Władysława Anna Sławecka
Nazywam się Władysława Anna Sławecka, z domu Jakubowska. Urodziłam się 9 listopada 1936 roku w Warszawie, przy ulicy Górczewskiej 15.
- Była pani trzyletnią dziewczynką, jak wybuchła wojna?
Tak.
- Proszę mi powiedzieć, jak pani pamięta dom rodzinny?
Dom, w którym się dużo czytało i opowiadało, śpiewało. Moja babcia jako młoda dziewczyna, jak mieszkała w Żyrardowie, należała do chóru kościelnego, miała dobry głos, mama też. Śpiewały, nauczyły nas bardzo dużo piosenek, pieśni patriotycznych.
- Ile pokoleń razem mieszkało?
Mieszkała babcia, mama moja z ojcem i my trzy…
No to siostra moja jedna, najstarsza, z trzydziestego pierwszego roku, druga siostra z trzydziestego drugiego i ja z trzydziestego szóstego. Później pod koniec okupacji przyjechała do nas jeszcze prababcia z Żyrardowa, bo Niemcy wysiedlili z tego domu, w którym prababcia mieszkała.
- Ile prababcia miała wówczas lat?
Moja prababcia miała ponad osiemdziesiąt lat, bo była z 1857 roku.
- Czyli były cztery pokolenia.
Tak. I jeszcze do wojny mieszkał z nami mamy brat, kawaler, który był przed... Ostatnie dwa albo ponad dwa lata, bo już nie pamiętam, ile lat wtedy trwała służba wojskowa, to mieszkał jeszcze wujek. A później był w wojsku właśnie w Brześciu nad Bugiem, w Trauguttowie.
Mama była położną, babcia też była położną, a tata był pracownikiem kolejowym, kierownikiem pociągu.
- Czy prababcia też była w służbie zdrowia?
Nie, prababcia była tkaczką w Żyrardowie.
- A ojciec zajmował się pracą na kolei.
Tak, pracował na kolei do samego Powstania.
- W czasie okupacji też tam pracował?
Tak, cały czas pracował wyjeżdżał w drogę, wracał później, po turnusie.
- Czy siostry chodziły do szkoły?
Siostry chodziły od szkoły.
- Jaka to była szkoła? Podstawowa?
To była szkoła podstawowa na Syreny, u sióstr Felicjanek. I ja tam zaczęłam też chodzić do szkoły w czterdziestym trzecim roku, ale całego roku nie dokończyłam, bo wczesną wiosną Niemcy już zaczęli napływać do Warszawy w większej ilości. Tam była szkoła w jednym takim małym pałacyku i była wybudowana szkoła dwupiętrowa, zdaje się.
Przy ulicy Syreny. I tam Niemcy wysiedlili, tę szkołę wyrzucili z tego budynku murowanego, zabrali dla siebie tę szkołę. Tam Niemcy zainstalowali się przed Powstaniem, a zakonnice zostały tylko w tym małym pałacyku. My przeniosłyśmy się na te parę miesięcy do szkoły przy ulicy Górczewskiej, to było pod dziewiątym, szkoła podstawowa. I tam dokończyłam, siostry dokończyły swoje klasy i ja pierwszą klasę tam dokończyłam.
- Czy takie małe dziecko, jakim pani była wówczas, zdawało sobie sprawę z tego, co się dzieje wokół, że jest okupacja, że jest groza?
Tak, oczywiście, tak.
- Czy była też świadomość tego, że niedaleko jest getto?
A to widziałyśmy.
Ojciec chodził z nami często na Chmielną do swoich sióstr i prowadzał nas naokoło muru getta. My nie bardzo miałyśmy chęć chodzić tamtędy, bośmy się bały, bo przecież były strzały. Ojciec nam kazał: „Nie płakać, tylko patrzeć”. Tak że widziałyśmy to, co się tam naokoło działo. Poza tym u nas w domu przecież do czasu getta też mieszkali Żydzi. Naszymi sąsiadami byli Żydzi.
Nie, zostali przeniesieni do getta, ale przychodzili. Przychodziła... W tej chwili już nie pamiętam, zdenerwowałam się, więc… Mieszkał koło nas torbiarz Staszewski.
Nie, nie. On zajmował się lepieniem, klejeniem. W domu kleili, żona i on, kleili, jak ja pamiętam już ostatnie, oni to robili... Może już nie mógł pracować tak jak przedtem. Pamiętam, że te torebki ta rodzina kleiła. Nazywał się Staszewski. I było ich troje dzieci: Abram, Kiela i Lodzia, [która] była w moim wieku. Z getta od czasu do czasu ten chłopiec z dziewczynką najmłodszą przychodził do nas do domu. Wiedział, do których ludzi może przyjść, że coś dostaną do jedzenia. Pamiętam, kiedyś przyszli (to już musiało być pod koniec powstania w getcie), jakiś u nas był obiad i jeszcze została jakaś zupa. Bo oni przychodzili już nad wieczorem, jak już robił się zmrok, żeby ich nie rozpoznali. Przyszli i mama mówi do tego starszego: „Wiesz, ale my mamy zupę ugotowaną na mięsie. Czy będziecie jeść?”. A on powiedział (to pamiętam): „My teraz wszystko jemy”. No i mama zawsze co mogła, to im dawała. A poza tym jego namawiała (to pamiętam), żeby nie wracali do getta, żeby... Oni mieli gdzieś jakąś rodzinę dziadków gdzieś na jakiejś wsi i mama mówiła: „Nie wracaj, przecież zginiecie wszyscy. Może się przechowasz”. No ale ja już nie pamiętam, czy on wrócił do getta, czy nie. Może moje starsze siostry by bardziej pamiętały. W każdym bądź razie to właśnie to pamiętam. Te strzały w getcie, dymy, palące domy.
- A jak im się udawało wychodzić z getta?
Oni gdzieś podkopy mieli porobione. Jakimiś podkopami on wychodził z tą siostrą.
- Do czterdziestego trzeciego roku przychodzili?
Tak, bo to ja pamiętam, to już czterdziesty trzeci przed Powstaniem. Wiem, że już w getcie się paliło, że tam już ludzi Niemcy mordowali.
No i pamiętam jeszcze czterdziesty trzeci rok, egzekucję u nas na Górczewskiej, naprzeciwko, piętnasty, tam była kiedyś fabryka koronkowa. I tam w grudniu... Pamiętam to, dlatego że właśnie moja średnia siostra w tym czasie była w szpitalu i rodzice nie mogli tego dnia wyjść z domu, żeby ją ze szpitala (to było przed Bożym Narodzeniem) odebrać, bo Niemcy, obstawiona była ulica, nie wolno było też – my w drugim domu mieszkałyśmy, bo były trzy domy – w pierwszym domu też nie pozwalali ludziom wyglądać oknem. Przywieźli ludzi z zagipsowanymi ustami i tam była wykonana egzekucja pod tym murem. No ale ludzie tak jakoś przechodzili, wiem, że moja mama też była tam u jakiegoś znajomego w tym pierwszym domu i jakoś tam zza zasłon, zza firanek ludzie to oglądali. Później jak Niemcy zabrali tych zamordowanych ludzi, to chodzili ludzie z naszego domu i z innych tam chodzili, było dużo krwi. Kto miał jakiś kwiatek, rzucał, zapalali jakąś świecę, jak już oczywiście nie było Niemców.
I później, pamiętam, to też musiał być czterdziesty trzeci rok albo nie pamiętam dokładnie który, też z mamą byłam... Bo chodziłam z mamą, mama chodziła do chorych, to też mnie zabierała z sobą, jeszcze nie chodziłam do szkoły, to musiało być trochę może wcześniej.
Była położną, tak. Była położną, tak zwaną prywatną. Chodziła do domów odbierać porody, ale zameldowana w ubezpieczalni, bo później raz na miesiąc robiła sprawozdanie i zanosiła na Działdowską do ubezpieczalni i za te porody, których kobiety były ubezpieczone, to dostawała zwrot jakichś tam pieniędzy. Bo tak to ludzie płacili położnej za odebranie porodu i opiekę później przez parę dni. Ja nieraz właśnie z mamą chodziłam.
Pamiętam też egzekucję pod... Teraz tam jest hotel „Forum”. Tam jeszcze jest kawałek tego muru, został z tego domu. I tam też pamiętam, jak ludzi przywieźli i z samochodów, można powiedzieć, że wyrzucali pod ten mur i wyganiali przechodzących przechodniów. Pamiętam, że mamę też tam zatrzymali ci Niemcy. Mama miała przepustkę jako położna, tak że tę przepustkę pokazała, miała tę swoją torbę z fartuchem, z tymi swoimi narzędziami. Wiem, że ta torba się otworzyła, mamie to wyleciało. Przepustkę obejrzał, coś tam na mamę pokrzyczał i wygonił nas stamtąd. Tak że poszłyśmy i już później słyszeliśmy tylko salwy, jak zabijali tych ludzi pod tym murem. To tak do...
A, pamiętam jeszcze zdjęcie u nas, bo jak mój ojciec wracał ze służby, przyjeżdżał, to zaraz w tym czasie przychodził taki kuzyn. On się ukrywał, był oficerem marynarki wojennej. On się ukrywał, działał w [czasie] okupacji też i przyjeżdżał, rozmawiał z ojcem, [oczywiście] nie przy nas. Pamiętam, że przyniósł zdjęcie rozstrzelanych, którzy wisieli na balkonie... Nie pamiętam w tej chwili...
O, na Lesznie, tak, ma pani rację. Tam właśnie na tym balkonie było to zdjęcie. I wiem, że to zdjęcie pewnie tata przykleił pod stołem, pod spodem, a myśmy lubiły się bawić pod stołem jako małe dzieci (tam zawsze dom był czy coś, obrus duży wisiał) i myśmy to zdjęcie tam zobaczyły. Już później nie było tam tego zdjęcia.
- A czy w domu było radio w czasie okupacji?
Nie, radio nie, bo na początku okupacji ojciec musiał radio zanieść, oddać na komisariat. Było radio philips, bo jeszcze w czasie wojny to wystawiane było w okno, okno było otwierane, żeby ludzie mogli słuchać komunikatów. A zaraz na początku okupacji to radio właśnie... Bardzo płakałyśmy we trzy, no ale niestety radio trzeba było odnieść.
- Proszę powiedzieć, jak zbliżał się czas wybuchu Powstania, czy pamięta to pani w jakiś szczególny sposób? Czy była jakaś atmosfera niepokoju czy przygotowania?
Przecież ludzie wiedzieli, że wybuchnie Powstanie. Niemcy, którzy mieszkali, niemieckie rodziny, które tam tak samo jak my mieszkały od dawna, zaczęli się wyprowadzać. Przed niedzielą już, przed Powstaniem, ostatnia rodzina tam przyjeżdżała. Wiem, że przyszła do mamy ta właśnie pani, bo mama jej dzieci przyjmowała, znały się…
- To były rodziny mieszkające od dawna, czyli jeszcze od okresu sprzed wojny?
Tak, od przed wojny, od początku, jak domy wybudowali. Ona przyszła do mamy i powiedziała, że przecież wybuchnie Powstanie, żeby wyjechać z Warszawy na ten czas. Oni się wyprowadzali, samochód przyjechał i mówi: „Jeśli pani chce, to ten samochód przyjedzie po was jutro czy w niedzielę i wyjeżdżajcie”. No ale skąd. Mama może by i wyprowadziła się, wyjechała na ten czas, ale babcia z ojcem – ależ skąd. Tak jak w trzydziestym dziewiątym roku, posiedzą w piwnicy, mury są grube.
- A w Warszawie będzie najbezpieczniej.
Tak. „Przecież to się skończy za parę dni, po co wyjeżdżać”. No i nie wyjechaliśmy. Gdybyśmy wyjechali, może ojciec by żył.
- Ale ci sąsiedzi wyjechali przed niedzielą?
Ci Niemcy wyjechali przed niedzielą, tak. To był już koniec lipca, jak oni się powyprowadzali, bo to był trzy może rodziny z pochodzenia niemieckie, choć oni uważali siebie właściwie za Polaków.
- A o tym, że ojciec był związany z Armią Krajową, to pani się dowiedziała dużo później?
Tak, to już później, już w tym wieku... Tylko pamiętam, że na przykład mama chodziła do kościoła Świętego Wojciecha, na Wolską, ale ojciec jak przyjeżdżał ze służby, chodził do kościoła na Karolkową, do redemptorystów, tu przychodził. Pamiętam, że zawsze stawał w jednym miejscu, pod takim dużym żyrandolem (bo ja wtedy z ojcem chodziłam do tego kościoła) i tam często stawał obok jakiś mężczyzna, ciągle ten sam.
- To pani jako dziecko była spostrzegawcza.
No tak. Chowałam się ze starszymi siostrami, więc musiałam być spostrzegawcza. Bo to jak [są] starsze siostry, zawsze ta najmłodsza jest tam w jakiś sposób nieraz poszkodowana. Pamiętam też, jak się bawiłyśmy, to też wózki, lalki, no to jak popsuły swoje, moja też musiała być popsuta. No jak to – ja bym miała całą lalkę.
- Tak że ojciec zapewne tam spotykał się z kolegami z konspiracji?
Tak, spotykał się gdzieś się w jakiś sposób, to też tam właśnie spotykał się, chodził... Zawsze wtedy jak wracał ze służby, chodził też na Chmielną do swojego szwagra. Też tam jakieś mieli... Bo [ojca] szwagier, mój wujek, też pracował na kolei, był kasjerem na Dworcu Wileńskim. I też tam rozmawiali wtedy, oczywiście wtedy beze mnie, bez dzieci.
- Jak pani pamięta 1 sierpnia?
Pierwszy sierpnia to pamiętam Powstańców na podwórku, budowanie barykady…
- Powstańcy byli z bronią, z opaskami?
Z opaskami. Jakąś tam broń mieli. Z opaskami, młodzi, starsi też. Barykada przegradzała Górczewską od Działdowskiej. Tak że główną bramą no to na ulicę... Brama, prawda, był stróż na Górczewskiej i barykada była. Z różnych rzeczy, kto co miał, to tam dawał, [było] budowane. Pamiętam, naprzeciwko nas był taka budka, szewc miał budkę, no to ta budka też na tą barykadę w końcu wylądowała. No i różne rzeczy, co kto miał, to dawał i wszyscy mieszkańcy budowali tę barykadę.
- Czy odgłosy walki było słychać już pierwszego dnia?
Tego nie pamiętam dokładnie. Wiem, że to jednak trwało naokoło.
- A państwo byli w swoim mieszkaniu?
Myśmy byli na parterze i u nas był punkt sanitarny, bo mama i babcia były położnymi, więc jeśli komuś coś się stało, to wszyscy do nas schodzili i przychodzili i mama w miarę swoich możliwości opatrywała. Poza tym u nas w domu sąsiadka urodziła też w nocy z czwartego na piąty dziecko, też u nas była. No i już później, jak zaczął się ostrzał z tej „grubej berty” czy „krowy”, jak to tam mówili, z nasypu kolejowego, tu od Moczydła, no to w końcu zaczęli ludzie [schodzić] z górnych pięter, już powychodzili do piwnic i my też [zeszliśmy] do tej piwnicy. Nie wszyscy zdołali do tej piwnicy się schować. Później jak Niemcy już weszli…
Piąty.
- Czyli do 5 sierpnia na Górczewskiej było względnie spokojnie?
No u nas na podwórku można powiedzieć, że spokojnie.
- Podwórka się nie opuszczało?
Nie, nie można było wyjść, no bo jedna brama była na Górczewską. Gdzieś tam z tyłu, od ulicy Wawelberga... no ale tam był płot, tak że tam raczej przez ten płot... Ale tam już trwały walki.
- A czy Powstańcy, którzy budowali barykady pierwszego dnia, oni zostali tam czy gdzieś zniknęli?
Powstańców piątego nie było, Powstańców nie było. I piątego, właśnie jak Niemcy dostali się do nas na podwórko, oczywiście nie od Górczewskiej, bo była barykada i brama była zamknięta…
- Skuteczna była ta barykada?
Tak, to dostali się... To były takie płoty murowane między Działdowską, domami na Działdowskiej a między naszymi domami i tam została zrobiona wyrwa w tym murze i Niemcy tamtędy weszli. No i krzyk, prawda: „Wychodzić!
Raus! Wychodzić!”.
- Czy pamięta pani, jak wyglądali? Czy to byli Niemcy, czy mówili po niemiecku?
Po niemiecku mówili, na pewno była część Niemców, na pewno to był Wermacht.
Może część była „ukraińców”. W każdym bądź razie ja pamiętam mundury niemieckie. Jak wychodziliśmy z piwnic, jak nas zaczęli wyganiać z piwnicy, to już musieliśmy przeskakiwać przez ludzi, którzy w klatce schodowej byli zamordowali, leżeli. Może oni pierwsi wychodzili i ich zamordowali, zastrzelili już. Przez nich musieliśmy wychodzić. I jak wychodziliśmy od nas z klatki, ja spojrzałam tak w lewo w nasze okna i tam już chodzili Niemcy z plecakami, mieli plecaki na plecach (napalm, zdaje się, to się nazywało) i już po oknach – dom był podpalany, jak my zaczęliśmy dopiero wychodzić z piwnic. To pamiętam tych Niemców. To dla mnie był taki plecak, no ale to był zbiornik na paliwo i taki zapalający, taki, prawda...
- Już widziała pani płonący dom.
Tak, już widziałam, już dom się zaczynał palić, a myśmy jeszcze nie powychodzili z piwnicy.
- Czy wszyscy zdążyli wyjść?
Czy wszyscy wyszli, czy część się zatrzymała, nie wiadomo. Różne były później głosy, że niektórzy ludzie gdzieś próbowali się schować na strychach, że popalili się, że poginęli. Różne później głosy były.
- Wyszli państwo na podwórze swojego domu?
Na podwórko. I zaraz nas przegonili na ulicę Działdowską właśnie tym wyłomem w murze. I na ulicy Działdowskiej kobiety z dziećmi zostały postawione od strony tutaj naszych domów, a naprzeciwko byli mężczyźni. Mnie niósł ojciec.
- Przepraszam, a czy Działdowska była wtedy pusta, czy już byli jacyś ludzie na Działdowskiej, mieszkańcy okolicznych domów?
Było dużo ludzi, tak że nie mogę powiedzieć, czy to byli tylko nasi mieszkańcy, czy też byli już z Działdowskiej. Możliwe, że byli już, bo jak ich zajęli, jak zajęli Działdowską, no to na pewno i tych ludzi też wygonili z domów.
Był tłum po jednej stronie i po drugiej. Mnie trzymał ojciec na ręku, stał naprzeciwko kobiet, od strony szpitala Wolskiego i Niemcy przechodzili. To byli Niemcy. Ten, co doszedł do ojca, to on był Niemiec, to nie był ani „własowiec” ani... To był mundur niemiecki. Ojciec miał już przyszyte na mundurze kolejowym guziki z orzełkiem. [Niemiec] coś na ten temat do ojca powiedział i uderzył ojca w twarz.
- Te guziki z orzełkiem nie były używane w czasie okupacji, tylko zostały przyszyte dopiero w czasie Powstania?
Nie, skąd. Tak, tak. Dopiero w czasie Powstania, nie no, skąd. Nie pamiętam, jak w czasie okupacji wyglądał kolor tych guzików, ale w żadnym wypadku to nie był orzełek. Jak mama zobaczyła, że ten Niemiec bije ojca (oczywiście później zabrał ojcu i zegarek, i sygnet, i obrączkę), przebiegła... A, jeszcze między... Też jak później z siostrami mówiłyśmy, z początku myślałyśmy, że to jest aparat fotograficzny, no bo te aparaty kiedyś stały na statywie, a to były karabiny maszynowe. Myślę, że Niemcy mieli zamiar nas tam od razu rozstrzelać na tej ulicy, tak jak robili to przecież na innych ulicach, ale od strony ulicy Wolskiej zaczęły się strzały. I Niemcy przegonili nas tą boczną bramą na teren szpitala, przed szpital, później dołączono tam chorych, lekarzy, obsługę szpitala i później na Płocką, i Górczewską pognali nas na Moczydło.
- Proszę mi powiedzieć, panią ojciec trzymał na ręku w momencie, kiedy podszedł ten Niemiec?
Tak.
- Czy pani była wtedy cały czas z ojcem?
W ten moment tak. Wtedy dopiero mama jak zobaczyła, to dobiegła przez tę jezdnię i mnie zabrała. Już byłam wtedy z mamą, z babcią, z siostrami, z prababcią.
- I przez ulicę Działdowską do Płockiej…
Tak, do Płockiej, później do Górczewskiej i na Moczydło. Tam już mężczyźni byli rozdzieleni.
- Ale szli również cały czas w tym kierunku?
To znaczy szli w tym kierunku najpierw i mężczyźni byli już w innych szopach, bo to takie szopy tam stały, a kobiety z dziećmi były w innych. Później po kolei wywoływali mężczyzn i rozstrzeliwali.
Słychać i [widać] przez szpary, bo to takie szopy były. To nie były jakieś takie budynki, tak że były tam między deskami szpary i ludzie widzieli, jak rozstrzeliwano mężczyzn. I następna partia, następna, następna.
- To był cały czas 5 sierpnia?
To był piąty i noc.
Tak, tak. A szóstego nas wyprowadzili też…
- Wtedy ostatni raz panie widziały ojca?
Wtedy, tak, jak wychodził. Jak wychodził, wyprowadzał rannego ze szpitala, takiego całego obandażowanego, kulejącego.
- I też był do tego baraku zaprowadzony?
Też tam właśnie był i tam poszedł na tę egzekucję, [jak] wyprowadzali.
Rano szóstego, to już był szósty, wyprowadzili też, wypędzili wszystkie kobiety i dzieci. No też wszyscy myśleli, że my też idziemy na egzekucję.
- A grupy mężczyzn i chłopców już nie było?
Nie, już nie było, tam nawet nie było takich chłopców trzynasto-czternastoletnich, bo oni już też zostali z mężczyznami zamordowali.
- Widziały panie te ofiary mordów?
Tak, całe stosy tam leżały, tam gdzie teraz jest mniej więcej krzyż.
- I stąd przechodziły panie dalej?
I później właśnie jakiś oficer przyjechał i już od tego czasu takich masowych rozstrzeliwań kobiet z dziećmi nie było. I nas popędzono na forty wolskie, tu gdzie był później zakład Nowotki.
- Czy przez ten cały dzień, całą noc i dzień następny była możliwość napicia się gdzieś wody?
No, jeśli ktoś coś miał przy sobie, to może miał.
- Jakie były losy tej pani, która urodziła dziecko u państwa w domu?
Ta pani szła z nami tam na Jelonki, no bo przez Jelonki [szliśmy]. Ona szła i po drodze, już tam bardziej pod Jelonki, ona szła z tym niemowlęciem, w koszuli nocnej (no wiadomo, jak wygląda kobieta w kilka godzin po porodzie) i jakiś Niemiec do niej doszedł i kazał jej usiąść przy jakimś tam domu i później kazał ją do tego domu zabrać. Później po Powstaniu ona mówiła, że kazał tym ludziom z domu ją do siebie wziąć, tak że ona przeżyła z tym dzieckiem. A jej mąż i ze starszą córeczką był też w egzekucji z moim ojcem. Miał tę dziewczynkę na ręku i kula trafiła tę dziewczynkę, a on został tymi trupami przykryty i wyszedł i przeżył.
- A panie wyszły w kierunku Jelonek i w ten sposób opuściły Warszawę?
Tak, tam zostałyśmy przepędzone do tych fortów i tam wszyscy siedzieli. Wybierali tam młode kobiety ci „ukraińcy”, tam już było więcej „ukraińców”. Tam myśmy na Jelonkach miały plac. Wtedy była ulica Słowackiego, teraz nazywa się ulica Znana. Tam babcia, mama płaciły podatki przecież za ten plac, więc takie niby współmieszkanki byłyśmy tam i ci mieszkańcy z Jelonek zorganizowali jedzenie, picie na pewno i pieniądze dla Niemców, przekupili, żeby Niemcy wyprowadzili, wypuścili kobiety z dziećmi, szczególnie te, które niby tam mieszkały. Tak że myśmy stamtąd wyszły do sąsiadów. Spałyśmy chyba dwie noce u sąsiadów. Nie było spokojnie, bo przychodzili „ukraińcy”, Niemcy wyciągali kobiety, wyciągali młode kobiety, tak że mama z babcią stwierdziły, że idziemy gdzieś dalej, trzeba gdzieś wyjść i skierowałyśmy się w stronę Grot, żeby tam gdzieś wyjść. No i niestety tam była obława Niemców na wychodzących z Warszawy, uciekających.
- To byli Niemcy czy „ukraińcy”?
To byli i jedni, i drudzy. I tam, pamiętam, taki jakiś majątek rolny był, bo wiem, że było bardzo dużo okien inspektowych. Wiem, że noc spędziłyśmy na takiej dużej werandzie, na tych oknach inspektowych, bo to przecież lato, to te okna były już niepotrzebne, myśmy tam na tych oknach siedziały. Ludzie próbowali tam uciekać…
- A gwałty, grabieże trwały dalej?
Tego już nie widziałam. W każdym razie do ludzi, którzy próbowali uciekać, naokoło strzelali. No bo stamtąd ludzie też próbowali w jakiś sposób w nocy się wydostać, tak że strzelali naokoło. Później nas stamtąd popędzili do Pruszkowa.
Tak, piechotą. Tam po drodze byli już ludzie z różnych okolic Warszawy, to znaczy Woli, z tych [terenów] tutaj przed nami jeszcze, w stronę Pruszkowa. Tam mama spotkała niektórych znajomych, no bo jak tyle lat pracowała, to znała różnych ludzi. Wiem, że mamie dali trochę cukru, jakąś puszeczkę smalcu.
- A ta kolumna uchodźców po prostu była pilnowana dalej?
Tak, oczywiście, naokoło szli Niemcy z karabinami. I to nie to, że karabin miał na plecach, tylko karabin w ręku i popędzali nas…
- A jak ktoś już nie mógł iść?
To strzelali. Po drodze...
- Jak prababcia i babcia dawały sobie radę?
Moja babcia i prababcia, no cóż, były przyzwyczajone do chodzenia, do pracy, tak że…
Musiały dać radę. Musiały tak jak większość kobiet i dzieci, musiałyśmy sobie dać radę.
- Wszystkie panie, a było ich sześć.
Tak, wszystkie do Pruszkowa. Po drodze przed obozem moja mama namówiła prababcię, żeby nie szła z nami do tego Pruszkowa dalej, tylko żeby po drodze... Tam po drodze jeszcze przed Pruszkowem jakiś chłopiec nad rowem, jakaś łąka była, pasł krowy. I mama mówi do babci, żeby babcia usiadła na tym rowie i udawała, że z nim tę krowę pasie. Była przecież w takim wieku ponad osiemdziesiąt lat. [Mama] mówi: „No niech babcia już nie idzie”. I babcia została. Każda tam miała już po trochu do jedzenia, bo od ludzi po drodze podostawałyśmy. Wiem, że babcia miała trochę cukru i jakąś tam buteleczkę oliwy. No ale później, jak babcia opowiadała, jak już wróciła z nami, tak została i w końcu... Ale stwierdziła, że przecież ten cukier i ta oliwa nam się przyda, dzieciom szczególnie, więc za tymi wszystkimi ludźmi poszła w końcu za ileś tam godzin.
- Oczywiście myślała o dzieciach.
No tak, o swoich prawnuczkach. Niemcy tam – jak to, sama kobieta chce wejść do obozu – no to tam babcię z początku odganiali, ale w końcu jak była namolna, no to wepchnęli za bramę i była już w tym obozie. To już był drugi dzień czy tam któryś.
- Ale panie nie wiedziały o tym?
Nie, no skąd? My już nie byłyśmy w obozie, bo ja byłam chora, babcia moja też na serce była chora, była osobą dość otyłą, poza tym te wszystkie przeżycia, to wszystko, co po drodze, prawda... Starszy człowiek wiele rzeczy więcej widział niż dzieci, wiedział, co nas czeka. Tak że była naprawdę też chora. Ja miałam zapalenie opon mózgowych i zapalenie płuc, okazało się później. Mama chcąc nam jakąś tam pomoc dać sanitarną, poszła do punktu, szukała punktu sanitarnego i tam spotkała znajomą i mamy, i babci, panią Zdanowską, która była położną i pielęgniarką (tam PCK działało). No i jak się poznały, no to [uznały], że musimy wyjść w jakiś sposób. Dały te pielęgniarki mamie fartuch, opaskę, ja byłam naprawdę chora, więc na rękę, babcię prowadziły…
- Ile czasu panie były tam w Pruszkowie, parę dni czy godzin?
Myślę, że około dwóch dni, noc na pewno.
- Czy w międzyczasie było coś do jedzenia?
Nie, tam jakaś woda gdzieś w jakichś hydrantach to na pewno była. Jedzenia... Zresztą ja byłam…
Tak. Jeśli tam ktoś jeszcze przy sobie miał, no to jadł.
- I jako z chorymi udało się wyjść?
I właśnie my jako chore – no nie „jako chore”, tylko naprawdę chora ja i babcia – zostałyśmy wyprowadzone. Siostry... A, musiała mieć mama i babcia, i ja przepustkę, że możemy z obozu wyjść. Siostry jako zdrowe to nie miały. Tak że jak tę bramę otworzyli, to ta pielęgniarka powiedziała, żeby się nie oglądały, tylko przez tę bramę i to szybko, przed nami jeszcze, mają uciekać, powiedziała im, w którą stronę mają za tą bramą uciekać, i one uciekły. [W tym czasie] Niemcy, ta wacha, zajęła się nami, tą przepustką.
[Potem] pani Zdanowska zaprowadziła nas do siebie do domu. Pamiętam duży ogród i pamiętam wielką miednicę z ciepłą wodą, w której nas mama po kolei myła w tym ogrodzie. Po tylu dniach to był raj. Jedzenie pamiętam, taki ciemnawy pokój, tapczan i ja tam leżałam, spałam na tym tapczanie, odpoczywałam i babcia też.
Tak. Nareszcie w ciszy i w spokoju. No i później mama... No ile można było [przebywać] u obcej osoby? Tam nie byłyśmy same w jej domu, bo tam było wiele nas, innych osób jeszcze z Warszawy, bo ta pani wyprowadziła naprawdę dużo osób z tego obozu. I mama zaczęła szukać jakiegoś lokum dla nas. Tam już w Pruszkowie działało RGO, tam już można było iść na obiad.
- A czy ludzie byli życzliwi?
Tak, z tego RGO ludzie byli życzliwi.
Mieszkańcy też. No przecież wiedzieli, jak... I sami nie wiedzieli, co też ich może ich czekać, zresztą przeżyli okupację, to przecież ludzie... Zresztą różni są ludzie, ale tam naprawdę byli życzliwi.
Mama uzyskała lokal w mieszkaniu, które od trzydziestego dziewiątego było opuszczone, bo ci właściciele wyjechali na wschód i już nie wrócili. Tak że z tego lokalu dwupokojowego my zajmowałyśmy kuchnię i pokój. Tam do nas przychodził, pamiętam, ten lekarz, pan Dębski, który przychodził...
Lekarz z Pruszkowa, tak, który tam też bardzo dużo się udzielał w obozie i na terenie warszawiakom bardzo dużo pomagał.
- On był mieszkańcem Pruszkowa?
Był mieszkańcem, mieszkał w Pruszkowie, praktykował w Pruszkowie ten pan doktor. Pamiętam, taki troszkę starszy – jak wtedy dla dziecka, to dla mnie był już taki troszkę starszy. Przychodził z lekarstwami, badał mnie, [robił] zastrzyki. Mama też robiła mi zastrzyki, bo właśnie później okazało się, że to od tego pana doktora dostała strzykawkę, dostała lekarstwa, bo nie wiadomo było, czy w każdej chwili on będzie mógł przychodzić, bo i babci zastrzyki jakieś też mama robiła, i mnie. No i jakiś czas tam mieszkałyśmy, ale tam nie było spokojnie, bo Niemcy chodzili po domach, po mieszkaniach i zabierali warszawiaków do obozów.
- Tępili wygnańców z Warszawy?
Tak. Mama miała kenkartę i na której stronie była „gapa” i „Kraków”, „Kraków” pisało. Jak Niemcy przychodzili, to mama tę stronę kenkarty im pokazywała. Rzadko który tam brał kenkartę bardzo do ręki, popatrzyli, „Kraków”, „gapa”, przepustka, że jako położna miała prawo, no i nas na razie zostawiali. No ale w końcu trzeba było gdzieś się ruszyć, więc stwierdziłyśmy, że mieliśmy koło Szymanowa rodzinę, moja babcia miała daleką rodzinę i tam do nich [trzeba] się dostać. Pociągiem raczej nie, bo tutaj w pociągu też przecież wyłapywali.
Tak, i w pociągu. No i w jakiś sposób tam wędrowałyśmy, wędrowałyśmy i troszkę podjeżdżałyśmy, trochę podchodziłyśmy i dostałyśmy się tam właśnie koło Szymanowa na tą wieś, tam do tych kuzynów. I tam u nich trochę byliśmy. No ale tam też Niemcy zaczęli trochę już... To już przecież wrzesień prawie, tam przechodzili. Okazało się, że tam z Kampinosu i do Kampinosu przechodzili Powstańcy. Tam też już Niemców zaczęło być coraz więcej. No a poza tym gdzieś trzeba było się osiedlić.
- Czy docierały wtedy jakieś wiadomości z Warszawy?
Nie, raczej nie.
- Nie wiadomo było, co tam się dzieje, co z Powstaniem?
Nie, tylko było widać palące się miasto. Tak, tak.
- Długo panie były w Szymanowie?
Tam u nich ja wiem, no na pewno z tydzień czy dziesięć dni i później pojechałyśmy do Żyrardowa. No ale też nie miałyśmy…
Już pociągiem. I później mama miała już... A nie, to w Skierniewicach dopiero.
- A Żyrardów to było miasto babci?
Tak, moja babcia tam pracowała. Tam ze swoją matką jako sześcioletnie dziecko moja babcia z prababcią osiedliły się w Żyrardowie i tam moja prababcia był tkaczką i później jej mąż też był tkaczem.
Tak. I moja babcia tam... Też tam byłyśmy trochę, pamiętam, od jakiejś ciotki dostałyśmy kołdry, już jesień, więc jakieś tam ubranie cieplejsze dla nas, dla dzieci. Przecież wyszłyśmy w letnich sukieneczkach i letnich pantofelkach. Tak że w jakiś sposób już tam zostałyśmy zaopatrzone przez tę jakąś daleką rodzinę i jakichś tam ludzi. I pojechałyśmy do Długokąt. To jest koło Puszczy Mariańskiej. To była wieś, w której urodziła się moja prababcia i moja babcia tam się urodziła, do szóstego roku życia tam mieszkała.
To jest koło Puszczy Mariańskiej. [Najpierw] Żyrardów, [a] to jeszcze jest troszeczkę [dalej], koło Puszczy Mariańskiej. I tam moja mama... Byli tam znajomi też, tacy państwo Ciszewscy, oni dość bogaci byli, mieli w tej wsi trzy domy. W jednym oni sami mieszkali z rodziną (też właśnie ci państwo najmłodsi Ciszewscy to z Warszawy przed Powstaniem wrócili na wieś), a w tych dwóch domach mieszkali warszawiacy. Myśmy tam dostały taki nieduży pokoiczek, mieszkałyśmy tam właśnie…
- Ale to byli warszawiacy, którzy też wyszli z Powstania?
Też z Powstania, tak, wyszli z Powstania, w jakiś sposób tam się dostali, znali z Warszawy tych państwa Ciszewskich. I tam mieszkaliśmy u nich. Mama z babcią no to jako położne próbowały tam w jakiś sposób zarabiać…
- Tak że można było jakoś żyć.
Jakoś musiały nas wyżywić, żyć. Czy wojna, czy nie wojna, kobiety rodzą, więc położne są potrzebne. Mama później z Puszczy Mariańskiej dostała też od lekarza jakieś tam narzędzia, jakieś nożyczki, coś tam, fartuch, coś, co potrzebowała do swojego zawodu. Jeszcze próbowałyśmy w marcu…
- Ale w międzyczasie jak nastała zima, to tę zimę już tam w tym miejscu...
Tak, już zima była na Długokątach. Tam już właśnie było wyzwolenie w styczniu…
- A jak się odczuło to wyzwolenie? Co było widać, co było słychać?
Poprzedniej nocy i poprzedniego dnia słychać było w nocy, jak Niemcy podwodami uciekali z Puszczy Mariańskiej. Tam było sporo Niemców, bo tam w zimę w tych lasach – to były takie wysokie stare lasy sosnowe – tam Niemcy ściągali, [właściwie] robotnicy byli i ściągali żywicę. Niemcy, ekipa taka, pilnowała tych robotników, którzy tę żywicę z drzew ściągali. Ja pierwszy raz w życiu to widziałam, te ponacinane drzewa i zbiorniczki, bo się chodziło do lasu po drzewo. Dobrze, że naokoło były lasy, to chodziłyśmy z mamą, z siostrami.
Trzeba było przynosić ten susz, to drzewo, żeby się było czym ogrzać.
- Tak że można było widzieć już ucieczkę Niemców?
Niemców tak, było słychać, nie było [widać]. Później, jak już było wyzwolenie, pamiętam, że mama poszła z nami do puszczy, to tam w lesie w okolicach Olszanki i tam w tych lasach leżeli też Niemcy. Już widocznie Rosjanie ich zastrzelili w czasie, jak w tą stronę szli, to było widać tych Niemców tam leżących. No i Rosjanie też byli, też, bo wiem, że tam na Długokątach tam na początku też jacyś żołnierze rosyjscy byli pochowani, to też pamiętam, że ich tam wykopywali ci żołnierze grób. No i później próbowałyśmy wrócić do Warszawy.
- Było wiadomo już, że Niemcy się wycofali i że Rosjanie weszli do Warszawy?
Tak, Rosjanie tak. I w marcu to mama najpierw z siostrą średnią pojechały do Warszawy. No i były na Moczydle, były w domu, dom wypalony. Nie było [gdzie się zatrzymać] i mieszkanie tu po dawnej szkole, tutaj pod dziewiątym, tam jakieś nam chcieli udostępnić ludzie, ale ściana się ruszała. Jeszcze były naloty niemieckie, bo jeszcze jednak różne samoloty latały nad Warszawą. No i wróciłyśmy niestety z powrotem na wieś. Mama od 1 kwietnia zaczęła pracować w szpitalu jako położna.
W Skierniewicach, w szpitalu. I tam pracowała. Babcia w domu z nami.
- Co mama z siostrą opowiadały po powrocie z Warszawy, z tej wyprawy?
No cóż, opowiadały o zburzonej Warszawie. Później myśmy przecież też były w Warszawie, w marcu, pod koniec marca. To na początku marca gdzieś, jeszcze była zima, jeszcze było zimno, jak one pojechały do Warszawy, poszły, pojechały, a później to my już pod koniec marca.
- Aha, tak że pod koniec marca…
Tak, my pod koniec marca.
- Jak wyglądało to, co pani tam zobaczyła?
No cóż, gruzy, trupy, zapach, stosy spalonych ludzi na Moczydle i wszędzie, i na Wolskiej, i wszędzie, i jak się szło ulicami, to w piwnicach. Z piwnic to jeszcze jak pamiętam, pojechałyśmy na 5 sierpnia na pierwszą mszę w czterdziestym piątym roku, to jeszcze było gorąco, upał, jak się szło ulicami tutaj do Śródmieścia, to z piwnic, z domów, szczególnie z piwnic, unosiły się chmary much, zapach rozkładających się ciał.
- A ta wyprawa do Warszawy 5 sierpnia…
To już pociągiem, to już ze Skierniewic, to już była pociągiem, bo to już był sierpień, to normalnie pociągi [kursowały].
- Dokąd panie wtedy poszły?
No wtedy to tutaj na Moczydło i już co roku były zamawiane przez mieszkańców msze.
- W którym kościele była ta pierwsza msza w czterdziestym piątym roku?
Zawsze w kościele Świętego Wojciecha. Zawsze tutaj są msze.
- Jak wyglądał rejon Moczydła w momencie, kiedy pani pierwszy raz trafiła do Warszawy? To był jeszcze marzec.
To były popalone domy, poniszczone, ludzie gdzieniegdzie. Zresztą Warszawa długo tak wyglądała.
- I jeszcze wiele ciał leżących wokół.
Tak, bo to dopiero zaczynali spod śniegu odkopywać. Wiedzieli, gdzie byli ludzie niektórzy zakopani, przecież przeżyli niektórzy, którzy widzieli te egzekucje, [widzieli], gdzie ludzie byli chowani. No i wtedy w tych miejscach ludzie byli odkopywani.
- Czy pani pamięta 9 maja, dzień zakończenia wojny? Czy jakoś się ten dzień zapisał?
Byłyśmy na wsi. Raczej tam radia nie było, radia nie było. Dopiero później, 13 czy 14 maja wrócił wujek z obozu.
Tak, ten, który był żołnierzem i który wrócił z obozu.
Był w obozie jenieckim. Był w obozie, tak że zawsze była ta korespondencja raz na miesiąc czy na ile. Wiem, że można było, dostawał. Mama miała przysyłaną taką kartę, właściwie babcia, no bo jako matka, i tam list był wysyłany i paczka. Paczkę można było chyba raz na miesiąc wysłać, około.
- To jest ten wuj, który był w Brześciu nad Bugiem?
Tak.
- Ale on nie był zagarnięty przez Rosjan, tylko dostał się do niemieckiej niewoli?
Nie, przez Rosjan nie. Tak że wrócił i wtedy opowiadał, jak to było tam, w tamtych stronach i o obozie. Choć o obozie…
- A o Brześciu też opowiadał?
O Brześciu…
- O tym pierwszym spotkaniu z Niemcami?
Tego nie pamiętam. Może opowiadał, może starsze siostry pamiętają. W każdym razie o wojnie, o obozie niechętnie opowiadał. Pamiętam, jak któraś z nas [zapytała], jak rozmowa była, że był na Zachodzie, że mógł zostać, że mógł przecież nie wrócić, dlaczego wrócił, prawda, do biedy, do nędzy, można powiedzieć, do bezdomności, bo przecież też domu nie miał, [wtedy] powiedział: „Naprawdę jesteście niemądre. Do domu zawsze się wraca. Zresztą gdzie – mówi – będzie lepiej jak nie w Polsce?”. To to pamiętam, że tak nas zniechęcał do wyjazdów.
- A szkoła normalna zaczęła się dopiero we wrześniu?
W Skierniewicach poszłam do szkoły w czterdziestym piątym roku. Pamiętam, nauczycielka…
Siostry również. Pamiętam nauczycielkę, która chodziła po domach i spisywała dzieci w wakacje, w Skierniewicach.
- Zapisywała te, które pójdą do szkoły.
Tak spisywała dzieci i informowała, do której szkoły, z której ulicy, no bo była jednak rejonizacja i…
- To już była państwowa szkoła?
Tak, była w Skierniewicach. Już były tylko państwowe szkoły i ja chodziłam do szkoły numer trzy, siostra moja też skończyła numer trzy. Siostra najstarsza to już poszła do gimnazjum do szkoły Prusa. To też była szkoła męsko-żeńska, bo jeszcze nie było koedukacji po wojnie, więc chłopcy, bo to była ich szkoła, chodzili rano, a dziewczęta chodziły dopiero na pierwszą.
- A proszę powiedzieć, co pozostało najmocniej w pamięci ośmioletniego dziecka, które przeżyło te dni Powstania na Woli? Pierwsze dni, 5 sierpnia, pani…
To 5 sierpnia, tak. To Działdowska no i Moczydło. Najpierw Działdowska...
- Ze szpitalem na Działdowskiej?
Tu jak stałam na ręku ojca, to najbardziej. Całymi latami – to kilkadziesiąt lat, można powiedzieć – mi się w nocy śniły koszmary, no bo też widziało się Niemców maszerujących, jak walili tymi butami po ulicach, i śniły mi się całe szeregi Niemców maszerujących, te głowy ich i walenie o ten bruk.
- I ta melodia, którą śpiewali.
Tak, tak. Naprawdę nikomu tego nie mówiłam, pierwszy raz to dopiero mówię, bo ani siostry moje nie wiedzą, ani nikt. Budziłam się z tym koszmarem. To były setki głów i te buty walące o bruk.
Warszawa, 23 maja 2014 roku
Rozmowę prowadziła Krystyna Cedro-Ceremużyńska