Henryka Witkiewicz-Szandomirska
Henryka Witkiewicz-Szandomirska. Jestem córką znanego architekta, to jest mój dom, przez niego budowany. Pracowałam jako fotograf, później prowadziłam archiwum Pracowni Konserwacji Zabytków, które konserwowały Zamek i wszystkie pałace w Warszawie. Cały czas pracowałam przy tym, prowadziłam ogromne archiwum fotograficzne aż do emerytury.
- Chciałbym panią spytać o czasy przedwojenne, o dzieciństwo, pani rodzinę. Jak wyglądało wasze życie przed wojną i gdzie mieszkaliście?
Mieszkaliśmy na Rakowieckiej przy gmachu Wyższej szkoły Handlowej, którą projektował mój ojciec i przez piętnaście lat prowadził tam budowę obu gmachów. Mieszkaliśmy w małym domku po dawnych właścicielach. To znaczy ja się urodziłam w Kazimierzu, ale od razu się tutaj przenieśliśmy. Miałam dwóch braci starszych ode mnie o piętnaście i trzynaście lat. Jeden zginął w Katyniu, a drugi przesiedział pięć lat w oflagu, założył później rodzinę i są potomkowie. Tam mieszkałam przez piętnaście lat. Mama moja była ciężko chora na serce. Były aresztowania profesorów, tak że ojcu też to groziło i przenieśliśmy się [gdy weszli do Polski Niemcy]. Właśnie tutaj niedaleko, po drugiej stronie, znaleźliśmy mieszkanie i tam mieszkaliśmy w czasie okupacji.
Moja mama umarła w pierwszym roku, zało lekarstw, tak że nie mogła już żyć. Później [Zostałam z moim ojcem sama]. Z Zakopanego przyjechała moja ciotka i razem prowadziliśmy gospodarstwo. Ten dom był w surowym stanie i tutaj sobie hodowaliśmy króliki, żeby [mieć co] jeść. Byłam w konspiracji.
- Zaraz przejdziemy do konspiracji. Jeszcze chciałbym spytać o pani edukację. Gdzie pani chodziła do szkoły przed wojną?
Do gimnazjum Kowalczykówny i Jaworkówny naprzeciwko Sejmu na Wiejskiej, to była prywatna pensja. Później byłam już na tajnych kompletach w czasie okupacji.
- Jak pani sądzi, jak szkoła i wychowanie rodziców – jeszcze przed wybuchem wojny – wpłynęły na panią, na odczucia patriotyczne? Jak wyglądało tamto pokolenie w pani oczach?
Tak, na pewno patriotyczne. Przede wszystkim trochę jesteśmy spokrewnieni z Piłsudskim, tak że była wielka miłość do niego, byłam na jego pogrzebie. Moja mama pracowała w takim związku dla kobiet; po wojnie trzeba było jakieś kobiety zatrudnić i [dać im] jakieś zawody. Mama była w ogóle społecznicą i lubiła pracować [dla innych], ale była ciężko chora na serce, tak że później już nie wytrzymała okupacji.
- Jak pani zapamiętała moment wybuchu wojny w 1939 roku? Czy pani pamięta, jak to wyglądało w pani rodzinie? Jak to odebrała pani sama osobiście?
Mieszkaliśmy jeszcze na Rakowieckiej. Oczywiście byliśmy przerażeni. Mieliśmy telefon. Spokrewniona jestem oczywiście z Witkacym, malarzem. Nawet ja pierwsza odbierałam słuchawkę, on dzwonił i pytał się, co robimy, czy gdzieś wyjeżdżamy.
- Jak już było wiadomo, że coś się szykuje?
Pamiętam, że wtedy już był pierwszy nalot, bo słyszeliśmy samolot i on [Witkacy] się właśnie denerwował, co ma robić, czy ma uciekać. Później oddałam słuchawkę ojcu i ojciec mówił, że nie, że my zostajemy, bo przede wszystkim mama była chora, poza tym w ogóle nie było sensu wyjeżdżać – przecież cała Polska nie mogła wyjechać z kraju. On to już musiał sobie sam później radzić; znaczy, nie poradził w końcu, [zginął]. […] Później groziło nam aresztowanie – profesorowie byli aresztowani przez Niemców i mojego ojca też ostrzeżono, że może być aresztowany, więc zaczął szukać [innego] mieszkania. Właśnie tutaj naprzeciwko znalazł mieszkanie i się przeprowadziliśmy.
Po prostu woleliśmy [nie ryzykować. Ojciec] musiał się opiekować mną i chorą żoną. Ja miałam wtedy piętnaście lat, tak że musiał się nami opiekować i zamieszkaliśmy tu w tym domu. Nie wiem, jak [tata] załatwił akurat to mieszkanie, ale załatwił i całą okupację już tutaj mieszkaliśmy.
- Czy pani bracia zostali zmobilizowani?
Jeden brat, młodszy – to znaczy też starszy ode mnie o te czternaście lat – był w obronie Warszawy powołany jako porucznik, a później był w obronie (już nie pamiętam, jak się nazywała [miejscowość], dalej za Warszawą), dostał się do niewoli i siedział w oflagu przez pięć lat. Starszy był w Krakowie, bo był już architektem urbanistą, miał już swoją pracę w Krakowie. Był tam powołany do wojska jako porucznik [rezerwy. A] później dostaliśmy list, podrzucony nam pod próg list od niego, że jest w drodze na front. Pocztą żydowską taki list dostaliśmy. Jeszcze nic nie wiedział, tylko po prostu że jadą na front aby walczyć, a później oczywiście dowiedzieliśmy się, że ich wszystkich tam zamordowali. Ten list… Jak już wróciłam do Polski, [do] zniszczonego mieszkania, wszystkie papiery leżały po prostu na podłodze w zniszczonym pokoju a właśnie szukałam tego jego listu. Jego listu nie było, a dom był okupowany przez wojska polskie, które weszły ze wschodu. Prawdopodobnie ten list został znaleziony i zabrany, bo oni bardzo tam szperali i wszystko nam szabrowali po prostu. Ten list to był jedyny dowód, że on rzeczywiście tam [był wywieziony], z Krakowa. Później już były wiadomości, już były listy, kto tam zginął, tak że załatwiłam mu tablicę na Powązkach w kościele Boromeusza na elewacji i już wiadomo było, że zginął [w Katyniu].
- Jak pani pamięta okres okupacji niemieckiej? Czy była pani świadkiem jakichś wydarzeń związanych z okrucieństwem okupanta czy też z represjami? Jak wasze życie, pani i pani ojca, wyglądało? Z czego się utrzymywaliście?
Oczywiście wszystkośmy stracili, bo mieliśmy odłożone w bankach [pieniądze na dalsze budowanie domu].
- Ale on też był [państwa] własnością?
Tak. Sprzedane były folwarki, które mama moja odziedziczyła na Wileńszczyźnie (na dawniejszej Wileńszczyźnie; teraz to jest oczywiście Litwa), i wszystko przepadło. Rodzice sprzedali jeden folwark i zaczęli budować właśnie ten dom, ale był niedokończony. To wszystko nam przepadło, mama umarła w pierwszym roku, a później ojciec starał się zarobić. Chodził po cmentarzach – chłopi byli bogaci, [ojciec] projektował nagrobki, takie różne rzeczy, a później projektował kościół w Błędowie. Zaprzyjaźnił się z księdzem, projektował kościół dla dzieci bardzo ładny i właściwie z tegośmy się utrzymywali. Jeszcze stowarzyszenie ewangelickie, z którym był zaprzyjaźniony, też nam trochę pomagało, przywozili [nam] trochę kartofli ze wsi […]. Później moja ciocia przyjechała z Zakopanego i razem się męczyliśmy.
A ja, oczywiście zaraz trafiłam [do] konspiracji i już biegałam z różnymi gazetkami. Z początku to było jakieś głupie gadanie: „Tylko świnie siedzą w kinie” – takie różne dziecinne jeszcze rzeczy, a później już trafiłam do konspiracji poważniejszej. Chodziłam najpierw z gazetkami po Warszawie; różne miałam przygody.
- Jak pani zetknęła się z konspiracją? Czy to było środowisko dawnych znajomych?
Tak, raczej szkolnych koleżanek i takiego miałam jeszcze starszego kolegę, który bardzo był zaangażowany [w konspirację]. Ale to oczywiście było niedopowiedziane, nigdy nie wiadomo było, kto się do mnie zgłosi. Później przeszłam kurs; było nas sześć dziewczyn, [na tym kursie]. Przychodził były oficer, który próbował nas uczyć, pokazywał nam broń, którą przynosił po kawałku. Później machnął ręką, powiedział, że i tak się tego nie nauczymy, tak że raczej [robił ćwiczenia] na spostrzegawczość, [potrzebną łączniczkom]. Z tej szóstki myśmy we dwie tylko przeszły, reszta odpadła, bo się nie nadawały.
- Nie miała pani wątpliwości co do tego, żeby uczestniczyć w konspiracji?
Nie.
- Jak to się dzieje, że nastoletnia dziewczyna w okupowanym na poważnie kraju, przy wrogu, który stosuje represje, uczestniczy w tym?
Czy ja wiem? To jest [jak] natchnienie, po prostu człowiek chce tego. Oczywiście chodziłam także na tajne komplety, bo w dalszym ciągu się uczyłam. W ogóle jak zastanawiam się teraz, to tyle miałam tam zajęć, że w tej chwili nie mogę sobie nawet wyobrazić, jak ja to wszystko zmieściłam. Bo tak: zajmowałam się dzieckiem sąsiadów, żeby trochę zarobić, bo przecież ciężko było. Byłam zapisana w sklepie, że niby pracuję; wszyscy oczywiście wiedzieli, że to jest lipa. Trzeba było przyklejać takie kartki jedzeniowe, więc tylko wpadałam tam na chwilę, prędko przyklejałam i wylatywałam. Chodziłam do szkoły zawodowej, […] nawet dość dużo skorzystałam bo nauczyłam się tam szycia na maszynie i tak dalej. Uczyłam się jeszcze na [tajnych] kompletach, tak że jak teraz się zastanawiam, : „Jak ja to wszystko zdążyłam robić?”. Jeszcze wpadałam do domu, pomagałam cioci i ojcu przy gotowaniu i zdobywaniu jedzenia. […]
- Czy tata wiedział, że pani jest w konspiracji?
Wiedział, wiedział. Znaczy, udawał, że nie [wie], ale wiedziałam, że sam był też w konspiracji z profesorem Zachwatowiczem na politechnice. Każdy oddzielnie swoje robił.
- Wspomniała pani, że miała szereg przygód związanych z zadaniami konspiracyjnymi. Może pamięta pani któreś i zechce się z nami podzielić?
Miałam taką przygodę, rzeczywiście. Ponieważ wtedy niedawno moja mama umarła, właściwie jeszcze trochę wierzyłam, że ona mnie prowadzi, bo rzeczywiście było to dziwne zdarzenie. Miałam torbę pełną ulotek, tak zwanej bibuły, jechałam tramwajem Marszałkowską i w pewnym momencie stanęły wszystkie tramwaje, a ludzie, którzy byli na peronie, zaczęli się cofać. Ja [patrzę] ze zdumieniem, dlaczego się cofają. Okazało się, że jest pełno Niemców naokoło wzdłuż [torów], zatrzymują wszystkie tramwaje. [Niemiec] zaczął wrzeszczeć:
Raus, raus, raus! – i wszyscy [pasażerowie] się cofnęli do środka, a ja, miałam wtedy jakieś natchnienie: nie cofnęłam się, stałam na podeście. Tramwaj stanął i ten Niemiec – zresztą to chłopak młodszy jeszcze ode mnie chyba – z karabinem na mnie wycelowanym i darł się:
Raus, raus! Ja najspokojniej w świecie [ze] spokojną miną wysiadłam, jedna jedyna z całego tramwaju. Miałam torbę pełną ulotek. Wysiadłam, cały czas patrzyłam się na niego, on wodził za mną tym [karabinem], przeszłam, minęłam go. Nogi mi się nie trzęsły, nic, szłam spokojnie, doszłam do brzegu chodnika, weszłam na chodnik i wtedy posłyszałam, jak on dalej wrzeszczy
Raus, raus! Już przestał mną się zajmować. Weszłam w ulicę – to była chyba Wspólna – i szłam, bo miałam już tam punkt. Jedna jedyna z całego wagonu wyszłam, wszystkich [ludzi] on wywalał [z wagonu]. Później doszłam tam, gdzie miałam zanieść [prasę], było tam kilku chłopaków, był punkt. Oczywiście ich ostrzegłam zaraz; jeden pobiegł na dach sprawdzać, mówił, [że] rzeczywiście zganiają wszystkich z wagonów tramwajowych na róg Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich; on [to] z góry zobaczył. Zostawiłam swoją bibułę i poszłam dalej. Wyszłam jedyna właściwie z tych wszystkich tramwai. Ale dlaczego? Wtedy wierzyłam, że to moja mama mnie prowadziła, bo rzeczywiście to było po prostu dziwne, że ja tak to zrobiłam, nie inaczej. Jakiś taki instynkt [mi podpowiedział], że muszę iść prosto na [tego Niemca]. A to był taki smarkacz; wodził za mną karabinem, a później już się zajął tym wagonem.
- Jeszcze z jakimiś niebezpieczeństwami się pani spotkała?
Jechałam kiedyś tramwajem, nagle zaczął tramwaj strasznie szybko jechać i motorniczy stukał, stukał i pędził. Oczywiście wrzask się zrobił zaraz, były tam przekupki, „Dlaczego się nie zatrzymuje!”, awantura. Ja spojrzałam przez okno i zobaczyłam, że jest pełno Niemców, szpaler Niemców, a on leci, ten mój [motorniczy], udając, że jest zepsuty tramwaj. Jakaś baba zaczęła się drzeć; ja mówię: „Niech pani spojrzy przez okno”. Ona spojrzała przez okno i ucichła. Przelecieliśmy przez tych Niemców, on się zatrzymał później, kiedy już tych szpalerów nie było. Ja wysiadając, spojrzałam na niego i mówię: „No, brawo!”, a on mi pokazał [podniesiony kciuk], oczywiście udawał, że jest zepsuty [tramwaj] i stukał, że on nie może się zatrzymać – i udało się przejechać. Już wtedy broń nosiłam. […] Takie były wpadki różne, ale jakoś się udawało.
- Czy w trakcie działania w konspiracji, jak się już zbliżał rok 1944, mówiło się w pani otoczeniu, że dojdzie do Powstania, że może dojść do jakiegoś zbrojnego ruchu, czy nie było jeszcze takich planów w pani otoczeniu?
Już mówiło się, owszem. Już zaczęliśmy wszyscy po prostu mieć tego dość […]. [Zostałam przydzielona do] dowództwa „Śródmieście” jako łączniczka. [Szłam z rozkazem do placówki a było to] gimnazjum [Ziber-Plater na Wilczej], okazało się, że były tam zebrania konspiracyjne i jak tam doszłam, zobaczyłam, że tam już są Niemcy i budy podjeżdżają. Słyszałam trzy strzały. [Wycofałam się], zameldowałam o tym w swojej placówce. Chłopacy młodzi byli w bramach; jeden płakał; to były takie szczeniaki dość głupie i właśnie pewnie [dlatego] była wpadka.
- Gdyby pani trochę wcześniej doszła…
Tak, mogłam wpaść. Ci, [chłopcy] co nie doszli, to stali w bramach, a tam podjeżdżały już budy i słyszałam trzy strzały.
- Proszę powiedzieć, jak dotarł do pani rozkaz dotyczący wybuchu Powstania? Jak pani pamięta ten okres okupacji?
[Rozkaz] doszedł do mnie bardzo już późno. Myśmy [na dalekim Mokotowie] mieszkali, a ja miałam zbiórkę w Śródmieściu, tak że było [już] późno. Jeszcze zdążyłam tam dotrzeć, ale równo z syreną i okazało się, że [moje dowództwo] już wyszło. Dozorca mi powiedział, że wyszli pół godziny wcześniej i on słyszał, że dostali przydział do Kampinosu. Miałam [w tej kamienicy] swoje rzeczy na najwyższym piętrze, ale dozorca mi nie pozwolił tam [wejść], bo już było pod obstrzałem niemieckim. Nie bardzo wiedziałam, co mam właściwie zrobić, [nic przy sobie nie miałam]. Spotkałam tam dziewczynę, która też szła tam, [bo] szukała swojego oddziału i [powiedziała]: „Ja mieszkam na Wspólnej, może zdążymy tam przejść. Zawsze chociaż będziesz przy mieszkaniu jakimś”. Udało nam się. Ona znała parę słów po niemiecku, a w Alejach Jerozolimskich już stali Niemcy i nie przepuszczali zasadniczo, ale ona tam coś do niego [powiedziała] po niemiecku – taki zresztą był smarkacz – machnął ręką i myśmy przeszły na Wspólną, właśnie do ich mieszkania. Tam przenocowałam i później zaczęłyśmy prędko szukać jakiegoś oddziału. Przy BGK tworzył się oddział, bo tam Niemcy zostali, tak że dołączyłyśmy się do [tego] oddziału, który tam powstawał. Były placówki, trzeba było pilnować tych Niemców, którzy usiłowali się wydostać. Później w budynku YMCA też byli, cały plac głuchoniemych zajęty był przez Niemców.
- Na czym polegały pani zadania?
Mieliśmy placówki w różnych miejscach, w piwnicach, trzeba było [pilnować], bo [Niemcy] usiłowali się wydostać, na Brackiej były placówki. Było zawsze dwóch chłopaków i łączniczka. Były dyżury nocne, dzienne, [w piwnicach, ruinach i bramach]. Później byłam trochę ranna, bo był wybuch. Ale to była zdrada, bośmy później odkryły, że jest jedna szpiegówka, [która] dawała znaki z okienka i naprowadzała Niemców, a oni właśnie puścili jakąś nową rakietę. Później mi jeden oficer tłumaczył, jak [ta rakieta] działa. Myśmy biegły Nowogrodzką, bo był alarm, że jest gdzieś pożar, a to wszystko było sztucznie zrobione [przez Niemkę z sąsiedniego podwórka, oczywiście została później złapana]. Wyszło kilku oficerów i walnęła taka właśnie rakieta w podwórze, gdzie oni [byli]. Była straszna masakra, trzech zginęło, widziałam nogi oderwane – okropne. Myśmy biegły Nowogrodzką i koleżanka ostatnia biegła za nami, dostała w nogi; ja zostałam odrzucona w gruzy, [w dziurę w ruiny domu]. Oczywiście straciłam tam przytomność, poraniona, a ta [koleżanka], która pierwsza [biegła], zdążyła jeszcze wejść do bramy i później mnie wyciągnęła z tych gruzów.
- Którego to było sierpnia, pamięta pani mniej więcej?
Gdzieś w środku.
Nie żyło się datami. Byłam głucha przez pewien czas i byłam przerażona, że już w ogóle będę głucha, ale później nagle się odetkały [bębenki].
- Ale obrażeń ciała udało się uniknąć?
Byłam poturbowana [i głucha]. Ubranie miałam takie, jakby ktoś nożyczkami mi pociął: całe w strzępach. Był u nas [w oddziale] starszy pułkownik dawniejszy, i on mi później [wyjaśniał działanie tego pocisku].
Fala uderzeniowa jest. Dość długo – nie wiem, z tydzień może – byłam głucha i otumaniała, ale jakoś mi to przeszło.
- W jakich warunkach pani pełniła służbę? Jak wyglądała organizacja tego oddziału, żywność, warunki bytowe?
[Kilku kolegów] chodziło do „Haberbuscha” po ziarno. Przechodzili po ciemku przez Aleje, kanałem i nosili workami ziarno, tak że myśmy mieli to ziarno, pitrasiło się na pół surowe i jedliśmy. Ludność cywilna to już niestety musiała sama sobie dawać radę. Troszkę było wody w jednym miejscu. Była zorganizowana kuchnia. Później przeszłam już do innej [placówki], bo przy BGK była właściwie zbieranina ludzi, a później przeszłam dalej, do AK, do dowództwa akowskiego. Biegałam już dalej, miałam większy teren.
- Trafiła pani do Zgrupowania „Radosław”?
Tak. Tutaj kręciliśmy się głównie tylko po tych piwnicach, a później już biegałam dalej, aż do szpitala na dół i do YMCA; plac Trzech Krzyży, Królowa Jadwiga, tam była pensja –biegałam tam z rozkazami, z wiadomościami.
- Czy te trasy, którymi się pani przedzierała podczas służby, wiązały się z jakimiś bezpośrednimi niebezpieczeństwami?
Tak, to wszystko było pod obstrzałem, ale mnie się kule nie imały. Zawsze wszyscy mówili, że dobrze jest ze mną iść, bo mnie się kule nie imają. Rzeczywiście, biegałam w takich miejscach i jakoś mi się udawało po prostu, pomimo że szły nawet serie, ale jakoś nie trafiały. [Jeden z oficerów zabronił mi biegać po wierzchu ulicy, że niepotrzebnie się narażam. Trzeba korzystać z barykad], ale wtedy trzeba było w kucki, mnie się nie chciało w kucki, tylko biegałam prosto po wierzchu, a później [szły] serie zaraz za moimi plecami, więc oni mówią: „No dobrze, ale zobacz: wpadłaś do bramy, a tu seria poszła po bramie. Zobacz, jaka zniszczona elewacja! Cała seria poszła!”. Ja mówię: „A co mnie obchodzi elewacja”. Ale później już musiałam biegać [na czworakach]. Nie bałam się właściwie.
Nie. Myśmy nie miały [broni], tylko chlebak z różnymi rozkazami. Czasem coś tam nosiłam, jeżeli trzeba było. Przecież było strasznie dużo smarkaczy, po dwanaście, trzynaście lat chłopaki głupawe, które potrafiły karabin rzucić lufą do piasku. Miałyśmy rozkaz od naszego majora, że mamy ich pilnować, tak że jak rzucił, to trzeba było nosić zaraz do reperacji. Mieliśmy takiego jednego cichociemnego, zrzuconego z Anglii, który właśnie prowadził cały warsztat; przecież każda broń była na wagę złota, bo tego mieliśmy strasznie mało, tak że ciągle donosiłam zniszczone, zapchane [do tego warsztatu]. To były takie smarkacze; siedzi koło mnie i pyta się: „Czy oni do nas strzelają?”. Ja mówię: „Ty idioto, do kogo mają strzelać? Tylko do nas!”. Strasznie byli śmieszni niektórzy tacy chłopcy – naprawdę dwanaście, trzynaście lat.
Tak, zupełnie.
- Może pamięta pani jakieś wydarzenie, które szczególnie pani utkwiło w pamięci, z czasów właśnie tej służby łącznikowej?
Czy ja wiem? Siedziałyśmy w piwnicach przeważnie i [było widać] tylko nogi Niemca, który chodził w Alejach Jerozolimskich po chodniku, a myśmy siedzieli w piwnicy i pilnowaliśmy, żeby się nie władował; takie były nocne dyżury. Była taka jedna [chwila], kiedy Niemcy z BGK próbowali się wydostać. Były zrobione barykady, byli zastawieni jakimiś cegłami, bo tam była jakaś budowa. Akurat byłam właśnie w tej okolicy, miałam tam dyżur i nagle posłyszałam, że jest jakieś stukanie w tych zastawionych [miejscach] i głosy niemieckie, więc pobiegłam i zameldowałam. Przyszedł cały oddział i wszyscy czatowali, aż oni wyjdą, te cegły się odsuną. Oni rzeczywiście wyszli i wtedy dostali od razu serię, dużo ich nawet tam zginęło. Później znowu zamurowaliśmy to wszystko, żeby nie mogli wychodzić, bo oni siedzieli tacy zamknięci, odcięci i też pewnie byli głodni, a nie mieli już jedzenia.
Oczywiście były bombardowania. Trzy po cztery samoloty pikowały gwałtownie i obstrzeliwali nas, to trzeba było uważać po prostu, chować się. To był taki pęd, [od] tych pocisków jakiś taki wiatr się tworzył, że jak chłopcy wychodzili później z bramy, to mieli spodnie całe tak, jakby ktoś nożyczkami pociął. Oni maszerowali i śmieli się, że w spódnicach idą.
- Czy miała pani kontakt z ojcem? Czy on wiedział, gdzie się pani znajduje, albo pani wiedziała, co się dzieje z domem?
Nie. To znaczy, dowiedziałam się, że jedna łączniczka idzie kanałami na Mokotów i ja jej podałam adres, gdzie [był] ojciec. Myśmy mieli przedtem rozstawiane worki z jedzeniem, z ziarnem, i wiedziałam, że u nas w mieszkaniu też stoją takie, więc myślałam, że prawdopodobnie karmią [powstańców]. Powiedziałam jej adres, bo ona biegła z rozkazami, i później się dowiedziałam od ojca, że ona dotarła do nich. Ale nie wróciła do oddziału, tak że [być może zginęła wracając].
- Czy pani również zdarzało się przemieszczać kanałami?
Nie, tylko byłam przy odbieraniu z kanałów; na Brackiej był właz. W nocy trzeba było [działać] w strasznej ciszy, [nie mogło] nic stuknąć, bo przecież zaraz Niemcy by strzelali [do nas]. Trudno sobie wyobrazić, jak jest strasznie czarno, jak nie ma w ogóle nigdzie żadnego światła; to jest tak, jakby człowiek wszedł w atrament dosłownie. Odbieraliśmy ich, wychodzili z kanałów z dalszych terenów, gdzieś ze Starego Miasta szli, ranni. Trzeba było cichusieńko ich odbierać. Pamiętam, że właśnie jakiegoś rannego oficera też prowadziłam. Później jak weszliśmy w nasze ruiny mieszkania, to już można było się ruszać i rozmawiać. Wyprowadzaliśmy ich tam w zupełnym atramencie, ale była współpraca bardzo dobra, żeśmy się wszyscy dobrze rozumieli; po prostu rękami macaliśmy i wyprowadzaliśmy ich. Było kilku rannych, więc musiałyśmy się troszkę nimi zajmować – prowizorycznie, bo właściwie nie mieliśmy żadnego punktu sanitarnego. Szpital był daleko, tak że tam trzeba było ich odprowadzać później. Trochę się zajmowaliśmy przez kilka dni tymi rannymi.
- Czy miała pani do czynienia z życiem kulturalnym, z prasą powstańczą, z mszami, z życiem religijnym?
Nie.
- Jakie panowały nastroje w oddziałach powstańczych?
Czy ja wiem, nie było czasu właściwie [na zastanawianie się nad tym].
- Czy mieliście wiadomości, co się dzieje w całym mieście, jak Powstanie przebiega? Mieliście kontakt z innymi ugrupowaniami? Wiedzieliście, gdzie są zwycięstwa, gdzie porażki?
Nie. Tylko mieliśmy kontakt z YMCA taki, żeśmy po prostu zdobywali YMCA.
Taki sportowy [budynek] zaraz za placem Trzech Krzyży. Jest Instytut Głuchoniemych i dalej była YMCA, basen ogromny tam jest. Pamiętam, że tam właśnie szliśmy im z pomocą; ja byłam, moja koleżanka i był taki ogromny chłop, [kolega] który niósł jakąś – nie pamiętam, jak się nazywała – broń, strasznie ciężką, Tylko on jeden [mógł ją nieść] na plecach. Vis się to nazywało, czy coś; taka pancerna, [przeciwko czołgom broń].
Nie, nie, nie pamiętam właśnie. On niósł i ona z nim szła; musiała z nim przejść przez całe otwarte pole głuchoniemych. Był taki jakiś malutki wykop. Oni szli, a myśmy siedzieli w oszklonej oranżerii (była tam taka) i ja siedziałam jako zapas, jeszcze tam było kilku żołnierzy i oficer. Oni poszli [by donieść] tam broń i Niemcy ich ostrzelali. Zrobiło się czarno dosłownie, ciemno i ja od razu pomyślałam, że oni pewnie dostali w tym momencie. Poderwałam się, porucznik nie chciał mnie puścić, ale ja mówię: „Ale ja muszę! Ja już znam ten teren, bo ja już kilka razy tam biegałam”. Były niby wykopy, ale takie, że trzeba było prawie się czołgać, tak że biegłam prosto po wierzchu, w kompletnych ciemnościach. Dopadłam do nich. Ten, co niósł, dostał w brzuch i leżał z flakami na wierzchu. Ja tylko spytałam, gdzie jest ta „Anka”, a on powiedział: „»Anka« jest lekko ranna i pobiegła z bronią dalej”. Wróciłam się do [oranżerii] i zabrałam patrol [sanitarny]. Jeszcze wiedziałam, że ta moja koleżanka jest też ranna i że ona tam poszła. Mówię: „Z tą bronią nie wiadomo, czy doszła”. Pobiegłam do YMCA.
[Łączniczka Anna była ranna w nogę, ale dotarła do YMCI z bronią. Później koledzy doprowadzili ją do szpitala na Łazienkowskiej. Gmach YMCI został zdobyty. Ja zostałam już w YMCE.] Było nas z ośmiu chyba chłopaków i porucznik. Ja byłam strasznie dumna, bo prowadziłam [kiedy wracaliśmy do naszej siedziby]. Porucznik powiedział: „Ty już biegałaś tyle razy przez ten plac, że już go dobrze znasz, więc biegnij pierwsza, a ja będę na końcu”. [Wejście było] przez okno, a Niemcy ciągle strzelali, to robiło się czarno, więc ja mówię: „Jak zrobi się tak czarno, to skaczemy i biegniemy. Może się uda przez cały czas po ciemku przebiec”. Już dobrze znałam teren, więc im pokazałam, gdzie będziemy biegli. Tak było, że ja pierwsza skoczyłam, oni za mną, [porucznik na końcu], tylko słuchałam, czy tupot jest, bo oni byli przerażeni, oni się bali po prostu – takie młode chłopaki, szczeniaki.
Później była zabawna historia, biegliśmy [przez ogród], tam są pawilony ogrodnicze, już się zaczęło robić szaro, już opadła ta ciemność i myśmy zobaczyli pole pomidorów i ogromne, czerwone [owoce]. Wszyscy jak na komendę [padliśmy] plackiem w te pomidory i zaczęliśmy po prostu je żreć, a porucznik dopadł do nas i zaczął wymyślać na nas od ostatnich: „Zwariowaliście, przecież to pod obstrzałem!”. Ale my nic, tylko plackiem i jemy te pomidory. Później złapaliśmy, ile się dało pomidorów, i wbiegliśmy już do oranżerii, [gdzie] siedział porucznik, taki zapasowy, i jeszcze kilku było takich zapasowych. Oni wyszli, spojrzeli na nas i mówią: „Rany boskie, co się wam stało!”. My tacy zdziwieni, szczęśliwi, że najedzeni, a myśmy byli cali zapaćkani [na czerwono], a oni myśleli, że jesteśmy we krwi. Jak zaczęliśmy się wszyscy śmiać, to dosłownie padliśmy plackiem na podłogę i ryczeliśmy ze śmiechu – bo po takim zdenerwowaniu następuje reakcja. Porucznik się na nas darł tam okropnym językiem, ale sam w końcu też te pomidory jadł. Już później z oranżerii tośmy z powrotem do swojego oddziału [powracali]. A ta moja koleżanka [Anna] ranna w nogę była w szpitalu i później jeden taki bardzo sympatyczny porucznik, poszedł tam i przyniósł ją na plecach do oddziału. Ona miała [poranione] nogi, ale to dość szybko się zagoiło.
- Bohatersko przeniosła tą broń.
Tak, przeniosła broń. Już machnęła ręką na tego biednego, bo widziała, że flaki na wierzchu, że i tak on musi umrzeć, a broń była dla nich ważna, bo oni dzięki temu użyli jej i zdobyli w końcu ten budynek YMCA.
- Czy pamięta pani, jak ludność cywilna odnosiła się do was? Czy mieliście kontakt z ludnością cywilną?
Nie, właściwie zupełnie. Oni siedzieli pochowani w piwnicach, tylko na początku były zrzuty z Anglii. Jeszcze jak tam Sosnkowski działał, to jeszcze dbał o to, tak że mieliśmy te zrzuty, trochę było broni i było też jedzenie. W ciemnościach kompletnych – ale to trudno sobie wyobrazić, jaka to jest straszna ciemność! Jakby ktoś wszedł w smołę; dosłownie żadnego światełka, niczego – straszna!
Pamiętam, że ja miałam dyżur w takiej ciemności właśnie na podwórzu i spadały te zrzuty. To się słyszało od razu, czy jedzenie spada, czy spada broń; jak jedzenie, to była paćka, bo to się rozkwaszało przeważnie, jakieś herbatniki i takie rzeczy, a jak broń, to był inny [odgłos], z brzękiem. Właśnie te były jedzeniowe i ja słyszałam, jak oni – jakby szczury – wychodzili ci cywile z różnych zakamarków. Myśmy mieli taki rozkaz, że jeżeli jest jedzenie, to właśnie niech oni zbierają sobie, a jeżeli się słyszy, że jest już broń, to ja wtedy muszę iść i pilnować tej broni. Tak że miałam takie właśnie przeżycie, że słyszałam, jak oni – jak dosłownie myszy, szczury – się czołgają do tego jedzenia i zbierają. Był jeden oficer też właśnie na takim tym [dyżurze], to Niemcy się wstrzelili w to miejsce i zabili go, bo znowu Niemcy też czatowali na zrzuty. Mieliśmy cichociemnego, Litwos się nazywał, który był lotnikiem zrzuconym z Anglii i on miał warsztat reperacji, to ciągle się nosiło, bo niszczyły się [karabiny], brudne. Taki był już naprawdę żołnierz, który…
Tak. Później jak trafiłam do Anglii, to się z nim spotkałam, bo on też tam przeszedł, lotnik.
- Jak zmieniała się atmosfera wśród Powstańców wraz ze zbliżaniem się ku upadkowi?
No tak. Już rozumieliśmy, że jest po prostu źle, bo z początku były jednak zrzuty broni i wszystkiego, a później już tylko jedzenie. Wszystko polegało na tym, że Sosnkowski na początku był pełen entuzjazmu i popierał Powstanie, a później już ruscy się tam włączyli. Jak później dotarłam do Anglii, to się dowiedziałam, że jego zesłali z całą rodziną na jakąś wysepkę i te wszystkie dostawy się przerwały, bo on był już odsunięty. Anglia już musiała się pilnować, Rosji bała się po prostu; Rosjanie zagrozili, że ich zniszczą.
- Jak pani pamięta moment decyzji o kapitulacji?
[…] Jak była kapitulacja, to już wtedy szliśmy do niewoli wszyscy.
- Czy pamięta pani, jak to się odbyło? Jakie były pani losy od kapitulacji?
Poszłam do niewoli z wojskiem, z całym oddziałem. Wieźli nas gdzieś tam bydlęcymi wagonami. Najpierw do mykwy, oczywiście Niemcy zawsze dbali o czystość. Zresztą byłyśmy i zawszone, bo jechałyśmy bydlęcymi wagonami, tak że byłyśmy zawszone. Tak że przeszłyśmy przez taką mykwę po drodze, już w Niemczech w którymś miejscu (jaka to miejscowość, to nie wiem). Wlekłyśmy się bydlęcym wagonem do obozu, najpierw do takiego stalagu z oflagiem Sandbostel. Tam spotkałyśmy naszych podchorążaków, którzy siedzieli od 1939 roku, więc oni się nami oczywiście zajęli, nawet przedstawienia nam tam urządzali. Ale warunki tam miałyśmy okropne, bo to był barak z kranem tylko na zewnątrz, a obok naokoło były obozy z ruskimi, którzy tam szaleli; wyli, wrzeszczeli, rzucali się na płot. W ogóle nie było możliwości umycia się, straszne. Niemcy, ponieważ oni są tacy porządni, uznali, że to jest nie w porządku, że my mamy takie warunki i że muszą nas przenieść. Ci nasi podchorążacy się nami zajmowali. […] Kilka oficerek zdjęło swoje odznaczenie i szły z nami, żeby nami się opiekować, bo to przecież była cała ogromna chmara takich dziewczyn, które trzeba było trochę pilnować, jakoś niby organizować.
- Ale Niemcy szanowali te prawa kombatanckie, które zostały wynegocjowane?
Tak. Tylko że już później [nasi] chłopcy pojechali gdzie indziej, [a] myśmy jechały dalej pociągiem bydlęcym. Jakąś lurę dawali troszkę. Niemcy, pomimo że tacy niby wrogowie, zawsze mieli [rzetelną] organizację. Dowlekli nas aż prawie do granicy holenderskiej.
- Gdzie pani finalnie trafiła?
Do Oberlangen. To było pięć kilometrów od granicy z Holandią, na torfowiskach, ogromny obóz. To był obóz dla tych Niemców, którzy się nie poddali Hitlerowi, wiec był może troszeczkę lepszy – jak dla swoich. Tam byli też Belgowie, którzy się nami bardzo zajmowali i starali się nam pomóc, i ci podchorążacy też. Tam nawet urządzałyśmy przedstawienie i oni dla nas urządzali przedstawienie, tylko warunki mieszkaniowe były okropne i Niemcy uznali, że już nie nadaje się ten barak, taki rozlatujący [się]. No i te ruskie, które rzucały się, wyli, wrzeszczeli… [W Sandbostel] w pewnym momencie powiedzieli, że nas gdzieś wywożą i znowu [bydlęcym] pociągiem pojechaliśmy dalej, do Niemiec. Później wysiadłyśmy i musiałyśmy się wlec kilka dobrych kilometrów przez las. Ale Niemcy mieli tę swoją organizację, więc byli „posteni”, którzy szli, którzy nam pomagali i były wozy, na których jechały nasze bagaże. Przeszłyśmy spory kawałek przez las i był obóz, w którym byli przedtem ci Niemcy, którzy nie chcieli być z Hitlerem, więc taki obóz barakowy…
Tak. Myśmy były akurat pierwsze, które tam dotarły, tak że to było dobrze, bośmy mogły sobie wybrać lepsze prycze i lepsze sienniki; siennik, koc i barak. Ogromne [miejsce], ogrodzone, z wieżyczkami, „postenami”, jak cały obóz.
Tak. Byłyśmy pierwsze, a później zaczęły [dojeżdżać dziewczyny] z innych obozów, więc, tak że była radość: spotykały się siostry, matki. Pozajmowałyśmy po kolei wszystkie baraki.
- Czy tam w Oberlangen panią zastało wyzwolenie amerykańskie?
Tak.
- Jakie były pani późniejsze losy już po wyzwoleniu?
[Wyzwoliła nas z niewoli Dywizja generała Maczka, która pierwsza wylądowała na brzegu i tam czekała na Anglików. Nasi żołnierze] wyzwolili Belgię i Holandię i ktoś im powiedział, że tu jest obóz, gdzie po polsku mówią. Poprosili dowódcę o czołg, dosłownie w pięciu przejechali granicę [i dotarli do obozu naszego]. Oczywiście gestapowcy trzej, to już uciekli z psami; była taka gestapówka ohydna, też uciekła, a [zostało] tylko paru „postenów”; zdaje się, jednego postrzelili i wjechali. Ja akurat byłam w szpitalu bo miałam zapalenie płuc bardzo ciężkie, w ogóle byłam nieprzytomna. Prawdopodobnie bym umarła, bo nie było żadnych [lekarstw].
Byłam na izbie chorych i tylko pamiętam, że dziewczyny mnie szarpały do okna. Ja wyjrzałam przez okno i zobaczyłam – nawet to mam narysowane – jak wjeżdżał czołg z [lewej] strony z ogromną lufą; pamiętam tę lufę i ten wjeżdżający czołg, a później już nic nie wiem.
Później ocknęłam się, kiedy dawno już było wyzwolenie i już był stolik, stała butelka soku, mleko. Ja wszystko – sok, mleko, kaszę – naraz [jadłam]; że nie dostałam skrętu kiszek, ale już byłam po antybiotykach. Już byłam po prostu uratowana [przez polskiego lekarza. Później była defilada. Był Anders. Oczywiście maszerowałam w defiladzie jako prawoskrzydłowa].
- To już w Anglii czy jeszcze w obozie?
Jeszcze w obozie – miałyśmy wielką defiladę i dostałyśmy mundury. Jeszcześmy dość długo tam siedziałyśmy, a później była właśnie możliwość, że część z nas wyślą do Anglii, a część do Francji. Ja się akurat dostałam do tej grupy – niezależnie ode mnie – do Anglii. Oczywiście była angielska lekarz, która badała wszystko, bo chorych nie przyjmują. Miałam troszeczkę szmerów w sercu, ale jakoś nie odkryli tego, bo to po tym zapaleniu [płuc].
- Czyli przyjmowali do służb pomocniczych?
Tak. Później przelecieliśmy samolotem bagażowym. Okropnie chorowałam [na] morską chorobę, tak że nic z tej podróży nie pamiętam. Przeszłyśmy kurs musztry angielskiej; byłam lewoskrzydłowa, bo oni mają inny sposób chodzenia. Później dostałam przydział na stację, duże lotnisko, gdzie byli Polacy. Ponieważ kiedyś w czasie okupacji tata mnie uczył kreślenia, ja się podałam jako kreślarka i kopiowałam na woskówkach części samolotów z takiej książki angielskiej. To już była lipa właściwie, takie zajęcia, aby coś tam robić, bo przecież wszyscy tamci Polacy też nie mieli żadnych funkcji i to było obijanie się, ale to było polskie lotnisko, obsadzone przez Polaków. Nie potrzebowałam się nawet angielskiego uczyć, którego nie złapałam właściwie wcale.
- Czy w Anglii miała pani kontakt z tatą?
Tak, skontaktowałam się już później. Oni tutaj byli w Zakopanem, tam się ukryli, a później przedostali [ się do Warszawy].
- W którym roku pani wróciła do Polski?
Już nie wiem, musiałabym w jakieś papiery zaglądać. Pierwszym transportem, jaki w ogóle był, morskim. Popłynęliśmy, oczywiście chorowałam cały czas na morską chorobę, tak że nic nie wiem z tej całej podróży. Wylądowałyśmy w Gdańsku i ojciec przyjechał po mnie, bo znalazł jakiegoś znajomego, który miał samochód.
- Była pani represjonowana?
Nie, tylko rewizje były. Miałam taki lewy list, który znajomi przysłali do swoich krewnych, i jak go przeczytałam, to włosy mi stanęły na głowie, bo jak mnie złapią z tym, listem, to… Ale wiozłam lustro, które wisi jeszcze w korytarzu, wyszabrowane tam, bo nie miałyśmy żadnego lustra, i schowałam ten list do lustra. Oczywiście nas rewidowali, to ja lustro postawiłam przy oknie tak, żeby było widoczne, i się w nim przeglądałyśmy; oczywiście nikt nie zwrócił uwagi na lustro, bo myślał: jakieś głupie dziewczyny [wiozą] lustro.
Później przyjechałam już tutaj do domu. Zabrałam się za porządki, [bo] było wszystko wybebeszone, zniszczone. Mieszkanie było trochę uszkodzone, ale tata miał znajomego murarza […]. Dowiedziałam się, że jeden mój brat zginął w Katyniu.
- A drugi również wrócił do kraju?
Drugi był w obronie Warszawy, oni obaj byli podporucznikami po podchorążówce i był w obozie w oflagu. Wrócił do kraju. Jak przyjechałam, to on już był i narzeczona czekała. Spotkali się w Zakopanem, bo tam moja ciocia miała willę, więc tam się spotkali wszyscy i później tutaj się przenieśli.
- Później po wojnie dokończyliście ten dom, w którym teraz się znajdujemy, i tutaj już mieszkaliście?
[Dom] został zabrany, właściwie do pewnego stopnia upaństwowiony, bo myśmy nie mieli pieniędzy na [budowę dalszą] domu. Ale dali nam to mieszkanie. Później odzyskaliśmy [naszą własność] w hipotece, już jesteśmy zapisani, cała rodzina. Wtedy jeszcze żył mój brat i założył rodzinę.
Warszawa, 6 lipca 2010 roku
Rozmowę prowadził Arkadiusz Seta