Mieczysław Kowalski „Kowal”

Archiwum Historii Mówionej

Mieczysław Kowalski, lat prawie osiemdziesiąt dwa. Gdzie przebywałem w czasie Powstania? Pierwsze pięć dni było we własnym mieszkaniu moich rodziców w Warszawie na Krakowskim Przedmieściu pod numerem 14. Później, do końca sierpnia, przebywałem na Starym Mieście i później, po przejściu kanałami do Śródmieścia, do końca Powstania byłem w Śródmieściu.

  • Panie Mieczysławie, nasze wspomnienia chciałbym zacząć od pana dzieciństwa. Co pan może nam powiedzieć o swojej rodzinie, dzieciństwie, szkole, wychowaniu?

Dzieciństwo miałem zupełnie fajne, to znaczy miałem rodziców, którzy dbali o mnie. Chodziłem najpierw do szkoły powszechnej imienia Konarskiego na Krakowskim Przedmieściu. Później w czasie okupacji chodziłem do szkoły Świętego Stanisława Kostki na ulicy Traugutta, później chodziłem do szkoły ogrodniczej na ulicy Śniadeckich. To było wszystko, jeżeli chodzi o wykształcenie podstawowe. Natomiast jak byłem w obozie koncentracyjnym w Dorze, wtedy powstała w mojej głowie taka myśl, że powinienem zostać lekarzem, tylko do realizacji tego pomysłu była jeszcze spora droga, dlatego że jeszcze nie miałem matury. Wobec tego po powrocie do Polski zacząłem od nauki w gimnazjum i liceum imienia Tadeusza Reytana w Warszawie, gdzie dostałem świadectwo maturalne. A później zaczęła się impreza z medycyną, to znaczy zostałem skierowany do Wrocławia. Wtedy był to wydział lekarski przy uniwersytecie i politechnice we Wrocławiu. Tam przestudiowałem prawie trzy lata i później przeniosłem się do Warszawy. Do Warszawy przeniosłem się i zacząłem studia na wydziale pediatrycznym Warszawskiej Akademii Medycznej. Studia skończyłem. Później zacząłem pracować w szpitalach warszawskich, najpierw na Solcu, a później dopiero dostałem się do Konstancina do profesora Weissa, gdzie właściwie zakończyłem swoją karierę medyczną.

  • Panie Mieczysławie, wróćmy jeszcze do czasów właśnie pana dzieciństwa. Z czego utrzymywała się pana ówczesna rodzina? Czy miał pan rodzeństwo?

Tak, oczywiście. Ojciec prowadził sklep, mydlarnię przy Krakowskim Przedmieściu, matka nie pracowała, zajmowała się domem. Natomiast miałem siostrę, która była o pięć lat ode mnie młodsza i też uczyła się, powoli, powoli się uczyła. Tak że tak jakoś żeśmy żyli sobie względnie spokojnie i dostatnio na Krakowskim Przedmieściu aż do czasu wybuchu Powstania.

  • Czy w szkole albo w rodzinie istniały silne źródła patriotycznego wychowania?

Oczywiście. Rodzina była zaangażowana w pracę konspiracyjną. Był to punkt kontaktowy, to znaczy roznosiliśmy gazetki, przynoszono różne wiadomości do nas. Właśnie wtedy kiedy wybuchło Powstanie, 1 sierpnia, moja siostra szykowała się do wyjścia na miasto, żeby roznieść gazetki i upychała je w majtkach, ale niestety, jak wyszła na ulicę i usłyszała strzały, to wtedy cofnęła się do domu i już została razem z nami w mieszkaniu.

  • Panie Mieczysławie, 1 września 1939 roku miał pan 11 lat. Czy pamięta pan ten dzień?

Oczywiście, że pamiętam! Był to dzień, który wstrząsnął nami wszystkimi, tak jak całym społeczeństwem. Niemcy raptem napadli na Polskę i zaczęli nas bombardować, zaczęli nas gnębić, rozpoczął się okres okupacji niemieckiej. A już nie mówię o tym, że 17 września 1939 roku, dostaliśmy krótko mówiąc nóż w plecy od drugich przyjaciół. Tak to się wszystko zaczęło.

  • Jak pana oczami wyglądała właśnie wojna, trwanie we wrześniu. Czy pana rodzina, pan, byliście w zagrożeniu? Co pan pamięta w ogóle z okupacji?

W takim zagrożeniu, że przede wszystkim ojciec wyszedł z ludźmi, których zachęcano do wyjścia z Warszawy. Poszedł, tak to się wtedy mówiło, w tak zwaną rajzę, bo gdzieś na wschodzie miały być formowane nowe oddziały. Natomiast myśmy z matką zostali w domu. Wtedy było bombardowanie, bomba oczywiście walnęła w nasz dom od frontu, zawaliło się tam drugie piętro, ale nikt nie ucierpiał.

  • Wasze mieszkanie ocalało?

Nasze mieszkanie ocalało, dlatego że to było mieszkanie w oficynie. Niestety, było to mieszkanie bez żadnych, że tak powiem wygód, oprócz wody, bo niczego więcej nie było.

  • Ale to było na Krakowskim Przedmieściu przy zakładzie?

Krakowskie Przedmieście 14. Tuż obok dużego, potężnego domu, który popularnie nazywał się „Pod Messalką”, ponieważ tam mieszkała Lucyna Messal. Dom był zresztą własnością dwóch Niemców i jednego Żyda. Oczywiście, jak wkroczyli Niemcy, to zaraz zabrali tych swoich Niemców, Reichdeutschów do siebie, natomiast ten Żyd uchował się w czasie wojny i później po wojnie coś tam w tym miejscu, w tym domu robił.

  • Udało mu się przetrwać.

Udało mu się przetrwać, tak jest. Wyremontował część tego domu na Krakowskim [Przedmieściu] pod 16 i tam nawet moi rodzice kupili od niego, ale to już po wojnie, mieszkanie, które służyło nam przez ładnych kilka lat.

  • Jak odebrał pan kapitulację Polski w 1939 roku?

Tak jak większość ludzi. Była to tragedia, serce rozdarte – już nie mamy żadnej wolności, będziemy tylko niewolnikami. Nie wiedzieliśmy jeszcze, co nas będzie czekało.

  • Pana tata wrócił potem szczęśliwie do Warszawy, do was?

Tak, oczywiście. Tata wrócił. Wszystkie szyby były wytłuczone w mieszkaniu, trzeba było jakoś to zabezpieczyć. Ojciec gdzieś wykombinował płachty z dykty i po prostu tym się zasłaniało okna bez szyb. Tak że jakoś żeśmy przetrwali ten okres.

  • Podczas okupacji wznowił działalność zakład czy nie było takiej możliwości?

Podczas okupacji tak, oczywiście. Z tym że wtedy to były te historie, że było wszystko na kartki. Między innymi do moich zadań należało to, że później trzeba było te wycięte kartki, kupony naklejać na płachty, żeby to gdzieś tam zdawać i wyliczać się z tego, ile dostało się towaru i ile się sprzedało. Tak że po prostu pomagaliśmy rodzicom, jak można było, w prowadzeniu tego całego interesu.

  • Czy pamięta pan wydarzenia z czasu okupacji? Jak wyglądała okupacja w pana wspomnieniach?

Jak wyglądała okupacja? Widziałem przecież rozstrzeliwania Polaków w różnych miejscach miasta, na Nowym Świecie, na Krakowskim Przedmieściu. Było to straszne przeżycie, ale taka była rzeczywistość. Naprzeciwko na Krakowskim Przedmieściu pod numerem 1 była kwatera niemieckiej policji. W momencie, kiedy wyjeżdżali z samochodem i karabinem maszynowym, to było wiadomo, że znowu gdzieś jadą, żeby zrobić egzekucję. Były te egzekucje ogłaszane w prasie, plakaty były rozlepiane, tak że wiedzieliśmy co i jak.

  • W jaki sposób zetknął się pan z konspiracją i kiedy?

Z konspiracją zetknąłem się w czasie okupacji, dlatego że wtedy w środowisku młodych ludzi, zwłaszcza tych, którzy chodzili na tak zwane komplety tajnego nauczania, były różne kontakty. Wtedy zachęcono mnie, żeby wstąpić do Harcerstwa Polskiego. Oczywiście tam niczego specjalnego nie robiłem, oprócz tego, że byłem zapisany. Później dopiero to, że tak powiem, się ujawniło w czasie samego Powstania.

  • A czy był pan oficjalnie zaprzysiężony do konspiracji, czy tylko czysty harcerz na razie bez żadnych zadań, szkoleń?

Czysty harcerz.

  • I szkoleń również nie było?

Nie.

  • Aha. Ale cały czas kontakt z kolegami starszymi, którzy uczestniczyli [był]?

Cały czas, oczywiście, utrzymywaliśmy [kontakt] i tak to się działo przez cały czas okupacji.

  • Miał pan przeświadczenie, że jest gotowy do walki, gdy podrośnie, powiedzmy, takiej samej jak oni czy…

To znaczy ja oczywiście tak jak każdy mały chłopak, lubił szabelką pomachać w ręku, ale specjalnie nie miałem inklinacji do tego, żeby na przykład wziąć pistolet do ręki i nie daj Boże do kogoś strzelić. To nie leżało w mojej, że tak powiem, naturze. Byłem raczej człowiekiem spokojnym, chłopakiem spokojnym. To znaczy w czasie okupacji, ponieważ było dużo czasu, to zająłem się grą na organach. Mieszkałem naprzeciwko kościoła Świętego Krzyża, grałem na pianinie i kiedyś tam na chórze tego kościoła wygadałem się, że gram na pianinie. Wtedy organista powiedział: „To ja cię nauczę grać na organach”. Ale to było tak, że byłem jeszcze mały, tak że nawet nie dotykałem stopami do klawiatury pedałowej, ale nauczył mnie i później dla niego to była wygoda, dlatego że miał takiego knypka, który wstawał rano, biegał na godzinę szóstą, żeby grać na pierwszej mszy i później wieczorem na ostatnim nabożeństwie wieczornym. To była dla mnie frajda, czułem się dumny, że tutaj gram, a tam ludzie śpiewają i że to jakoś wszystko się udaje.
  • To był taki zalążek normalności w tych czasach wojennych?

Oczywiście, szukało się środków zastępczych, żeby to mniej więcej wyglądało jak normalne życie.

  • A proszę powiedzieć, czy już gdy zbliżał się 1944 rok, Powstanie, czy coś się wyczuwało w pana środowisku? Czy mówiło się o Powstaniu?

To znaczy, bym powiedział tak: oczywiście atmosfera była dosyć napięta, dlatego że już pomijam to, że nie byłem w konspiracji sensu stricto, ale atmosfera była napięta, bo po pierwsze widzieliśmy, jak Niemcy uciekają na Zachód. Po drugie, nie wiedzieliśmy, że przerzucają wojska pancerne na drugą stronę Wisły, żeby bronić się przed wojskami sowieckimi. Tak że atmosfera była bardzo, bardzo napięta. To się wyczuwało wśród ludzi, którzy nawet na ulicy się poruszali. Mówili różne rzeczy, a to ruscy zaraz przyjdą, a to zaraz będzie wolność. A tu guzik prawda.

  • Właśnie. Przejdźmy właśnie już do sedna, czyli do samego Powstania – gdzie zastał pana moment wybuchu Powstania. Czy pan wiedział o nim?

To znaczy tak – 1 sierpnia, zgodnie z moimi obowiązkami, o godzinie szóstej rano poszedłem do kościoła, odegrałem swoją mszę. Wróciłem do domu. No dobrze. Mama wyjechała do stacji kolejki grójeckiej, żeby tam kupić od handlarzy żywność. Siostra moja, tak jak powiedziałem, szykowała się, żeby roznieść gazetki. Mama szczęśliwie wróciła ostatnim tramwajem i od Królewskiej przedostała się do domu, mimo tego że słychać było już strzały. Myśmy zostali, już byliśmy razem w domu. Była jeszcze z nami nasza kuzynka, panna Zosia, która mamie pomagała w prowadzeniu gospodarstwa. Siedzieliśmy spokojnie, ale nie było tak spokojnie. Tak jak wspominałem, był to dom, w którym nie było specjalnych wygód i na przykład ubikacja była na końcu długiego podwórka. Nasza sąsiadka, pani Mikucka, wyszła, bo chciała pójść do ubikacji i w tym momencie Niemiec z budynku, który był na terenie Uniwersytetu Warszawskiego, strzelił do niej, przestrzelił jej wątrobę. Była wśród ludzi tego domu wtedy jeszcze studentka medycyny, która niestety rozłożyła ręce i powiedziała, że nie jest w stanie nic zrobić. Ta kobieta po prostu wykrwawiła się, a później, jak już wyrzucono nas z domu, to spaliła się. Tak że tak to wyglądało tego pierwszego dnia.

  • Czyli cały czas w tym okresie do 5 sierpnia przebywaliście i obserwowaliście…

Na Krakowskim Przedmieściu pod numerem 14.

  • Ale nie byliście świadkiem wtedy w okolicy żadnych działań, starć między Powstańcami a Niemcami?

Nie. Znaczy słyszeliśmy, że różne strzały tam dochodziły do naszych uszu, ale nie było wiadomo skąd, gdzie i co. 5 sierpnia, to była sobota, o godzinie wtedy dziesiątej, wyrzucają wszystkich z domu. Przed domem Niemiec z pistoletem w dłoni dzieli ludzi. Ja zostałem oddzielony w jedną stronę, matka z siostrą, z Zosią i z ojcem w drugą stronę. Co się z moimi bliskimi działo, to się dopiero dowiedziałem po powrocie z obozu w następnym roku. Natomiast ja z grupką ludzi zostaliśmy przepędzeni Nowym Światem do rogu ulicy Świętokrzyskiej. Tutaj użyto nas jako żywej tarczy, dlatego że Niemcy chcieli dostać się dalej ulicą Świętokrzyską, głównie do „Prudentialu”. Nasi chłopcy strzelali dość celnie i Niemcy się wycofali.

  • A szliście przed piechotą jako tarcza czy przed czołgami?

Myśmy szli przed piechotą i Niemcy się wycofali i nas też wycofali z powrotem. Później przepędzono nas na plac Piłsudskiego, gdzie byli tam zgromadzeni ludzie praktycznie biorąc z połowy Krakowskiego Przedmieścia, z Królewskiej, i tak dalej. Tam spotkałem dwóch mieszkańców naszego domu, to byli dwaj panowie niskiego wzrostu, to znaczy krótko mówiąc karzełki, którzy prowadzili swoją starszą jeszcze matkę pod rękę, ponieważ ona już prawie nie mogła chodzić. Ci dwaj panowie, jeden z nich był jubilerem, drugi był zegarmistrzem, mówią: „Słuchaj, ty nic nie masz, weź, mamy tutaj dwie teczki, to weź to ze sobą, to pomożesz nam nieść”. Ale nie wiedzieli, co się dalej ze mną będzie działo. Wtedy poprzez Ogród Saski znowu użyto nas jako żywej barykady i zaczęto pędzić w kierunku Żelaznej Bramy. Znowu tam ogień, który poszedł od strony Powstańców, zmusił Niemców do odwrotu. Wtedy nie wiem, czy zabito kogoś z tych ludzi, których pędzono, bo już nie oglądałem się. Jak tylko można było przeskoczyć na drugą stronę Ogrodu Saskiego, to wiałem, ile sił w nogach. Oczywiście, w takich momentach człowiek, że tak powiem, „traci pedały”, co jest w jakiś sposób uzasadnione. Przypomniałem sobie, że rodzice moi mieli znajomego pana, który przychodził do nas też, odbierał gazetki, że mieszka na ulicy Elektoralnej. Doszedłem na Elektoralną, zameldowałem się tam.

  • Spotkał pan wtedy już naszych Powstańców?

Już byliśmy po stronie powstańczej. Mówią: „Proszę bardzo, chodź, idziemy do piwnicy. Tam znajdziemy ci jakieś miejsce, przenocujesz, prześpisz się. Zobaczymy, co będzie dalej”. Tej samej nocy już przyszła wiadomość, że Niemcy są w sąsiednim domu i zaraz będą wyrzucać wszystkich nas. Wobec tego zostawiłem torby i chodu, uciekłem. Uciekłem i stamtąd przeszedłem na Stare Miasto. To był następny mój rozdział – pobyt na Starym Mieście. Włóczyłem się po Starym Mieście po różnych melinach.

  • Ale cały czas w grupie cywilów. Z grupami bojowymi nie miał pan styczności?

Nie. Zgłaszałem się, tylko z czym ja się mogłem zgłosić? Z legitymacją szkoły ogrodniczej? Nie miałem żadnych dowodów przecież na to, że cokolwiek w czymkolwiek działałem.
Pierwsze moje miejsce pobytu to była ulica Piwna. Na ulicy Piwnej mieszkała matka mojego pierwszego nauczyciela języka niemieckiego, bo w czasie okupacji oczywiście uczyłem się języka niemieckiego. Ona mi zaofiarowała, że „No, chodź, to jakoś przeżyjemy to może”. Zostałem tam, ale bardzo krótko, ponieważ było to za blisko Placu Zamkowego, na którym byli Niemcy, którzy pilnowali przeprawy przez most Kierbedzia na drugą stronę Wisły, dlatego postanowiłem, że tam nie będę długo siedział.
Następnego dnia wyniosłem się. Pamiętam, że wtedy przeszedłem przez Rynek Starego Miasta, który już był bardzo zgruzowany. Sterty gruzów, gruzów, gruzów. Wtedy przypomniałem sobie znowu następną melinę, gdzie będę mógł się zaczepić. Była to ulica Mostowa. Tam również przychodziłem kiedyś poprzez, oczywiście, znajomości z kościoła, ponieważ przynosiłem śpiewakowi przepisane przeze mnie własnoręcznie nuty. Tam oczywiście też usiadłem na jakiś czas. To znaczy był to dom niechroniący przed bombardowaniem, natomiast w tym właściwie drewnianym domu była piwnica, do której schodziło się jednym ciągiem długimi schodami. W tej piwnicy zacząłem mieszkać.
Oczywiście, wzywano nas do pomocy przy gaszeniu, przy wynoszeniu rannych i tak dalej. Oczywiście robiłem, co mogłem, działałem, żeby w jakiś sposób pomóc tym biednym ludziom. Później w bok od ulicy Mostowej, na ulicy Rybaki, był dom zakonny i gruchnęła wieść, że tam w piwnicy zakonnice mają żywą świnię. Żywa świnia, to trzeba ją jakoś wyciągnąć, ale wejście już się paliło, a okienka tam do pomieszczeń piwnicznych były bardzo małe. Wobec tego zamordowano na miejscu to zwierzę, rozćwiartowano, każdy dostał po kawałku szpeku. Ja, wychodząc z tym szpekiem, znalazłem butelkę spirytusu denaturowanego. Spirytusu to nie będę pił, ale zamieniłem butelkę spirytusu na trochę mąki. Wobec tego, jak już wróciłem na Mostową, to była okazja, żeby ugotowano kluski kładzione, okraszone szpekiem. Wyżerka była niesamowita. Butelkę spirytusu denaturowanego jak sprzedałem, to później widziałem, jak ci amatorzy podgrzewali ten spirytus w misce i rzucali surowe kartofle, żeby nie tyle zapach, ile ten kolor zabrać. To tak było później przez długi, długi czas.

  • Do końca sierpnia pan przebywał na Mostowej?

Nie. Ostatnią metą był budynek Banku Polskiego na ulicy Bielańskiej.

  • A co skłoniło pana do opuszczenia Mostowej?

Dlatego że zbliżał się upadek Starówki, to było widać.

  • Mieliście informacje na temat działań Powstańców w tym rejonie na bieżąco?

Oczywiście, pocztą pantoflową, ale to wszystko się rozchodziło. Przeniosłem się do Banku Narodowego. To był duży, potężny budynek. Tam miałem swoje leże. Oczywiście, myśmy tam pomagali, dlatego że była to baza wypadowa Powstańców w kierunku placu Teatralnego, tak że przygotowywaliśmy tam butelki zapalające, oczywiście, przynosiliśmy im, podawaliśmy naboje. Tam czułem się względnie bezpieczny. […]
Kończąc ten epizod Powstania, jak już było wiadomo, że Starówka pada, wtedy na ulicy Długiej przy placu Krasińskich był właz do kanału. Oczywiście nie każdy, że tak powiem, cywil mógł się tam dostać. Znalazłem tam gdzieś, bo oczywiście ludzie rzucali wszystko to, co targali ze sobą, plecak i poszedłem do dowódcy oddziału powstańczego, który tam wpuszczał do kanału. „Jeżeli weźmiesz naboje przeciwpancerne, to cię wpuszczę”. I dostałem te naboje i wlazłem do kanału.

  • A jeszcze mam pytanie – będąc na kwaterze z Powstańcami, jak pan ich obserwował. Jak pan ocenia tych żołnierzy, ich uzbrojenie pana oczami wtedy, cywila?

Uzbrojenie było takie, jakie było. To znaczy tyle ile zdobyli, to mieli. Przecież zrzutów żadnych z Zachodu nie było, ruscy też nic nie zrzucali, zawracanie głowy. Wtedy dostałem się do kanału. Pierwszy odcinek był bardzo trudny, bo był bardzo niski. Później już można było troszkę się rozprostować, ale cały czas szło się w wodzie, ściany brudne. Wyjście było na ulicy Wareckiej.

  • Jak były zorganizowane przejścia kanałami? Szliście po jednym, gęsiego?

Jeden za drugim. Oczywiście nie było tam żadnego światła. Może co któraś tam osoba miała latarkę ze sobą. Oczywiście, trzeba było się zatrzymywać przed włazami, które były otwarte, które otworzyli Niemcy po to, żeby albo wrzucić granat, albo wlać benzynę. Też tak było. Jak doszedłem, to trwało chyba ponad cztery godziny, może pięć godzin, na Warecką, to oczywiście musieli mi pomóc, bo nie byłem w stanie sam się wydostać po prętach, które tam były zamocowane, ale jakoś wyciągnięto mnie. Oczywiście naboje oddałem i znowu jestem wolny człowiek. Tylko co dalej?
  • A znał pan tamtą okolicę z czasów przed Powstaniem?

Oczywiście, że znałem, bo przecież mieszkałem na Krakowskim Przedmieściu i te wszystkie ulice dookoła znałem.

  • Ale nie wiadomo, gdzie wróg, a gdzie swój.

Właśnie. Nie miałem żadnego rozpoznania, ale przypomniałem sobie, że na ulicy Sewerynów są znajomi, których żeśmy znali, do których żeśmy chodzili. Tam poszedłem do nich. Trzeba było przejść przez ulicę Na Skarpie, poszedłem tam do nich. Zaczęła się rozkosz, dlatego że przede wszystkim mieli wodę, mogłem się wykąpać z tego całego brudu. Było fajnie. Oczywiście nakarmili mnie, oczywiście przenocowali mnie, ale już było niebezpieczeństwo blisko, dlatego że Niemcy byli na terenie uniwersytetu, Powstańcy byli po stronie Alei Na Skarpie, czyli to była ziemia niczyja. Wtedy powiedziano mi: „Wiesz, lepiej jednak ty się wynoś stąd i idź dalej szukać szczęścia”. (Było kiedyś takie ogłoszenie przed kolekturą: „Szukasz szczęścia? Wstąp na chwilę”).
Wobec tego zacząłem przedzierać się na drugą stronę Śródmieścia. Oczywiście przejście pod Alejami Jerozolimskimi było podziemnym przejściem, też tam nie wszystkich wpuszczali, ale w końcu przedostałem się do Śródmieścia i wtedy przypomniałem sobie, że mój wujek, brat mojej matki miał sklep na ulicy Śniadeckich 18, zresztą też to był podobny sklep, mydlarnia, i tam się dostałem. Tam spotkałem mojego brata ciotecznego, który powiedział mi: „No, to przecież bracie, do roboty! Idziemy do Poczty Harcerskiej”. I natychmiast przystąpiliśmy do działań. Jeżeli chodzi o pocztę harcerską, to dotarłem tam bardzo późno. Tam już nie było tak dużo pracy do roznoszenia listów napisanych do różnych ludzi, natomiast roboty mieliśmy sporo. Stamtąd na przykład chodziliśmy całą drużyną do zakładów „Haberbuscha i Schielego” na ulicę Grzybowską. [Chodziliśmy] po owies, który był jakimś sposobem żywienia się. Z tego gotowano nam zupę „plujkę”, ale było co przynajmniej włożyć do ust.
W pewnym momencie zginął od bomby nasz kolega, też druh, harcerz, i wtedy przypomnieliśmy sobie, czy przypomniano nam, że w podziemiach kościoła na placu Trzech Krzyży jest skład trumien. Tam na Książęcej był zakład pogrzebowy, chyba „Sawnor” się nazywał czy coś takiego i myśmy postanowili pójść tam po trumnę.

  • Dla niego właśnie? Dla kolegi?

Tak. Przynieśliśmy trumnę i pochowaliśmy tego kolegę w normalnej trumnie, oczywiście gdzieś tam na placu, gdzie było miejsce. Wszędzie przecież były groby. Jednych chowano bez niczego, tych pochowanych w trumnach na ogół było bardzo mało. Tak żeśmy dotrwali do końca Powstania.

  • Bezpośredniego zagrożenia czy też działań wojsk niemieckich świadkiem pan nie był?

Nie.

  • Cały czas na zapleczu pan się znajdował?

Nie. To znaczy to było tak. Dlaczego ten dom na Śniadeckich był dość bezpieczny? Dlatego że Niemcy byli na politechnice, wobec tego nie rzucali bomb blisko swoich pozycji. A jak to było w ogóle, to wiadomo było, walili, gdzie się dało. Przecież te słynne tak zwane krowy, które słyszeliśmy. Tylko człowiek uchylał głowę, gdzie spadnie i kogo zabije.

  • Jakie nastroje były wśród Powstańców we wrześniu wtedy w tamtym miejscu? Czy ciągle był jeszcze duch walki i nadzieja, że się uda, czy to już było takie trwanie?

To znaczy był duch walki, tylko nie było środków i dlatego ten duch, to morale, stopniowo, że tak powiem, siadało. Nie było tak, jak na początku, gdzie wszyscy rwali się do tego, żeby walczyć, żeby zniszczyć Niemców, wypędzić ich wreszcie z Warszawy. Później był bardzo ryzykowny nalot Liberatorów ze zrzutami, które niestety w większości trafiły na tereny zajęte przez Niemców, co oglądałem sam, jak to ludzie myśleli, że to właśnie żołnierze, a to były po prostu pojemniki z bronią, z amunicją i tak dalej. Oczywiście, że było wiadomo, że Powstanie zbliża się do końca. Wszyscy byli przygnębieni.

  • Jak pan dowiedział się o kapitulacji? Jak pan pamięta moment kapitulacji? Gdzie pan się wtedy znajdował?

Wtedy byłem chyba właśnie w stanicy na ulicy Wilczej i tam nam powiedziano, że już podpisano umowę rozejmową, że tam od tej godziny następnego dnia już nie będzie żadnego ostrzału i że będzie można wychodzić z miasta.

  • Jakie były pana późniejsze losy? Czy wyszedł pan z cywilami, czy z oddziałami bojowymi?

Z cywilami, ze wszystkimi żeśmy wyszli w kierunku tutaj koło politechniki i później oczywiście dotarliśmy do Pruszkowa.

  • I co dalej się z panem działo tam?

Co dalej się działo? Stamtąd załadowali nas w pociągi i wywieźli. Wywieźli oczywiście do Niemiec. Najpierw to było miasto Chemnitz. Tam to był bardzo krótki pobyt, tam Niemcy usiłowali robić badania, czy jesteśmy zdrowi, czy jesteśmy chorzy, zawracanie głowy. Stamtąd znowu [załadowano nas] w pociągi i wywieziono nas w okolice Milicza, gdzie mieliśmy kopać rowy.

  • Czy cały czas trzymał się pan razem z kuzynem, czy rozdzielono was?

Nie, nie. Kuzyn z matką i ze swoim ojcem [został skierowany] w drugą stronę, to już w Pruszkowie nas rozdzielili. Tak się skończyła, że tak powiem, moja epopeja powstaniowa.

  • A chciałbym teraz parę zdań usłyszeć również o pana późniejszym życiu obozowym, bo to jest też ważne. Jakie były późniejsze losy w obozie, gdzie pan przebywał?

Najpierw to oczywiście wsadzili mnie do więzienia policyjnego we Wrocławiu. Tam przesłuchiwał mnie Ślązak. Oczywiście oni tam znaleźli, bo miałem jakąś tam opaskę czerwoną czy coś takiego. Jak przesłuchiwał mnie, to bił mnie po twarzy, nie wybił mi na szczęście zębów, ale krzyczał do mnie: „Ty wywstaniec jesteś!”. Później z Wrocławia wywieziono mnie do obozu Gross-Rosen, gdzie się tam wiele nie napracowałem, dlatego że oczywiście mając legitymację, mówiłem, że jestem ogrodnik i kucharz, po to, żeby się dostać do kuchni, ale tam były tylko obierki, którymi żeśmy się żywili. Ale już tam zbliżała się ofensywa sowiecka. To znaczy słyszeliśmy, a później już w momencie wyjazdu transportem, widzieliśmy rozrywające się pociski jakieś trzy, cztery kilometry od pociągu.

  • Czyli ewakuowano was w ostatniej chwili?

Ewakuowano [nas] w ostatniej chwili, ale załadowano nas, dostaliśmy nawet po jednym chlebie i zaczęli nas wieźć oczywiście w głąb Niemiec. Pamiętam, żeśmy przejeżdżali przez Drezno, które jeszcze wtedy nie było zbombardowane. Natomiast jak żeśmy odjechali kilkadziesiąt kilometrów od Drezna i stanęliśmy gdzieś tam w polu, to słychać było samoloty nadlatujące po to, żeby zbombardować Drezno. Znowu umknąłem śmierci.
W końcu przywieźli nas do Dory. Był to styczeń czy luty (zima oczywiście), odkryte wagony, ludzie umierali jak muchy. Ci, którzy jeszcze byli żywi, to przykrywali się ciałami nieboszczyków, żeby trochę się ogrzać i ochronić się przed zimnem. Przyjechaliśmy do Dory. Tak jak to zwykle było w obozach niemieckich, najpierw [poszliśmy] do mykwy, do bani. Jak się okazało, zdjąłem buty, ale już nie mogłem ich włożyć, ponieważ miałem obydwie stopy odmrożone, które już krwawiły. Oczywiście tam robili selekcję i mnie powiedzieli, że idę do szpitala obozowego, to się nazywał Revier. Lazłem tymi krwawiącymi, bosymi stopami na górę do tego bloku.

  • Zajęto się tam panem?

To znaczy następnego dnia oczywiście powiedzieli: „Stół operacyjny, operujemy”. Tam zaczęli mi obcinać moje zmartwiałe palce, co zresztą było pierwszym, ale nie ostatnim zabiegiem. Później, oczywiście, tam było… Znaczy, nie mieli bandaży, wobec tego bandażowali stopy papierem klozetowym. Ale już leżałem w łóżku, gdzie było przynajmniej ciepło. Miałem wtedy biegunkę niesamowitą, ale wszyscy wymyślili, że jak dostawało się pajdkę chleba, to się kroiło na cienkie plasterki i na piecu się przypiekało, robiło się z tego węgiel […] Już leżałem w łóżku, czyli było ciepło. Też było niebezpiecznie, dlatego że tuż koło tego bloku było krematorium. Niemcy tam przywozili ludzi, którzy zmarli, żeby ich spalić. Ponieważ było tak dużo nieboszczyków, wobec tego układano przed krematorium warstwę drewna, warstwę ludzi i podpalano to przy pomocy i w ten sposób spopielano szczątki ludzkie. Tak jak powiedziałem tam w czasie pobytu, gdzie widziałem ludzi ciężko okaleczonych i cierpiących, powstała w mojej głowie myśl, że powinienem zostać lekarzem, ale było bardzo, bardzo daleko do tego, bo jeszcze nie miałem matury, musiałem zacząć uczyć się, zdać maturę i później dopiero myśleć o nauce zawodu lekarskiego.

  • Tam pan zaraził się tą myślą?

To znaczy tak, to na pewno, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Nikt mnie do tego nie namawiał, sam sobie to wymyśliłem i tak doprowadziłem to do końca.

  • Jeszcze proszę powiedzieć, gdzie pana zastał moment wyzwolenia? Czy również właśnie w tym obozie?

W tym obozie. Z tym że tam była bardzo dziwna sytuacja, mianowicie te tereny zajęli Amerykanie i wobec tego oferowali nam, zgłaszali takie możliwości, że mogą nas zabrać na Zachód, bo wiadomo było, że ten teren zostanie zajęty przez wojska rosyjskie, ale wtedy nie myślałem o wyjeździe na Zachód, ale myślałem o powrocie do Polski, ponieważ nie wiedziałem, co się dzieje z moją całą rodziną i chciałem się dowiedzieć.
Wtedy już jak ruscy przyszli, to zaczęli organizować transport do Polski. Ponieważ już trochę łaziłem, wobec tego polecono mi, że będziemy się opiekować chorymi, którzy są leżący. W wagonach ustawiono prycze, łóżka czy coś takiego, i zaczęliśmy wracać do Polski. Punkt repatriacyjny, który myśmy przekroczyli, to był punkt repatriacyjny w Legnicy. Do dzisiaj mam dokument z tego, dlatego że przekroczenie takiego punktu repatriacyjnego dawało prawo do bezpłatnych podróży uruchamianymi wtedy Kolejami Polskimi.
Ale wieźli nas z Legnicy i wywieźli nas gdzieś w okolice Rawicza, na jakiejś stacji postawili na bocznicę, parowóz gwizdnął i odjechał, a myśmy tam zostali. Wtedy żeśmy zaczęli organizować transport chorych do Rawicza. Po wywiezieniu chorych do Rawicza nasza rola się skończyła, bo już zostali przejęci przez lekarzy i wtedy zabrałem się za powrót do Polski, do Warszawy. Pociągiem przejechałem do Skierniewic, ponieważ wiedziałem, że tam mieszka moje wujostwo. To znaczy wujek był kolejarzem, pracował na stacji w Skierniewicach i wiedziałem, że jeżeli będę miał jakąś informację, wiadomość o rodzicach, to tam ona będzie na pewno. Rzeczywiście rozpuścili wieści po znajomych i po podróżnych i następnego dnia przyjechali rodzice, którzy właśnie wracali. Ponieważ tak – wiadomo było, że mieszkanie, dom jest zupełnie spalony w Warszawie, szukali jakiegoś innego miejsca, gdzie by mogli się osiedlić i pamiętam, wtedy jeździli do Sopotu. Tam myszkowali, szukali, zresztą przywozili jakieś tam rzeczy z tych wypraw. W ten sposób wróciłem do Warszawy.

  • Tak się odnaleźliście. A jakie były ich losy po rozdzieleniu podczas Powstania?

Po rozdzieleniu, to znaczy tak – matka z siostrą i z kuzynką Zosią zostały wywiezione do Generalnej Guberni. Matka umieściła moją siostrę pod Radomskiem u kuzynów w Rzejowicach, gdzie tam do końca wytrwała. Ojciec natomiast został wywieziony do Niemiec również na roboty, na kopanie rowów. Wrócił po wojnie do Polski, ale też w jakiś sposób był mało sprawny, tak że gdzieś tam z jego współtowarzyszem zdobyli wóz i dwa konie, ale zaraz ich zatrzymali ruscy, wyprzęgli konie i – „Róbcie sobie, co chcecie”. Wtedy ojciec wpadł na genialny pomysł – gdzieś tam znaleźli dwa woły, zaprzęgli woły do wozu i pojechali pod Wieluń do naszych kuzynów i tam zostawili te woły, które zresztą im były bardzo potrzebne, bo też nie mieli siły pociągowej.

  • Tak że udało się szczęśliwie w komplecie przeżyć.

Szczęśliwie udało się, to znaczy z tej całej imprezy, to jeżeli chodzi o dość liczną rodzinę mojej mamy, to tylko nie wrócił jeden brat, wujek, który był policjantem na Polesiu i który został zamordowany w Charkowie.





Warszawa, 7 maja 2010 roku
Rozmowę prowadził Arkadiusz Seta
Mieczysław Kowalski Pseudonim: „Kowal” Stopień: cywil, poczta harcerska, służby pomocnicze Formacja: Harcerska Poczta Polowa Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter