Alina Oziębło „Ala”
Nazywam się Alina Oziębło.
- Gdzie pani walczyła w czasie Powstania?
W czasie Powstania byłam na Woli, na Starówce i w Śródmieściu.
Należałam do oddziału Narodowe Siły Zbrojne, ale była Legia Akademicka, później była „Gozdawa” – dowódca.
- Jak pani zapamiętała wybuch II wojny światowej?
Wtenczas byłam w domu po prostu... Pamiętam tylko, że ojciec powiedział, że [lecą] samoloty. „Chodźmy, chodźmy, zobaczymy samoloty”. I w tym momencie nad Dworzec Gdański akurat rzucali już jakieś pociski, detonacje było słychać. Ojciec mówi: „To już nie są ćwiczenia, tylko to jest wojna”. I ojciec mówi: „Pamiętaj, nie wychodź na balkon. Masz siedzieć w domu, tutaj w pokoju, a nie wychodzić na balkon”.
- Gdzie pani wtedy mieszkała?
Na Dymińskiej, przy Cytadeli. Ojciec mój był wojskowym i my… No i za jakieś dwa dni ojciec powiedział: „Spakujesz manatki i pojedziesz z mamą do Legionowa”. Tam był dom dziadka, jednego i drugiego dziadka akurat tam były domy.
- Czy łatwo się było wtedy wydostać z Warszawy?
Wtenczas jeszcze... No, to był drugi dzień. Pamiętam, żeśmy wyjechali. [niezrozumiałe] A dlaczego – tam w domu jeszcze były... Byłyśmy na letnisku też, więc tam były nasze rzeczy wszystkie i nie potrzeba było przewozić żadnych rzeczy. No i ja byłam już przez cały czas wojny trzydziestego dziewiątego roku w Legionowie Przystanku.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
O, do Warszawy wróciłam późno, dopiero gdzieś na wiosnę, bo… Znaczy przyszłyśmy z matką piechotą do domu, ale niestety nie było tam ani szyb, ani w ogóle… Pootwierane to wszystko, zniszczone i nie miałyśmy opału, bo nie był przygotowany dom na zimę, więc zamknęłyśmy dom i z powrotem wróciłyśmy pieszo do Przystanku.
- Co się stało z pani ojcem?
Mój ojciec zginął w czasie wojny, podobno we Francji.
Tak, był …
- Przeżył wojnę tutaj w trzydziestym dziewiątym roku.
W trzydziestym dziewiątym roku podobno przez Węgry przewędrował, ale to są tylko wiadomości, [które] były przysłane przez żonę mojego ojca kolegi. Ona szukała swojego męża i mówi: „Co dalej po..”. A okazało się, że mój ojciec jakoby dowędrował przez Węgry do Francji.
- Czyli nie ma pani dokładnych wiadomości, nie wie pani, gdzie jest…
Nie mam w ogóle [informacji], gdzie jest. Myśmy składały wszędzie. Po trosze do Czerwonego Krzyża i zawsze odpowiadano, że w ogóle nie ma żadnych wiadomości, nikt nie pomoże wskazać.
- Jak się nazywał pani ojciec?
Wacław Oziębło.
- Jaki miał stopień wojskowy?
Sierżant, starszy sierżant. Legionista.
- Jak na pani postawę wpłynęło wychowanie w domu, wychowanie w szkole?
Więcej w domu, tak samo, no bo ojciec był legionistą i przekazywał wszystkie wiadomości, co miał. Zawsze w domu rozmowy były prowadzone.
Szkoła? Szkoła miała chyba duży wpływ.
- Do jakiej szkoły pani chodziła?
Chodziłam do szkoły imienia Emilii Plater.
- Gdzie ta szkoła się znajdowała?
Szkoła podstawowa, która miała taki też... Dyrektorka szkoły to była jakoś już mojej mamy i mojej ciotki znajoma jeszcze z ich szkół, więc one były już po prostu [wychowane] w patriotycznym [duchu].
- Czy pani należała też do harcerstwa?
Należałam raczej do Czerwonego Krzyża. Byłam w jakichś tam momentach, ale to, pamiętam, bardzo krótko. Jeśli działałam, to w Czerwonym Krzyżu, na terenie szkoły, na terenie…
- W trzydziestym dziewiątym roku w której klasie pani była?
Siódma. Siódma.
- Siódma. W szkole podstawowej.
[Właściwie] szósta. Tak, szósta.
- Pani podała, że była pani w konspiracji od trzydziestego dziewiątego roku.
Nie. Trzydziestego… nie. Ja byłam, już jak miałam dziewiętnaście lat.
- Jak panie wróciły do Warszawy, to z czego się panie utrzymywały?
Z resztek. Po prostu jakieś resztki pieniędzy, a poza tym mama, co mogła, to sprzedawała.
A potem zaczęła pracować. Już pracowała później w internacie dla dzieci, pracowała gdzieś od czterdziestego drugiego roku.
- Kiedy pani zaczęła chodzić do szkoły w czasie okupacji i do jakiej szkoły?
A do handlowej. Chodziłam do szkoły handlowej na Jasną, w czterdziestym pierwszym roku.
- Czy również uczestniczyła pani w jakimś tajnym nauczaniu?
Były takie lekcje ciche. Były takie lekcje, które konspirowało się w ten sposób, że robiłyśmy niby jakieś roboty ręczne i wtenczas była historia czy więcej język polski. Ale tak to gdzieś nie chodziłyśmy, na Jasnej 10 to było.
- Kiedy pani zetknęła się z konspiracją?
Ja się chyba już... Jak koledzy mi [powiedzieli], miałam siedemnaście lat. To wtenczas już wiedziałam, że chłopcy już są gdzieś zaangażowani, ale powiedzieli: „Poczekaj, jeszcze poczekaj”. No, skończyłam osiemnaście lat, to wtenczas zostałam przyjęta i byłam po prostu zaprzysiężona.
Koledzy. Takich miałam kolegów, którzy byli [w konspiracji], to znaczy Dębski Jerzy, Zdzisław Skorus i Adam Onyszko – to są koledzy, którzy mnie wprowadzali. Pracowałam z nimi, znaczy miałam częsty kontakt, [byliśmy] na tym samym terenie.
- Dlaczego pani chciała zaangażować się w konspirację?
Po prostu uważałam, że to jest przecież mój obowiązek. [Chciałam] po prostu coś gdzieś pomóc, że komuś będę mogła pomóc, bo chodziłam wtenczas na kursy pomocy pielęgniarskiej, żebym mogła gdzieś później pomagać.
- Czy pani chodziła na te kursy jakby niezależnie od konspiracji, czy to były takie konspiracyjne?
W konspiracji. Tak.
- A proszę powiedzieć, czy pani pamięta moment zaprzysiężenia, gdzie to się odbyło?
Zaprzysiężenie było u mnie w domu, ale wie pani, w którym to było momencie, naprawdę nie pomnę.
- Czy pani jedna tylko uczestniczyła, czy jeszcze inne osoby?
Nie, była nas grupa dziewcząt. Jeszcze z tego samego domu dwie koleżanki były: Anita Rusin i Onyszko. To były takie, które były z mojej grupy. A co do reszty, to były z Woli, później to już wiedziałam, że mieszkały na Woli, bośmy chodziły do nich też tam na wykłady.
- Czy pani się orientowała, do jakiej organizacji pani przystępuje?
Wiedziałam, że jest to organizacja narodowa, ale to mnie nie obchodziło, czy to jest NSZ, czy to jest AK. Wiedziałam, że koleżanki były na przykład w AK, ale to jakoś na mnie nie wpływało.
- Czyli wiedziała pani, że są…
Po prostu wiedziałam, że jestem potrzebna tutaj, no to, prawda…
- Czy wiedziała pani też, że są jeszcze inne organizacje?
Tak, tak, to wiedziałam. Nieraz razem chodziłyśmy po ulicy nalepiać różne afisze, to jedna drugiej pomagała.
- Czy pani czytała jakieś gazetki, które…
No to jak w konspiracji – co kto przyniósł, coś ciekawszego, no to zawsze naturalnie czytałyśmy.
- Jak wyglądało pani szkolenie, czego się pani uczyła, gdzie?
Pamiętam, że [uczono nas] też o broni, pokazywano, jak należy ją rozebrać, jak należy ją po prostu złożyć, ale to po za tym... A tak to chodziłam na normalne takie kursy pielęgniarskie.
- Czy były jakieś szkolenia polityczne?
Przeprowadzały koleżanki. One były takie dwie siostry, studentki, które przychodziły do nas albo myśmy do nich tam chodziły gdzieś, w różnych miejscach żeśmy były. Na Woli miały tam też szkolenie, poza tym na placu Zbawiciela, tam gdzie mieszkały.
- Czy jakieś szkolenia polityczne również się odbywały?
Nie. Takich specjalnych jakichś ja sobie nie przypominam. No po prostu, co należy wykonać w danej chwili, czy będzie trzeba przewieźć, czy coś, to mi tylko mówili, że mam się zgłosić tu i tu, tu i tu mam przewieźć tę i tę rzecz. Do wykonania. Ale dlaczego, po co, to już…
- Ale co to jest, to pani nie wiedziała.
Nie wiedziałam.
- A czy pani pamięta, kto był pani bezpośrednim dowódcą?
Domański, porucznik Domański.
- Co jeszcze oprócz tych szkoleń? Pani mówiła o naklejaniu plakatów, tak? Co jeszcze pani robiła?
Tak, tak. Jakieś odezwy czy coś – to był ten czas. Trzeba było nalepić, no to dostawałyśmy do nalepienia. Ale to już razem z kolegami.
- Ile tak mniej więcej osób pani znała? Czy to była jakaś grupa ludzi, którzy się stale spotykali?
To tak gdzieś koło, no... Koleżanek, tych takich, które tam chodziły na kursy, to chyba było z pięć czy sześć. Z takich dłuższych znajomości później jeszcze było. A i te, które były, dwie, tutaj z mojego domu. [Razem] koło sześciu osób.
- Czego się pani spodziewała po udziale w konspiracji?
Myślałam, że będę po prostu potrzebna koniecznie w czasie jakiejś akcji czy [coś], będę mogła pomóc.
- Czy pani myślała, że będzie Powstanie?
O Powstaniu to w ogóle nie myślałam, w ogóle. Do Powstania to przyszedł łącznik. To znaczy, przed Powstaniem byliśmy zgrupowani jakieś dwa, trzy dni na Starówce, już miałyśmy się zgłosić. I tam siedzieliśmy cały boży dzień, bo może być jakaś akcja. No ale potem do domu przyszłyśmy normalnie. I 1 sierpnia goniec przybył gdzieś koło dziesiątej godziny, że mam się zgłosić na ulicę Leszno, przy Żelaznej, na godzinę siedemnastą.
- Jak pani wychodziła z domu, jak ubrana, jak wyposażona?
[Przekazał], że mam mieć po prostu na trzy dni pożywienia i jakieś ubranie, coś. Ale to było… Jak ja wychodziłam? Przyszłam do domu... To znaczy byłam w domu, ale wyszłam do mojej mamy na Czarneckiego, bo pracowała na Czarneckiego. Przyszłam się pożegnać i powiedzieć, że wychodzę i będę tu i tu, będę na Woli. Mama mówi: „No to w takim razie ja ci przyniosę... Jak coś będzie ci potrzeba, to ci przyniosę wieczorem. Jak już wyjdę z pracy, to przyniosę ci wieczorem”. No i na tym nasza łączność skończyła się, bo mama nie doszła już na Wolę.
- Pani mama wiedziała, że pani jest zaangażowana w konspirację?
Tak, tak, tak.
Nie, nie miała. To znaczy jak już byłam, wiedziała, że jesteśmy w tej grupie, że są tak… Zawsze byliśmy razem, te moje koleżanki dwie i chłopcy, więc znała nas dobrze.
- Czy pani wiedziała, że Narodowe Siły Zbrojne były przeciwne wybuchowi Powstania?
Nad tym się nie zastanawiałam.
- Czy panią ucieszył wybuch Powstania?
Raczej było to, że będziemy mieli już... że naprawdę coś się dzieje, nie będziemy ciągle… No bo przecież ciągle nigdzie człowiek nie wychodził, ani do kina, ani na żadne jakieś imprezy, tylko człowiek po prostu był we własnym gronie. No, miałyśmy tę swoją grupę, zawsze jakoś tam sobie organizował człowiek, [ale] tylko w domu, cichutko, nawet muzyki nie można było. Koleżanki grały na pianinie, ale trzeba było jeszcze zamknąć okno, zawiesić kotary, żeby przypadkiem nic nie było słychać. Miałyśmy takiego kolegę, który był pianistą, grał, był bardzo taki… myśmy nazywały go Paderewski. No i takie domowe koncerty.
- Proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała wybuch Powstania. Przyszła pani na ten punkt, tak? Doszła pani tam?
Tak, tak, doszłam. Jechałam na rowerze, wybrałam się na rowerze. No, miałam ten mały bagaż, ale bardzo mały, bo zapasowe ubrania, jakąś bluzkę, jakąś bieliznę i ten produkt do jedzenia. Niewiele tego było, bo mi się wydawało, że co ja się będę z jedzeniem gdzieś wybierała. Jechałam ulicą, tutaj jak jest Krajewskiego, w dół, przy Cytadeli, i w pewnym momencie zobaczyłam żołnierzy. To była artyleria przeciwlotnicza.
Niemiecka. I taka grupa dosyć duża przy torach. Tu jest plac do Traugutta, tak do… Ja jechałam do Zakroczymskiej. No i tu wręcz troszeczkę się spociłam ze strachu – zgubiłam dowód osobisty.
Kenkartę, tak. Rozpięła mi się po prostu [torba?], a miałam kenkartę i tę kartę zgubiłam. Nie wiedziałam w pierwszej chwili, później dopiero zobaczyłam, że nie mam żadnego dowodu. I jechałam takimi ulicami, które były mi znajome, no bo tak to nie jeździłam po Warszawie w ogóle. Wtenczas przejeżdżałam przez Zakroczymską do Długiej, Długą koło Arsenału i do Leszna. Dojechałam do… Nie wiedziałam, w którym to punkcie, więc… To było przy Żelaznej. Taki drugi dom od Żelaznej mniej więcej, naprzeciwko wielkiej szkoły, w której i bunkier był niemiecki
vis-à-vis. I tam już była koleżanka, której nie znałam, szykowała już aptekę, przyszykowywała po prostu narzędzia, szykowała opatrunki. Pomagały jej takie małe dziewczynki, które akurat [tam były], bo to była jakaś bursa małych dzieci. No i ja z nią zaczęłam po prostu układać. No po godzinie siedemnastej już usłyszałyśmy strzały. W budynku tym było jakichś dwóch, trzech żołnierzy.
- Ale jakich, polskich czy…
Ale nie mam pojęcia, zupełnie, bo to nieznani w ogóle byli i w tej chwili nikt się [dopytywał]. Oni też dopiero przyszli.
Polacy, Polacy, tak. Tylko po prostu nigdy ich [nie widziałam] – ani ja ich nie znałam, ani oni nas nie znali. I gdzieś po godzinie osiemnastej, gdzieś po siedemnastej, osiemnastej, strzał i przechodzień, który już przelatywał przez jezdnię, został postrzelony. My chciałyśmy później go ratować, wyciągnąć go. Niestety to był… Nie dało się dojść nawet do niego, bo [strzelali] z tego bunkra. Ten bunkier był tak naprzeciwko szkoły, tego domu. No i tak czekałyśmy do zmroku. O zmroku dopierośmy ściągnęły go, no ale niestety już nie żył.
- Czy to pierwszy zabity, którego pani widziała?
To był pierwszy, pierwszy i od razu już był… Cywil. Nie wiadomo, czy on leciał do nas, czy gdzieś wyleciał z domu. W każdym bądź razie [zginął].
- Czy pani się nie bała tego pierwszego kontaktu z tymi ranami, z krwią?
Jakoś mnie to już…
- Czy pani wcześniej miała kontakt z takimi…
Taki pierwszy raz, ale nie wiem, jakoś to przeszło.
- Czy pani pamięta tego pierwszego rannego?
Pierwszego rannego pamiętam dobrze. To był młody człowiek, ubrany w jakiś robotniczy [strój], z pracy wracał chyba, nic więcej nie miał przy sobie. Ani nie miał broni, ani nie miał nic, więc człowiek, który przelatywał po prostu przez jezdnię.
- Co pani opatrywała, którą część ciała?
To był postrzał w plecy. Już nie było co opatrywać.
- To ten pierwszy zabity, ale czy pani pamięta pierwszego rannego, którego pani opatrywała?
Pierwszego rannego... To były już takie drobne [rany] na początku. To były jakieś drobne zadrapania, rany postrzałowe, bo odłamki, po prostu, odłamki – to już nie było jakichś… Ale ja miałam już praktykę w szpitalu na Płockiej, więc byłam obeznana. Przed samym Powstaniem (zapomniałam powiedzieć) przecież chodziłam na [praktyki], byłam na izbie przyjęć, pracowałyśmy parę razy w tygodniu. Dwa razy w tygodniu przychodziłyśmy nawet na parę godzin. Tam miałyśmy do czynienia z rannymi, którzy byli po prostu ranni, w razie… [Jeśli byli ranni] może gdzieś w jakiejś akcji czy coś, to po prostu był konspiracyjny też odcinek [w szpitalu]. Bo jeśli trzeba było zamknąć drzwi, bo gdzieś już wchodzili jacyś Niemcy – to przed Powstaniem jeszcze – to była taka część, gdzie można było przewieźć tego rannego, schować po prostu, żeby nie było, że on w jakiejś akcji został ranny. Tak że ja miałam do czynienia z ranami i nawet z dużymi opatrunkami.
- Jak długo pani była w tym punkcie sanitarnym?
Proszę pani, w tym punkcie to byłam bardzo krótko, bo na drugi dzień przyszła jakaś przedstawicielka służby zdrowia i mówi: „Jedna z was musi przejść do Haberbuscha”. Obok, niedaleko ten Haberbusch się znajdował, na Grzybowskiej chyba, to Grzybowska ulica. „Musi przejść do Haberbuscha, bo tam uje… nie ma służby zdrowia, nikogo”. Więc ta koleżanka była pierwsza, ale już tutaj była, no to ja mówię: „No to w takim razie ja przejdę”. I ta pani, która przyszła, to mówi: „Będę wracała, to ja przeprowadzę ciebie do Haberbuscha”. Ja nawet nie wiedziałam, którędy tam przejść, bo to przechodziło się jakimiś opłotkami. No i tam znalazłam się w grupie ludzi zupełnie nieznanych. To byli jacyś robotnicy pozostali z tej firmy. Po prostu godzina „W” ich tam zastała i się organizowali. Oni się organizowali.
- Był jakiś dowódca? Ktoś się wyróżniał?
Czy to był dowódca, to ja nawet nie wiem.
- Nie pytała pani, co to za oddział?
Nie, po prostu potrzeba będzie... „Będę z nimi – mówię – no to jestem do dyspozycji”. Jak będzie trzeba gdzieś przejść razem z nimi, to przejdę. Oni byli w danej chwili na takim punkcie obserwacyjnym jak gdyby. Ale też się dopiero chyba organizowali, tak że to nie była taka grupa zwarta, tylko znali się dobrze po prostu z pracy.
- Pani tam zorganizowała jakiś punkt sanitarny?
Ja tylko przeszłam zapytać się, gdzie mogę coś w ogóle zorganizować, bo tam nie ma [miejsca], w ogóle nic nie widzę. No to po prostu w tym zakładzie pracy była sala przygotowana w razie potrzeby, jakieś opatrunki były. To było tak [jak to] normalnie w zakładzie pracy, mieli jakieś środki przygotowane i nic więcej nie było. To ja ani nie miałam co organizować, ani… [Musiałam] tylko wejść po prostu do tej izby, gdzie w razie czego kogoś można opatrzyć.
Ja tam byłam, ja tam byłam tylko sama w danej chwili. I byłam tam też tylko trzy dni.
- Jakieś odgłosy walki pani…
Tam były, Niemcy szli na… Po prostu trzeba było na przykład obserwować ściany domu, jednego z domów, bo tam podkopy jak gdyby robili, żeby się dostać tutaj do tego zakładu. No ale brama była obstawiona. Tylko pamiętam tę bramę obstawioną, silnie obstawioną przez tych młodych ludzi.
Tak, tak. Żeby się nie przedostali Niemcy. I był taki moment zbombardowania jednego domu, obok, za fabryką. To pamiętam, że w pewien moment... Ale to było dalej, nie było ani możliwości wyjść, tam przejść, tylko pierwszy dom zburzony. A my w danej chwili byliśmy tylko nastawieni na obserwację tej bramy i wylotu, bo... Ale ja nie widziałam, czy tam idą czołgi, bo słyszałam, że idą czołgi, ale nie widziałam tych czołgów zupełnie, bo z tamtego mojego stanowiska, gdzie na pierwszym piętrze…
- Bo pani była też obserwatorem, tak?
Takim obserwatorem w danej chwili.
- Czy pani była jedyną kobietą w tym…
Tam z nimi w tej chwili byłam [jedyna], tak, ale… Ja nie wychodziłam dalej, tylko do tego punktu, a tam był tłum ludzi. Tam był później tłum ludzi, nie wiem, skąd oni wszyscy się wzięli. Bo przed wyjściem na Starówkę to było tych ludzi… No, po pierwsze byli Niemcy jacyś, jako jeńcy tam byli później. Ale ja nie miałam z tymi ludźmi do czynienia, tylko ja się po prostu trzymałam tej grupy robotników, którzy byli na takim piętrze jednym i tu mnie pozostawiono i do nich przydzielono.
- Jak oni panią traktowali, dziewczynę? Gorzej, lepiej?
Dobrze mnie traktowali, tylko byli bardzo tacy, można powiedzieć, w swoich wyrażonkach byli bardzo [dosadni], uszy więdły. Zawsze było: „Ciszej, ciszej!”, ale po swojemu tam operowali wyrazami dosyć mocnymi.
- Czy wszyscy oni mieli opaski? Czy pani miała opaskę?
Oni byli po prostu jakimiś wozakami czy coś, wozili, ale... Sami się zaczęli organizować chyba dopiero, bo tam nie było jeszcze jakiegoś dowództwa.
Ale w tym kawałku, z tymi żołnierzami. Bo tam dalej znowuż, jak później zauważyłam, bo staliśmy pilnować tej ściany i takich kilku ich porozstawiali, ktoś ich porozstawiał, żeby pilnować tej ściany, żeby nie było podkopu. No a po jakimś czasie... To do rana tak trwało. Nie przedostali się jakoś na szczęście…
- Jaka była atmosfera dookoła?
Oni byli bardzo bojowi nastawieni, że oni tam po prostu… [przerwa w nagraniu] Już jacyś zbrojni tam byli, bo prowadzili tych Niemców... Tam była taka szopa.
- I ci Niemcy siedzieli w tej szopie, tak?
W tej szopie, tak. Nie wiem, co tam się dalej działo z nimi. W każdym bądź razie jak myśmy wychodzili z… Bo trzeciego chyba wychodziłam czy czwartego, [właściwie] czwartego.
Tak, 4 sierpnia z tego wydostało się... [Okazało się], że wychodzimy na Starówkę.
- Z całą grupą tych robotników?
Całą tą grupą. I wtenczas zobaczyłam pełno ludzi za tą kamienicą, w której byłam. Pełno ludzi na placu.
- Ale oni już wyglądali jak wojsko, mieli jakieś opaski?
To cywile, jakoś wszyscy gdzieś skądś zebrani – pełno, pełno ludzi. Owszem, byli i wojskowi, była grupa już zorganizowana jakaś. I wtenczas ktoś mówi: „No bo teraz będzie… A cicho, cicho. Spowiedź powszechna jest, przed wyjściem”. Ksiądz był na terenie i wszystko, cała taka gromada ludzi klęczących…
- To jeszcze było na terenie Haberbuscha?
Tak. Na terenie Haberbuscha. Klęcząca [grupa], przed wymarszem tak zwanym. I tam wtenczas dopiero się zorientowałam, że tam jest grupa już zorganizowana, ale że my będziemy w tej grupie szli razem na Stare Miasto. Na Stare Miasto wyszliśmy, chyba to było czwartego. Doszliśmy gdzieś do ulicy... tutaj gdzieś, jak się nazywa... Krysiu, jak się nazywała ulica, gdzie dziadkowie też mieszkali blisko?
Głos z boku: Nowolipki?
Nowolipki czy Nowolipie, w każdym bądź razie tutaj…
- Czy to była bezpieczna droga?
I ta droga była taka dosyć… Wtenczas szłyśmy koło, to, co pamiętam, koło hal Żelaznej Bramy, potem gdzieś jakąś ulicą wąską przechodziłyśmy właśnie do Nowolipia. I tam nas [zatrzymały] jakieś zakonnice, grupę nas, dziewcząt, bo dalej już były dziewczęta, już była grupa dziewcząt, które były też pomocne…
- To pani dopiero po drodze, przechodząc, je zobaczyła?
Wychodząc z tymi ludźmi, dopiero się zorientowałam, że to jest już tamta grupa jakaś zorganizowana i idzie w jakimś pewnym celu, że jest naznaczony gdzieś punkt. I te zakonnice nas przyjęły. Tam mogłyśmy się umyć wreszcie porządnie, łóżka były przyszykowane też do spania, ale żeśmy poleżały tylko tam ze dwie godziny i z powrotem wracaliśmy znowu do Haberbuscha. Nie wiem, dlaczego, po co, w każdym bądź razie ta grupa cała, która przeszła, to wracała znowu do Haberbuscha. Ale na następny dzień wracałyśmy ponownie.
- Ale już pani była w grupie tych dziewcząt?
Już byłam w tej grupie, już wiedziałam, że jest jakaś zorganizowana i że są pielęgniarki, i sanitariuszki są, łączniczki…
I pełna grupa mężczyzn, która jest zorganizowana, z bronią już jest…
- Czy pani pytała, jaka to organizacja, jaki oddział?
Nie pytałam, to mnie nie obchodziło wcale. Gdzieś musimy przejść, no to przechodzimy, tylko zorganizowana grupa przechodzi. Przeszłyśmy przez ulicę właśnie tutaj koło hal Żelaznej Bramy, znowuż koło Arsenału przechodziłyśmy. Tu już było bardzo zbombardowane, jakoś było gorąco, za Arsenałem jakiś dom się palił, trzeba było tą ulicą Długą tak się [przeciskać], bo ona wąska, więc czuło się ten ogień po prostu. I doszłyśmy do placu Krasińskiego. Do placu Krasińskiego, do parku, i tutaj odpoczynek był.
Już był tutaj dowódca. Tu już było całe zgrupowanie i mówili o tym, że się przechodzi do Kampinosu. Ale to ja się tutaj dopiero... I w pewnym momencie jakiś dowódca, który tam był, mówi: „Potrzeba przynieść chleb. Będzie dla grupy chleb gdzieś na Długiej. Kto zna dobrze Starówkę?”. Więc ja mówię: „Ja znam położenie Starówki, więc mogę przejść, z kimś przejdę”. I przeszłyśmy z kocami po prostu po chleb, na Długą 7. To pamiętam, bo akurat tam spotkałam kolegę, który mówi: „A to co, przyszłaś? Skąd?”. A ja mówię: „Z Woli przyszłam”. Ojej, przecież tutaj chłopcy są – mówi – Jurek jest i Zdzich jest, przecież tam na Długiej 26 czy tam pod którymś”. Ja mówię: „Tak? No to znaczy, że jest moja grupa tutaj”. Taka [grupa] domowa jeszcze, którzy mnie wprowadzali do [konspiracji]. No ale mówię: „No to najpierw chleb zaniosę”. Zaniosłam z tą grupą ten chleb, a tam odpoczynek był taki na placu, na trawniku, tutaj, na rogu Kilińskiego, placu Kilińskiego. Tego budynku już tam nie ma, jest wgłębienie. I przyszłam do dowódcy, tego, który nas wysyłał po chleb, mówię, że chcę przejść do swojej grupy, bo podobno jest grupa moja tutaj, na Długiej. Ale muszę się zorientować, czy mnie przyjmą, czy to jest możliwe. No, puścił mnie. Tam na dół był ruch duży na Długiej. Tutaj to pełno wojska, pełno Powstańców, pełno grup takich bojowych widać. Przeszłam tam do tego punktu i mówię do [dowódcy] – akurat porucznik Domański, który mnie przyjmował – mówię: „Ja bym do was chciała przyjść”. – „A, no to przychodź zaraz – mówi – przecież dla ciebie tu będzie miejsce”.
Poszłam, poszłam z powrotem, żeby wiedział, że ja mogę przejść, i powiedziałam mu, że zostaję już tutaj. Do żadnych Kampinosów ani żadnych innych nie będę szła, bo to nie jest moja grupa i nie znam tych ludzi zupełnie.
- Czy to już był „Gozdawa”?
Tak, tak, to już byli moi znajomi, zorganizowani. Wiadomo było, że jestem pod dowództwem „Gozdawy”.
- Jakie zadania były pani przydzielone?
No, ja miałam… Wtenczas punkt sanitarny był na dole. Kwatera była na pierwszym piętrze, dostałam tam miejsce do spania, że tak powiem, kanapkę, a na dole była już zorganizowana pomoc lekarska. Był lekarz, była pielęgniarka [ze szpitala] Bożego Jana, taka siostra Maria, i ona już nas wszystkie miała pod swoją opieką, wszystkie młode dziewczyny. Tam jeszcze niektórzy na ochotnika się zgłaszali… Już był szpital takie łóżka dla oddziału, po prostu dla oddziału.
- Czy pani pamięta adres tego szpitala.
Długa 26, chyba.
- Co pani zapamiętała z tych pierwszych dni na Starówce?
No i tam było po prostu już zorganizowane normalnie życie, to znaczy wychodziło się na [salę]. Miałam odcinek, na którym miałam chorych, tam już byli ranni z placówek różnych, przyprowadzonych. Niby to była taka pomoc naszego oddziału, bo oni walczyli w banku na Senatorskiej, mieli barykadę, ale nie było tam akurat ich, ale różni ludzie ranni, którzy trafili akurat [tam]. Leżało chyba z dwadzieścia osób, już w piwnicach – urządzone w piwnicach, łóżka ściągali po prostu...
Od ludzi, od ludzi.
- Jak ludzie się zachowywali, jak ludzie reagowali na Powstanie?
Wszystko, każdy prędko to, co mógł, przynosił – pościel, jakieś łóżka i wyposażenie, jakąś poduszkę, koc. To jakoś się znalazło, że te wszystkie łóżka były jednak jakoś obleczone i czekały na rannych, którzy... A tam było już jakieś sześć, siedem osób ciężko nawet rannych.
- Czy pani była już na Starówce, jak na Długiej odbyła się defilada 6 sierpnia?
Byłam w piwnicy. Na Starówce byłam, można powiedzieć, cały czas w piwnicy.
Prawie że [nie]. No, owszem, jak był koniec, to było trzynastego, był pod czołgiem... Trzeba było prędko przenosić rannych, no to…
- Była pani wtedy w piwnicy, jak ten wybuch nastąpił, tak?
Tak.
- Słyszała pani ten wybuch?
Detonacja to tam była cały czas. Na Starówce to można powiedzieć, że ten huk to człowiek…
Ciągle… Jak „szafa” nie… Albo sobie tylko odliczał człowiek: „Raz, dwa, trzy. Aha, przeszło dalej, to znaczy poszło”. A tu siódmy… którego…
No, przedtem jakoś była, bo ten doktor jeszcze nawet zabiegi prowadził. Była zrobiona sala operacyjna, gdzie prowadził operacje, amputacja i tam… Ale któregoś dnia jakaś „szafa”, pocisk walnął tak, że myśmy nie mieli sali operacyjnej już prawie, bo pacjent spadł ze stołu, wyleciał, wszyscy leżeli pokotem. Pełno pyłu, dymu, w ogóle nie można się było poruszyć, ciemno, czarno. Zwaliło się całe piętro.
- To było już po tym wybuchu czołgu-pułapki czy przed?
To przed, przed. I lekarz powiedział: „No już nie mamy co tu mówić o operowaniu zupełnie – doktór Wnuk był. – Tutaj nie mamy co robić. Trzeba posprzątać i opatrunki będziemy tylko robić, bo nie ma żadnych możliwości operacyjnych”. Sali już dawno nie było, to znaczy operacyjna sala to wyglądała [tak]: piwnica wyłożona prześcieradłami mokrymi, żeby nie było pyłu, no gotowało się te naczynia, narzędzia na tej sali i od razu opatrywało się tych rannych, którzy przybyli.
- Co pani zobaczyła trzynastego, jak pani wyszła z tej piwnicy?
Trzeba było po prostu przenosić, przenosić rannych. Ja już jak doszłam do… Ranni byli przenoszeni do jak najbliższego punktu. No to myśmy nosiły do [punktu] na Długiej 7 i naprzeciwko jakiś był punkt opatrunkowy, mówili: „Tam w tej chwili przenoście”, to przenosiłyśmy na opatrunki. Już tam jakoś działało, po prostu blisko było, bo do nas to było już za daleko, żeby przenosić.
- Jaki to był widok, czy to rzeczywiście była taka masakra?
Tam było tak pełno leżących, że naprawdę nie wiadomo było, gdzie się za kogo brać. Potem już, wiadomo, pełno było trupów, to już ja nie pamiętam. Tylko pamiętam tych lżej rannych, których przenosiło się jeszcze pod numer siódmy i na
vis-à-vis jakoś punkt też zrobiony, bo tam była blisko apteka, więc pełno opatrunków musieli mieć i mogli udzielać jakoś pomocy.
- Czy potem pani również była w tym punkcie…
Wracałam po prostu... [Po tym], co można było pomóc, wróciłam do siebie, bo ja tam byłam akurat wolna w tej chwili. Bo miałyśmy dyżury – jedna szły na zmianę, druga przychodziła. Ale nie miałyśmy już gdzie chodzić – na spanie to już nie było gdzie chodzić, bo to było po prostu zwalone…
- To jak wyglądały warunki?
I część szpitala zostało... Dwie sale to były zamurowane, bo już nie można [się dostać], pacjenci byli razem zasypani. Więc tam był taki mur zrobiony, żeby można było przechodzić. Tam już jakichś czterech pacjentów było zasypanych zupełnie.
- I gdzie pani spała, co pani jadła?
A, proszę panią, spałam w piwnicy. Jak piwnica idzie, między jedną piwnicą a drugą była taka słomianka po prostu i tam myśmy się… Nie było spania żadnego. Na początku miałyśmy bardzo wygodne pomieszczenie u takiego pana profesora…
Tak, miał całe mieszkanie. On sobie poszedł do jakiegoś marniejszego, mniejszego pokoju, a tu miał taką piękną… [miał] pokój, w którym miał pełno zegarów i kurantów. I jeszcze tak ta pani gospodyni prosiła: „Jak będziecie się kładli na kanapkę, to pamiętajcie, na tym białym nie kładźcie się z butami, na te kanapki”. A zegary, pan profesor prosił: „Nie nakręcajcie kurantów, ja wam przyjdę i nakręcę”.
- A potem wszystko się zwaliło.
Potem niestety pozostał chyba jeden kurant z taką murowaną podstawą – tylko ta podstawa została, a reszta gdzie się podziała, to już nie wiadomo. W każdym bądź razie wszystko to spadło.
- Czy pani pamięta, co pani jadła?
Na początku jadłam jakoś. Taka była w kuchni Zosia, która umiała jakoś... Nie wiem, z czego ona to robiła, ale w każdym bądź razie ta Zosia była nadzwyczajna, bo zawsze krzyczała: „Chodźcie jeść! Chodźcie jeść, bo jest kasza. Kasza »pluj« czy nie »pluj«, ale jest”. I pilnowała swojego po prostu gospodarstwa. A tak to [ze] spaniem to można powiedzieć, że tylko tak przy tych piwnicach przechylonych. Bo to jeszcze mało tego, że był już później… Przejścia były zbudowane między domami, przejścia, tak że wszyscy mogli przechodzić.
To wszystko gdzieś się połączyło aż do końca chyba ulicy Długiej. Od początku do końca, do placu Krasińskiego to chyba miały te przejścia wszystkie. Bo myśmy przechodziły do apteki po leki jakieś dodatkowe czy zastrzyki, czy morfinę prosiłyśmy, to chodziłyśmy tymi przejściami między ludźmi, którzy...
I siedziała później cywilna ludność, matki z dziećmi. To pamiętam, że z apteki przynosiłyśmy im mleko w proszku, żeby mamy miały coś tam jeszcze, żeby mogły nakarmić te dzieci.
- Czy pani zauważyła jakąś zmianę stosunku ludności cywilnej…
Cywilna ludność była bardzo dobrze nastawiona. Początek był… Każdy co mógł, to pomagał. Jak trzeba było, jak się przyszło do nich…
Niektórzy byli już zbombardowani też, ale prosiło się, coś potrzeba dla chorych jeszcze przynieść, poduszkę czy coś, to wszystko oddawali.
Ja tylko pamiętam, że to był... Nie wiem, którego to było. Jeszcze ja byłam przysypana w takim przejściu, akurat pocisk uderzył, to w ogóle myślałyśmy, że już jesteśmy zasypane. Ale na szczęście tu poruszyłam nogą i ręką, no to jeszcze... znaczy, przysypane byłyśmy. Akurat jakaś część spadła tylko, nie spadła ta cała… jak tu powiedzieć… Przy budynku [była] taka jak gdyby okrągła [konstrukcja], schody były prowadzące gdzieś na [górę], to ta część tej konstrukcji leżała po prostu na nas.
- I same się panie wydostały, tak?
A myśmy się już jakoś [wydostały]. Było tam pełno dymu, ale wyszłyśmy na szczęście. Owszem, tam była ranna, ale nie tak tragicznie.
- Czy pani miała takie poczucie zagrożenia, czy pani sobie myślała, że każdy dzień to może ostatni w pani życiu?
Nie wiem, jakoś nad tym nie myślałam, chyba. Byłam za młoda i głupia.
- A jak obok ginęli znajomi, koleżanki, z którymi dopiero pani rozmawiała?
Proszę pani, ja wiedziałam, że zginął ten, tamten – to wiedziałam, ale to…
- Nie działało przygnębiająco?
Daleko, daleko później, jak sobie już tak na spokojnie [rozważał], to człowiek myślał: „Mój Boże, przecież tyle przeszedł, tyle… i już nie będzie można z nim porozmawiać, nie będzie można z nim być razem”. Dużo ginęło, za dużo było tych trupów.
- Czy rozmawialiście na temat przyszłości?
Nie, nie miał czasu na takie rzeczy.
- Czy rozmawialiście o Rosjanach, którzy stali za Wisłą?
A w ogóle to o Rosjanach to się dopiero mówiło, jak już byłyśmy na Śródmieściu. To już wtenczas [było] zupełnie inaczej.
- Czy jakieś gazetki pani czytała i pani wiedziała, co się dzieje w innej dzielnicy?
Nie. W ogóle nie miałam pojęcia.
- Czy jakiś kontakt z domem pani miała?
Nie. Absolutnie.
- Jakie nastroje panowały w oddziale?
Poszliśmy z kolegą zobaczyć, jak wyglądają nasze domy z daleka. On mówi: „O popatrz się tam. Tam gdzieś Zdzich mówił, to chyba tam jest dziura – to znaczy zbombardowane. Ale dalsze – mówi – popatrz, naszych to domów akurat nie widać”. To znaczy nie było widać, czy jest zbombardowane, czy nie. Ale to tu później żeśmy wiedziały, że spalone były budynki. Ale to już po wojnieśmy się dowiedziały, jak wyglądało.
- Czy pani miała czas wolny?
Nie, nie miałam. Na Starówce to w ogóle nie myślałam ani pół godziny, żeby mieć wolne. Gdzieś trzeba pomóc czy gdzieś coś było do zrobienia, to szło się. Bo [człowiek] nie miał nawet gdzie odpoczywać porządnie.
- Czy pani wiedziała, że gdzieś są jakieś koncerty dla Powstańców?
Proszę pani, to później, w Śródmieściu. W Śródmieściu to wiedziałyśmy, że organizowany jest jakiś koncert, ale w ogóle nie byłam tam nigdy.
- Czy pani uczestniczyła w życiu religijnym albo widziała jakieś uroczystości religijne?
Ja byłam w kościele garnizonowym, tak. W kościele garnizonowym byłam na mszy, ale też byłam…
- Czy to był 15 sierpnia, czy jakiś inny...
[Kościół] był zbombardowany, znaczy leciały odłamki gdzieś. Pamiętam, żeśmy się chowały pod krzesełka.
Tak. Tylko aby głowa była cała. Bo „szafa” leciała czy coś, że [spadały] odpryski z jakichś witraży, bo tam nie było nawet okien, z których by mogło coś wypaść. [Może] żyrandole pospadały. W każdym bądź razie szum był straszny. Dopiero potem się okazało, że jest pełno szkła, pełno tych... Ale nie było tam wtenczas jeszcze jakiejś takiej wyrwy, nie widziałam, tylko gdzieś ten szrapnel jakiś walnął.
- Czy pani była świadkiem albo słyszała o zrzutach brytyjskich?
A to już w Śródmieściu.
Nie.
- Czy pani wiedziała, że spadł samolot brytyjski na Miodowej?
A to tak, był. Jak spadł na Miodowej, tośmy wiedziały, że spadł samolot, że jest nie tak daleko od placu Krasińskiego.
- Ale nie chodziła pani tam patrzeć?
Nie chodziłam. Nie, bo nie było potrzeby ani czasu na takie rzeczy.
- Czy pani wiedziała, jaka jest sytuacja Starówki pod koniec sierpnia, że jesteście otoczeni, że nie można wyjść?
Tak, myśmy... Trzydziestego, chyba trzydziesty pierwszy, szliśmy wszyscy na przejście, że będziemy przebijać się do Śródmieścia. Chorzy zostawali, niektórzy byli i chorzy wzięci, ale była część, która pozostała na miejscu, bo już wiadomo było, że muszą pozostać z rannymi. Miałyśmy takie koleżanki, akurat brata miała czy coś, to mówi: „To ja zostaję z tymi chorymi, a wy już idźcie z tą grupą, która będzie się przebijała”. Tam przejście do tej ulicy, do… Bo tam była fabryka Spiessa i taki Dom pod Królami. Teraz to widać, a przedtem to ja nie pamiętam, jak ona się nazywała.
To nie Hipoteczna. Bo to może… Wtenczas myśmy przechodziły, pamiętam, wieczorem i kazali nam iść cicho. Tłum ludzi szedł i [mówiono, żeby] cicho przejść, po cichutku. No ale po cichutku – ja jak wracałam później, to nie wiem, jakim cudem się szło po cichutku. Ale już jak wracałam z powrotem rano – pełno żelastwa, pełno różnych jakichś blach, a to myśmy szli cicho. Tam było tak strasznie, waliło ze wszystkich stron. Do tej ulicy to nie wiem, jakim cudem jeszcze myśmy wyszli z tego wszystko. Ostrzał był tak duży…
- Czy pani doszła do Pasażu Simonsa? Gdzie pani była mniej więcej?
To nie było [przy Pasażu] Simonsa. To było to jak Długa, jak fabryka Spiessa i bank, [który] tam był w pobliżu. Poza tym przechodziło się przez tak zwane kino „Miejskie”. Było kino „Miejskie”. Później to było, zdaje się, nazwane Reduta Matki Boskiej [właściwie Reduta Matki Boskiej przy Długiej 29, budynek Hotelu Polskiego – red.]. Ale na początku to były tam jeszcze gruzy, tylko gruzy były. W każdym bądź razie to był moment... W tym odcinku, akurat tutaj pod koniec... Bo myśmy czekali na przedarcie się tamtego pierwszego [oddziału], ale tam trzy razy się odbywał jakiś atak i nie przyszło wszystko…
Rano wracaliśmy z powrotem na tę swoją dawną [kwaterę]. To było gdzieś koniec – 30, 31 sierpnia.
- W literaturze jest napisane, że ludność cywilna na wieść o tym, że wojsko wychodzi, wyległa z piwnic. Czy pani pamięta ludzi?
Proszę pani, może było w tych piwnicach później trochę takich niezadowolonych. Jak to, zostawić ich tutaj. Te matki z dziećmi tam były rzeczywiście... No to tak przy jakiejś rozmowie z tymi biednymi kobietami, [które żaliły się, że] tu pozostaną, bo tu część pozostaje, mówimy: „No ale nie tylko wy pozostajecie, ale i ranni tak samo pozostają”. Bo na przykład grupa tych rannych była pozostawiona…
- Nie wiedzieliście, co Niemcy robią z rannymi, ze szpitalami powstańczymi?
Tego to nie wiedziałyśmy, co tam [mogą zrobić], bo nie mówiło się wtenczas. Ale grupą, jak myśmy się później szykowali do kanałów, to część pielęgniarek, obsady zostawała.
Dobrowolnie. Sama, bo mówiły: „To my już zostaniemy tutaj, a wy idźcie z tymi…”. Myśmy szły, ja z koleżanką, szłyśmy z takim rannym, który był ranny w rękę pod pachą i przyszedł z takim „samolotem”, że tak powiem. Ręka na takim…
Szynie. I on chciał koniecznie, mówi: „Nie zostanę za nic! Musicie mnie zabrać, czy chcecie, czy nie chcecie”. Nie mieścił się do kanału. Więc myśmy szukały takich opatrunków. Poszłyśmy po jakichś domach, żeby po prostu znaleźć jakąś ceratę, żeby go opatrzeć jeszcze dodatkowo. Obok, na Długiej, pamiętam, żeśmy poleciały. Któraś mówi: „Wiecie co, tylko ceratą go będzie trzeba opatrywać”. No tośmy go opatrzyły. [Szedł] bez szyny, bez niczego, więc on musiał cierpieć strasznie. Jak był wyciągnięty już na Widok, to nie ten sam człowiek prawie że był. Przeniesiony został do szpitala na PKO. Ale…
- Jak pani schodziła do kanału, powiedzieli: „Schodzimy do kanału”, tak?
Tak.
Myśmy wchodziły… Ostatnia grupa szła ze Starówki drugiego, w nocy.
Tak, w nocy schodziły…
Włazem na Krasińskiego.
- Jak się schodziło do tego kanału?
Wejść, to wejść…
Takie schodki, takie metalowe obręcze. Jak już wejdzie się, jedną nogę się postawi, to można zejść, trzymać się drugiej poprzeczki i schodzić.
Tylko wejście już w środek tego kanału to było straszne przeżycie. Bo to smród... Ja na szczęście mało czuję zapachów, więc nie byłam... Ale smród i ta mazia taka jakaś lepka, która gdzieś otaczała człowieka, no to było straszne. No a tu jeszcze chorzy, którzy będą przeprowadzeni, no to... I czekaliśmy na łącznika, który przyjdzie. Ktoś był przeznaczony do przeprowadzania, bo inaczej… Ale i tak zginęliśmy, bo ktoś odłączył, upadł…
To znaczy źle po prostu [poszliśmy], ale to na jakiś czas. Po prostu okazało się, że kanał coraz mniejszy, no to się już nie nadaje, ale poczekali, mówią, że… Myśmy szli na takiej linie, na bandażu po prostu, żeby się trzymać, żeby... Bo kanał to nie jest taki, że miał [płaską] podłogę. Ona jest okrągła, więc utrzymać się było dosyć trudno. Wzdłuż kanału idzie taka górna część, gdzie ci ludzie, jak reperują czy coś, to muszą chodzić tam, to się trzymał człowiek takiego balkoniku jak gdyby. Ale to utrzymać się to nie jest takie proste. Wtenczas te kanały i zapchane już też były, i latały tam różne szczury, nie szczury, to na to człowiek nie patrzył. Ale po pierwsze, ludzie padali, więc też było przejść trudno, albo rzucone były jakieś części...
- Ktoś rzucał coś, czego nie mógł już dźwigać?
No bo nie miał siły już nieść, no to rzucał.
- A jak pani wchodziła, to czy był ostrzał albo czy był…
Był straszny ostrzał. Ale akurat takie gruzy były tutaj przed wejściem, tam był ostrzał, no to ja tam „dużo” widziałam. Widziałam tylko, że mam tutaj…
Tu gdzieś stanąć i czekać, aż ktoś mnie wezwie, że już na mnie czas będzie do schodzenia.
- A potem, podczas tej drogi, czy pani zauważyła otwarte włazy, czy…
Tak, przechodziłyśmy przez taki właz, gdzieśmy czekali jakiś dłuższy czas, żeby nie było przypadkiem wrzuconego gazu, bo zdarzały się wypadki gazu.
- Czy pani pamięta, ile godzin pani szła?
Koło ośmiu godzin.
Na Widok. Na Widok wyszłyśmy, wyciągali nas już na Widok. Tam już były rzeczywiście… Wydawało się, że ludzie chodzą tak normalnie, nie uciekają, tylko ciągają nas jeszcze, mówią, gdzie będą… mówią, żebyśmy poczekały, że zaraz nas przeprowadzą gdzieś dalej. Tych rannych to od razu zabrali, tych, którzy wyszli z nami, ranni, to zostali zabrani do PKO, gmachu PKO. Niestety ten gmach był za dwa, trzy dni zbombardowany, tak że…
- Czy pani miała możliwość umycia się, przebrania?
Proszę panią, trudno było, żeby… Myśmy liczyły na to, że na Chmielnej będzie... Tam było dawniej kąpielisko, więc mówimy: „O, jak dojdziemy, to na Chmielnej na pewno będzie się można umyć”. A tu gdzie tam. A tu już też z wodą źle, więc szłyśmy takie obmazane, zamazane i taka starsza pani mówi: „Chodźcie, dziewczynki, ja mam wodę”. I zabrała nas na górę. Miała wannę z wodą, ale do wannyśmy nie weszły, nie, bo by było już za luksusowo. No to przyszykowała nam miski, przyszykowała nam czysty [ręcznik] jakiś do wytarcia, a my w te same po prostu ubrania musiałyśmy się ubrać i wyjść z powrotem. Później jakimś cudem to (doprać to nie było można) nawet dostawał człowiek jakąś koszulę dodatkową. Bo ja miałam, owszem, jeszcze w torbie, ale też tylko z taką… Jakieś ubranie przynieśli mi pewnie koledzy, jakąś kurtkę, jakąś taką... Też była już brudna i wszystko to było brudne, bo moje rzeczy, które miałam, były zasypane.
Z domu to już w ogóle dawno ich nie miałam.
- Gdzie pani walczyła w Śródmieściu?
W Śródmieściu byłam na Chmielnej, Chmielna 11. Stacjonowałam w domu na Chmielnej, przy hotelu. Tam szpital był w hotelu. Ale stacjonowałam zaraz przy... Chmielna chyba dwadzieścia parę, a [Chmielna] 11 to była nasza placówka, do której tam chodziłyśmy, po prostu tylko naszych kolegów, którzy… Miałyśmy dyżury – która szła z kolumną, jak wracali, bo kolumna wracała na odpoczynek…
- To już teraz jako sanitariuszka też chodziła pani do rannych?
Tak, tak. Byłam już razem z grupą naszych. Po prostu wyznaczane [byłyśmy]: dzisiaj idzie grupa ta, grupa ta idzie. Tam było nas cztery zawsze, więc zawsze któraś szła z grupą.
- Czy pani pamięta jakieś szczególnie groźne wydarzenie?
Bardzo ciężki był taki okres, bo tam… Chmielna jest tutaj wąska, więc Niemcy byli dosłownie po przeciwnej stronie, z której co jakiś czas tam jakiś wylatywał, ostrzelał i znowuż spokój. Ale było takie natarcie, duże natarcie, gdzie niestety było wtenczas kilkunastu rannych, których musiałyśmy przetransportować do szpitali. Więc to już [byli] koledzy, którzy leżeli później dosyć długo w szpitalu, obok, właśnie na Chmielnej.
No, najgorsze to było jeszcze jak… Był taki okres na początku, jak przyszłyśmy na Śródmieście, to jeszcze nie miałyśmy takiego punktu specjalnego. Znaczy miałyśmy już kwaterę, gdzie będziemy spać, była na placu Trzech Krzyży, ale tam był tak straszny duży ostrzał, że nas zabrali stamtąd, bo tam na piątym piętrze było chyba co najmniej… W ogóle nawet pięciu minut ciszy nie było. Niemcy ostrzeliwali, bo to akurat zobaczyli poruszających się więcej osób, no więc był straszny ostrzał. Stamtąd nas zabrali na Chmielną wtenczas, już tam dostałyśmy kwaterę. Stąd jeszcze chodziłyśmy tak, jak była potrzeba gdzieś ratować jeszcze. Pamiętam, że był bombardowany tak zwany drapacz chmur, nasz budynek, i poszłyśmy z koleżankami tam po rannych, trzeba było przenieść rannych. W każdym bądź razie szłyśmy po rannych jeszcze i w tym momencie akurat było bombardowanie placu Napoleona. Akurat odwiązało mi się sznurowadło w bucie i podeszłam do gmachu, jak tam telewizja teraz była…
Tak, tak, tutaj. To podeszłam tak do okienka i zawiązywałam sobie sznurowadło. A dwie moje koleżanki sobie szły obok… dalej. Za chwilę był wybuch… jedna i druga – jedna była od razu zabita po tej bombie, a druga była ciężko ranna, a ja wyszłam bez szwanku, dosłownie. Złapałam jakiegoś gościa, żeby przenieść ich obok, Chopina chyba tam było, na Chopina przenieść do szpitala. Jedną to już wiedziałam, że nie mam co przenosić. Nazywała się „Medyczka”. Była na pierwszym roku medycyny, to była „Medyczka” już… A druga była ciężko ranna. J donieśliśmy z jakimś gościem, którego prosiłam o pomoc. Lekarz stwierdził że: „No dobrze, możesz – mówi – zostawić, ale tu nie ma wielkich nadziei. Przyjdziecie później po nią”. No i rzeczywiście, jak już po nią przyszłyśmy, to już nie żyła.
- Czy pani uczestniczyła w pogrzebach?
Znaczy tę „Medyczkę” i tę, tośmy pochowali (przyszłam z kolegami później) na placu Zgoda (tak on się nazywa?). Już teraz to nie pamiętam. Bank był, taki bank, taki znany bank.
Pod Orłami, tak. Był taki placyk i na tym placyku był ksiądz, który przychodził i brał dane. Butelka, nazwiska ich się włożyło z butelkami i zostały pochowane zaraz na tym placyku.
Tam były już wykopane. Tak były wykopywane, bo tak już widać było, że tam już… Tylko że ta „Medyczka” to była z ulicy Poznańskiej, mieszkała na Poznańskiej, bo poprzedniego dnia wszystkich zabierała po dwie do domu, żeby się tam ogarnąć i żeby coś włożyć nowego, żeby coś zmienić na siebie. To myśmy szły tak stopniowo. Nas sześć było później. I ona mówi… [Koleżanki] wiedziały, gdzie mieszkała matka i rodzice, i poszły zawiadamiać, że już jest pochowana tu i tu. Bo od razu prawie że była pochowana. Nie było żadnych trumien, nie pamiętam, żeby trumny były, tylko po prostu w prześcieradle była. I rodzice już jak przyszli, to ten dom, tam też było zbombardowane. Plac był dosyć… Nie wiem już później, co się tam działo dalej, jak tam wyglądało. W każdym bądź razie tylko wiadomo było, że u księdza były wszystkie dane, to, cośmy my wiedziały o nich.
- Czy to był taki kapelan batalionu, czy to był ksiądz z okolicy?
Nie, to jakiś ksiądz, który akurat tam był, po prostu widział, że tam… Nie wiem, czy to była parafia, tego nie pamiętam. W każdym bądź razie wiadomo było, że ten ksiądz jest od tych pochowanych, że tam się wszystkie dane składa, żeby po prostu wiadomo było, do kogo żeby przyjść, że jeszcze będzie można przekazać więcej danych.
- Czy pani znała dowódcę? Czy pani znała „Gozdawę”, znała pani jego zastępców?
Nie, ja dowódcy… Ja tylko znałam kapitana Maciejewskiego, który później był naszym dowódcą w Śródmieściu, i Domańskiego, który był przed Powstaniem znajomym i był już cały czas z nami.
- Czy pani pamięta, w której kompanii pani była?
Nie. Ja w kompani nie miałam jakichś [przydziałów], byłam po prostu bez kompani chyba. Nie zwracałam na to uwagi. Byłam, po prostu byłam. Wiadomo było, że jestem z nimi razem, no a jak było trzeba stawać do raportu czy coś… Kiedyś dostałam nawet karę.
Za to, że przyniosłam rannego, a nie przyniosłam broni.
- A można było broń przynieść?
Trzeba. To była jego broń. A ja o tym nie pomyślałam, że trzeba rannego i broń przynosić. I kapitan mówi: „No to będziemy szli teraz dzisiaj, tutaj będziesz siedziała za karę”. Ja mówię: „Za co?”. – „No bo o broni to się myśli i trzeba pamiętać, przynieść ją razem z rannym”.
Siedziałam tylko na jakiś czas i później mnie puścił. Tylko żebym pamiętała raz na zawsze, że trzeba pamiętać nie tylko o rannym, ale i o…
- Czy pani miała swoją broń?
Nie, nie miałam żadnej broni, nie miałam. Miałam torbę z lekami i z opatrunkami, poza tym nic więcej.
- Czy pani miała jakąś opaskę?
Miałam. Tak.
Normalną, biało-czerwoną.
- Akowską, a nie Czerwonego Krzyża?
Nie, nie. Tylko bataliony…
- A jak pani ocenia, jak sprawdzali się dowódcy? Czy pani czuła się, że jest dowództwo, które myśli o pani?
No tak, wie pani. To znaczy wiedziałam, że ktoś za nas odpowiada, że stara się, jak może, żeby ten porządek zachować, i jakoś ta kompania, która była podlegała jemu, że była dość karna, wszystko to jakoś żołnierze... Nie można narzekać, to byli młodzi chłopcy, podchorążacy wszystko…
- Czy pani się spotkała z jakimiś takimi chuligańskimi wybrykami ze strony Powstańców czy innych ludzi, którzy tam się znaleźli?
Nie, nie.
- Żadnych rabunków, gwałtów? Nic takiego pani nie słyszała?
Gwałtów tam absolutnie nie, nie miałam do [czynienia], nigdzie nie widziałam takich rzeczy.
- Pani mówiła, że w Śródmieściu to rozmawialiście o Rosjanach, którzy stali za Wisłą.
Tak, bo już wtenczas słyszeliśmy, że jest ostrzał. Mało tego, wiadomo było, że podchodzą nawet do Wisły – już podchodzą do Wisły, więc będziemy czekały, lada dzień będzie na pewno pomoc stamtąd. No, niestety tej pomocyśmy nie otrzymali. Ale na Czerniakowie tam [byli] żołnierze jacyś, jakaś grupa, która się przedarła, Polaków z armii Berlinga, podobno tak. Ale jak już nic z nimi nie miałam w ogóle do czynienia, bo z Czerniakowem, no gdzie tam, daleko. Ale słyszałyśmy, że takie są…
- Słyszały panie, dochodziły takie słuchy.
Dochodziły różne, tak.
- Narodowe Siły Zbrojne były oskarżane o mordowanie Żydów w czasie Powstania. Czy pani coś słyszała wtedy?
Proszę panią, Żydzi tam byli razem z nami.
- Pani miała kontakt z Żydami?
Wiadomo było, że był jakiś Żyd, to ani go nikt nie zaczepiał, ani nikt nie miał do niego pretensji, bo przecież on tak samo był...
Nie, nigdy… Ja pamiętam, na Żoliborzu roznosiliśmy w ostatnich dniach taką ulotkę, żeby wytłumaczyć, że Narodowe Siły Zbrojne nie są przeciwne... że walczą i z Niemcami, i z Rosjanami, żeby wszyscy wiedzieli, że nie mają jakichś…
- Jeszcze przed Powstaniem pani to roznosiła?
Przed Powstaniem jeszcze, tak. Pamiętam, że taką ulotkę się roznosiło.
- Ale dawała pani do ręki ludziom czy jak to było?
Takim przechodniom.
Przechodniom. Tak, żeby przeczytał. I prędkośmy zmykali. To były małe ulotki, nieduże po prostu. Pamiętam, że to taki był moment, żeby po prostu wytłumaczyć, że Narodowe Siły Zbrojne nie są mordercami.
- Czy pod koniec września czuło się, że Powstanie ma się ku końcowi?
Tak, tak. To już było widać, już było… No po pierwsze było później zawieszenie broni przez dwa dni, znaczy już na Śródmieściu. Ja w tym czasie na przykład poszłam o przepustkę bo do kuzynki, właśnie siostry ciotecznej, która tutaj jest, przeszłam na tę stronę Marszałkowskiej do placu Zbawiciela zobaczyć, czy ona tam żyje, czy jest w domu, czy nie. Jeszcze przecież poszłyśmy na Pole Mokotowskie, poszłyśmy pozbierać może pomidorów czy jakieś zielska, bo słyszała, że tam można [coś znaleźć], bo były ogródki kiedyś. Myśmy poszły, ale tam były też straszne trupy i ostrzeliwanie, więc myśmy wróciły z powrotem. Nic nie pamiętam, czyśmy parę jakichś brukselek czy czegoś przyniosły.
- Kiedy pani wychodziła z Warszawy?
Z Warszawy, 5 października.
- Jak pani przyjęła decyzję o kapitulacji?
No, wiedziałyśmy, że to jest straszna dla nas klęska… Cały czas człowiek myślał, że ktoś nam pomoże, że jednak inaczej się to ułoży, ale niestety…
- Czy pani zdecydowała, że pani pójdzie razem ze swoim oddziałem?
Miałam różne wątpliwości, czy iść, czy nie, ale pomyślałam sobie, że jestem zupełnie sama, nie wiedziałam, co się dzieje z rodziną, a chłopcy mówią: „Idziemy razem, wszyscy razem idziemy, to i ty idziesz z nami”.
- Kobiety przedtem nie chodziły do niewoli.
Tak.
- Czy pani wiedziała, że jest taka możliwość, że...
Nie, proszę pani, ja sobie z tego zupełnie nie zdawałam sprawy.
Razem, żeby mnie nie [się] rozwiązywać, jeszcze się trzymać, jak można. Tylko tych, którzy zostali w szpitalach, no to co będzie z nimi, to nie wiedziałyśmy też, ale ktoś mówił: „A, szpitale to pojadą razem wszystkie. Już chorzy będą jechali razem, więc… gdzieś ich tam znajdziemy kiedyś”. I z tą grupą, już z całą grupą, z którą byłam cały czas, wyszłyśmy z [Warszawy].
- Wiadomo było, że idziecie do niewoli, czy nie wiedzieliście, co się z wami stanie?
Wiedziałyśmy, że już jest podpisane, że jesteśmy już jako armia, więc będziemy szły do niewoli. [Nie wiedziałyśmy], jak to będzie wyglądało, ale [wiedziałyśmy, że] nie do obozu [koncentracyjnego czy pracy], tylko że do wojskowego.
- Czy były jakieś przygotowania, jakoś się pani przygotowywała do tego wyjścia?
Nie miałam co przygotowywać, zabrałam tylko… Ale przedtem zostałam, można powiedzieć, ubrana przez kolegów. Poszli do dozorców, mówią: „Panie, gdzie tu można dostać jakieś ubranie? Których lokatorów nie ma, żeby można było pewne rzeczy wziąć?”. No i przynieśli mi palto, przynieśli mi buty, jeszcze jakieś sweter czy coś. A przedtem taka była nasza sprytna Zosia, która gotowała, zorganizowała materiał i zaprosiła te panie, które mieszkały, miały maszyny, żeby nam poszyły spódnice. Bo mówi: „Pani widzi – mówi – przecież im się rozchodzi, wszystko to się im rozchodzi. Musicie nam uszyć”. Jeszcze mówi tak: „Jeszcze one będą miały wymagania”. A ja mówię: „Tak, bo my w solejkach chcemy mieć spódnice”. I w każdym bądź razie uszyła nam po spódnicy. Miałyśmy nowe spódnice, bo przynieśli jej jakiś materiał, gdzieś, skądś przynieśli i uszyły nam.
Dostałam dolary, dwadzieścia dolarów.
Tak.
- Którędy pani wychodziła z Warszawy?
Ja wychodziłam tutaj, na Woli… jak się nazywa ta ulica... blisko Działdowskiej, poprzeczna ulica… No nie powiem pani, chyba że…
- Jak się zachowywali żołnierze?
Taki był już starszy gość jakiś, wyszedł z ruiny, taki dziadek, i mówi tak: „A macie kubeczki?”. Mówimy: „Nie, a po co nam kubeczki?”. – „To wy nie wiecie, do czego służą kubeczki? To ja wam zaraz przyniosę”. Jakieś takie emaliowane różne garnuszki przyniósł, mówi: „A jak dadzą gdzie zupy, to w co włożyć?”. No i rzeczywiście miał chłopina rację, bo mało tego, że taką przyniósł, to jakiś wielki garczek przyniósł i ten też się przydał do pociągu, ten wielki garczek.
- Jak zachowywali się ci żołnierze niemieccy, którzy was konwojowali?
No, pilnowali nas dosyć, nawet ostro, ale grzecznie. Nie, nie mogę powiedzieć, żeby jakiś taki był… Tylko pilnowali dosyć… Bo my mówimy: „Może w tych tutaj – bo jakaś marchewka taka duża była, jakieś pola, mówimy – może my tu uciekniemy? Może jakoś… ”.
Ale któraś mówi: „No co, zacznie na nas strzelać znowuż, to lepiej chyba idźmy dalej”.
- Czy pani szła na piechotę?
Tak, tak.
Tak, tak, cały czas piechotą do Ożarowa.
Potem do pociągu i do Lamsdorfu przyjechaliśmy. Tylko nie pamiętam, jak się nazywa ten Lamsdorf w tej chwili, bo po polsku to jest…
O! Łambinowice. Nie mogłam sobie nic przypomnieć. Pamiętam, że mają inną nazwę, ale niestety...
Myśmy były w tych Łambinowicach... Tutaj to było jeszcze straszne, bo zawszone towarzystwo było. Poza tym baraki były też takie brudne, nie były przystosowane zupełnie. To przez te pierwsze dni, zanimśmy nie oczyściły tego wszystkiego jakoś... Zaczęłyśmy szorować, żeby to jakoś wyglądało, żeby by było możliwe, ale i same... No, była możliwość kąpieli, więc poszłyśmy, głowy najważniejsze były, żeby po prostu oczyścić. Były tam jakieś środki czyszczące. Tam obsługiwali lekarze ruscy, na odmianę, w tej mykwie. Bo tam była też i rosyjska część żołnierzy i z trzydziestego dziewiątego roku byli nasi. I oni nam po prostu powiedzieli od razu: „Wy się nie dajcie. Jak będziecie gdzieś odłączone, to – mówi – w dużej gromadzie. Żebyście się taką setką trzymały, żebyście się nie dawały tak rozproszyć, bo wtenczas można łatwo gdzieś przepaść. Więc taką grupą żebyście się zawsze trzymały, jak w razie czego będą odłączać, to róbcie wszystko, żeby można było… ”. Bo rzeczywiście tam jakoś niektóre kombinowały, żeby numery zamienić, żeby po prostu w większej grupie można było przejść później, jak będą rozdzielać. Ale myśmy [najpierw były] w Łambinowicach, stamtąd tośmy dopiero poszły do Mühlbergu.
- Jak długo pani była w Lamsdorfie?
Tam to był październik, listopad, chyba tak. W listopadzie chyba zostałyśmy przewiezione do Mühlbergu. To już bardzo duży obóz, gdzie byli różni, byli Anglicy, Francuzi, Polacy…
- A można było się komunikować czy byliście odgrodzeni?
Odgrodzeni wielkim takim tym, ale zawsze się znajdowało jakąś tam możliwość, że po prostu mówiłyśmy, co... Bo oni zresztą składali się na nasze [wyżywienie], żeby nas jakoś dokarmić, bo oni byli zaopatrzeni lepiej, jak już [dostawali] paczki jakieś. W każdym razie myśmy od nich dostawały dosyć dużą pomoc w danej chwili. I tam myśmy były w coraz mniejszej grupie, bo nas później zostało przeszło sto dziewcząt, to już nas wywieźli, ale nie dałyśmy się wywozić w święta. Bo chcieli w Wigilię nas wywozić do następnego obozu. Powiedziałyśmy, że nie będziemy się [rozdzielać], nie damy się wywieźć. I wywieziono nas dopiero w drugi dzień świąt. No bo w pociągu zimno było, mroźno… Bo tutaj były warunki [nie najgorsze], baraki były dosyć porządne.
- A gdzie pani została wywieziona?
Do Altenburga.
- Jak wyglądał taki obozowy…
Altenburg, tam był znowuż podział jeszcze na oficerski i podoficerski. Tam była duża grupa [niezrozumiałe], bo tam było chyba z trzysta…
- Polskich kobiet, tak? Polek.
Wszystkie, wszystkie, tak. I teatr był, w teatrze nas umieścili. Prycze były poustawiane rządkiem, aż myśmy się śmiały, że tak: „Kto z teatrem ma do czynienia?”. No to tam się zgłaszały. „To na scenę idziecie”. „Kto ma jakieś kombinacje lepsze, to może... tutaj boczne loże są. Prosimy zajmować loże boczne, a środek będzie już, kto się tam dostanie”. No to tam rzeczywiścieśmy spędziły, pamiętam, Nowy Rok.
- Jak wyglądał taki obozowy dzień? Co robiłyście przez cały dzień?
Co myśmy tam… No, gromadkami tak myśmy się po prostu trzymały. Ja miałam taką siódemkę, nas było zawsze razem [siedem]. Wszystkie jakieś sprawy sobie pomagałyśmy, jak mogłyśmy – nas było siedem i trzymałyśmy się zawsze bliżej. Jak gdzieś przeniesione byłyśmy, to tak samo, żeby być w jednej sali, żeby być gdzieś w jednym miejscu.
- Czy Niemcy nie próbowali zatrudniać pań do jakiejś pracy?
A niestety, zatrudnili nas, proszę pani, w ostatnim momencie, nas, taką setkę. Mam takie nawet zdjęcie, gdzie byłyśmy w tym Altenburgu, w fabryce takiej, niby maszyn do szycia. To były już ostatnie… w styczniu nas tam zatrudnili. Zawieźli nas do fabryki, [informując, że to] po prostu fabryka maszyn do szycia. Myśmy stwierdziły, że to nie były maszyny do szycia, bo każda przynosiła jakąś część, żeby sprawdzić, co można z tego złożyć, a złożyć to z tego nie można już [nic], bo złożenie to, zdaje się, jechało do następnej fabryki, gdzie składali dalej. Ale tutaj w tej fabryce to były… wojsko miało i fabryka miała swoich. I było między nimi trochę [napięć]. Myśmy korzystały na tym, że wojskowi przeciw szefom tej fabryki byli jakoś źle nastawieni.
- W jaki sposób panie korzystały?
Korzystałyśmy, że mówiłyśmy, że na przykład my tego nie będziemy robiły, nie damy się dzisiaj zabierać do pracy, bo koleżanki są chore. [...]
- Kiedy ten obóz został wyzwolony?
Proszę pani, myśmy były [uwolnione] jakiegoś 25 kwietnia.
Amerykanie.
Jechali czołgami i nie wiedzieli, że tutaj naraz tyle bab się znajdzie, bo nas było ponad sto. Stanęłyśmy plecami, po prostu tyłem, mówimy: „
Kriegsgefangenen jesteśmy”. To oni wiedzieli już, no to mówili: „Tak, chwileczkę. Przejedziemy najpierw...”. Bo to miasteczko już było… Bo nas wypędzili z fabryki, wypędzili piechotą, gdzieś do centralnego obozu miałyśmy przejść. Ale my jesteśmy sprytne, więc powiedziałyśmy tak: „Będzie tak – jedna będzie chorowała, a druga będzie się wybierała i będziemy tak na zmianę, żeby oni nie mogli nas zabrać od razu z tego...”. Bo przewieźli nas do tego fabrykanta, [do] jakiegoś gospodarstwa jakiegoś rolnego. I tam było wszystko tak… do stodoły nas tam przewieźli. Powiedziałyśmy: „Nie pójdziemy już dalej, aż nas zawiozą”, do tych Niemców. Myślałyśmy tam po prostu… I dwóch pilnowało nas. Ale oni mówili, żebyśmy się nie bardzo wyrywały, bo tutaj jest Hitlerjugend w pobliżu, więc nie będzie… [...] Bo myśmy wywiesiły już flagę, bo już słychać było…
Polską, na stodole. Dlatego że widziałyśmy, że już ci Amerykanie, jak już tam ich tak gdzieś słychać, no to niech wiedzą, że tu my jesteśmy. No ale myśmy musiały zdjąć, bo ci nas uprzedzili, że [niedaleko jest Hitlerjugend]. Ale oni nam uciekli zresztą, sami też uciekli. A jak Amerykanie już weszli i zobaczyli, że to jest obóz kobiecy, powiedzieli: „To wy się nie martwcie, już my tu was będziemy pilnowali”. I tam zostawili jakichś żołnierzy, żeby po prostu…
Tak, przy tym gospodarstwie. Już było tak [zorganizowane], żeby po prostu jechali dalej, dalej przejeżdżali, kolumna przejeżdżała, [a my] żebyśmy się już nie bały, że oni już są tutaj na stałe, przyjeżdżają.
- Co się z panią działo po zakończeniu wojny, po 8 maja 1945 roku?
Stamtąd to nas wozili Amerykanie w różne punkty. Co raz to nam szukali lepszego miejsca. I tak nas wozili. Ja już nawet nie wiem, do jakich to było miejsc. I dopiero myśmy… Jeszcze do koleżanek nawet jechałyśmy, proszę panią. Jak już Amerykanie zwalniali te wszystkie obozy, to myśmy już przejechały... Jakiegoś 5 maja tośmy przejechały do obozów koleżanek, które były w Oberlangen. I stamtąd… Taka siódemka nas była takich wariatek… Przyjechał jeden z żołnierzy, brat jednej z koleżanek, i mówi: „To ja już ją zabieram”. A my mówimy: „Gdzież ty jedziesz?”. – „A jadę do takiego i takiego obozu”. – „No to nas zabierz, to my sprawdzimy po drodze, czy tam nasze koleżanki nie są”. Nie ma. I potemśmy wędrowały przez już… Tam już Amerykanie byli, tośmy jechały po obozach szukać rodziny, z obozu do obozu i to takim wariackim sposobem jechałyśmy.
- Czy pani miała jakieś wiadomości od swojej mamy?
Nie. Nie. Od mamy dopiero wiedziałam, że... Moja mama była w Ravensbrück, zabrana do Ravensbrück z Żoliborza. Dopiero koleżanka usłyszała w radio. Mówi: „Wiesz co, twoja mama szuka ciebie. [Słyszałam], że jest w Warszawie i poszukuje ciebie”.
- Gdzie pani słyszała w radio?
A ja nie usłyszałam wcale.
- Ale ta koleżanka. Gdzie wtedy byłyście?
My już byłyśmy we Włoszech.
Już byłyśmy we Włoszech, więc już…
- Czy pani wstąpiła do 2 Korpusu? Jakim sposobem znalazła się pani we Włoszech?
Przejechałyśmy, wariacko no to wariacko, więc trzeba jechać tam do przodu. Ja mówię: „A może mojego ojca spotkam? A może…”. I przyjechali Polacy. Mojego ojca nie znali, ale mówi: „A poczekajcie na nas, będziemy wracać, to was zabierzemy do Włoch”. To za długo trzeba by może czekać, więc myśmy przejechały... Akurat byłyśmy w Murnau, to już obóz oficerski był, stamtąd już jechały kolumny różne, Amerykanie jechali. Mówimy: „To my z nimi się zabierzemy do Włoch zobaczyć”. I przejechałyśmy tak granicę, na wariata, no ale przejechałyśmy. I [dojechałyśmy] do Bolonii, a potem już było tam pełno... Już koniec wojny był, więc już myśmy wyjechały do obozu takiego, gdzie łapali takich wszystkich z drogi, różnych. A nas też tam…
Polski. Tak, dziewczęta, dziewczęta były. Z Powstania były, z jakichś robót było jakieś parę dziewcząt… Myśmy były w Casamassima? Nie, dom się inaczej nazywał. W każdym razie z tego obozu tośmy były do Ankony później przewiezione. Z Ankony znowuż jakoś… Te, które miały sanitarne przeszkolenie, tośmy pojechały do Rimini. Tam już do szpitalaśmy przyjechały. W Rimini byłyśmy w szpitalu w jakimś czasie i czekałyśmy na kurs następny do szpitala do Ankony. W Ankonie byłyśmy później sześć miesięcy i potem przejechałyśmy do szpitali wojennych. Ja pojechałam do 5. szpitala wojennego, to była Casamassima.
We Włoszech, tak.
- Czy pani była w 2 Korpusie, czy jako cywil?
Tak, w 2 Korpusie. Byłam przywieziona, bo tam owało... Chcieli po prostu dopełnić liczbę, żeby armia przejechała znowuż dalej. Bo myśmy później przejechały do Anglii, ale już taką… To jakieś ich obliczenie było, takie wyliczenie, że po prostu nas… Normalnie miałyśmy książeczkę wojskową, byłyśmy przyjęte normalnie i mam książeczkę, mam to wszystko. I do szpitala wojennego byłyśmy skierowane już w Anglii…
- Gdzie pani była w Anglii?
Do Diddington. To jest tu bliżej Bedford.
To był czterdziesty szósty.
- I już pani wtedy wiedziała, że pani mama jest w Warszawie?
Tak. To właśnie już wiedziałam… Zarazo, żebyśmy nie zgubiły się. Czterdziesty czwarty, czterdziesty piąty to ja już pojechałam do Włoch. Tak, to w czterdziestym szóstym, gdzieś na początku mniej więcej, dowiedziałam się.
- Do kiedy pani pracowała w tych szpitalach?
Znaczy to był czterdziesty siódmy, już czterdziesty ósmy. Bo ja w czterdziestym ósmym przyjechałam do Polski.
- Co panią skłoniło do powrotu do Polski?
Już mnie przywieźli elegancko, statkiem.
- Rozumiem, ale pani musiała się zgodzić na to…
Tak, zgłosiłam się do wyjazdu, do Polski. Wtenczas byłam w Londynie, jeszcze byłam u pani Sikorskiej załatwiać sprawy, czy jechać, czy nie jechać.
Ale jechały moje koleżanki, które miały dzieci w Polsce, dzieci, których nie widziały. One przez Rosję przechodziły, przez… Te dzieci w ogóle nie widziały matki. I one jechały i mówiły: „Alka, jedź z nami, my już się trzymamy...”. No to mówię: „Zobaczę. Najpierw zbadam sytuację” – mówię. Poszłam, spytałam się, pytałam się po prostu, jak sobie wyobrażają powrót do Polski. „W tej chwili możecie jechać spokojnie, tylko musicie się zgłosić – albo, albo”. No to zgłosiłam się, że jadę do Polski. Przewieźli nas do Szkocji, później tam były transporty przyszykowane do wyjazdu do Polski. I stamtąd, już ze Szkocji, przyjechałam do Gdańska.
- Czy pani korespondowała z mamą w tym czasie?
Z mamą… Już dostałam list. Dlaczego, dlatego że moja koleżanka jechała do Francji. Mówi: „Wiesz co, mój brat będzie przechodził granicę, z rodziną będzie przechodził granicę, przyjedzie do Francji”. I pojechała. Przyjechała z Francji, przyszła do mnie, mówi: „No to siadaj, to ja ci coś powiem”. Ja mówię: „No to…”. – „Masz tutaj list od mamy”.
- Co mama pisała? Żeby pani wracała?
Nie, mama napisała: „To do twojej woli zostawiam, jak uważasz, że lepiej. No ale jestem tu sama – mówi – w tej chwili u ludzi”. Mama nie miała też domu już, mimo że moje mieszkanie się nie spaliło, ale mieszkali ludzie, więc moja mama dostała tylko kwitek, że ma prawo zamieszkania. No ale mówi: „Gdzie mam tam zamieszkać?” – więc była u znajomych jakiś czas, na Marszałkowskiej róg Alej.
- I pani wróciła. Czy pani miała jakieś nieprzyjemności później z powodu tego, że pani była w Powstaniu Warszawskim?
[Kiedy] jechałam, wie pani, miałam przecież jakieś papiery już wystawione, jakieś, co mówiłam kiedyś tam prawdę, to myślę sobie: „Co tam jest w tych papierach, to ja nie wiem...”. W każdym bądź razie na początku jakoś nie, nie. Pracowałam już w Jeleniej Górze, znaczy do Jeleniej Góry mnie [skierowano]. Przyjechałam tutaj, później prosiłam o skierowanie do szpitala w Warszawie, ale nie dostałam. Powiedzieli, że mówią, mogę dostać, ale na zachodzie, na tych granicach zachodnich. Więc dali mi na skierowanie do Zgorzelca. Pojechałam najpierw do Wrocławia, żeby dostać dalej skierowanie do Zgorzelca. We Wrocławiu spotkałam kolegę i on mówi: „Gdzie ty tam do tego Zgorzelca?! Przecież co, po drugiej stronie Niemcy, mają cię tam kamyczkami obrzucać?”. Ja mówię: „No ale mam skierowanie”. [...]
- Pani była we Wrocławiu, tak?
Tak. Pojechałam do Jeleniej Góry, żeby dostać się do tego Zgorzelca. Przyszłam na dworzec, pytam się, jak pociągi tu chodzą. „A, to jak kiedy przyjedzie, to będzie”. – „A do Zgorzelca?” – „No to nie wiem, nie wiadomo”. No, to przecież przespałam na dworcu noc. Myślę sobie: „Nie, do tego Zgorzelca chyba nie pojadę”. Poszłam do Jeleniej Góry, szpital zobaczyłam. Myślę sobie: „Może tutaj się zatrzymam”. Zatrzymałam się tam w szpitalu w Jeleniej Górze. Ale w Jeleniej Górze uważałam, że jakoś mi tu warunki nie odpowiadały. Myślę sobie: „No trudno”. Moja mama przyjechała...
- A czy pani miała jakieś nieprzyjemności związane z tym, że pani była w Powstaniu, w armii Andersa?
Na początku nie, nie.
Dopiero może miałam wtenczas, jak miałyśmy… Bo Ministerstwo Zdrowia, gdzie... Ja później pracowałam w Solicach Zdroju, pracowałam u inwalidów wojennych. Przyjechało Ministerstwo Zdrowia na odmianę i powiedziały: „Inwalidzi odchodzą stąd, zostają rozmieszczeni gdzie indziej, w innych sanatoriach, a tu przyjeżdżają dzieci greckie. A wy, cały szpital – bo ja pracowałam w szpitalu dla inwalidów, tam było sanatorium – zostajecie, cały zespół zostaje i zostają państwo przejęci, przyjmujecie te dzieci greckie, które przyjadą”. Przyjechało tysiąc dzieciaków takich z Grecji, zabranych rodzicom, same dzieciaki. No i porozmieszczane po wszystkich domkach, tu, w Solicach Zdroju były porozmieszczane. A ja jako naczelna pielęgniarka byłam w tym [szpitalu], pracowałam, więc odpowiadałam za stan pracy wszystkich pielęgniarek i tych [opiekunek] w domach, gdzie były porozmieszczane pielęgniarki, bo w każdym bloku była umieszczona pielęgniarka, opiekunka. No, ja odpowiadałam za całość. Jak tam były takie rzeczy… Później przyjechałyśmy z Solic, przyjechałyśmy do Zgorzelca niestety. Też w Zgorzelcu wylądowałam z tymi dzieciakami. Tam były rozmieszczone w takich koszarach. Tam już było trzy tysiące dzieci.
- Ale pani zachowała swoje stanowisko, tak że…
Tak, tak. Ja jechałam po prostu z całą tą ekipą. To tak jak nas zabrali, tak myśmy jechały dalej z tą ekipą, za wyjątkiem jednej czy dwóch pielęgniarek, które miały rodziny, pozostały w Solicach. Moja mama została w Solicach na przykład.
- Ale czy kiedykolwiek miała pani nieprzyjemności?
Tak, na przykład z powodu śmierci dzieci. Były na bloku, dziecko umarło, to jeździłam do UB odpowiadać za nie, [właściwie] nie wiadomo za co, bo przecież wiadomo było, że dzieci były chore na różne choroby i myśmy z lekarzem odpowiadaliśmy za to. No i wozili nas, nie wiadomo za co. Pytali, dlaczego zmarło, w ogóle kto nie przypilnował, kto nie był...
[Niezrozumiałe] ...że będziemy odpowiadali. A ja odpowiadałam po prostu na pytania, które mi zadawał.
- Ale nikt pani nie zarzucał, że pani była w NSZ, że pani…
W ogóle nie wiem, czy w ogóle wiedzieli.
- Aha, rozumiem. Proszę pani, jak teraz po latach pani ocenia tę decyzję o wybuchu Powstania Warszawskiego?
Ja uważam, że nas by nie powstrzymało. Czy by był [rozkaz] ogłoszony, czy nieogłoszony, to młodzież by już [zaczęła walczyć, bo] po prostu nie wytrzymywała. Wiadomo było, że już tu się coś dzieje, że już jest bliżej front i bliżej to, już się szykowali. Więc na pewno byłaby rzeź jeszcze gorsza. Chociaż to, co nas spotkało, to było straszne. Nikt tego nie przewidywał przecież, tak strasznych bombardowań, tych wszystkich… Przecież to już nawet nie wiem, jakim cudem człowiek wyszedł cały.
Warszawa, 29 października 2014 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek