Mieczysław Michalski

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Mieczysław Michalski. Urodziłem się na początku stycznia trzydziestego trzeciego roku. Potem dorośli śmiali się ze mnie, że dłużej żyję od panowania Hitlera, bo on dopiero pod koniec stycznia 1933 roku został kanclerzem. Moi dziadkowie po linii miecza służyli osiem lat w carskiej armii gdzieś pod chińską granicą. Dziadek po kądzieli w pierwszej wojnie światowej koniecznie musiał pod groźbą władz carskich z najmłodszą córką wyjechać do Rosji i tam po rewolucji najprawdopodobniej został zastrzelony przez bolszewików. Ja jakieś kilkanaście lat temu w Muzeum Historii na Karowej 20 znalazłem fotografię najprawdopodobniej swojego dziadka. Nazwisko i imię się zgadzało [a także charakterystyczny wyraz twarzy]. Moja matka została otoczona opieką przez zakonnice. W czasie trwania rewolucji uciekały na wschód do wojsk Ententy w Odessie. Były wielokrotnie pod groźbą utraty życia, zarówno ze strony bolszewików, jak i atakujących Francuzów, Anglików.
W dwudziestym pierwszym roku matka wróciła do Warszawy. Ojciec służył w wojsku i na początku lat trzydziestych zaczął pracować w do dzisiaj istniejącym Związku Spółdzielni Mleczarskich, Hoża 51. Rodzice mieszkali na ulicy Żurawiej 25. To był trzykondygnacyjny budynek. Mieszkali na poddaszu. W trzydziestym drugim roku wzięli ślub. Warunki mieszkaniowe były trudne. To była własność żydowska. Warto wspomnieć ten adres z uwagi na to, że w podwórku przy ulicy Żurawiej 25 był klub dla pań z wyższym wykształceniem. Moja matka wspominała to wielokrotnie, a nawet w gazetach przedwojennych były artykuły. Tamten klub dwukrotnie odwiedzała Maria Curie-Skłodowska. Był tam bufet. Panie grały w bilard, grały w brydża. Warunki dla tych, którzy mieszkali w suterynach, były bardzo trudne, bo nie było właściwej kanalizacji. W trzydziestym drugim czy trzecim roku, po moim urodzeniu, rodzice przeprowadzili się na drugą stronę ulicy, Żurawia 18. To był drugi budynek od Kruczej, strona parzysta, gdzieś w okolicach jakichś trzydziestu metrów od narożnika Kruczej. Ten budynek należał do Żyda, nazywał się Leon Gotfryd. Miał liczne budynki gdzieś w Warszawie. Do dzisiejszego dnia istnieje jego budynek w Alejach Ujazdowskich pomiędzy aleją Róż i Chopina, tam gdzie kiedyś w pobliżu był chyba Sąd Najwyższy. Budynek prawie nie został zniszczony, bo ten teren był w rękach niemieckich [w okresie okupacji i Powstania].
Życie w tamtym okresie przedwojennym dla wielu było bardzo trudne. Mieszkaliśmy w suterynie od frontu. W dwóch oficynach było gdzieś około czternastu pomieszczeń jedno- i dwuizbowych. W sumie mieszkało gdzieś ponad czterdziestu osób. Było jeszcze kilka facjat. Pod tym adresem, Żurawia 18, były dwa podwórka. W drugim podwórku był wucet z dwoma oczkami, w związku z tym nieraz było w zimę dosyć trudno. Oczywiście ci na facjatach i na suterynach nie mieli gazu, na korytarzu był tylko zlew i kran, obok były komórki z węglem. […] Byli to biedni, [prości] ludzie, robotnicy. Ojciec był robotnikiem niewykwalifikowanym. Pracował na Hożej 51. Był zatrudniony przy przeładunku i wyładunku dostarczanych wyrobów z okolic warszawskich, z Mazowsza. Masło, sery, jajka.
Trudność polegała również na tym, że właściciel [kamienicy] był bardzo wymagający, zresztą to było powszechne wówczas. Jeśli ktoś zalegał z komornym, mógł mieć kłopoty. W ciągu dwóch, trzech miesięcy właściciel przy pomocy dozorcy – dozorca miał klucz – otwierał [mieszkanie] i całą ruchomość mieszkańca wywożono.
Dla dzieci to [takie życie] było bardzo trudne, bo nie można było hałasować ani jeździć na hulajnodze, nawet krzyczeć, bo właściciel bardzo szybko interweniował. Klaskał na dozorcę i kazał uspokajać.

  • Czy pamięta pan wybuch drugiej wojny światowej?

 

Tak, oczywiście. W dniu 1 września miałem iść do szkoły przy ulicy Żurawiej 13. To był budynek jakiegoś towarzystwa. Chyba to był budynek prywatny i szkoła była prywatna. Matka kupiła mi odpowiednią czapkę do tej szkoły. Ale niestety nastąpił wybuch [wojny]. Przyszliśmy do szkoły na godzinę ósmą, ale już wówczas były liczne odgłosy toczących się walk. Po sąsiedzku było radio, sąsiad miał radio i pamiętam spiker Małgorzewski zapowiedział: „A więc wojna. Wszystkie bieżące tematy schodzą na plan dalszy”. W dniu 1 września, pamiętam, wszyscy wychodzili na ulice lub na poddasze i każdy zarys samolotu bardzo przeżywali, że to nasi, że to nasi. Ale już były liczne wybuchy bomb na Woli, na Ochocie i odgłosy artylerii przeciwlotniczej skupionej wokół Dworca Głównego. Bardzo trudne były naloty niemieckie. Były o charakterze bardzo terrorystycznym i można było je podzielić na dwie kategorie. Jeśli było równomierne buczenie samolotów, było to bardzo niebezpieczne, bo liczne eskadry. Jakaś grupa samolotów zrzucała bomby, zarówno burzące, jak i zapalające, przeważnie na oślep. Inne, bardzo siejące grozę, były naloty nurkujących bombowców, które wytwarzały niezwykle przenikliwy dźwięk i zrzucały jedną lub dwie, lub trzy bomby za jednym nalotem. Za jednym pikowaniem następował inny, drugi, trzeci nalot. Te zrzuty [bomb] były niezwykle celne. Później można było się zorientować po sile wybuchu, jak to daleko było. Ludzie się modlili, wzywali Boga. Nie było światła [elektrycznego]. Światła się gasiło, [jeśli była krótka dostawa]. Bardzo dużo ludzi siedziało w piwnicach. Było to niebezpieczne. [Okno naszej sutereny (w budynku usytuowane poniżej chodnika) było trzecie na lewo od bramy wejściowej. Wybuch pocisku, który wpadł przez pierwsze okno (od państwa Bieńkowskich), zdemolował naszą suterenę, sąsiednie oraz mieszkania na parterze i pierwszym piętrze. Ofiar szczęśliwie nie było. To było pod koniec września. Remontowanie, w ograniczonym zakresie trwało przez kilka miesięcy].
Z uwagi na to, że ja byłem już dosyć sprytnym chłopakiem jak na tamte czasy – o tyle sprytnym, że już prawie [byłem] samodzielnym – już w czterdziestym pierwszym roku musiałem koniecznie mieć legitymację szkolną i sam z Żurawiej aż na Nowy Świat chodziłem do fotografii. Mam tę fotografię.
Wracając do trzydziestego dziewiątego roku, później z każdym dniem doskwierał nam głód. W czasie wojny chodziliśmy, korzystając z przerwy w nalotach, do znajomych lub do rodziny ojca na ulicę Garbarską z uwagi na to, że tam na bazarze na Mariensztacie ewentualnie można było coś dostać, coś kupić. Pod koniec, jak gdyby w drugiej części [września 1939 roku], można było dostać sporo koniny z uwagi na to, że było dużo zabitych koni. [Są] fotografie – jak na przykład przed pałacem Staszica starsi ludzie obrzynają szynki od konia. Na ulicy Żurawiej, na Wspólnej, na placu Trzech Krzyży było dużo wojska i oczywiście konie nie miały co jeść. Ale konie też padały bardzo licznie, bo przecież konia nie można było schować do piwnicy. Na Poznańskiej [numer 5], róg Wilczej stała kawaleria i bardzo dużo zostało tam zabitych wojskowych, jak i właśnie ich koni.

  • Mówimy o trzydziestym dziewiątym roku?


Tak, ja mówię o wrześniu trzydziestego dziewiątego roku. Ja byłem cały czas z matką. Mój ojciec – ponieważ nie objęła go bezpośrednio mobilizacja, ale objął go obowiązek pułkownika Umiastowskiego, który zarządził wymarsz wszystkich mężczyzn gotowych służyć ojczyźnie, żeby opuścili Warszawę i szli na wschód. Ze swoim bratem i z sąsiadem zawędrowali aż za Siedlce, do Terespola, ale stamtąd już dalej nie szli, bo [weszły] wojska Związku Radzieckiego. Była wojna ze wschodu. Ojciec wrócił w połowie października. Oczywiście nie wrócił sam. Wrócił ze zgubionym dzieckiem, dwu-, trzyletnim chłopcem, który nie znał ani swojego imienia, ani nazwiska. Z uwagi na to, że mieliśmy sami kłopoty, a mieszkaliśmy w suterynie o powierzchni gdzieś około dziesięciu metrów, ojciec zaprowadził go do zakonnic przy ulicy Hożej 53. Ja te okolice znam dobrze, bo nawet jeszcze po wojnie na ulicy Hożej do pięćdziesiątego szóstego roku mieszkałem. Zakonnice były przy ulicy Hożej 53 i tam ojciec zostawił tego malca.
W czasie kapitulacji byłem z matką na ulicy Garbarskiej, dzisiejszy Mariensztat. Byliśmy świadkami tragedii setek żołnierzy, którzy byli przy zamku na Placu Zamkowym. Żołnierze byli bardzo zrozpaczeni. Musieli zostawiać oporządzenie wojskowe, broń. Były wypadki – chociaż osobiście nie byłem tego świadkiem, ale matka opowiadała, sąsiedzi, miejscowi – że kilku wysokich oficerów odebrało sobie życie. Zamek był częściowo spalony. Wróciliśmy do Warszawy, to znaczy z tego Mariensztatu już po kapitulacji [Warszawy].


W bardzo krótkim okresie Niemcy wydali najrozmaitsze zarządzenia bardzo utrudniające życie. Chociaż początkowo, w pierwszych dniach, pamiętam, w Alejach Jerozolimskich, przy Brackiej, w tym miejscu, gdzie dzisiaj jest apteka [przy rogu ulicy Brackiej], stały niemieckie ciężarówki. Niemcy rozdawali chleb, oczywiście śmiejąc się, filmując, fotografując, ustawiając. Ludzie byli głodni, wynędzniali, było bardzo dużo zniszczeń. Było to bardzo nieprzyjemne. [Ludzie płakali ukradkiem].

  • Pan tam też był?


Oczywiście, ale z uwagi na to, że matka moja była nastawiona bardzo patriotycznie przez swoją rodzinę, [na niewolę od] Rosjan, [na czyny od] Niemców, mówiła: „Z głodu umrę, a do Niemców nie będę wyciągała ręki”. Niemniej jednak ja pamiętam te sceny [tłoczenia się po chleb]. Trudne to były chwile, bo – co tu dużo mówić – od tamtych czasów aż do końca okupacji, do wyzwolenia, byłem wiecznie głodny. Głód – nie tyle groźba utraty czegokolwiek w życiu, wtedy o tym nie myślałem, o utracie życia. Byłem wiecznie głodny.

  • Z czego utrzymywała się pana rodzina?


Mój ojciec pracował w Zakładach Spółdzielni Mleczarskiej, Hoża 51. Zarabiał jak na tamte czasy nieźle, około czterdziestu złotych, tylko nie pamiętam, czy tygodniowo, czy miesięcznie. Ten Związek szanował pracowników, nie było zwolnień, nie było strajków, można było nawet należeć do organizacji politycznej. W związku z tym pamiętam taki incydent, jeszcze przedwojenny, z trzydziestego ósmego roku. Ojciec zabrał mnie na jakiś wiec polityczny na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich. Do dzisiejszego dnia stoi ten budynek – Bank Gospodarstwa Krajowego. W podcieniach tego banku wiwatujący czy w ogóle protestujący mężczyźni krzyczeli: „Pana Becka do Berezy”. Siedziałem u ojca na ramionach. Podjechał policjant z pałką na koniu i powiedział dosyć podniesionym głosem: „Proszę natychmiast opuścić ten teren. Pan z dzieckiem, proszę natychmiast stąd wyjść!”. Oczywiście było to bez pojęcia [ze strony ojca], ale ten moment jak gdyby świadczy o wolności słowa i o postawie granatowej policji.
Matka zajmowała się praniem, praniem – w cudzysłowie – tak zwanym chemicznym. To było w balii, właśnie w tej suterenie. Na czym polegało to pranie chemiczne? Ano polegało na tym, że do wody grzanej, ciepłej lało się jakiś kwas siarczany bądź sodę, bądź jakieś inne drobne chemikalia, w zależności od gatunku tkaniny. Wielka tragedia była przy prasowaniu, bo prasowało się przy pomocy żelazka na węgiel. Grzało się do czerwoności tak zwaną duszę z żeliwa. Tę czerwoną duszę wsadzało się do żelazka i dopiero prasowało się na rozstawianej desce. Był oczywiście kurz, był oczywiście zaduch. Były bardzo częste przeziębienia, bo otwierało się zarówno okno, jak i drzwi. Były trudne warunki. Były też kłopoty, bo różni ludzie tam mieszkali. Byli zarówno robotnicy, […] zwłaszcza w czasie okupacji, mieszkało tam również, co nie było pedagogiczne dla młodzieży, kilka pań lekkiego prowadzenia się, tak to się nazywało. Kuriozalny był taki jeden z lokatorów, nazywał się Dobiecki. Był znanym przedwojennym kasiarzem, złodziejem, który wygrywał w Berlinie jakieś zawody przy otwieraniu szyfrowanych kas, brał udział w napadach na bank.

  • Dość ciekawe towarzystwo.

 

W 1939 roku ja byłem niezbyt karnym dzieckiem, uciekałem matce na poddasze do śledzenia [samolotów] razem ze starszymi panami albo nawet i z paniami zjednoczonymi w Lidze Ochrony Przeciwlotniczej. LOP to się nazywało, coś w tym sensie. Patrzyliśmy przez dymniki na lecące samoloty. Było to bardzo niebezpieczne, bo odłamki przebijały dach. Matka miała trochę kłopotu ze mną.
Warto jeszcze powiedzieć, ze tuż po trzydziestym dziewiątym roku, po kapitulacji okazało się, że na naszej ulicy mieszka kilka osób, które są narodowości niemieckiej. Na ulicy Żurawiej 21 dozorcą z synem był – zapomniałem w tej chwili jego nazwiska – Niemiec. Później był folksdojczem. Był dozorcą aż do wybuchu Powstania. W czasie okupacji i przed wojną bardzo malutki sklep piśmienny na ulicy Żurawiej 27 miał Kessler. Tam można było kupić materiały piśmienne różnego rodzaju. Na Żurawiej 16 też mieszkali folksdojcze. Oni się w czasie okupacji [zachowywali się obojętnie], niespecjalnie obnosili [swoją postawę, pogardę].
A jeszcze wracając do 1939 roku, Niemcy w sposób bezplanowy, w celach zastraszenia rzucali masę bomb zapalających. Między innymi były to bomby fosforowe, bardzo trudne do ugaszenia. Po przebiciu dachu, jeśli upadły na strop, a zwykle były to stropy drewniane, taki budynek miał niewielkie szanse, żeby nie spłonąć. Między innymi budynek po sąsiedzku, Żurawia 22, został spalony – Żurawia 18 mieszkałem. Mało kto uratował się z tego budynku, a ci którzy bądź się uratowali, bądź ci, którzy próbowali ratować, wyciągali rzeczy, które można było wynieść gdzieś w pobliże. Ja z uwagi na to, że byłem niezbyt spokojnym dzieckiem, też skorzystałem trochę na tym pożarze, bo do domu przyniosłem pudełko białej pasty, pudełeczko stalówek i obsadkę do pióra. Jeszcze nie bardzo wiadomo, po co nam to właściwie było potrzebne, a zwłaszcza mnie – teczkę z kalką ołówkową. Oczywiście matka mnie strasznie skarciła.


W 1939 roku ulica Krucza była bardzo zniszczona. Pamiętam, ulica Świętokrzyska, oczywiście tamtejsza dawna Świętokrzyska, była tylko jakieś dwa, trzy metry szersza od dzisiejszego chodnika, który jest przy Poczcie Głównej. Wąziutka była. Bardzo dużo było sklepów z książkami. Nowy Świat był bardzo zniszczony, plac Kazimierza Wielkiego, hale. Stąd wiem i pamiętam, bo na placu Kazimierza, na Miedzianej mieszkał ojca wujek i w trzydziestym dziewiątym roku i później w czasie okupacji chodziliśmy właśnie do wujka, który w sposób nielegalny, w sposób jakiś kombinacyjny, prowadził wypiek chleba, bo z zawodu był piekarzem. Do trzydziestego dziewiątego roku miał piekarnię na ulicy Puławskiej 35 albo 37, o czym nawet jeden historyk Warszawy wspomina. Nazywał się Kozłowski.
Tuż po zajęciu [Warszawy przez] Niemców były bardzo trudne chwile. To jeszcze było w trzydziestym dziewiątym, jeszcze Żydzi chodzili swobodnie. Niemcy razem z granatową policją robili rewizje. Niemcy chodzili po mieszkaniach i kto miał radioodbiornik, musiał go wynieść do samochodu. Zabierali to [i wywozili].

  • U pana też byli?


Tak, ale myśmy nie mieli radioodbiornika. Sąsiad miał duże, wielkie radio „Telefunken”.

  • Zabrali mu?


Tak, oczywiście. Znamienne, pamiętam – może to nie jest związane bezpośrednio z wojną – handel odbywał się w bardzo odległy sposób do dzisiejszego handlu, bo domokrążcy – przeważnie byli to Żydzi – roznosili radioodbiornik, wstawiali go. Dowcip polegał na tym: „Zostawiamy panu ten odbiornik, niech gra tydzień, dwa, jak panu się nie podoba, to my przyjdziemy, zabierzemy, nie będzie pan nic płacił”. Oczywiście na raty i tak dalej. Odbiornik to był duży wynalazek dla nas, to znaczy wielka atrakcja, bo przeważnie słuchało się radia tylko na tak zwany kryształek. Były wszelkiego rodzaju usługi.

  • Jak wyglądało pana i pana rodziny życie w trakcie okupacji? Jak pan je pamięta?


Ojciec wrócił do swojej pracy na ulicy Hożej 51. Ten budynek został trochę uszkodzony, zniszczony. Wszystkie zakłady przemysłowe czy jakieś większe fabryczki opanowali Niemcy lub ci, którzy czuli się Niemcami; opanowali, założyli swoje. Matka zajmowała się domem. Dopóki sytuacja się trochę nie ustabilizowała, siedziała w domu, później znów wróciła do prania. Mieszkaliśmy tam w tej suterynie do momentu, kiedy musieli Żydzi przejść do getta. Wiele mieszkań zostało opróżnionych przez Żydów, między innymi w drugim podwórku na pierwszym piętrze, tuż nad ustępem, tam gdzie te czterdzieści osób musiało korzystać z dwóch kloaczek. Przeprowadziliśmy się. Dla nas to była wielka frajda, bo był gaz, kuchenka gazowa dwufajerkowa. Z dzisiejszymi przepisami, i prawdopodobnie z tamtymi, było to niezgodne z podstawowymi warunkami bezpieczeństwa, bo instalacja, przyłącze do kuchenki było z gumy, która już się rozkładała i od czasu do czasu trzeba było tę gumę przycinać, bo się gaz ulatniał. Oczywiście nie było żadnej łazienki. Dostaliśmy w spadku fotel i etażerkę. Było o tyle fajnie z widokiem na [podwórko, na garaż, ustęp]. Nad nami mieszkał organista, miał pianino. Bardzo często grał różne melodie, też carskie [melodie]. Bardzo często opowiadał. Zbierał nas w kilku chłopców, dziewczęta też, i w jakiejś mierze podnosił w nas – dzisiaj można to nazwać – patriotyzm. Mówił o Wyspiańskim, mówił o dziewiętnastym wieku, wspominał historię i to bardzo często. Ponieważ pochodził gdzieś z Kresów Wschodnich, trochę z innym akcentem wspominał dawne ukraińskie czasy.
W czasie okupacji nie chodziłem do jakiejś stałej szkoły, bo nasza szkoła została jeszcze przed grudniem trzydziestego dziewiątego roku zajęta przez Niemców. Na tę wiadomość starsi chłopcy, ale i my, pierwszoklasiści, za cichą wiedzą pani dyrektor – pamiętam jej nazwisko, Zawadzka – rozlewaliśmy atrament na podłogę, na drzwi, na szyby. Oczywiście później były bardzo przykre konsekwencje, ale taka była nasza zemsta. Początkowo byłem kilka miesięcy, nie dłużej, w jakiejś szkole. Po kilka miesięcy chodziłem do różnych szkół: na ulicę Kruczą, Filtrową, Szaserów, na Mokotowie, Różaną, Mazowiecką. Bardzo przykrą i niebezpieczną miałem przygodę na placu Napoleona, chodząc z Żurawiej na Mazowiecką. Było lato, roku już nie pamiętam, ale to była wielka przygoda. Od tamtego czasu zacząłem bać się na poważnie. Szliśmy w trójkę, chyba w trzech chłopców albo w czterech. Naprzeciwko Poczty Głównej była łapanka. My nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Mieliśmy legitymacje szkolne. Plac był zamknięty. Szliśmy śmiało na patrol. Oni, nie zwracając uwagi [na wiek i na legitymacje], zapakowali nas do budy. Zawieźli na ulicę Skaryszewską na Pragę – do dzisiejszego dnia ten budynek stoi. Tam był przerzut złapanych ludzi z łapanki, nie tylko z Warszawy, ale z okolic, z Generalnej Guberni, i wywożono stamtąd na roboty do Niemiec. W czasie przeglądu na drugi dzień Niemcy zaczęli się strasznie śmiać z nas, bo byliśmy w podartych sandałkach, brudni, niedomyci, bardzo krótko ostrzyżeni, w krótkich spodenkach. Niemcy każdemu z nas przyłożyli kilka kopniaków z różnymi strasznymi przekleństwami: Verfluchte… Wyrzucili nas, grożąc granatowym policjantom, którzy stali, bo tamci znów nie bardzo wiedzieli, czy nas przepuścić, czy nie. Jak przyszedłem do domu, miałem grube nieprzyjemności na „siedzeniu”.

  • Bo nie było pana całą noc?


Tak.

  • Jak pan pamięta Niemców?


Źle pamiętam Niemców. Pamiętam do dzisiejszego dnia, jak Niemcy chodzili trójkami; w oddziałach, kompaniach, różnych formacjach, zawsze chodzili trójkami. Znamienne było to, że śpiewali. Przeważnie ich śpiew polegał na tym, że śpiewali – wszystkie formacje – najczęściej jedną i tę samą piosenkę. A refren do dzisiejszego dnia pamiętam, bardzo często się powtarzał, wielokrotnie: Haili Hailo Hailo, Haila Haili Hailo, Haila Haili Hailo Haila, Haili Hailo Hailahahahaha. My szliśmy za nimi, robiliśmy im młynka na nosie. Trudne były również momenty wówczas, kiedy Francja przegrała. Liczyliśmy na to, że Francja wygra. Była straszna rozpacz. W czterdziestym pierwszym roku Niemcy zrzucali ulotki z samolotów na Adolf Hitler Platz, dzisiaj plac Piłsudskiego, później w latach pięćdziesiątych plac Saski. Wszędzie były symbole wiktorii. Niemcy zrzucali ulotki, na których i też była wiktoria − „Zwycięstwo Niemiec na wszystkich frontach”. To było przykre dla nas, tym bardziej przykre, że ci znajomi przedwojenni ludzie, [znajomi, sąsiedzi], których nikt nie posądzał o to, że będą folksdojczami, wywieszali flagi niemieckie, między innymi ten sympatyzujący kiedyś z dziećmi Kessler, właściciel sklepu z materiałami piśmienniczymi. Pamiętam, z ojcem wracałem ulicą Żurawią od Marszałkowskiej. Wisiała flaga niemiecka z żałobą. Kessler znał ojca, wystąpił [na ulicę] i powiedział po polsku, trochę łamaną niemczyzną, że jaka to jest niesprawiedliwość, że jego dwóch synów zostało zabitych przez bolszewików pod Stalingradem czy gdzieś tam. Ojciec, żeby nie narazić się, współczuł, a jednocześnie powiedział: „Nigdy nie słuchaj tego, co ja mówiłem naprawdę [o jego stracie, krzywdzie,] o nim”.
Z drugiej strony trzeba powiedzieć, że były takie [przyjemniejsze dni]. Matka musiała pracować wiele godzin. Nie bardzo miała czas się mną zajmować. Chodziłem po różnych podwórkach z kumplami. Spotykaliśmy wielokrotnie różnych starszych kolegów, prawdopodobnie byli to – dzisiaj tak mogę sobie przypomnieć – harcerze, ktoś z „Szarych Szeregów”, [z „Zawiszaków”]. Uczyli nas alfabetu Morse’a, uczyli nas posługiwania się latarką, stukania haseł [węzłów]. Mało tego, nawet były takie sytuacje, że kolejką grójecką spod dzisiejszej ulicy Belwederskiej pojechaliśmy [kilka razy] gdzieś do lasu. Tam uczyliśmy się, jak poznawać kierunki świata, czołgać się i takich różnych harcerskich zasad. Od tego czasu do późnych lat pięćdziesiątych byłem harcerzem. To nawet w czasie okupacji było i dobre, i złe, bo skoro nie byłem już pod taka kuratelą matki, która jak gdyby wiedziała, że ktoś tam [jest] ze starszych z nami, tymi, którzy są w pobliżu, z dziećmi sąsiadów, ktoś się opiekuje, mniej zwracała uwagę.
Wiecznie nie było co jeść, mimo iż chodziliśmy na piechotę z ulicy Żurawiej na Mariensztat. Nie należało jechać tramwajem, w tramwaju można było dostać się szybko do łapanki. [Bezpieczniej, pozornie, było chodzić bocznymi ulicami]. Z ojcem często chodziliśmy, bo ojciec miał niezły dowód, tak zwany ausweis [informujący], że jego firma pracuje dla potrzeb niemieckich. Oczywiście ten cały zespół [załoga polska] na ulicy Hożej 51 była bardzo patriotyczna. Dyrektor tego zakładu mleczarskiego, dyrektor Dziama, późniejszy pułkownik w czasie Powstania, i wielu tam pracujących ludzi należało do konspiracji.
Wiem to wszystko z tego tytułu, że w czasie Powstania nie było ojca [w domu], ojciec był tam na Hożej 51 i dostaliśmy wiadomość, że tam jest, a ponieważ matka chciała się z nim zobaczyć i nie mieliśmy – ja znów o tym głodzie – co jeść, poszliśmy tam z matką. Tam od 1 sierpnia czterdziestego czwartego roku teren został opanowany przez Powstańców, tam działał oddział, grupa – trudno mi powiedzieć – „Obroża”, okręg Południe. Bo oprócz tych wszystkich oddziałów – „Zośka”, „Parasol” et cetera, były również takie jednostki, przez które środek miasta miał związek z okolicami, z Pruszkowem, z lasami chojnowskimi, stąd ta nazwa „Obroża”, „Obroża Południe”.

  • Kończąc już ten okres okupacji, czy chciałby pan coś jeszcze dodać? Czy był pan świadkiem jakichś egzekucji?


Ależ oczywiście. Byłem świadkiem egzekucji na Alejach Jerozolimskich przy Marszałkowskiej naprzeciwko dawnej restauracji „Żywiec”. Była taka sytuacja, że z matką wracaliśmy z Dworca Głównego, bo jeździliśmy za szmuglem do Otwocka lub do Karczewa. I było oczywiście: Halt, Halt!. Byliśmy na wysokości hotelu „Polonia”. Niemcy zajechali drogę samochodami, nikogo tam w pobliże nie puścili, przechodniów rozpuścili. Nie można było się ruszać ani w jedną, ani w drugą stronę. Było bardzo dużo Niemców w hełmach. Po jakimś czasie salwy. Był taki narożnik jednopiętrowy, była tam reklama mydła „Majde” i „Schichta”. Stamtąd ci, którzy tam byli w pobliżu, mówili: „Będą rozstrzeliwać”. I rzeczywiście, rozstrzeliwali ludzi. Salwa jedna, druga, trzecia. To było straszne. Matka w pobliżu przechodziła, ale nie podchodziliśmy. To było bardzo duże przeżycie. Na ile można było, to spostrzegałem, że ludzie natychmiast zapalali małe lampki, a kobiety modliły się. My z matką przechodziliśmy wzdłuż Alei Jerozolimskich do Kruczej. Do dzisiejszego dnia [pamiętam] zapach prochu, [krzyki Niemców].
Następny [przykład]; nie byłem świadkiem, ale tuż po egzekucji przechodziłem ulicą Puławską w pobliżu dzisiejszej Gaworka, bo chodziłem na Szustra na jakieś komplety. Też było wiele rozstrzelanych. Dzisiaj jest tam w przezroczystym plastiku oryginalny plakat upamiętniający rozstrzelanych ludzi. W tym miejscu jest ulica Gaworka. Tam wtedy była zajezdnia tramwajowa.
Jeszcze wracając do okupacji... Z uwagi na to, że było dużo wysiedlonych z Poznańskiego, między innymi do tego zakładu, gdzie ojciec pracował, [przybyli] jacyś znajomi albo wysiedleni, kilka osób zostało zatrudnionych pod fałszywymi nazwiskami. Jedna zatrudniona pani miała dorosłe dzieci, między innymi córkę, Wajcowicz, która przychodziła do nas w czasie okupacji do domu, do mieszkania i uczyła mnie ortografii. Nazywała się Anna Wajcowicz. Dopiero po Powstaniu w czterdziestym piątym roku dowiedziałem się, że ona w pierwszym dniu Powstania poległa, została zabita na ulicy... Na Powązkach na Sołtyka i była żołnierzem Batalionu „Zośka”. Wiele [zasad] ortografii mnie nauczyła. Jej brat [Andrzej Jan Wajcowicz] też zginął, ale dopiero po okupacji. Hanka „Kolczanka” [to jej pseudonim, też] leży na Powązkach.

  • Przejdźmy już do Powstania, chyba że chciałby pan dodać jeszcze coś do czasów przed Powstaniem?


Przed Powstaniem życie było w jakiś sposób normalne. Ja z kolegami kupiłem maleńki aparat fotograficzny. Był plastikowy, ale pięć czy sześć [negatywów] tam było i do dzisiejszego dnia mam dwa zdjęcia, jak poszliśmy na teren kościoła Świętej Barbary i tam zrobiliśmy sobie dwa zdjęcia. Ja do dzisiejszego dnia mam te dwa zdjęcia, nawet przy sobie. Na jednym z tych zdjęć jeden kolega, a być może nawet ja, trzymam drugiego za rękaw z hasłem: Kennkarte, Ausweis, bitte, bo taką właśnie mieliśmy mentalność.
Były też jednocześnie takie sytuacje, że nie wiadomo skąd było walenie do drzwi wejściowych, do bramy. Wchodzili Niemcy. Wszystkim kazali zejść na podwórko bez względu na to, czy była zima, czy nie, bez względu na to, jak kto był ubrany, a oni chodzili po mieszkaniach – mieszkania musiały być otwarte – i sprawdzali, czy ktoś się schował, czy nie. Bardzo często było tak, że niszczyli mieszkania. Gdzie nie mogli wejść, rzucali granaty. Było często tak, ja pamiętam jeszcze odnośnie...
Aha, mam swoje takie drugie przeżycie. Dostałem znów od matki wielką naukę w pośladki. Ponieważ nie tylko samą okupacją żył człowiek, biegałem samowolnie na Mariensztat z Żurawiej, bo na Mariensztacie w dni nietargowe można było wypożyczyć rower i jeździć na tak zwanym wielodromie. Wówczas drugi taki wielodrom był na ulicy Puławskiej, pomiędzy dzisiejszą Różaną a Dąbrowskiego.

Na placu Zamkowym, powyżej wiaduktu Pancera, dzisiaj go już nie ma, była strzelanina. Ja bojąc się, że mogę mieć kłopoty, biegłem nieistniejącą już ulicą Źródłową do góry na Krakowskie, Krakowskim do Senatorskiej, przez plac Teatralny, przez plac Piłsudskiego i naprzeciwko pałac Brühla znów się rozpętała strzelanina. Naprzeciwko pałacu Brühla tam stała zawsze warta w hełmach, Niemcy, chyba z formacji SD, z opaskami ze swastykami. Kilku Niemców wyszło uzbrojonych w pistolety maszynowe, z boku magazynki. Interesowałem się tymi wszystkimi sprawami militarnymi. Jeden jakiś mnie złapał, kazał się położyć koło rynsztoku i w pobliżu, jeden przy głowie, drugi przy nogach, zaczęli strzelać w kierunku pałacu Kronenberga na rogu dzisiejszej Królewskiej. Kiedyś był tam hotel „Viktoria”, który Szwedzi wybudowali. Nie ma tych śladów, gruzy były w 1963 roku [po pałacu Kronenberga]. Miałem straszne obawy. Co tu dużo mówić – ten huk, ten smród prochu, gorące łuski w pobliżu. Niemcy potem zaczęli krzyczeć: Weg, weg! i ja bez żadnego przystanku wpadłem do domu. Matki nie było. Matka biegła mi naprzeciw, bo też była gdzieś strzelanina. Strzelania były bardzo często, nie wiadomo skąd. Drzwi były zamknięte. Matka dała mi sporą nauczkę...


Na rogu Nowogrodzkiej i Kruczej, tam był kiedyś przed wojną budynek Monopolu – zespół budynków Monopolu Tytoniowego. Został spalony w 1939 roku. Tam była wielogodzinna strzelanina pomiędzy młodym człowiekiem, który się ostrzeliwał. Na ulicy Nowogrodzkiej była restauracja niemiecka nur für Deutsche. Tam też zostały rzucone granaty. To było dwadzieścia metrów od naszej kamienicy, bo ta [nasza] kamienica była przejściowa na Nowogrodzką. Bardzo dużo było różnych rodzajów strzelań, bo nie tylko Polacy walczyli z Niemcami. Może to jest bardzo niepopularne, ale były różnego rodzaju rozgrywki pomiędzy różnymi ugrupowaniami politycznymi lub różnego rodzaju porachunki. Bardzo często właśnie na ulicy Żurawiej były częste różne zabójstwa bądź na tle rabunkowym, bądź na tle politycznym. Na naszym budynku była olbrzymia drewniana – trudno mi nazwać – w każdym razie z desek zbita powierzchnia. [Tam] Niemcy wywieszali bądź listę rozstrzelanych, bądź różnego rodzaju afisze dotyczące teatrzyków lub ogłoszenia niemieckie. Była też [reklama] cyrku Busza na Powiślu. Były również napisy PPR – „Płatni Pachołcy Rosji”. Pomiędzy tymi ugrupowaniami a zachowawczymi była wroga nienawiść. Były również dosyć wielkie nieporozumienia pomiędzy Narodowymi Siłami Zbrojnymi [i innymi]. Wiem to stąd, że już w czasie okupacji ojciec należał do AK (ale to w późniejszym okresie) i miał pewnego rodzaju uwagi, czy jest dobrym patriotą, bo należał [przed wojną] do PPS-u. A skąd on miał wielkie pojęcie o tych wszystkich sprawach politycznym, jak w zasadzie był analfabetą, niewiele wiedział. Był niezwykłym, wielkim patriotą. Służył w wojsku. Wracając jeszcze do okupacji...
Ja do komunii świętej szedłem z ulicy Żurawiej na ulicę... na Powiśle, na Solec. Tam jest kościół. Miałem nowe buty, ale buty były tekturowe. Idąc do komunii, idąc do spowiedzi, szliśmy normalnie, bez żadnych przybrań, bez kokardek. Matka niosła w jakimś koszyku mundurek jakiś, opaskę. Po uroczystości wychodziliśmy z tego kościoła po dwoje, troje, nie wszyscy razem, żeby nie budzić jakichś podejrzeń ze strony patroli bądź granatowej policji, bądź patroli niemieckich. Oczywiście nie doszedłem w tych butach do mieszkania. Po Książęcej pod górę przyszedłem prawie boso.

  • To pana mama robiła te buty, czy kupione?


Matka kupiła te buty. Inne buty były bardzo zniszczone, sandałki, a trzeba było w jakiejś mierze [wyglądać]. Wszystkie dzieci zresztą chciały w jakiejś mierze uczcić swoje święto Pierwszej Komunii. Dziewczynki oczywiście nie były w żadnych białych sukienkach, tylko co najwyżej białych bluzkach, granatowych spódniczkach.

  • Pamięta pan pierwsze dni Powstania?


Pierwszego sierpnia bardzo dużo mówiło się [już] o Powstaniu. Wszyscy oczekiwali jakichś zmian. [Kilka dni wcześniej przez] Warszawę Alejami Jerozolimskimi jechało masę taborów niemieckich. Bardzo byli zniszczeni, skurzeni. Nawet krowy ciągnęli. Na naszej ulicy, na Wspólnej, na Żurawiej biwakowali. Zatrzymywało się [też] wojsko węgierskie. Można było od nich kupić papierosy. Podobnież, można było zahandlować bronią. Oni też mieli do dyspozycji [chleb] i bardzo chętnie dzielili się swoim winem, ale nie można było się z nimi w żaden sposób porozumieć. Bardzo szybko odjechali. Bardzo dobre wrażenia zostawili za sobą. Byli przeciw wojnie.

  • Ci Węgrzy?


Tak, ci Węgrzy. Ktoś tam jak mógł to z niemieckiego tłumaczył, bo oni sporo rozumieli po niemiecku. „Węgier, Polak, dwa bratanki...”, Bem i tak dalej, te wszystkie rzeczy. Pierwszego sierpnia pani Wajcowicz, która uczyła mnie ortografii, też była niezwykle podniecona: „Będą zmiany. Ale na krótko. Państwo się jakoś przygotujcie”. Podekscytowanie. Pierwszego sierpnia – mało kto o tym pamięta – była ulewa w Śródmieściu. Padał deszcz. Nie pamiętam gdzie, ale na Żurawiej była wypożyczalnia książek, a ponieważ ci cywilni harcerze uczyli nas różnych przykazań zuchowych, jakichś mobilizacji, polecili nam czytać książki harcerskie. Między innymi wypożyczyłem książkę „Bohater spod Spionskopu”. Podejrzewam, że autorem był Winston Churchill, który był w Republice Południowej Afryki, walczył z Burami, miał jakieś tam wielkie zasługi. Był tam również wstęp państwa Małkowskich, którzy wprowadzili skauting do Polski. Tam były różnego rodzaju postawy harcerskie, bohaterstwo. Ja tę książkę pożyczyłem i nie oddałem już nigdy, bo wybuchło Powstanie, nie można się było poruszać. Jestem winien do dzisiejszego dnia. Ten nasz budynek został spalony w Powstaniu. Powstanie było bardzo tragiczne.

  • Jak wyglądało życie w czasie Powstania? Pan mieszkał z matką?


Mieszkałem z matką. Matka, ponieważ chciała w jakiś sposób zachować [rodzinę]. Dbać o dziecko. Była odpowiedzialna. To było bardzo dobre małżeństwo.

  • Ojciec poszedł walczyć?


Tak. Ojciec walczył. Ciągle był na Hożej 51. Ja nawet mam ze sobą katalog. To jest żaden dowód dla osoby drugiej, tylko dla mnie. Tam jest fotografia przejścia przez barykadę przez Aleje Jerozolimskie. Mieliśmy znajomych na ulicy Złotej, w tym budynku, gdzie było kino „Palladium”, a tam też teraz imprezy się odbywają, do niedawna było kino. Poszliśmy. Matka miała znajomych, państwa Pilipasów. Oni pochodzili z Ukrainy. Matka umiała trochę po rosyjsku, bo była kilka lat w Rosji, w Odessie. Poszliśmy do nich, żeby ewentualnie kupić pieczywo. Zresztą matka pisze kartkę [z informacją] i tam pisze: „Na początku sierpnia przychodziłam z synem do państwa Pilipasów” i jest fotografia tego przejścia niezwykle trudnego przez Aleje Jerozolimskie. Bo na BGK, Banku Gospodarstwa i ze strony Dworca Głównego Niemcy ostrzeliwali, bo musieli od pierwszych dni zapewnić sobie przejazdy czołgami przez Aleje Jerozolimskie i most Poniatowskiego.

  • Na tym zdjęciu jest pan, czy to jest tylko zdjęcie przejścia?

 

Ja przez to przejście przechodziłem dwukrotnie na początku sierpnia, a potem z ojcem pod koniec września. Ojciec został na [Hożej 51] z grupą pracujących [tam osób] i grupą żołnierzy [skierowany po żboże]. Po drodze wstąpił z Hożej na Żurawią i poszliśmy do [browaru] „Haberbuscha” na ulicę chyba Grzybowską, chyba Żelazną – tego nie pamiętam, bo była noc. Stamtąd wracaliśmy przez to bardzo niebezpieczne przejście, przez Aleje Jerozolimskie [z workami, ze zbożem, jęczmieniem]. To przejście dzieliło Śródmieście na Północne i Południowe.
W czasie pierwszych dni Powstania, w czasie tych pierwszych strzelań, nie wiadomo skąd zostały powieszone polskie flagi, ale oczywiście nie było to bardzo [głośno. Pytano się z przestrachem, czy to już]. Przez pierwsze godziny – „Powstanie, Powstanie!”, wszędzie strzały, a ludzie, nawet obcy, kordialnie ściskali się et cetera. Ale zaraz były wielkie ofiary, bo ludzie się przesuwali z jednej strony ulicy na drugą. Ulica Żurawia była pod ciągłym obstrzałem z poczty. Poczta niemiecka na ulicy Poznańskiej była zajęta przez Niemców do końca Powstania. Dookoła [budynku] były bunkry. Przez pierwsze dwie, trzy noce została postawiona barykada przy Kruczej. To była niska barykada z płyt chodnikowych. Było wiele wypadków [postrzałów]. Ludzie przemieszczali się, bo były przejścia wzdłuż piwnic pomiędzy budynkami. W piwnicach zostały wykuwane przejścia.

 

  • Chodził pan nimi?


Ależ oczywiście. Żeby dostać się gdziekolwiek, trzeba było przechodzić właśnie tymi piwnicami, bo nie tylko była groźba zabicia przez Niemców z różnego rodzaju ostrzałów, ale ci, którzy byli folksdojczami, którzy czuli się Niemcami, byli uzbrojeni. Tych się nazywało „gołębiarze”. [Czyhali] na dachach w różnych miejscach, zza kominów strzelali. Bardzo dużo było ofiar z tego tytułu. [Folskdojcz Kessler został rozpoznany na dachu z karabinem i tam zginął].

  • A dokąd pan chodził tymi piwnicami?


Tymi piwnicami chodziłem najczęściej po wodę. Na ulicy Skorupki (później Sadowa, dzisiaj znów jest Skorupki, to jest łamana [ulica łącząca] Hożą i Marszałkowską) była studnia. Przez pierwsze dwa, trzy dni była woda, później wody nie było. Trzeba było kopać studnie, nie wszędzie była możliwość. Tam były studnie, ale Niemcy mieli doskonale rozpracowane przez tych właśnie „gołębiarzy” różne punkty obserwacyjne ze swoich stanowisk. Tamci Niemcy mieli opanowane swoje miejsca, swoje budynki. Strzelali moździerzami, znaczy pociskami stromo padającymi. I wówczas kiedy tylko kilka osób spotkało się lub nabierało wodę – bo woda nie zawsze leciała takim strumieniem jak z kranu, trzeba było czekać w ogonku – Niemcy strzelali. Jak w pobliżu upadł taki moździerz, taki granat, pocisk bardzo rozpryskowy, dziesiątki osób było rannych i było wiele zabitych. Powrót był również z tymi kubełkami z wodą. To było bardzo uciążliwe [i niebezpieczne].

  • Co pan robił w trakcie Powstania?


W trakcie Powstania najczęściej chodziłem [z kolegami piwnicami do sąsiednich budynków]. Najchętniej siedziałem na poddaszu, żeby obserwować, czy czasami w pobliżu nas gdzieś nie siedzi „gołębiarz” lub czy nie ma jakichś gdzieś w pobliżu pożarów. Większość budynków poza dzisiejszymi ocalałymi budynkami – Żurawia 24, 24a, 26 – były to budynki w większości o stropach drewnianych, które po upadku Powstania zostały bądź zburzone, bądź wypalone. Co ja robiłem? Starałem się [o jedzenie]. Były jakieś kuchnie... Gdzieś tam [otrzymałem] jakąś kaszę, jakieś pożywienie. Wiecznie trzeba było walczyć o pożywienie. Z kolegami chodziliśmy, zbieraliśmy jakieś łuski, [odłamki bomb i pocisków,] chcieliśmy koniecznie nawiązać [kontakt z Powstańcami], chodzić za Powstańcami, którzy najczęściej byli przy broni krótkiej. A jak już taki Powstaniec był z bronią długą albo z karabinem, albo z bronią maszynową – to była wielka rzadkość.

  • Jak pan pamięta Powstańców?


Powstańcy byli najczęściej w furażerkach. Dużo Powstańców miało hełmy niemieckie. Dużo Powstańców było w różnych [cywilnych ubraniach]. Ambicją każdego młodego człowieka było, żeby mieć buty z cholewami lub buty, które były poniemieckie, but z gwoździami. Pasy, wszystko było jakieś takie zmobilizowane. Powstańcy, nawet jacyś mali, [niscy, zawsze mieli jakiś element ubioru, wojskowy: pas, furażerkę]. Miałem jedenaście i pół roku, prawie dwanaście, byłem bardzo przeciętny i jak była jakaś zbiórka, to razem z tymi Powstańcami gdzieś na końcu się ustawialiśmy. Było to bez sensu. Nie bardzo nam to wychodziło. Wszędzie nas starsi przepędzali i bardzo słusznie, bo Niemcy już w zasadzie po upadku Starówki bardzo atakowali [Śródmieście]. Powstanie bardzo często zostało ostrzeliwane z pocisków artyleryjskich [dużego kalibru. Mówiło się: „Gruba Berta”]. To były bardzo trudne momenty i trzeba było rzeczywiście siedzieć w piwnicach.

  • Jak pan pamięta te piwnice?


Trudne były te piwnice. Mieliśmy doskonałe, złe doświadczenia. W pobliżu upadł pocisk w sąsiedni budynek, pocisk dużego kalibru, Żurawia 20. Budynek został kompletnie zniszczony, dużo osób zostało zasypanych. To było w drugiej połowie sierpnia. Baliśmy się siedzieć. Bardzo krótko, już pod koniec Powstania, byliśmy zasypani w drugim podwórku, ale szczęśliwie tylko cztery piętra były. W trzecie piętro uderzył pocisk i gruzy z tych dwóch pięter spadły i można było w jakiś sposób przecisnąć się przez zwalone gruzy.

Miałem też wielką przygodę, jak poszliśmy do ojca. Tam na Hożej 51 była rusznikarnia, naprawa broni ze zrzutów albo uszkodzonej. Między innymi nawet przy użyciu resoru z pojazdu Powstańcy usiłowali rzucać butelki benzyny w kierunku [ulicy] Emilii Plater, bo już na Emilii Plater byli Niemcy. Tam [uruchomiono] elektrownię i zasilanie [w wodę]. Ojciec współpracował przy przeniesieniu silnika elektrycznego z ulicy Noakowskiego. Inżynierowie uruchomili przy pomocy tych silników elektrownię. Zasilano prądem zaplecze tych trzech ulic – Hoża, Poznańska, Wilcza. Była gdzieś w tych okolicach radiostacja, „Błyskawica”. Ja byłem tam ze trzy, cztery dni, stąd to pamiętam. Niemcy wiedzieli, bo szyfry [nasze] znali, odszukali tę radiostację, że ona tam nadaje. Początkowo na ulicy Jasnej, gdzie był bank BGK, też była radiostacja i została szybko przez Niemców rozszyfrowana i bank BGK został zbombardowany.
Moja przygoda polegała na tym, że... W ogóle chciałem się jakoś przysłużyć do sprawy.
Dostaliśmy jedzenie, prawdopodobnie było to albo mięso kocie, albo konina, ale w ogóle podejrzane było to mięso. Na ulicy Hożej 51 to był ten zespół, bardzo dużo Powstańców, wszyscy ubrani, jakoś zmobilizowani; Hoża 53 – zakonnice, a Hoża 55 – „Bracia Łopieńscy”. Ich tablica jest przy moście Poniatowskiego, przy Muzeum Wojska Polskiego. Bardzo to wielcy, zasłużeni odlewnicy. Wiele odlewów robili z miedzi, dzwony i tak dalej. Do dzisiejszego dnia jest to obiekt zabytkowy. W następnym budynku była fabryka Strójwąsa. To były jak gdyby dzisiaj suche zupy. Tam były konserwy różnego rodzaju, a między innymi ja z kolegami, rówieśnikami, bo też było wielu takich, którzy pogubili swoich rodziców, odnaleźliśmy baryłkę rydzów marynowanych. Na wstępie najedliśmy się tych rydzów i później mieliśmy przez kilka dni wielkie sensacje i do dzisiejszego dnia nienawidzę marynowanych grzybów.
Byłem na tyle sprytny, że znajomego ojca uprosiłem, poszliśmy na dach i w czasie bombardowania upadły bomby na zaplecze Poznańska i Hoża 62. Ten [Powstaniec], który był na wierzchu, na kominie, został śmiertelnie poraniony. On mnie jeszcze przed śmiercią spuścił ze schodków żelaznych. Byłem bardzo mocno potłuczony, oblany jego krwią. Od dowódcy placówki dostałem kilka pasów i ojciec też: „Natychmiast do domu!”. Z matką, która była gdzieś tam w pobliżu musieliśmy natychmiast wracać do domu, ale mieliśmy trochę jedzenia.
Pamiętam, później, już po upadku Starówki, Niemcy wzięli się za Śródmieście Południowe. Były bardzo ostre bombardowania, bardzo liczne obstrzały pocisków artyleryjskich o dużym kalibrze. A, i były oczywiście strasznie niebezpieczne tak zwane krowy lub szafy. To było bardzo nieprzyjemne. Między innymi Żurawia 17 – tam był przed wojną bar, lokal nocny – została zbombardowana przez „krowy”. Najpierw to było sześć takich mocno głośnych gwizdów, a później, po trzech do dziesięciu sekund sześć wybuchów. Pociski były bardzo burzące, wypełnione płynem zapalającym, od którego nie było żadnego ratunku. Nasi znajomi zostali zabici na ulicy, tam gdzie matka początkowo mieszkała, na Żurawiej 25, w pierwszym okresie. Kilka pocisków na Żurawią 16. Została rozbita. Nasz budynek też został mocno uszkodzony. Już gdzieś od połowy września, a może nawet jeszcze wcześniej, bardzo aktywne było lotnisko sowieckie, rosyjskie i niemieckie, szczególnie sztukasy. Bardzo często samoloty zrzucały swoje bomby na oślep. Ale była też do końca Powstania jakaś metodyka, dokładność niemiecka, bo Nowogrodzka, Żurawia, Wspólna, Hoża, począwszy od Kruczej aż do placu Trzech Krzyży, te budynki, ta dzielnica była absolutnie zdewastowana, bardzo mocno zburzona. Stąd między innymi wiem, że bardzo często proszono, żeby iść, pomóc ludziom lub nawet gdzieś tam odkopywać zasypanych.

  • Czy pan coś takiego robił? Co pan robił w trakcie Powstania?


Razem z matką chodziłem, na ile było możliwości, na ile można było coś zrobić. To nie było żadne bohaterstwo. U nas też nie sposób było [nie bać się]. Matka się bała... Ja wiem, a może to był jakiś odruch rozpaczy, [mówiła]: „Jak nas mają zabić, to już niech od razu”.

  • Gdzie chodziliście?


Krucza była w miarę możliwości do chodzenia. Byliśmy na Wilczej, na Hożej. Była nawet taka sytuacja, że można było gdzieś jakieś zupy, jakieś kasze dostać. Trudno było. Bardzo dużo było uchodźców. W naszym domu też było kilku. Mieszkało wiele osób ze zburzonego budynku na ulicy Brackiej [17]. Niemcy wiele osób po zajęciu Brackiej wystrzelali, wymordowali, a komu udało się przeskoczyć Aleje Jerozolimskie, udało się przeżyć dalszy ciąg Powstania.

[Powstała kiedyś we wrześniu wielka trwoga, prawie panika, po wiadomości od kilku uciekinierów, że poprzedniego dnia i nocy Niemcy zabijali ludność cywilną w piwnicach, w kilku budynkach na ulicy Żulińskiego. Dziś jest to ciąg dalszy Żurawiej między Marszałkowską a Poznańską].

  • Mieszkaliście w tym mieszkaniu, w którym mieszkaliście przed Powstaniem?


Tak. Na pierwszym piętrze, pamiętam, Żurawia 18 mieszkania 32. Taki nawyk miałem od 1939 roku w czasie okupacji, w czasie nalotów sowieckich i później, w czasie Powstania, że w czasie jakiegoś [sygnału o] niebezpieczeństwie, w czasie sygnału alarmowego na podwórku – bo każde podwórko miało taki sygnał alarmowy – było ubranie w pobliżu, buty rozsznurowane, żeby jak najszybciej opuścić mieszkanie, zejść i być gotowym do jakiegoś dalszego wymarszu. Bo trzeba wiedzieć, że w [czterdziestym drugim i w] czterdziestym trzecim roku było kilka nalotów sowieckich na Warszawę. Pamiętam, bo chodziłem na różnego rodzaju komplety [szkolne]. [Radość,] jak to niedługo nas Rosjanie wyzwolą i czy w ogóle? Marszałkowska przy Ogrodzie Saskim była zbombardowana – tam byłem, Śniadeckich była zbombardowana, [Hoża i Wspólna przy Marszałkowskiej, a nawet Towarowa, plac Kazimierza]. Rozrzut tych bomb był bardzo duży. Rosjanie rzucali albo na oko, albo nie mieli właściwych celowników. Później po latach dowiedziałem się, że Rosjanie chcieli zbombardować Dworzec Gdański, ale taki był rozrzut bomb, że bomby wybuchły na cmentarzu Powązkowskim, niszcząc katakumby.

  • Czy chciałby pan coś jeszcze dodać, wracając do Powstania?


Nasi znajomi, nawet moi rodzice chrzestni zostali zabici pod koniec Powstania przez pociski artyleryjskie po drugiej stronie Żurawiej [numer 25], po nieparzystej. [Spośród kilku mieszkańców zabitych i przysypanych ocalała tylko ukrywająca się na poddaszu Żydówka. Byliśmy przy ekshumacji w czerwcu 1945 roku]. W dniu kapitulacji ojciec przyszedł do domu. Jego dowódcy powiedzieli [Powstańcom z oddziału], że mogą opuścić [Hożą]. Ojciec dostał pięć dolarów za służbę, chwalił się tym. Przyniósł sporo jedzenia, jakieś konserwy, nawet szprotki portugalskie. Został zwolniony. Kto chciał z wojskowych, mógł albo się przyłączyć do cywilów, ewentualnie iść jako wojskowy. My jeszcze czekaliśmy chyba ze dwa, trzy dni, a może coś się zmieni, a może nie. Było bardzo niebezpiecznie, bo o ile od rana do godziny osiemnastej była cisza i Niemcy nie strzelali, to w ciągu dnia systematycznie prowadzili ostrzał terenów zajętych przez Powstańców. To było również niebezpieczne, bo można było w ciągu nocy zostać zabitym [i mało kto by o tym wiedział, bo było już mało osób]. Ale było również niebezpiecznie, bo strzelali Rosjanie. Pociski rosyjskie padały na obiekty zajęte przez Niemców. Chyba czwartego albo piątego, w dzień bardzo deszczowy, zdecydowaliśmy się wyjść z Warszawy. Szliśmy w bardzo trudnych warunkach.

  • Szliście razem z ludnością?

 

Tak. Ojciec, matka, ja szliśmy przez Śródmieście. Doskonale pamiętam trasę, dlatego że to trwało godzinami. Nie sposób było ominąć barykady, Rozbite pojazdy, gruzy trzeba było ominąć, a poza tym byli w pobliżu Niemcy, którzy też nie bardzo chętnie pozwalali na zatrzymywanie się [w grupie]. Przeszliśmy przy politechnice. Tam była jakaś wstępna rewizja. Było bardzo dużo Niemców, robili jakieś fotografie i, co tu dużo mówić, było sporo różnych niesprzątniętych trupów. Później przez Filtrową, Nowogrodzką, Tarczyńską. Tam [też] było bardzo dużo trupów. Na Ochocie smród, bardzo dużo zwłok. Wszędzie byliśmy pilnowani przez Niemców.

  • Szliście sami, we trójkę tylko?


Nie, była cała grupa. To było kilkaset osób. Trudno mi powiedzieć, jak liczna to była grupa, ale było kilkaset osób [a potem przerwa]. Ojciec starał się iść na początku. Matka znała te bardzo złe obyczaje „ukraińców”, bo miała przykre doświadczenia z Rosjanami [jak była w Rosji]. Wiedzieliśmy w czasie Powstania, jak zachowywali się „ukraińcy” bądź Rosjanie i mniejszości narodowe. I wiedzieliśmy, gdzie pilnowali Litwini, Łotysze i Estończycy [w getcie, na Złotej] – na rogu Bonifraterskiej [i Konwiktorskiej], to pamiętam.

  • Proszę może o tym opowiedzieć? Może to będzie ciekawe.


Byliśmy na placu Krasińskich i szliśmy do Bonifraterskiej. Ojciec koniecznie musiał iść z jakimś poleceniem i wziął mnie na Żoliborz jak gdyby na obstawę. Jakąś pocztę przenosił, trudno mi powiedzieć. Naprzeciwko kościoła, róg [Muranowskiej] i... W każdym razie na Bonifraterskiej, tam jest pomnik poległych na Wschodzie i tam była brama do getta. Tę bramę obsługiwali Estończycy. Byli bardzo śmieszni, jak gdyby nie po wojskowemu ubrani i zaczepiali Polaków. Oczywiście byliśmy bardzo zainteresowani. Ojciec z uwagi na to, że był wojskowym i żeby zebrać wiadomości i później przenieść, zainteresował się tym, jaka to jest nacja. A więc otrzymał tam odpowiedź, że to Estończycy. Jak byłem z matką na ulicy Złotej, tuż przy Żelaznej, bo wzdłuż Złotej w pewnym miejscu był mur getta, to widziałem po drugiej stronie ulicy Złotej, jak się paliły budynki w getcie. Wartownikami na tych budkach strażniczych byli Litwini, w czarnych furażerkach, w czarnych kombinezonach, w czarnym umundurowaniu z jakimiś złotymi naszywkami, [krzyczeli, bez powodu grożąc bronią]. Stąd, wracając do kapitulacji Powstania, mając smutne doświadczenia z tymi jednostkami, które współpracowały z Niemcami, matka była brudna, specjalnie umazała twarz. Ojciec też miał rękę obandażowaną, że niby jest ranny, oczywiście włosy też zapuszczone czymś brudnym, żeby nie być znów jakoś oddzielonym. Do wagonów towarowych na Dworcu Zachodnim. Po kilkunastu godzinach z Dworca Zachodniego zostaliśmy zawiezieni do Pruszkowa. Był niezwykły tłok. To trwało ze dwa dni, bez jedzenia. [śmiech] Mieliśmy jedzenie. [Ale jakie?] Matka miała bańkę, około półtora kilograma smalcu, ale ile można jeść szmalec z palcem. Oczywiście nie było chleba.

 

Dostaliśmy się do Pruszkowa pod karabinami. Wszy nieprawdopodobne, smród, nie było gdzie spać. Leżeliśmy gdzieś na jakichś deskach, na warsztatach napraw. Byliśmy na bloku jedną, dwie noce, prawie bez spania. Smród nieprawdopodobny, żadnego jedzenia, żadnego picia. Podstawili Niemcy wagony i była segregacja. Ojciec zaczął kuleć. Miał zawiązaną rękę, sztywny kark, jakąś czapkę zniszczoną. Szedł z nami, trzymał mnie za rękę, ale mimo wszystko [usłyszał]: Links! – „Na lewo!”. Chciał jeszcze jakoś do nas dojść – dostał parę kopniaków od umundurowanego oficera. Został skierowany na jedną stronę, my na drugą stronę i zostaliśmy zapakowani do wagonów, odkrytych wprawdzie. Po kilkunastu godzinach, nawet po całym dniu siedzenia w tych wagonach, w końcu pociąg ruszył.


Konwojowali nas żołnierze w mundurach niemieckich, ale z językiem rosyjskim albo ukraińskim. Była nieprawdopodobna sytuacja z potrzebami naturalnymi. Pociąg był koedukacyjny. Nie było bardzo co jeść, nie było bardzo co pić. Ci „ukraińcy” mówili: Barynia, dolary imiejesz, franki imiejesz? Spirt? Co kto miał, to im dawał, a oni w zamian dawali jakiś chleb. Ten chleb był bardzo [brudny i suchy], trudny do jedzenia. Jechaliśmy bardzo długo, już nie pamiętam jak długo. Był późny wieczór. Aha, ci „ukraińcy” chodzili od wagonu do wagonu albo wspinali się w jakiś sposób tam do nas, do tych węglarek: Imiejesz dolar to udjeraj – że można uciekać – strjelat’ nie budu. Matka... Zebrała się tam jakaś grupa osób, różnego rodzaju pieniądze, zarówno marki, jak i „młynarki” zostały im jakoś wręczone. Korzystając z okazji, mimo niebezpieczeństwa, pod wieczór matka zdecydowała się z góry, z tej węglarki skoczyć. Było to bardzo wysoko, z kilku, z wielu metrów, może nawet z [czterech] metrów, ale upadliśmy dosyć miękko. Mimo że ci „ukraińcy”, Rosjanie zostali przekupieni, zaczęli strzelać. Kilka osób zostało rannych. Uciekliśmy w Piotrkowie Trybunalskim przy dzielnicy Budki, naprzeciwko hut. Dwie huty szkła tam są: „Hortensja” i „Kara”.

  • Czy chciałby pan na zakończenie coś jeszcze powiedzieć? Może w bardzo dużym skrócie, bo zostało nam kilka minut.

 

Ukrywaliśmy się w Piotrkowie. Trzeba było gdzieś nocować. Tamtejsi mieszkańcy przechowali nas kilka nocy w piwnicy, potem wyrobili nam jakieś przepustki, zaprowadzili nas do Rady Głównej Opiekuńczej. Tam nam dali przepustki polegające na tym, że mogliśmy wsiąść do pociągu i od czasu do czasu jechać pociągiem. Jak legitymowaliśmy się w pociągu jakimś tam dowodem, że jedziemy do pracy, Niemcy dawali spokój. Wysiadaliśmy po pięciu, sześciu stacjach, szliśmy do sołtysa, nocowaliśmy dwa, trzy dni. Sołtys lub jakiś miejscowy notabl, lub jacyś żandarmi dawali pieczątkę [z nakazem powrotu] i wracaliśmy z powrotem [do Piotrkowa].
W końcu dostaliśmy lepszą siedzibę u [samotnej] pani, [skierowanie] od RGO. Mieszkaliśmy u jednej pani, Janiszewska się nazywała. Trudno było tam mieszkać. Nie było opału, było bardzo zimno, woda zamarzała. Z uwagi na to, że byliśmy zawszeni, jej też zanieśliśmy wszy. Ponieważ matka się nie kryła z tym, że jest z Powstania, że ojciec walczył, ona [pani Janiszewska] – nie jest to bardzo patriotyczne – napisała donos do Niemców i już pod koniec stycznia dostała matka wezwanie do jakichś władz niemieckich. Mnie zostawiła przed budką wartowniczą, poszła na pierwsze piętro. Poszła tam, gdzie miała przyjść. Zostawiła mi jakieś pieniądze. Niemcy się pakowali, bo była ciągle mowa o ofensywie. Sandomierz [już był wolny].

  • I co było z pana matką?


Niemiec powiedział, że jest donos; wie, że jej mąż pracuje dla Niemców, że byliśmy w Powstaniu, ale on nie ma czasu teraz się tym zajmować. Powinien nas teraz wysłać do Oświęcimia, ale nie ma takiej możliwości, bo pociągi są tylko dla wojska. Puścił matkę. Matka się modliła. Dziewiętnastego stycznia Rosjanie zajęli Piotrków Trybunalski i ja z tego, że się skończy dola, jak zobaczyłem czołg, to podszedłem z tyłu do czołgu i z tyłu go za błotnik wręcz uściskałem. Ponieważ miałem szkorbut, matka poszła do [lekarza], ten Rosjanin dał nam trochę konserw. Oczywiście konserwy były amerykańskie. Wyrwał mi kilka zębów, dał mi sporo witamin, kilka zastrzyków, dał mi wiele proszków. [Po dwóch, trzech dniach po wyzwoleniu Piotrkowa, kilku (siedmiu lub dziesięciu) będących w służbie Niemców, pilnujących nas na robotach przy kopaniu rowów i okopów w Sulejowie koło Piotrkowa odnalazło nas. Mieli nasze porzucone dowody skierowań na roboty, z adresami. Przyszli z prośbą i groźbą o wstawiennictwo u nowych Rosjan. Mieli sowieckie książeczki wojskowe. Uciekliśmy z domu. Na drugi dzień, rano na czynnej ulicy, w przepływającym murowanym kanale zostali rozstrzelani na oczach przechodniów].

  • Czy już na zakończenie chciałby pan coś dodać?


Ja żyję. To być może banalne – nigdzie na barykadzie, bez żadnych strzałów. Kawałek życiorysu [w różnych chwilach], ale to były trudne chwile, [pełne niebezpieczeństw i grozy] i oby nigdy ten czas się nie powtórzył. Dzisiejszej młodzieży po prostu zazdroszczę, że mogą się uczyć, nie są głodni. [Przepraszam za zbyt długie gadulstwo. Dziękuję! Dziękuję, że ktoś mnie wysłuchał. Rodzicom poświęcam].



Warszawa, 18 marca 2010 roku
Rozmowę prowadził Ula Herbich
Mieczysław Michalski Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter