Alina Barbara Turlej
Nazywam się Alina Barbara Turlej z domu Jakubiak, urodzona w 1934 roku.
- W jakiej dzielnicy była pani podczas Powstania?
Byłam na Mokotowie, a potem byłam w Śródmieściu. Ponieważ Powstanie nas spotkało na mieście tego dnia, to znaczy w granicach południowych poszliśmy do taty zanieść mu obiad, a tata pracował w „Kolorowej”, róg Brackiej a Żurawiej...
- Przepraszam, do tego momentu dojdziemy później, jak będziemy rozmawiały o Powstaniu. Czyli była pani w dzielnicy Śródmieście, tak?
Śródmieście, tak.
- Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym, gdzie się pani urodziła?
Urodziłam się w Warszawie 2 kwietnia 1934 roku. Ochrzczona byłam w kościele Świętego Michała na Mokotowie, a urodziłam się na ulicy Żelaznej. Potem przenieśliśmy się na ulicę Puławską i po prostu tam żeśmy mieszkali do czasu wybuchu wojny, II wojny światowej.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Tak, miałam młodszego brata, Ryszarda, który jest młodszy ode mnie o trzy lata.
- Czym się zajmowali pani rodzice?
Ojciec był kelnerem, pracował w renomowanych restauracjach takich jak „Polonia”, „Bristol”. A potem pracował, już pod koniec wojny, oczywiście przed Powstaniem Warszawskim, w „Kolorowej”.
W czasie okupacji najdłużej pracował w „Polonii”.
- Też jako kelner, w swoim zawodzie?
Tak, jako kelner, w swoim zawodzie.
- Kiedy wybuchła II wojna światowa, miała pani pięć lat. Proszę powiedzieć, czy zapamiętała pani 1 września trzydziestego dziewiątego roku? Czy byliście wtedy państwo w Warszawie?
Byliśmy w Warszawie, mieszkaliśmy na Puławskiej, ale wtedy takie były naloty w tej dzielnicy, że przenieśliśmy się na pewien okres do babci, która mieszkała na Grójeckiej, tam było bezpieczniej. Tak jak zapamiętałam z opowiadań mamy, to właśnie mieszkaliśmy długi czas potem na Grójeckiej. Potem z powrotem wróciliśmy do swojego mieszkania i tam mieszkaliśmy do czasu Powstania.
- Jak pani zapamiętała 1 września? Czy ma pani jakieś obrazy, wizje czy nic?
Specjalnie nie mam.
- Proszę powiedzieć, czy pani odczuwała lęk?
Lęk odczuwałam naturalnie, bo były bombardowania. Nasz dom wtedy, że tak powiem, nie ucierpiał, ale inne domy były już zburzone.
- A jak rodzice starali się panią i brata, który był jeszcze młodszy…
Ochraniać.
- Właśnie, chronić przed strachem?
No więc rodzice, jak zapamiętałam, może to trochę śmieszne, ale zakrywali okna pierzynami, żeby kulki się nie przedostały czy inne odłamki do mieszkania.
- I nic pani więcej oprócz tego nie zapamiętała?
Nie pamiętam. Tata cały czas pracował, mama zajmowała się domem, nami, wychowaniem nas. I tak było.
- Nie chodziła pani do przedszkola?
Do przedszkola nie chodziłam.
- Kiedy pani zaczęła chodzić do szkoły?
Do szkoły od razu poszłam do drugiej klasy, dlatego że umiałam już czytać i pisać i po prostu nauczyciele powiedzieli, że nie muszę chodzić do pierwszej klasy z uwagi na to, że mam już wiadomości takie, że kwalifikowali mnie do drugiej klasy.
- W którym roku pani rozpoczęła naukę?
W czterdziestym drugim roku rozpoczęłam naukę. No i to było szkoła [numer] 98, w alei Szucha, tam gdzie było Gestapo, tylko oczywiście nie na tej samej ulicy, ale to była szkoła 98. Wtedy dyrektorem był Bugajski.
- Jak pani tę szkołę zapamiętała?
Zapamiętałam tę szkołę bardzo dobrze, z tej racji że miałam i otoczenie dobre, i koleżanki. No i oczywiście potem w trzeciej klasie poszłam do I Komunii, bo tak wtedy było.
- Czyli bezpiecznie się czuła pani w tej szkole?
Bezpiecznie, mimo wszystko, mimo że po prostu przechodząc tą ulicą w ogóle, to legitymowali nas, że tak powiem, znaczy legitymacje sprawdzali nam.
Niemcy sprawdzali, tak. No widziałam dużo, że tak powiem, i łapanek…
- A jeszcze proszę powiedzieć, czy panią ktoś z dorosłych odprowadzał do tej szkoły, czy chodziła pani sama?
Nie, chodziłam sama. Ja chodziłam sama, dlatego że mama miała inne obowiązki. Miałam młodszego brata, musiała się zajmować i tak dalej, więc ja chodziłam sama. Potem brat chodził do przedszkola i ja go, że tak powiem, odprowadzałam, ewentualnie przyprowadzałam do domu, to też miałam taki obowiązek.
- Gdzie się mieściło przedszkole?
To przedszkole mieściło się gdzieś dalej na Koszykowej, tak że to było gdzieś w oddaleniu i ja, przechodząc przez Aleje Ujazdowskie, wiele razy widziałam łapanki.
- Proszę opowiedzieć, co pani robiła w takich sytuacjach, jak pani reagowała?
Właśnie chciałam powiedzieć w tym miejscu, że po prostu kiedyś była taka łapanka, że nawet dzieci zabierali. A ja wtedy nie miałam akurat legitymacji, bo zostawiłam legitymację z książkami w domu.
To był rok przed Powstaniem Warszawskim, czterdziesty czwarty rok.
- Czyli miała pani wtedy dziesięć lat?
Tak, dziesięć lat. No i właśnie taka była sprawa, że doszłam do jednej z pań, która mówiła po niemiecku, a druga z nią, która szła, mówiła po polsku, więc mówię, może się dogadam. I ponieważ Niemcy sprawdzali dokumentację, no to ja poprosiłam, żeby powiedziały, że jestem ich córką. No bo nie miałam innego wyjścia, bo nie miałam dokumentu.
Sama wymyśliłam, tak. I po prostu jedna z nich mnie wzięła z rękę, a potem to już tak się odbyło, że one pokazały swoje legitymacje i odeszłyśmy, a ja wróciłam do domu. One mnie jeszcze odprowadziły kawałek.
- Jakie jeszcze łapanki widziała pani?
No to były na przykład na ulicy Puławskiej też tak samo różne łapanki i w tramwaju, którym nieraz jeździłam, bardzo często jeździłam.
No, i z mamą, i z ciocią, i z ojcem jeździłam.
- I jak się pani rodzina w czasie tych łapanek zachowywała? Chowaliście się gdzieś?
No tak, oczywiście, wtedy był taki popłoch w ogóle... Ale całe szczęście, że tata mój znał język niemiecki, bo musiał znać – będąc kelnerem w takich lokalach, musiał znać – no i po prostu, ponieważ dobrze operował niemieckim, to zawsze jakoś to, że tak powiem, uchodziło na sucho.
- Czy oprócz łapanek była pani świadkiem jakichś drastycznych sytuacji na ulicach Warszawy, na przykład rozstrzeliwań?
Rozstrzeliwań to nie, tylko potem w późniejszym czasie, kiedy było Powstanie, to byłam świadkiem, bardzo dużo. A tak to raczej jak wychodziłam, to wychodziłam z rodzicami i wtedy kiedy było spokojnie. Przeważnie, że tak powiem, moim miejscem na spacery były Łazienki, ewentualnie park Staszica i wtedy właśnie tam było spokojnie, mimo że Niemców było bardzo dużo, ale było spokojnie.
- Czy była pani uczona przez rodziców albo przez szkołę, jak należy się zachowywać wobec Niemców, jak dzieci powinny się zachowywać?
Specjalnie nie. Nie miałam takich wiadomości, jak się zachowywać.
- Wróćmy jeszcze do pani szkoły. Czy w szkole było harcerstwo? Czy należała pani do harcerstwa?
Było harcerstwo, ale ja jeszcze nie należałam wtedy do harcerstwa. Dopiero do harcerstwa należałam po okupacji.
- A co pani jeszcze z tej szkoły zapamiętała, na przykład nauczycieli, którzy wyjątkowo się jakoś zapisali w pani pamięci, czy kolegów, koleżanki?
Zapamiętałam na przykład tego dyrektora, bo jak wiadomo, on właśnie był autorem tej pieśni harcerskiej, także modlitwy harcerskiej.
- Ale wtedy jeszcze pani tego nie wiedziała.
No nie wiedziałam, oczywiście.
- No właśnie, a czy dla pani jako dziecka wyróżniał się czymś oprócz tego, że był dyrektorem? Czy miał jakiś szczególny stosunek do dzieci?
Miał szczególny stosunek do dzieci, bo był bardzo dobrym człowiekiem, był dobrym pedagogiem i po prostu umiał podejść do młodzieży.
- To może przejdźmy teraz do Powstania. Bo jeśli chodzi o okupację, to nie ma pani więcej jakichś wspomnień, którymi chciałaby się pani z nami podzielić?
No specjalnie nie mam takich wspomnień.
- Jest 1 sierpnia 1944 roku. Gdzie jest pani i pani rodzina?
Więc 1 sierpnia czterdziestego czwartego roku pamiętam jak dziś. Mama poszła na rynek, kupiła ogórki i po prostu chciała zakisić te ogórki, ale nie było kopru, nie mogła dostać i mówi: „Idziemy do taty, zaniesiemy mu obiad i po prostu później pójdziemy na działki”, które mieszczą się na ulicy Polnej.
- Proszę przypomnieć, gdzie tata wtedy pracował?
Pracował wtedy róg Brackiej a Żurawiej, w [restauracji] „Kolorowej”. To była taka duża kawiarnia, bardzo elegancka i zapamiętałam, że były bardzo dobre ciastka. I właśnie tata, ponieważ wziął od nas obiad i myśmy nie chcieli siadać przy stolikach, bo były zapełnione te stoliki, bo zawsze było dużo gości, między innymi Niemców też, bo oni mieli tam osobny pokój, no więc żeśmy, że tak powiem... A było już coś, taki był popłoch, widzieliśmy, ludzie gdzieś przemieszczają się, taka nerwowość była.
- Czyli to były takie godziny popołudniowe?
Popołudniowe, właściwie w samo południe, można powiedzieć. No i ponieważ myśmy byli już po wcześniejszym obiedzie, więc nie chcieliśmy tam siadać i tata wyniósł nam ciastka, które były elegancko zapakowane, po prostu bardzo taki ładny sznureczek był, nawet patyczek był w środku. No i jak potem żeśmy zjedli (wiem, że były ptysie, zapamiętałam, bardzo pyszne), usiedliśmy tam właśnie na placu Trzech Krzyży i tam jest szpital dla głuchoniemych i takie tam były ławeczki. Tam żeśmy usiedli i potem te ciastka żeśmy skonsumowali. No i taka była sprawa, że rozstaliśmy się z tatą, nie wiedząc, że zobaczymy go dopiero za dobry rok.
No i po prostu mama się udała w kierunku Polnej z nami i poszłyśmy tam. Ale ludzie coś z tych działek zaczęli uciekać. Mama się pyta „A co?”. – „A, no bo coś się będzie zaraz działo”. Ale mama była zupełnie nieświadoma tego. No i potem, ponieważ osoby już mówią, proszą, żebyśmy się schowali. Tam były jakieś altany, ale nie było takiej możliwości i żeśmy pod jakiś wózek weszli. I rozległy się strzały. To już właśnie dochodziła godzina siedemnasta, godzina „W”. (Teraz tak ją nazywamy, przedtem też, ale ja jako dziecko to jeszcze nie myślałam, że to jest godzina „W”). No więc strzały były niesamowite i myśmy, że tak powiem, skuleni siedzieli tam. No ale dokąd można siedzieć? Przecież Polna to jest blisko naszego domu, Puławskiej 17, koło Rakowieckiej, więc naprzeciwko Rakowieckiej. Więc po prostu żeśmy wyszli w końcu. Troszkę się stała cisza, więc mówimy: „Możemy iść do domu”. My wychodzimy, a tam jest pełno trupów już na ulicach, szkła jest dużo, w ogóle budynek jeden zniszczony, drugi. I mama się strasznie przeraziła, jak my dojdziemy. Nagle jedzie czołg niemiecki z Niemcami i lufy skierowane są w kierunku nas. Pamiętam, mama nas trzymała za ręce, była w środku. No i Niemcy mówią:
Hände hoch (ręce do góry). Więc mama nas puściła, ręce do góry i mój brat też. A ja po prostu dziwnym trafem... Bo nie mogłam jednej ręki podnieść do góry, bo miałam torebkę, która była zawsze moją ozdobą, jak wychodziłam, i lalkę, no więc tę lalkę trzymałam kurczowo, tę torebkę w jednej ręce, a drugą podniosłam do góry. I nie wiem, czy to oni odebrali jako ukłon w [swoim] kierunku, nie mam pojęcia. Potem mama powiedziała, że ja uratowałam chyba sytuację, no bo nie zastrzelili nas. Lufy był skierowane i mama mówi, że chce iść w tamtym kierunku, a oni mówią, że nie, znaczy po niemiecku –
Halt! Halt! – i wskazali nam drugą drogę. I tak nas prowadzili aż do kościoła Zbawiciela.
- Czy oprócz pani rodziny było jeszcze dużo innych osób, które Niemcy zatrzymali, czy tylko wasza trójka?
Nie, tylko nasza trójka była. A tak to już masę było trupów i w ogóle. I po prostu my byliśmy zaskoczeni, no po prostu rozradowani. To jakaś opatrzność boża była, że nas nie zabili, prawda. No i właśnie myśmy się skierowali wtedy do kościoła Zbawiciela, a tam były też zamknięte drzwi, tam ludzie byli i po prostu w tym momencie, kiedy myśmy stanęli, mama z nami, trzymała nas za ręce, i ci Niemcy, i w ogóle jakoś wszyscy przestali strzelać. No po prostu ja nie wiem, jakbyśmy byli jakimś płaszczem otoczeni, nie wiem, cud wtedy się stał. No i myśmy przeszli, po prostu przebiegli, mama z nami na drugą stronę, w kierunku Mokotowskiej. I puka mama do takiej bramy, otworzyli nam tę bramę i tam żeśmy zostali aż chyba do 15 sierpnia. Do 15 września, przepraszam, do 15 września tam byliśmy. W ogóle obce osoby nas przygarnęły, bo przecież żeśmy [byli] tak jak stali, nie mieliśmy swoich rzeczy na zmianę, [więc] dali nam ubranie, dali nam jeść...
- Czy pamięta pani, jak ta rodzina się nazywała?
Ta rodzina się nazywała... nazwisko ich Bobkowscy. Ja w ogóle wiele razy chciałam ich odnaleźć, no ale niestety na pewno zginęli. Zapamiętałam bardzo dobrze, bo się zaprzyjaźniłam z ich synem, który był harcerzem, miał wtedy szesnaście lat i właśnie dużo rzeczy na tej własnej barykadzie robił. On miał właśnie tę opaskę biało-czerwoną i on tam po prostu cały czas pomagał i myśmy jemu też pomagali.
- Czy pani widziała budowę barykady?
Tak, ja byłam na barykadzie.
- Proszę o tym opowiedzieć.
Tak, więc po prostu cały czas mama moja też pomagała, uczestniczyła, bo środki opatrunkowe... Bo przecież masę było i rannych i trupów i po prostu mama moja była bardzo dzielna, bo naprawdę pomagała. My tam nie wiele, no bo jako dzieci siedem lat i dziesięć lat, no ale też nie spaliśmy, jak to mówią, tylko cały czas żeśmy czuwali nad tym.
- A proszę powiedzieć, jak sobie wy jako dzieciaki radziliście z tym otoczeniem, z tymi zabitymi osobami, z tym chaosem w około?
Dla mnie po prostu początkowo bardzo to, że tak powiem, okropność była. Dla mnie i mojego brata również, co się później okazało, w późniejszych latach (ale to dalej powiem), że po prostu byliśmy bardzo znerwicowani. Wiele razy było tak, że odłamki nawet nas raniły, bo jak żeśmy wychodzili... Mama nam nie pozwoliła, ale trudno było nie wychodzić w ogóle, bo [jak] cały czas w piwnicy być. Pamiętam, jednego razu było tak, że myśmy stali przy oknie i było bombardowanie bardzo duże, między innymi na ten dom też. No i tam, ponieważ bodajże tam było sześć albo siedem pięter, więc zostały w ogóle zburzone te piętra górne i tam osoby, które wchodziły, to były zabite. No a nas tylko odłamki poraniły i dziecko, które było, zapamiętałam, właśnie w tym domu, takie malutkie, w kołysce, to zostało po prostu też zabite. Nie wiem, czy to ten huk, czy ten odłamek zabił to dziecko. Wiem, że tam w ogóle żeśmy ciągle widzieli pogrzeby. To znaczy nie było miejsca już, [żeby] chować tych ludzi na podwórku. Zapamiętałam to, że…
- Jak te pogrzeby się odbywały?
Pogrzeby się odbywały przeważnie nocą i mama się starała, żebyśmy w tym nie uczestniczyli, no ale dzieci są bardzo ciekawe i wszystko chcą wiedzieć, prawda. Pamiętam jeszcze taki moment, że w jednej rodzinie właśnie matka została zabita i te dzieci strasznie płakały, ojciec również przeżywał to. I nie mieli co jeść i tak samo my też – wiele dni było, że nie było co jeść w ogóle – i postanowił ten ojciec zabić psa.
Tak, ich psa. Nie wiem, czy te rzeczy też żeśmy jedli, ja już sobie nie mogę [przypomnieć]. Wiem, że były zupy potworne, które nie chciały przejść przez gardło, ale trzeba było jeść, żeby żyć.
- Czy w pogrzebach uczestniczył kiedykolwiek jakiś ksiądz?
Nie, akurat tam nie było księdza, ale krzyż jakiś zawsze był, z patyków postawiony.
- Czy może była jakaś msza któregoś dnia?
Więc chciałam powiedzieć, że tam w tym domu Mokotowska 14 nie było takiego ołtarzyka, z tym że każdy miał u siebie w domu mały ołtarzyk. To znaczy ci państwo, co myśmy tam u nich byli, to byli ludzie wierzący, więc mieli obrazy i myśmy się po prostu modlili wiele razy. Potem to już nie było takiej możliwości, bo byliśmy cały czas w piwnicy. No i taka była sprawa raz, właśnie tak jak już wspomniałam, że gdzieś koło 15 września właśnie musieliśmy być ewakuowani, przenieśli nas na Skorupki.
Po prostu osoby, które cały czas walczyły, ci Powstańcy z biało-czerwonymi opaskami mówili, żebyśmy opuścili ten budynek, że jesteśmy w niebezpieczeństwie. I po prostu w nocy żeśmy przenieśli się właśnie na Skorupki. I tam właśnie był ołtarzyk na podwórku. Tam również w drugiej oficynie operowali osoby, które były ranne, i myśmy byli świadkami tego. Ponieważ to było na parterze, więc chmara dzieci przez te okna obserwowała, widziała ręce, zmasakrowane twarze, poobcinane ręce, poobcinane nogi, dużo krwi przy tym. I po prostu nie wiem... akurat się znaleźli lekarze, którzy operowali, pielęgniarki, mam wrażenie, że z osób cywilnych, nawet nie pielęgniarki, tylko osoby młode, które mogły patrzeć na krew i pomagać ludziom. Tak że wiele razy myśmy to widzieli. I tam [byliśmy] do końca Powstania, do października, a w pierwszych dniach po prostu żeśmy opuścili Warszawę.
- Czy zapamiętała pani jakiegoś Powstańca, który szczególnie się zapisał w pani pamięci?
Ja tylko zapamiętałam, tak jak mówię, tylko tę rodzinę Bobkowskich i tego ich syna, który miał szesnaście lat.
Wojciech. Kilka razy byłam już właśnie w Polskim Czerwonym Krzyżu, bo starałam się ich odnaleźć. Ale niestety nie wiem, może są za granicą, może zginęli. Nie wiem, co się z nimi stało, z uwagi na to, że jak żeśmy wyruszyli właśnie z tego Skorupki, każdy poszedł w swoją stronę. A ponieważ mama nie miała co zabrać, bo miała tylko nas dwoje, nie miała żadnych ciuchów, tam coś mamie dali na zmianę, jakieś rzeczy, łaszki. No więc jak żeśmy wędrowali, no to przede wszystkich wychodząc z Warszawy, zamarzyłam, żeby zjeść ziemniak czy chleb. To było moim marzeniem. Nie ciastka, które jadłam kiedyś, wspaniałe ciastka z „Kolorowej” i wspaniałe rzeczy, które tata starał się nam przynosić. Bo wiem, że były też i z marcepanem, piękne rzeczy i w ogóle wtedy wedlowskie, chociaż później nie było ich wcale...
- Proszę powiedzieć jeszcze o tym wyjściu z Warszawy, bo mówi pani, że każdy poszedł w swoją stronę, to znaczy, że Niemcy was nie wyprowadzali? Jak to się stało?
Nie, wyprowadzali nas Niemcy, ale po prostu nas, że tak powiem, tak ordynarnie gnali, więc mama nie miała tyle siły z nami, bo podobno była bardzo chuda, wychudzona, tak jakby w ogóle wyszła – co mówili później, rodzina, jak ją zobaczyła – po prostu jeden szkielet. Bo to, co miała, to nam oddawała, żebyśmy my, po prostu, tak że trzeba było ją specjalnie odżywiać później, to, co pamiętam. No ale dobrzy ludzie też się zainteresowali.. Bo właśnie chciałam powiedzieć, taka była sprawa, że mama uciekła z tego Pruszkowa, bo nas mieli właśnie…
- Jak dostaliście się do Pruszkowa? Pieszo?
Pieszo, cały czas pieszo żeśmy szli. Tak że byliśmy bardzo zmęczeni i przespaliśmy noc tam i na drugi dzień mieli nas rozłączyć, dzieci osobno, kobiety osobno i ojcowie osobno, mężczyźni.
Tata nie był z nami. Chciałam jeszcze wspomnieć, co było z tatą. No więc tata, kiedy Powstanie wybuchło o siedemnastej, no więc oczywiście została zbombardowana tam na tej Brackiej też ta kawiarnia i musiał wyjść. A ponieważ schował się też tak samo, więc w nocy czołgał się do swojego domu na Puławskiej. No i oczywiście przyszedł do domu, nie zastał nas, otworzył drzwi, więc uważał, że myśmy zginęli. No ale jeszcze jakaś nadzieja tkwiła, że może gdzieś tam żeśmy się zatrzymali, więc wszystkie rzeczy, które mógł wynieść, może nie wszystkie, ale potrzebne jakieś, no to wyniósł do piwnicy. I nie miał czasu się nawet położyć spać, a ponieważ był rozebrany, bo był bardzo poraniony przez te szkło, jak się czołgał, w ogóle, więc zdążył się tylko umyć i przebrać i Niemcy kazali zaraz wychodzić mężczyznom. Więc on po prostu nie zdążył się ubrać, tylko był w piżamie i wyszedł w rannych pantoflach. I tak go zabrali na Rakowiecką. Potem go wywieźli do Plauen i do Frankfurtu nad Menem. I tam był aż, zdaje się, we Frankfurcie, do października czterdziestego piątego roku. Ich wyzwolili nie Rosjanie, tylko Amerykanie. I mój tata, ponieważ nie miał się w co ubrać, oczywiście nie miał pasiaku żadnego, ale miał tylko takie inne robocze ubranie... No ale po prostu dali mu Amerykanie ubranie i starał się wrócić do nas. Dowiedział się, że żyjemy, ponieważ tak się stało, że uciekając z Pruszkowa, mama kierowała się w kierunku Tarczyna, ponieważ tam mieliśmy rodzinę. I oni nas przygarnęli, dali nam też spanie, jedzenie. I poszukiwała nas przez Czerwony Krzyż ciocia, siostra taty, która mieszkała w Częstochowie. No i jak się okazało, Czerwony Krzyż wskazał, że my żyjemy i jesteśmy pod Warszawą, w Tarczynie. No i oczywiście wtedy nas ciocia ściągnęła do siebie do domu. To był grudzień czterdziestego czwartego roku.
- Jeszcze bym tylko chciała, żeby pani zechciała powiedzieć o samym wyjściu z obozu w Pruszkowie. Jak to się odbyło?
Przede wszystkim to się tak odbyło, że jeszcze była... Ponieważ to był już październik, więc dzień był coraz krótszy, noc była dłuższa i mama nas obudziła w środku nocy, żebyśmy wyszli. Oczywiście jak to dzieci śpią, myśmy spali gdzieś tam na stogu siana, przy nas spało wiele osób, więc to były osoby i starsze, i małe dzieci, i psy, i różne, różne, przeróżniaste. W ogóle tam był cały galimatias, każdy jeden przy drugim spał. Po prostu to się nie dało w ogóle opowiedzieć – warunki okropne, brud, smród i ubóstwo, no ale jakoś się oddychało. No i mama mówi, żebyśmy powiedzieli, że po prostu idziemy do ubikacji, po cichutku. No więc jak to dzieci, to tam komentarze, że jesteśmy śpiące... Mama usłyszała, że będą nas rozdzielać, więc w jej umyśle zaświtała myśl, że trzeba coś zrobić. No i po prostu wyszliśmy, zapytaliśmy się Niemca, czy możemy iść do toalety, oczywiście zezwolił nam na to i tam żeśmy dosyć tam długo siedzieli w tej toalecie, jak się okazało, bo mama czekała aż... Bo oni dookoła chodzili i po prostu trzymali wartę, żeby nikt nie uciekł. A ponieważ to jeszcze była noc, no więc mama tak sprytnie to zrobiła, że nie wiem, tam było ogrodzenie, czy to ogrodzenie przeskoczyła z nami... Nie mam pojęcia już, jak to było. W każdym razie jakoś żeśmy przeszli i mama weszła do jednego domu. Jak się okazało, to był jakiś dom niemiecki, Niemcy tam mieszkali. I proszę sobie wyobrazić, że potem następni, którzy uciekli, Niemcy już poszukiwali ich psami i te osoby patrząc, ci Niemcy, na moją mamę (to była jakaś taka bauerka), że wygląda bardzo źle, więc jej się zrobiło widocznie żal jej i gdzieś tam nas ukryła w jakiejś komorze. I Niemcy, poszukując nas, nie znaleźli. Po prostu szczęście, że tak powiem, opatrzność boska, że nas nie znaleźli, no właśnie dzięki dobroci serca. Widocznie też była matką i rozumiała.
Tam byliśmy kilka dni. Kilka dni byliśmy, a kiedy się już uspokoiło, już Niemcy przestali szukać (przeważnie szukali oczywiście warszawiaków, że są bandyci), po prostu żeśmy posuwali się dalej, żeby dojść do Tarczyna. Też [szliśmy] na piechotkę, więc to było dosyć daleko, jak na nogi dzieci i kobiety doszczętnie wyczerpanej, no ale jakoś tam żeśmy doszli w końcu, oczywiście nocując po różnych domostwach. I co zapamiętałam jeszcze bardzo, co mi utkwiło w pamięci, że spełniło się moje marzenie, że ktoś mnie poczęstował, to znaczy wcześniej, że tak powiem, chlebem. Kobieta siedziała w rowie i kroiła chleb, taki duży bochen chleba. Oczywiście jak myśmy zobaczyli, no to nie mogliśmy odejść od tej kobiety. No i ona nam ukroiła tego chleba, potem żeśmy chcieli jeszcze, ale ona już nam nie dała, ponieważ nie to, że nie chciała, tylko uważała, że możemy zachorować. No, wtedy było już cudownie, że już jak chleb jemy, to już jest cudownie.
- Nie pamięta pani, ile dni szliście do Tarczyna?
Proszę pani, trudno mi powiedzieć. W każdym razie na pewno ponad tydzień żeśmy szli.
- Cały czas po drodze otrzymywaliście pomoc przypadkowych ludzi czy były sytuacje, gdzie ktoś chciał się was pozbyć?
Nie, cały czas żeśmy otrzymywali właśnie pomoc obcych ludzi. Cały czas nas karmili, dawali nam, bo widzieli, że mamy podarte ubrania, nie mamy butów, więc [dawali] jakieś tam kalosze czy jakieś buty, ponieważ to już był październik i było coraz chłodniej i trzeba było mieć jakieś cieplejsze okrycie. No a myśmy cały czas szli i potem, jak żeśmy tam już dotarli, też nie było za bardzo dobrych warunków, bo to nie byli ludzie bogaci, a jeszcze też tak samo ta nasza rodzina przygarnęła inną rodzinę, no ale jakoś żeśmy się pomieścili. Ważne było, że... [Wprawdzie] śpimy na podłodze, ale mamy to swoje posłanie i możemy [czuć się] bezpiecznie, nie słyszymy już strzałów. Chociaż od czasu do czasu coś tam było jeszcze, bo się przecież wojna jeszcze nie skończyła, więc coś tam było jeszcze słychać.
I [byliśmy] do grudnia, kiedy żeśmy wyjechali. Chociaż żeśmy bardzo długo jechali do tej Częstochowy, bo wtedy jakimś „krowiakiem”, coś takiego, no ale żeśmy jakoś dotarli. I potem, kiedy już, że tak powiem, było wszystko dobrze, to znaczy dobrze jeszcze nie było, dlatego żeśmy nie wiedzieli nic o ojcu, a po drugie zaczęły nas nękać choroby różne, czerwonka, następnie jakieś krosty, które nas, że tak powiem, wysypały i trzeba było obciąć włosy do gołej skóry, bo były insekty różne, które się wdały. I przede wszystkim no... dużo zaczęło się chorób, dużo zaczęło się chorób. Dzieci, które były mocno przeziębione, zaczęły chorować. No ale po prostu ciotka nam naprawdę dużo pomogła. I kiedy już żeśmy wyszli z tych chorób, już się wydawało wszystko nad dobrej drodze, że jest troszkę spokojniej i tata żyje i gdzieś tam jest w Niemczech i tak dalej, zaczęliśmy pisać listy do ojca, nawet mam kopie też, tak samo tata odpisywał. I byliśmy już zadowoleni z tego, że tata żyje. A to, że nie mamy domu, nigdy żeśmy nie wspominali, że nie mamy domu, tylko że tata żyje, to jest największe szczęście dla nas, że będziemy kiedyś razem. No ale co chciałam jeszcze powiedzieć... Czterdziesty piąty rok, 17 stycznia, więc rozlegają się strzały. Mama mówi: „No, drugie powstanie tu chyba się szykuje”. No ale ja wtedy musiałam wyjść, ponieważ ciocia moja miała taki sklep kolonialny i tam było też pieczywo i ja po prostu... Już ciocia uważała, że ja jestem taka mądra, że może tam jakieś zamówienie przeze mnie posłać do piekarni, no i powiedziała, żebym poszła, ponieważ mieszkała w jednej dzielnicy, a ja musiałam iść do drugiej dzielnicy. Mieszkała ciotka moja w takiej dzielnicy jak gdyby żydowskiej, pożydowskiej, bo tam już Żydów nie było, bo w getcie byli Żydzi, bo też Częstochowa miała jakieś swoje getto. No a mnie wysłała gdzieś pod Jasną Górę, więc to było dosyć daleko. No ale ja oczywiście tam poszłam, znaczy szłam, ale wróciłam się, dlatego że słyszę, że są strzały, że coś się dzieje i czołgi znowuż widzę. No więc zaczęłam po prostu biec, żeby się dostać najprędzej do sklepu, bo już za daleko było do domu się dostać, gdzie mieszkaliśmy u ciotki. No i po prostu wtedy już widziałam masę trupów, Niemców, Rosjan, którzy po prostu zachowywali się trochę też tak samo brutalnie, bo…
- Jak ich pani zapamiętała?
Zapamiętałam, ściągali biżuterię, palce ucinali. Ja się bałam, żeby mnie uszu nie ucięli, bo miałam kolczyki, które dostałam jeszcze od wujka.
- Palce obcinali też Polakom czy tylko Niemcom, żeby zdobyć biżuterię?
Tym, co po prostu leżeli, tam byli i Polacy, i Niemcy, obojętne. Ale po prostu ja weszłam do sklepu i tam żeśmy przebrnęli do końca dnia i w nocy żeśmy wyszli do domu. Ciotka zamknęła sklep i żeśmy wyszli do domu, no więc cały czas trzeba było przekraczać trupy i wrócić do domu. No więc szum był niesamowity, w ogóle bardzo, bo wtedy, kiedy byliśmy w Częstochowie, to Częstochowa nie była tak zniszczona. No a w trakcie, kiedy znowuż Rosjanie wkroczyli i były te różne [zajścia], no to też tak samo kilka domów było zburzonych, [właściwie] kilkanaście, że tak powiem, kilka to za mało.
No ale do czego jeszcze zmierzam, chciałam powiedzieć, co jeszcze mi utkwiło w pamięci tak najbardziej. Mama była szczęśliwa, że tata żyje, no ale w końcu chciała się usamodzielnić, bo przecież trudno być cały czas kątem u kogoś. No ale ponieważ nie miała tej metody, żeby zająć jakieś mieszkania, chociaż były puste, na przykład puste był biura poniemieckie, no i ciotka powiedziała tak: „No słuchaj, skoro chcesz mieszkanie, no to ja ci tam takie mieszkanie dam, kiedyś tam mieszkałam i po prostu tam były biura poniemieckie i tam sobie pójdziesz. Jak chcesz, ja ci dam pościel i będziesz mieszkać”. No i mama tak zrobiła. Więc poszliśmy no i to była III Aleja, blisko Jasnej Góry, na drugim piętrze, bardzo ładne mieszkania, no ale nie można było też ani zamknąć, nie było... Tam potem to jakiś tam klucz zdobyła, żeby zamknąć oczywiście. Nie mieliśmy na czym spać, no więc spaliśmy na biurkach, no bo biurka były tam, prawda, no i masę papierów jakichś tam było. No i tam żeśmy spali, no ale zaczęli do nas pukać Rosjanie. Rosjanie pukali, bo widzieli młodą kobietę. My to byliśmy jeszcze dziećmi, ja miałam jedenaście lat, no ale mama była młoda kobieta, nie miała jeszcze czterdziestu lat, trzydzieści parę lat. No więc oczywiście chcieli mamę „pokochać”, jak to mówią, i masę innych kobiet. Mama po prostu zaczęła się modlić, bierze nas oczywiście za ręce i mówi: „Ja z tego drugiego piętra skaczę”. I po prostu... No ale się znalazł jakiś tam właśnie starszy…
- Mama mówiła do tych Sowietów?
Do tych Sowietów tak, tak, że z dziećmi wyskoczy. No i oni zaczęli się śmiać, to, tamto. No ale jakiś tam właśnie dołączył się starszy porucznik, nie pamiętam w ogóle, jakiej to formacji, no i po prostu zaczął ich tam łajać, że jak oni mogą się tak zachowywać i tak dalej. No i oni chcieli w ogóle na kwaterze tam być. Mama nie chciała ich przyjąć na kwaterę, no bo gdzie przecież.
No i też był taki problem potem... Ponieważ bała się być sama, więc rodzina do nas się dołączyła, akurat mężczyzna z żoną i z dwojgiem dzieci. No to już było bezpieczniej, bo on był mężczyzną i po prostu dbał o tą moralność, żeby jakoś to wszystko wyglądało. No ale wszystko by było dobrze, bardzo ładnie by było, bo on z kolei on nie chciał tkwić w Częstochowie, bo uważał, że tu nie ma dla niego miejsca. Chciał może jakieś interesy robić, może był człowiek interesu, a ponieważ słyszał o Ziemiach Zachodnich, no to mówi, że on wyjeżdża do Ziem Zachodnich, ale żeby mama mu dała pieniądze, że on opuści to mieszkanie i on po prostu załatwi, żeby mama miała przydział na to mieszkanie. No a mama nie wiedziała może, jak załatwić, a wtedy – co chciałam właśnie powiedzieć jeszcze – nieraz może osoby mówią, że uzyskały jakąś pomoc ze strony [miasta], to zależy, jakie miasto, ale wtedy Częstochowa nie była przyjaznym miastem dla nas, na początku.
Dla warszawiaków, bo mama moja (właśnie chciałam powiedzieć) udała się od urzędu, chciała załatwić po prostu, żeby jakiś przydział tymczasowy chociaż dali, żebyśmy mogli mieszkać, bo musimy, że nie mamy mieszkania, nasz dom się spalił, nie mamy i tak dalej, i jesteśmy z Warszawy. Więc oni nie chcieli o tym słyszeć, absolutnie. No i taka była sprawa, że nam tego przydziału nie dali. Myśmy mieszkali w ogóle jako dzicy lokatorzy.
- Kiedy ojciec dołączył do pani rodziny?
Więc ojciec wrócił w październiku, 15 października bodajże, bo tu jeszcze mam [dokument], jak przekroczył granicę nawet. Więc wrócił, zapamiętałam, dwie walizki miał, te drewniane, no i oczywiście w mundurze amerykańskim. Ale do czego zmierzam, ja wtedy już poszłam od września do szkoły. To była szkoła, mieściła się na Waszyngtona, szkoła numer 14. No i właśnie do czego zmierzam, że akurat koleżanka, która spóźniła się do szkoły na lekcje, powiedziała mi: „Słuchaj, powiem ci nowinę. Twój tata wrócił”. No więc ja poprosiłam nauczycielkę, żeby nauczycielka zwolniła z lekcji, i oczywiście biegiem poleciałam do domu, żeby przywitać tatę. No było wtedy naprawdę bardzo wzruszające to i…
- Czy tata próbował załatwić jakoś to mieszkanie, przydział na to mieszkanie w urzędzie?
Nie miał takiej możliwości. Jeszcze gorsza możliwość była, wrócił w mundurze amerykańskim, [więc] faszysta. Faszysta. Chociaż za chwilę komuś się nie podobało to, że wrócił, [dlaczego] dopiero teraz wrócił z Niemiec, w październiku, w czterdziestym piątym roku. Mógł wrócić na początku roku. Co on robił dotychczas? W ogóle nie wyglądał, jakby wrócił z obozu, bo był odżywiony. Bo on pracował, oni ojca zatrudnili w biurze, ponieważ ładnie pisał, był kulturalnym człowiekiem i w ogóle, no więc z tego obozu jak go zabrali, no to go odżywili i wyglądał jak człowiek. No więc to było nieprawdopodobne. Więc wtedy zaczęły się dopiero prześladowania jeszcze gorsze, bo proszę sobie wyobrazić, żeśmy dostali eksmisję.
Z tego mieszkania. Po prostu przyszedł komornik i nas wyrzucili. To był właśnie czterdziesty siódmy rok. Dotychczas żeśmy mieszkali, właśnie przydział był taki tymczasowy, później go unieważnili, ponieważ uważali, że nam nie przysługuje mieszkanie.
- Czterdziesty siódmy rok, a mniej więcej jaki miesiąc?
To była jesień, koniec września bodajże, też tak jakoś początek października, koniec. Jeszcze wiem, że pielgrzymki szły na Jasną Górę, a myśmy dwa tygodnie mieszkali w bramie.
- A proszę powiedzieć, mówi pani, że przyszedł komornik…
Przyszedł komornik i nas eksmitował. Mama wtedy dostała po prostu takiego szału, aż zemdlała, i myśmy też to bardzo w ogóle przeżyli, bo uważaliśmy, że jesteśmy wyrzutkami społeczeństwa, bo przecież w imię, czego, dlaczego? Tam spaleni byliśmy, zniszczeni, przeżyliśmy koszmar, koszmar wojny i teraz, kiedy już się to wszystko uspokoiło, kiedy przyszli nas wyzwolić, że tak powiem, Rosjanie, to przecież powinno się już to skończyć, powinno się już spokojnie żyć. Tata powinien dostać pracę, nie mógł dostać pracy. Mama handlowała pieczywem, tata był na utrzymaniu mamy, bo nie mógł dostać pracy.
- Czy z komornikiem jeszcze ktoś przyszedł, czy komornik przyszedł sam, żeby was eksmitować?
Jeszcze przyszły jakieś osoby, przyszli. No po prostu siłą nas, że tak powiem, wyprowadzili, siłą nas wyrzucili jak psy. Babcia była wtedy z nami, starsza kobieta, która była w moim wieku teraz. No i po prostu koczowaliśmy dwa tygodnie. Rodzice moi pojechali do Warszawy, przyjechali do głównego kwaterunku i powiedzieli, że co mają teraz robić i tak dalej. Tata mówi, że chciałby wrócić do Warszawy. „Ale proszę pana, nie ma takiej opcji. No gdzie pan będzie mieszkał? No nie ma. No, pracę panu możemy dać, no bo…” Zresztą koledzy jeszcze... Tata szukał kolegów, którzy żyli, pracowali w „Polonii”, pracowali jeszcze gdzieś tam. No, oczywiście „Bristol” to był zburzony... No i po prostu [mówił], że mógłby pracować, żeby chociaż tu się zahaczyć i mieszkać, no ale jak się nie ma pieniędzy i nie ma w ogóle perspektyw, kto udzieli człowiekowi pomocy? No i po prostu skierowali nas, dali nam mieszkanie wtedy na Piłsudskiego.
- Ale gdzie, w Warszawie czy w Częstochowie?
Nie, w Częstochowie, pokój z kuchnią. No i wtedy byliśmy bardzo zadowoleni z tego mieszkania.
- Czyli Warszawa spowodowała, że Częstochowa dała wam przydział na to mieszkanie?
Tak, a to mieszkanie było też zdewastowane, ale to nieważne. Potem jakoś znaleźli się dobrzy ludzie w tym domu właśnie, a zwłaszcza jeden osobnik, co się okazało, właśnie takim był przyjaznym kolegą dla taty, że po prostu załatwił w pewnym biurze (to znaczy nie wiem, czy to w partii, czy coś takiego), żeby tata dostał pracę, że jest dobrym pracownikiem, kelnerem. No i tata zaczął pracować.
- W którym roku to było? Kiedy tata mógł zacząć pracować?
Jak myśmy się przeprowadzili, to zdaje się pod koniec czterdziestego siódmego roku. Tak że już wtedy zaczął pracować. No i wtedy mama już nie musiała handlować, już po prostu...
- I od tego czasu zaczęła się państwa „mała stabilizacja” w Częstochowie?
W Częstochowie, tak.
- Czy wróciliście kiedykolwiek do Warszawy?
Po prostu przyjeżdżaliśmy bardzo często. Rodzice również przyjeżdżali tylko…
- Ale czy na stałe rodzice wrócili do Warszawy?
Nie, na stałe nie wrócili do Warszawy nigdy. Właśnie chcieli wrócić, ale już takie później były perypetie ze zdrowiem, to znaczy ze zdrowiem mojego brata, bo dostał epilepsji w wieku szesnastu lat, nie wiem, [być może] na skutek tych przeżyć w trakcie rozwoju. Ja po prostu długo nie mogłam się rozwinąć jako dziewczyna, bo mając lat szesnaście, siedemnaście, to jeszcze nie miałam menstruacji, więc nie do pomyślenia, w tej chwili dziewczynki maja po jedenaście lat, prawda. No ale tam jakoś, że tak powiem... Ale mój brat właśnie szczególnie, nie wiem, na pewno się wystraszył pewnych rzeczy, i tę epilepsję miał. Tak że był bardzo zdolny, chodził do szkoły plastycznej, pięknie rysował, malował, no ale niestety nie podobało się to dyrektorce, która nie mogła patrzeć na jego ataki, które po prostu miał, i musiał szkołę opuścić.
Mój brat skończył zasadniczą szkołę metalową, tak że… Po prostu w tej chwili realizuje, mimo że już siedemdziesiąt siedem lat ma, realizuje swoje zdolności. Dużo jest jego tablic w Częstochowie i w ogóle jego różnych projektów. Po prostu udziela się społecznie bardzo dużo.
- Czyli brat mieszka w Częstochowie. A pani?
Mieszka w Częstochowie, jest harcmistrzem. Ja mieszkam w Warszawie.
Mieszkam już chyba szesnasty rok, [od] 1998 roku.
- Prosiłabym, żeby pani powiedziała nam na temat tych przeżyć w Powstaniu. Była pani dzieckiem. Czy te sceny wracają do pani? Jak pani się uporała z tą traumą w życiu późniejszym? Czy się pani to udało?
Ja po prostu często wspominam, często wspominam i nieraz nawet śnią mi się różne rzeczy. I ja podziwiam moją mamę, bo na przykład wiele kobiet było takich, że po prostu zostawiały dzieci i nie przejmowały się na przykład tymi dziećmi, a dbały o siebie. Nawet później, czy podczas Powstania, czy po okupacji były kobiety, które współpracowały nawet z Niemcami czy coś takiego. Mama i tata byli w ogóle patriotami i na przykład tata mój czytał dużo książek i zapamiętałam, że miał i Piłsudskiego, i w ogóle. I zapamiętałam swój dom jako naprawdę religijny i patriotyczny pod każdym względem.
- Mówi pani, że miał Piłsudskiego, ale co, portret?
Portret nie, ale dzieła Piłsudskiego, znaczy książki. Dużo czytał nam różnych rzeczy, to zapamiętałam. Tak że mimo że rodzice moi byli prostymi ludźmi, bo mieli tylko podstawowe wykształcenie, ale wiele po prostu się od nich nauczyłam, wiele mi przekazali. Naprawdę zapamiętałam – i w Powstanie – że zawsze mogłam liczyć, na przykład na mamę, no bo z tatą nie miałam kontaktu w Powstaniu, ale na mamę bardzo, pod każdym względem. Była wspaniałą matką, wspaniałą kobietą, powinna mieć order.
Warszawa, 10 lipca 2014 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna