i wiedziałem, że jest matka. Matka nic nie wiedziała o ojcu. Dowiedzieliśmy się po wojnie, że ojciec jako żołnierz (był w stopniu podporucznika czasu wojennego, bo wątpię, żeby miał jakieś specjalne przeszkolenie oficerskie), nie wiem jak, podobno brał udział w ataku na aleję Szucha, został ranny. Niemcy wyciągnęli go rannego z domu Puławska 1 i gdzieś między piątym a siódmym sierpnia rozstrzelali wraz z grupą innych mieszkańców i spalili tam, gdzie dzisiaj jest Urząd Rady Ministrów. Tyle wiemy o ojcu. Nawet nie wiemy dobrze, gdzie są jego prochy.
- Kiedy pan wrócił do Polski?
Pierwszym transportem, czyli drugiego [grudnia]. Mam nawet na to dokument. Drugiego grudnia 1945 roku. Tak że nie czekałem ani dnia i chcę powiedzieć, bo czasami mnie o to pytają, nikt nigdy mnie nie prześladował, że byłem w Armii Krajowej. Wszędzie pisałem, dlaczego nie? Zresztą mój kolega ze szkoły, który też walczył w „Baszcie”, Mietek Janusik, wyszedł [z Powstania] z ludnością. Nie, on był ranny i został w szpitalu. W związku z tym od razu się dostał, że tak powiem, we władzę radziecką. Rosjanie go oswobodzili od Niemców. Jak go spotkałem po wojnie (raz się spotkaliśmy w czasie Powstania), byłem ciekaw, jak z nim było. Mówił mi, że absolutnie się zgłosił, ujawnił i po tym porozumieniu „Radosława” z władzami przez jakiś okres, nawet dosyć długo, musiał się zgłaszać na milicję, że jest, nie uciekł, nie wiem, do lasu. Nie mam pojęcia, po co to było. Ale mówi: „Potem coraz rzadziej, coraz rzadziej, wreszcie machnęli na mnie ręką i miałem święty spokój”. Tak że to różnie bywało. Niektórzy oddali głowę, a innym się nic nie działo. Różnie, jak na wojnie.
- Gdyby pan spróbował podsumować Powstanie, to czy wywarło ono wpływ na dalsze pana życie, na postawę życiową?
Nie wiem. Ja czasami... Na pewno jedno jest może oczywiste. W mojej rodzinie, a mam pięcioro wnuków, dorosłych (czterech chłopaków, jedna dziewucha), już nie mówię o prawnukach, bo to jeszcze dzieciaki, nie ma, jak to się mówi, kultu broni. Nie ma kultu wojowania. Oni wiedzą, że dziadek dostał łupnia zdrowego. Nigdy nic, jak to mówią, z tego nie miał. Bo taka prawda. Nikt mnie nie pochwalił, znaczy nikt mnie nie uderzył może, ale też i nikt specjalnie mnie nie pochwalił. Żadnych przywilejów z tego tytułu nie mam. Może nie powinienem oczekiwać, ale też i prawda, że nie miałem. Natomiast tamten czas odebrał mi trochę zdrowia, bo jestem uznawany, to się dawniej nazywało inwalida wojenny, za poszkodowanego, osobę represjonowaną. Tak to pięknie, ale to są te same uprawnienia. Gdzieś tam na tym zdrowiu jakiś jest szwank. Nie ma więc tego kultu ani broni ani wojowania. Nie wiem, czy to ja, czy to może żona, może dzieci doprowadziły do tego, że absolutnie moi wnukowie nie interesują się tamtym okresem. Może i dobrze. Nie wiem. Interesują się pracą. Natomiast nie obchodzi ich jakby uzyskiwanie… Nie, nie uzyskiwanie. Nie obchodzi ich wojowanie. Z bronią w ręku, to wszystko, śmierć, smród wojny, okropny smród wojny. Jedna z przyczyn, dla których nigdy nie chciałem się dać nagrywać, bo teraz znów kobiety mnie złamały, tak jak i w Stutthofie, to było to, że w moim przekonaniu tego nie można oddać. Tego nie oddaje ani książka, ani opowiadanie, ani film. Nic. Chociażby to, że nie ma tego smrodu. Rozumiemy się? Film pokaże obraz. Nawet zresztą bardzo fajny film ten „Powstanie Warszawskie”. Byłem, oglądałem, to jest autentyk, ale on też nie pokazuje jakby szczegółów walki, bo praktycznie tam nie ma… Mimo wszystko pokazuje to, co się dzieje wokół. Ale tego wyczucia nie ma w żadnym filmie. Może kiedyś to zrobią, ale wtedy chyba nikt do kina nie przyjdzie. Tak to jest.
Warszawa, 14 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadził Grzegorz Iwański