Barbara Secomska
Nazywam się Barbara Secomska. W czasie Powstania nosiłam nazwisko panieńskie –Desperak. Urodziłam się w 1928 roku 26 września.
- Jak pani zapamiętała swoje przedwojenne życie, okres dzieciństwa, swojego tatę?
Mój ojciec był nauczycielem. Mieszkaliśmy na Śląsku, gdzie ojciec pracował. Ze względu na to, że masa ludzi tam mówiła po niemiecku, ja również, jako dziecko, uczyłam się niemieckiego. Ale to był właściwie język bajek [czytano nam bajki w tym języku]. To mi się później, w czasie wojny, przydało, szczególnie w obozie. I w czasie bardzo trudnego powrotu do domu – samej, przez całe Niemcy.
Byłam wychowana w atmosferze patriotycznej, ponieważ ojciec należał do tych nauczycieli, którzy zostali przysłani na Śląsk dla siania polskości. Dzieciństwo było szczęśliwe do wybuchu wojny. Tuż przed wojną, kiedy ojca powołali do wojska, zdążył nas wywieźć do rodziny, w Kieleckie, gdzie mieszkaliśmy już na wsi. Tam przeżyłam straszną tragedię, kiedy przez naiwność ludzi, niedotrzymanie tajemnic, Niemcy dowiedzieli się, że tam jest wieś związana z organizacją, i że pomaga, wspiera oddziały w lesie – a tam były piękne lasy…
- Pamięta pani, jak nazywała się ta organizacja?
Myślę, że to było AK.
- Myślałem o jakiejś konkretnej nazwie?
Nie, tego niestety nie pamiętam. Musicie sobie zdawać sprawę, że te sprawy były przed dziećmi ukrywane w tajemnicy. Myśmy wiele widziały, wiele strasznych rzeczy. Jak na przykład przez słabość dzieci zginął [ich] ojciec. Na naszym podwórku mieszkał były oficer polski, który pracował w lesie, pochodził chyba z Poznańskiego. Niemcy robili czystki w tej wsi, zamordowano masę osób, i na końcu wszystkich mężczyzn, łącznie z chłopcami. Do dnia dzisiejszego jest cmentarz, gdzie oni leżą, gdzie ich zamordowano. Niektórzy jeszcze żyli [gdy] żony, córki, matki tam przybiegły, jak Niemcy odjechali.
Ale wracając [do tego], co tam zapamiętałyśmy… To było bardzo mocne przeżycie. Gestapo przyjechało po tego tatę, a tata miał wybudowany schowek. U nas też był w mieszkaniu specjalny schowek, gdzie można było się ukryć, żeby łatwo nie znaleźć, jakiś kawałek podwójnego muru, czy coś takiego. Ten ojciec był w schowku, zdążył tam wejść, ale jak zaczęli bić syna na podwórku – widziałam to, chociaż starałam się nie patrzeć – to on po prostu powiedział, gdzie jest tata. I tatę przy nim rozstrzelano.
Dla nas to było straszne przeżycie, myśmy to analizowały w rozmowie z rodzicami, chociaż byłyśmy małe. Moja siostra miała wtedy może dziesięć lat, ja – dwanaście. Pamiętam, jak tatuś uciekał z domu, często nie sypiał w nocy, jak były takie aresztowania. Wziął koc – dzieci to wszystko zauważały – i tobołek z czymś, pocałował nas w głowy i wychodził. Byłyśmy już po myciu, miałyśmy iść do spania, i mama – pamiętam – na nas krzyczała, bo moja młodsza siostra, (była bardzo odważna), kucnęła przy piecu, żeby nie patrzeć na okno, żeby nie widzieć, w którym kierunku poszedł nasz tatuś. Nasza mama tego nie rozumiała, krzyczała na nas, że się ubrudzimy – bo tam popiół. A moja siostra – taka pyskata – mówiła: „Choćby mnie zabili, to bym nie zdradziła, gdzie tatuś poszedł, bo przecież nie wiem!”. Patrząc dzisiaj na dzieci, porównując, widzę, że myśmy byli [inni – bardziej dojrzali]. Trzeba rozumieć, jak wojna nas zmieniała, nawet sposób rozumowania.
Przyszedł okres, że trzeba się było uczyć. Ojciec był nauczycielem i uczył nas, dopóki mógł, ale później rodzice podjęli decyzję i przywieziono nas do dziadków, do Częstochowy. Tam mieszkali rodzice mojej mamy. Było kilkoro wnucząt, uczyliśmy się na kompletach – program gimnazjum.
- W jakiej wsi pani była w tym czasie?
To było blisko majątku Krzelów. Wieś nazywała się Swaryszów, niedaleko Sędziszowa.
- Dobrze. Wróćmy do tej Częstochowy.
Była nas tam cała grupa. Wiedzieliśmy, że w tajemnicy – że wszyscy razem nie możemy wychodzić. To były małe komplety, żeby nie zwracać uwagi. Nauczyciele byli z gimnazjum imienia Słowackiego, gdzie przed wojną chodziły moja mama i ciotki. Tam uczyłam się do Powstania. W 1944 roku moi wujostwo zaprosili mnie – ponieważ miałam problemy z kręgosłupem i w ogóle byłam wątła – na wakacje, do Józefowa pod Warszawą. Jak się zbliżał front, wuj nie chciał, żebyśmy były na wsi, jak będą [szli] żołnierze pierwszej linii. Uważał, że trzeba wrócić do Warszawy, do ich domu. Dosłownie dwa dni przed Powstaniem, z trudem, przejechaliśmy ciuchcią z Józefowa do Warszawy. Ponieważ [wuj] wiedział, że Powstanie będzie – był w organizacji – wywiózł swoją żonę z małą córeczką [do Podkowy Leśnej]. A ja – z cioci siostrą, z gosposią i z wujem – zostałam w tym domu. Tam nas zastało Powstanie. To było niedaleko placu Narutowicza, przy ulicy Słupeckiej 2A.
Z okien, zza zasłon – bo Niemcy strzelali do okien – mogłam widzieć cały plac Narutowicza. Nie było tego budynku, który jest teraz, dzielącego kościół od domów. Mogłam obserwować, co się dzieje – te pierwsze trupy, łącznie z trupami koni, potem w oczach to wszystko puchło. Nikt ich nie zbierał. Okna były ostrzeliwane. Artyleria – te tak zwane krowy czy szafy… Jednostki były umieszczone na wagonach i robiły straszną rujnację. W ten dom na szczęście nie trafili, ale domy obok paliły się. Zorganizowano natychmiast straż, która pilnowała z wiadrami [na strychach], że [jak będzie] jakiś pożar, to żeby ratować. Mieszkańcy głównie siedzieli w piwnicach, które, w miarę możliwości, przygotowano do życia.
Taką rzeczą charakterystyczną było to, że Powstańcy zrobili natychmiast przejścia między domami, żeby można było przejść na poziomie piwnic. Obok nas, na Słupeckiej 2, byli młodzi Powstańcy, którzy biegali ciągle. W naszym domu przygotowywano skromne posiłki, ugotowane z tego, co było. Najbardziej było jakichś warzyw, ziemniaków. Jakieś kasze, jakieś puszki, co tam było – to przygotowywano posiłki dla Powstańców. W miarę możliwości starałam się pomóc. Osoby mieszkające w piwnicy pomagały. Najtrudniej było zaopiekować się małymi dziećmi, które biegały, hałasowały. Zrobiono jakby bawialnię, i ja opiekowałam się dziećmi. Przynoszono z mieszkań książeczki, czytałam im. Wszyscy, którzy przeżyli, relacjonowali moim rodzicom – gdy byłam w obozie – opowiadali, jak to ja opiekowałam się tymi dziećmi.
Któregoś dnia – to było dla nas straszne przeżycie – [podczas] próby przechodzenia przez ulicę Grójecką, która była pod bardzo mocnym obstrzałem jednostki niemieckiej, mieszącej się w obecnym akademiku. Nie było szans przejścia. Często były nowe trupy. Bardzo odważni mężczyźni przy pomocy takich haków na kijach ściągali stamtąd tych rannych, myśląc, że jeszcze coś pomogą. Kiedyś zginęła matka, przy niej znalazło się maleńkie dziecko, które matka chciała [ochronić]. Może była u lekarza, może po zakupy, [gdy] wybuchło Powstanie, i nie zdążyła wrócić. Pamiętam, z jaką miłością małżeństwo, które nie miało dzieci, zajęło się tym dzieckiem. Natychmiast znalazły się dla niego odpowiednie rzeczy. Najgorsze było karmienie tych dzieci, dlatego że nie było mleka. A matka zginęła. Ktoś miał jakieś puszki… To było okropne patrzeć, jak te dzieci prawie że giną z dnia na dzień, bo nie miały jedzenia. Wreszcie… Trudno mi sobie przypomnieć szczegóły, jak ci mężczyźni wychodzili, jak przebiegali Powstańcy, jak chodzono na obserwowanie tego placu… Ja nie byłam w organizacji, to był nieznany dla mnie teren. Patrzyłam na wszystko ze zdziwieniem i z zaciekawieniem.
- Czy była taka sytuacja, że coś się mocno paliło? Czy pamięta pani moment gaszenia? Jak to było zorganizowane, kto za to odpowiadał?
[Paliły się] sąsiednie domy. Nasz dom szczęśliwie nie palił się. Nie pamiętam nazwisk – to było strasznie dawno temu – ale była zorganizowana obrona wewnętrzna domu, przeciwpożarowa. Była jakaś grupa, która była na strychu. Jakby się zaczęło palić – bo przeważnie zaczynało [się] wysoko – to, żeby móc ratować. Były tam pełne wiadra wody, dopóki była woda. Woda była jeszcze w kranach. To należało raczej do mężczyzn. Młodych mężczyzn nie było, bo oni walczyli. Pamiętam niepokój tych matek… Czasami któryś wpadał, i to właśnie im te matki chciały wszystko oddać, nakarmić czy [w czymś pomóc]. Ale nie było żadnej histerii, załamywania rąk. Później porównując reakcje różnych grup ludzi z Warszawy, zdałam sobie sprawę, że to były domy zamieszkane przez inteligentów, ludzi, którzy mieli większą świadomość tego, co się dzieje. Prawdopodobnie wielu z nich było w organizacji, byli bardziej nastawieni świadomie, patriotycznie. Była w nich świadomość, że dla jakiegoś ogólnego dobra traci się życie. Było duże przerażenie wielu kobiet, [były słabsze psychicznie] .
Któregoś dnia ten pan, który był jakby szefem obrony wewnętrznej domu, zawiadomił nas w schronie, że naokoło dzieje się źle, jest coraz więcej Niemców na ulicy, słychać krzyki, strzały, że nie wiadomo, co może być, i żebyśmy byli przygotowani na wyrzucenie z domu i nie wiadomo, co się z nami stanie. Żebyśmy mieli przy sobie najbardziej dla nas cenne rzeczy, pamiątki. To był 10 sierpnia, kiedy nasz dom zaatakowali. Ponieważ brama była zamknięta, Niemcy wysadzili ją przy pomocy granatów. Strzelali, potem usłyszeliśmy kroki, szli do schronu. Słyszeliśmy:
Raus! – trzeba było wychodzić z rękami podniesionymi do góry. Zobaczyłam, że klatką schodową pędzi jakiś mężczyzna, ktoś z naszych lokatorów i Niemcy zastrzelili go, nawet nie pytając, co on tam robił, na górze. A on może był z tej grupy, która pilnowała, żeby nie było pożaru. Ulica Słupecka była pełna wojska. Mieli mundury niemieckie, SS, na rękawach [napis] Vaterland Gruppe. [Sadząc po] twarzach i języku, którym mówili, to chyba były rosyjskie oddziały, które poddały się Niemcom. Mongolskie rysy – dużo żołnierzy, którzy prawdopodobnie pochodzili z Azji. Oni – w porównaniu do postępowania Niemców – byli dużo bardziej dzicy. Rzucali się, żeby zabrać biżuterię, zegarki. Było dla nas szokujące, że żołnierze mieli po kilka pierścionków na ręce, kilka zegarków – damskie, męskie, różne. I każdego rewidowali. Ja też miałam zegarek – wuj mi dał taki wartościowy, żeby wynieść. Trzymam ręce do góry, natychmiast rzuciło się dwóch naraz. Ich przełożony odrzucił ich, każdemu dał szturchańca, i sam zaczął zdejmować. Pomogłam mu, bo bałam się ich strasznie. To były okropne sceny. Na przykład taki obrazek: przed domem na Słupeckiej siedzi na bujanym fotelu żołnierz z karabinem, a z okien lecą meble – szafy, krzesła, kufry, rozbija się to wszystko na ulicy. Jak się rozbija jakiś kufer, to rzucają się zobaczyć, co w nim jest. Żołnierze w bramach gwałcili dziewczęta na widoku publicznym. Stało już kilku żołnierzy gotowych i te dziewczyny – nieprzytomne prawie… To były obrazki straszne. Widzieliśmy – [jak] oni byli niebezpieczni dla ludności. Wuj drżał o mnie, trzymałam się go kurczowo, Miałam to swoje piętnaście [lat] – w dokumentach były dwa lata ujęte, że niby trzynaście lat, ale dla nich byłam kobietą. Na szczęście nic mi się nie stało.
Popędzono nas w głąb Słupecką. Nie ostrzeliwano nas, tylko pędzono, chyba że ktoś próbował uciec – to wtedy padał strzał. Zapędzono nas na duży, ogrodzony teren na ulicy Grójeckiej, który nazywano Zieleniakiem. Prawdopodobnie były tam targi warzyw. Jak nas tam zapędzili, ten teren już był pełen, i tam też działy się rzeczy okropne. Wuj bał się o mnie, podłączyliśmy się do jakiejś wychodzącej z tego terenu grupy, którą pędzono w kierunku Dworca Zachodniego. Obrazki tego tłumu, ludzi z jakimiś węzełkami, tobołkami – bardzo to zapamiętałam, bo to było bardzo przykre, tragiczne. Jakiś starszy pan, siwiuteńki nie chciał iść, upadł. Żona go namawiała, żeby wstał, że jeszcze pójdą, że się uratują. Pamiętam, jak mówił, że się tu urodził, tu się urodziły jego dzieci, wnuki i on tu zostanie. I chciał, żeby ona poszła. Nie wiem, co się z nim stało – szliśmy dalej. W końcu dopędzono nas do Dworca Zachodniego i umieszczono nas w normalnych pociągach. Pociągi ruszyły, nie zatrzymywały się na żadnych stacjach, dowiozły nas do Pruszkowa.
Pruszków to były wielkie hale – wtedy sobie nie zdawałam sprawy, co to są za hale. A tam prawdopodobnie reperowano wagony czy lokomotywy. Były tam kanały z brudną wodą i takie jakby perony. Zapadała już noc, każdy, jak mógł, chciał się tam ułożyć. Byliśmy głodni, spragnieni, było zimno. Co znaczy młodość, zmęczenie – ja w tych warunkach, zwinąwszy się w kłębek, pomiędzy ludźmi, spałam. Jak się obudziłam wcześnie rano, chodziłam zobaczyć pomiędzy ludźmi. Myślałam, że może jakieś wyjście, bo już było to ogromne poczucie, świadomość, że to więzienie, że już nie jest się wolnym, nie decyduje się o sobie. Czeka się na to, co będzie dalej. Ukazały się jakieś [kobiety] w białych fartuchach, z kotłami. Niestety nie było tak, że ustawiła się kolejka, i był jakiś porządek. Przy kotłach była walka o trochę zupy. Tym bardziej że ludzie nie mieli naczyń. Oni niby przywieźli talerze w wielkich koszach, łyżki. Później były grupy z Czerwonego Krzyża, które wywoływały jakieś nazwiska. Usłyszałam, między innymi, nazwisko mojego wuja – to ciocia błagała o informację, czy jest tam wuj. Wywiózł ją obok, niedaleko, do Podkowy Leśnej, i tam się znalazła. Widziałam, że wyprowadzają jakichś ludzi, że przy niektórych wyjściach trwa handel, wykupienia, że wychodził ktoś. Niemcy nie przyjmowali pieniędzy banknotów, tylko biżuterię, złoto. Za to wypuszczali jakieś kobiety, dzieci. My nie mogliśmy wyjść. W pewnym momencie otwarto bramy i zaczęli nas wyrzucać z hali, i umieszczać w wagonach. To były wagony towarowe, z małymi okienkami, zabitymi częściowo deskami. Dopytywaliśmy się – ponieważ wuj znał język, wiele osób znało język niemiecki, ja też co nieco rozumiałam – gdzie nas wywożą. Niektórzy Niemcy tłumaczyli, że nas wywiozą kilka kilometrów od Warszawy, i już tam puszczą. W momencie gdy już zamykali wagon, wuj zapytał niemieckiego kolejarza: „Dokąd ten pociąg pójdzie?”, a on powiedział:
Nach Auschwitz. Wydawało nam się to nieprawdopodobne. Przecież w końcu nic takiego nie było. Tyle że byliśmy Polakami. Ale ani żeśmy Niemców nie mordowali – szczególnie ta ludność, która tam była – ani żeśmy nie walczyli, bo to przecież nie byli Powstańcy, tylko ludność cywilna. Ale byli wrogowie, którzy śmieli cieszyć się Powstaniem... Jedna rzecz, o której nie powiedziałam, a to było bardzo charakterystyczne – w czasie Powstania, kiedy było tyle nieszczęścia, tyle trupów, było jakieś poczucie [wolności]. Biegali chłopcy w [hełmach] z orzełkiem, często nieudolnie namalowanym, z biało-czerwoną opaską… Miało się poczucie wolności. A w wagonach, w których nas wieźli, miało się tylko świadomość swojego zniewolenia, zależności, było się już więźniami.
- Jak wyglądała ta droga do Oświęcimia?
W Niemczech były momenty, że dawano nam coś do picia. W jakiś momencie rozdano nawet trochę chleba. Potem już, na terenie Rzeszy – jechaliśmy przez pola… Aha, powinnam wspomnieć, bo jest pamiątka tego... Ten pociąg przejeżdżał przez Częstochowę – miasto, w którym byli moi rodzice, dziadkowie. Dla mnie to było straszne. Przejeżdżamy, widziałam dużo ludzi, ich rozpacz… Patrzyłam przez to okienko, panowie już zdążyli rozwalić te deski, którymi było zatkane, i nocą iluś mężczyzn uciekło przez okienko. Nawet mnie namawiano, ale się bałam, że nie jestem tak sprawna, i że jak upadnę, to pójdę pod koła i koniec. Prawdopodobnie kolejarze świadomie zmniejszali prędkość pociągu, jak wjeżdżali w las. Pociąg był pilnowany, pomiędzy wagonami byli strażnicy na takich nieco wyższych wagonach, słychać było strzały, może i na dachu byli jacyś żołnierze. Pociąg szedł wtedy dość spokojnie, i ja się przyglądałam, jak uciekali ci młodzi ludzie; głównie młodzi, sprawni. Podnoszono go pod okienko, wydobywał się tyłem, złapawszy się dachu wagonu, i jak już cały wyszedł – odpychał się maksymalnie nogami od wagonu i puszczał; wtedy koziołkował w jakiś rów, na ogół przy torach są rowy. Widzieliśmy, że czasem ktoś wstaje i już chowa się za krzaki. To były przeżycia, zdawaliśmy sobie sprawę… Niemcy nam grozili, że jak ktoś będzie z warszawską kenkartą, to go rozwalą i tyle, bo to znaczy, że uciekł. W Częstochowie pociąg dosyć długo stał, mój wuj nawet zwracał się do wyższych rangą kolejarzy, do Niemców z innych ugrupowań, żeby mnie wypuścili, że ja tu mieszkałam i znalazłam się w Warszawie tylko u lekarza. Tu są moi rodzice i jestem tu zameldowana. Oczywiście nie chcieli słyszeć i nie otwarli wagonu. Jedyne, co zrobiłam, to dostałam z notesu wuja jedną kartkę i napisałam ołówkiem chemicznym do moich rodziców: jak wyglądało Powstanie, że Warszawa płonie w dymach, ogniu, że wiozą nas do Oświęcimia, i na końcu napisałam: „Nie martwcie się”. Podpisałam: „Basia”. Byłam wzruszona, jak wróciłam, bo rodzice mieli tę kartkę.
Wieczorem pociąg dotarł do Oświęcimia. Po drodze kilka kobiet wysiadło w Dąbrowie Górniczej czy gdzieś. Niemcy otwarli wagony, żebyśmy się nie podusili chyba, może już byli pewni, że już nikt nie [ucieknie], że wszyscy się będą bali. Nie wiem, może stamtąd pochodzili, może mieli rodziny. Jakoś wychodzili, a Niemcy udawali, że tego nie widzą. To były kobiety.
- Ile czasu jechał ten pociąg od momentu, kiedy wyruszył z Pruszkowa?
[Wyjechał] przed południem, a przyjechał na noc. Zatrzymywał się po drodze. To była już noc, kiedy żeśmy przybyli do Oświęcimia. Zaczęto nas wyrzucać z wagonów, było pełno Niemców z psami. Były jakieś bramy, przejścia, było widać dziesiątki kilometrów oświetlonych drutów. Pędzono nas pomiędzy tymi obozami. Kobiety poszły na lewo, mężczyźni na prawo czy może na odwrót. Wtedy po raz ostatni zobaczyłam mojego wuja. Ja byłam z siostrą cioci i z gosposią. Później nas trzymano na tak zwanej formie – tak po obozowemu nazywano bramy. Tam staliśmy chyba pół nocy, czekając. Wreszcie ktoś przyszedł i zaczęli nas przepędzać do ogromnej hali – mieliśmy jeszcze własne ubrania – przyniesiono trochę picia. Potem były jakieś mycia, była tam tak zwana sauna – były prysznice, woda. Kazano nam się rozebrać, i golono; strzyżono i golono kobiety. Jeżeli któraś miała piękne włosy i prosiła, [żeby jej nie obcinać] wtedy na pewno zgolono jej włosy do zera. Jeżeli się podchodziło w pokorze, obcinali na krótko. Miałam długie warkocze i pamiętam ten moment, kiedy moje warkocze spadały z ramion. Góry włosów wokoło. Później przepędzono nas – to było w Birkenau – do hal, gdzie było pełno ubrań, szmat; takie góry, i na tych szmatach można się było jakoś umieścić. Ludzie, niestety, różnie się zachowywali. Chciałam być bardziej oddzielnie i – mimo że to było bardzo niewygodne – umieściłam się na stole ze szczebelków, na którym mogłam się wyprostować, położyć.
Następnego dnia nas numerowali. Ponieważ widziałam u starszych więźniarek w pasiakach, że mają numery na rękach, myślałam, że my też dostaniemy… Bałam się tego, że to będzie bolało. Wtedy człowiek był tchórzem, każdy boi się bólu. Nasz transport nie był znakowany, dostaliśmy numery [wydrukowane na kawałku] kawałku płótna. Potem rozdawano nici i igły i trzeba było przyszyć [je] do pasiaka. Dostawało się [także] tak zwany winkiel. Numer był dla więźnia czymś ogromnie ważnym, bo przestało się być osobą prywatną o nazwisku, imieniu – było się numerem. Ten numer – i to jeszcze po niemiecku – każdy więzień musiał pamiętać. Mój numer był 85 388. Winkiel dostałam czerwony, wszystkie dostałyśmy czerwone. Winkiel to był taki czerwony trójkąt z literą P. Ten kolor mówił, że to jest więzień polityczny, czyli
Politische, Polin.
Ponieważ już słyszałam wcześniej o Oświęcimiu, wiedziałam, co to jest Oświęcim… Nie wszystko, ale wiele. Wiedziałam, że wielu Polaków tam ginęło. Przychodziły stamtąd zawiadomienia, że umarli. Wiedziałam od tych nielicznych, którzy wracali w czasie wojny, że są winkle, że są w różnych kolorach i co one oznaczają. To nie było mi obce. Tam było wiele mało świadomych ludzi i: „Za co
politische? Jaka ja polityczna? Co ja zrobiłam?” – i tak dalej. Ja, taka smarkula, umiałam być nawet niegrzeczna, bo pytam się: „Może pani chce inny winkiel?” – „A jaki jest inny?” – „No, na przykład zielony” – „A co znaczy zielony?” – „Kryminalny” – „No nie! Ja nie jestem złodziejką!” – „To może pani chce czarny?” – „A co – czarny?” – „Prostytutki!”. To też: „Nie!”. Fioletowy mieli wyznawcy Jehowy, którzy odmówili walki i nawet pracy w przemyśle zbrojeniowym. Oni się godzili na to, że byli w obozie. Mogli się tylko zgodzić na to, by pracować w zbrojeniówce, [ale] woleli siedzieć, a nie zdradzić swoich przekonań. Patrzyłam na nich z szacunkiem. Te panie, które nie były świadome, co znaczy który kolor winkla, z dumą w końcu – po dłuższej rozmowie – nosiły te czerwone winkle.
Ponieważ znałam trochę język niemiecki – jak wspominałam – pomagałam tym „szreiberkom”, które nas zapisywały. Trzeba było podać imię, nazwisko, datę urodzenia, miejsce zamieszkania – i dostawało się ten numer. Wielu ludzi nie mogło zrozumieć pytań, więc stałam obok jakiś czas i pomagałam tłumaczyć. Potem nas wreszcie przeprowadzono do bloków. Oświęcim Lager A miał bloki murowane, w rzędach. Czasami, jak oglądam zdjęcia z terenu Auschwitz, to widzę te bloki. To wygląda zupełnie inaczej niż wtedy. Bloków jest dużo mniej, krematoria to są jakieś ruiny, resztki kominów tylko – a wtedy były całe. Poza tym druty nie świecą – a wtedy wszystkie druty były oświetlone. Oświęcim był bardzo dużym terenem, dużo gliniastej ziemi. Jak był deszcz, to było bardzo trudno, bo nogi dosłownie grzęzły. I te druty – to było coś strasznego. Od czasu do czasu była strażnica, gdzie stał żołnierz czy dwóch żołnierzy z bronią. Oni strzelali do osób zbliżających się do drutów. Ci, którzy nie wytrzymywali, szli… mówiło się: „Idzie na druty”, „Poszedł, poszła na druty”. Dotknięcie drutów – one były naładowane prądem – to się ginęło na miejscu. Ale wtedy było zwarcie i Niemcy nie chcieli, musieliby to reperować, widocznie jakieś bezpieczniki wystrzeliwały. Na ogół żołnierze strzelali do tych zbliżających się do drutów, żeby nie było kłopotu. Potem po taką ofiarę blokowa musiała iść…
Kilka razy dziennie nas liczono. Blokowa była szefową bloku – też więźniarka, kilka sztubowych, one [pełniły określone funkcje]. Pamiętam, jak przynoszono taką osobę z [„ drutów” do] bloku, i musiano ją położyć przed blokiem, do apelu, żeby ją „odebrano” – ta esesmanka liczyła i podpisywała, że wszystko jest w porządku. Musiała mieć widoczny numer, żeby było wiadomo, kto to jest, który to numer zginął. Takie rzeczy się działy. Ale większość ludzi – i ja do nich należałam – miała ogromną wiarę w to, że przeżyje. Dlatego być może jedzenie, które dostawaliśmy… Szczególnie te zupy – nie do jedzenia, trzeba się było zmuszać, żeby to połknąć, nie odrzucić. Ale się jadło, bo wiedziało się, że jak nie będzie się jeść, to nie ma się szans przeżycia. A ja ufałam, że wrócę.
Najpierw byliśmy na tak zwanej kwarantannie, nie chodziliśmy poza apelem, nie było nas na Arbeitsformirungu, i nie przydzielano nas do pracy. Od czasu do czasu Niemcy nas wypędzali, zabierali w jedno miejsce, kazali brać kamienie, biegiem lecieć z tymi kamieniami kawałek drogi i tam położyć. Jacyś inni przybiegali z powrotem. Po prostu – żeby ludzi sponiewierać, zmęczyć. Oczywiście kopali, bili kolbami, ludzie się przewracali z tymi kamieniami. Byliśmy często głodni. Dostawało się [mało]. Był taki czarny chleb z formy, nieduże chlebki. Więźniarka dostawała na dzień ćwiartkę takiego chleba i trzeba było go naprawdę rozsądnie jeść, żeby wystarczało. Rano dostawało się zbożową kawę, bez cukru i mleka, ale często była gorąca i to miało duże znaczenie; i ten chleb. Czasami do chleba coś było, czasami nawet sztuczny miód, łyżka sztucznego miodu czy łyżka marmolady. Natomiast wieczorem bardzo często – albo druga zupa, każda więźniarka miała łyżkę i półlitrowy kubek, który należał do wyposażenia, trzeba go było strzec. Do tego kubka dostawaliśmy zupę czy jakieś picie.
Bardzo upokarzająca była też sprawa chodzenia do ubikacji. Nie było ubikacji w bloku, tylko były budynki, gdzie była płyta betonowa z wieloma otworami. Do tej „sauny” pod strażą się maszerowało, czyli był wielki problem. Były jeszcze takie, tak zwane kible, gdzie w nocy można było korzystać. Wiele więźniarek miało biegunkę przez to jedzenie, przez głód – tak że to wszystko było strasznie upokarzające. Nie było papieru. Całe szczęście, że kobiety nie miały menstruacji. Później się dowiedziałam, że podawano nam w jedzeniu środek, który uniemożliwiał normalną menstruację. To było wielkim szczęściem, bo więźniarki nie miały nawet majtek, miały tylko pasiak. Biedne były te, które miały zupełnie ogolone głowy, bo to był sierpień, słoneczny wrzesień, i one na tym dworze, często całe godziny na słońcu, bez żadnego cienia. Miały rany na głowie. Nie wolno było mieć żadnej chusteczki. Ja w Oświęcimiu, przy końcu pobytu kupiłam sobie buty, bo moje zupełnie się rozwaliły – miałam takie lekkie butki, zapięte na guziczek. Kupiłam sobie buty na drewnianej podeszwie, sznurowane. Bo był rynek w obozie. Były komanda – takie grupy do pracy – które pracowały przy rozładowywaniu i porządkowaniu rzeczy po Żydach, których zabijano. Można było, jak Niemcy nie widzieli, wymienić się pomiędzy obozami coś kupić. Ja kupiłam sobie właśnie takie buty i tuż przed wyjazdem kupiłam sobie ciepłe reformy, które mnie potem ratowały po znalezieniu się w Ravensbrück, już na okres zimna – jesieni, grudnia. Monetą wymienną był –chleb albo jak ktoś coś miał do jedzenia z paczki. Nie było przecież żadnych innych pieniędzy. Muszę jeszcze wspomnieć,
à propos pieniędzy, że miałam przy sobie – i nie zabrali mi w czasie Powstania – ileś tam złotych dolarów czy rubli. Wuj podzielił, żeby mieć na wszelki wypadek, jakby się gdzieś uciekło, żeby się wykupić. Inne starsze więźniarki kazały mi je wrzucić do kibla, czyli do tego pojemnika z kałem, żeby nie oddać tych pieniędzy [Niemcom]. Może po latach ktoś znajdzie w ziemi czy gdzieś – nie wiem, co robili z odchodami.
Wielkim przeżyciem dla nas w obozie – to był sierpień, wrzesień – były krematoria. Płonęły całą noc. Było widać łuny z krematoriów. Ten straszny zapach, zapach palonych ciał. Do dnia dzisiejszego, po wielu latach, pozostaje coś… Pracowałam po wojnie w miejscu, gdzie były palone tuszki zwierząt, i jeżeli zapach tego palonego białka [dochodził do mnie], potrafiłam zemdleć. Nieświadomie, nie wiadomo dlaczego, tak były silne te wrażenia. Pamiętam też, że straciłam przytomność, kiedy koledzy – młodzi chłopcy, którzy nie przeżyli obozu… Jeden drugiego złapał laską i ja straciłam przytomność. Bo natychmiast… Wydawałoby się, że już zapomniałam, ale pamiętałam – jak
Oberlaufsierin, czyli jedna z najwyższych esesmanek na tej bramie, swoją laską –była ułomna – wyciągała za szyje te, które były bardzo ładne, nie wiem, może do domu publicznego… To zostawało… Mimo ogromnych wysiłków… Skończyłam w Oświęcimiu szesnaście [lat], 26 września, czyli byłam bardzo młoda, i życie było przede mną, gdy wróciłam. To było samoobroną, żeby móc zapomnieć. Mój ojciec bardzo dbał, żebym wróciła do normy, skierował mnie również do kontaktu z psychologiem czy psychiatrą, trudno mi dziś powiedzieć.
Mogę opowiedzieć, jak wyglądało to wracanie do normy, do normalnego życia. Zmieniał się jakby stosunek do wspomnień. To, że byłam młoda, że miałam te piętnaście czy szesnaście lat, to wszystko jeszcze było przede mną, chciałam ufać, że normalne życie jest przede mną. Dlatego oddalałam, jak mogłam, wspomnienia. Wśród wielu środowisk, w których się obracałam, nawet nie wiedziano, że byłam w obozie. Jak również teraz, kiedy to wspominam… Pewnie, że niektóre wspomnienia mnie poruszają, przeżywam je na nowo, ale na ogół to tak, jakby to były nie moje wspomnienia, nie mnie osobiście dotyczyły, tylko tak jakby przeczytane, jakby odebrane z cudzych wspomnień. Na szczęście pamięć się w pewnym momencie zaciera. Nie wszystko się gubi, ale wiele się stara [zapomnieć], we własnej obronie.
No, ale wracam do obozu... Do tych krematoriów… Często było nawet słychać krzyki i ten dym, to wszystko takie ogniste, i ten zapach… Wtedy podobno palono Żydówki z Węgier czy Rumunii i naszą Łódź. Jak później chciałam to porównać z historią, to jednak była prawda, że to byli nasi łódzcy Żydzi. Obóz był miejscem, gdzie były Żydówki, niektóre miały nawet jakieś funkcje, bo Niemcy przecież nie wszystkich [zabijali]. (Te, które szły do krematoriów, nawet nie miały numerów.) Były, i ja nawet nawiązałam dużo później przyjaźnie z tymi Żydówkami. Chyba tam zrozumiałam, jaka to była dla nich straszna tragedia, bo tylko za to, że byli Żydami… U nas na ogół jeszcze wiązano to z [karaniem]. Było w planie zniszczenie narodu, ale nie było to tak, jak w stosunku do Żydów. Patrzyłam z ogromnym przerażeniem na to, co się tam działo, i ta świadomość mi została do dziś, takiej strasznej krzywdy. Kiedy zbliżał się front radziecki, zbliżały się wojska, był już pewien niepokój w obozie wśród Niemców. Wtedy podjęto decyzję, żeby część więźniów wywieźć w głąb Niemiec. Znalazłam się w pierwszym transporcie, który wywieziono z Oświęcimia specjalnymi wagonami. Nie było miejsca, żebyśmy wszystkie naraz mogły położyć [się] na podłodze, trzeba było albo kucać, albo jedne osoby trochę bardziej się wyprostowały, drugie mniej, musiały prawie stać. Mnie udało się – byłam dzieckiem, dość wygimnastykowanym – wejść na półkę, i dzięki temu mogłam patrzeć przez wysoko umieszczone okna. Wieźli nas przez Berlin, nie wiedziałam gdzie. Więźniarki miały na transport tylko pasiak, nic nie wolno było zabrać, mieć bieliznę. Pasiak i jeszcze taką czerwoną „streifę”, czerwony pas namalowany na plecach. Chodziło o możliwość ucieczki, żeby jak pociąg byłby zbombardowany i ludzie oswobodzeni, żeby natychmiast zwrócić uwagę, jak ktoś był w pasiaku albo nagi. Dzisiaj myślę, że może część [ludności patrzyło na więźniów inaczej]. Już się zbliżał koniec wojny, oni już obrywali, w Berlinie – przez który pociąg przejeżdżał – widać było ogromne zniszczenia. Z tym że cegły były poukładane z niemiecką skrupulatnością. Pociąg musiał przejeżdżać przez ileś dworców w Berlinie, jechaliśmy na północ. Przywieziono nas do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück, na północ od Berlina. Tam rozładowano i trzymali nas przez kilka dni [na dworze].
Komendant obozu nie chciał przyjąć tyle więźniarek. Trzymano nas na zewnątrz, na drodze obozowej, pomiędzy piwnicami – potem się okazało, że była tam, między innymi, trupiarnia – a normalnymi budynkami. Bloki w Ravensbrück były inne – drewniane, zielone, z białymi oknami. Taka typowa niemiecka skrupulatność – równe ulice, wszędzie wymiecione, czysto. Chyba tylko rewir, czyli szpital, gdzie były „króliczki”… Tam były budynki częściowo murowane. Blisko bramy obozu, budynki administracyjne i wielka kuchnia – też były murowane. Obóz w Ravensbrück był zupełnie inny. W Oświęcimiu można było w pogodne dni zobaczyć z daleka nawet jakieś zboże, domy. Natomiast Ravensbrück było otoczone murami, takimi jakby skośnie pochylonymi w stronę obozu, na wierzchu też były druty, ale nie było takich drutów, jak w Oświęcimiu, to było na innym terenie. Czasami, jak mnie zabrano, żeby coś tam pomagać, przynieść do jedzenia z tych budynków kuchni, z magazynu – blisko bramy, i brama obozu była otwarta, stali żołnierze, straż – to wtedy zobaczyłam jakieś drzewo, coś zielonego. Tam był normalny świat. Czasami tylko ptaszki na niebie… Nie było ani trawy, ani drzewa.
Trzymali nas [na dworze]. To było okropne… Nie można było się położyć, bo padał deszcz, myśmy się zbijały w takie kupki, żeby jedna mogła grzać drugą, wsadzając te najsłabsze w środek. Była już inna dojrzałość, większa solidarność. To już nie był początek obozu, różnych awantur, przepychanie się, walka o wodę czy zupę. Było już więcej jedności.
Opowiem panom… Dla mnie to było wielkie przeżycie… Ta osoba już w tej chwili nie żyje – pani doktor Franciszka Hruba, Czeszka, której to właśnie dotyczyło. Więźniarki przywiozły nam ogromne kotły z gorącą kawą. Potem zobaczyłam na winklu, że one są Czeszkami. Przeszwarcowałam – mówiąc językiem obozowym – medalik i te zakupione reformy. Bałam się, że przed wsadzeniem [na bloki] będzie rewizja. I była, nawet ginekologiczna, czy ktoś jakiejś biżuterii nie ma, czy pieniędzy. Bałam się, że stracę… W Oświęcimiu było ogromnym wyrzeczeniem zaoszczędzić chleb – ten bochenek, czy pół bochenka – żeby coś kupić. To bardzo było cenne, życie było zależne od takich rzeczy. Chciałam, żeby ona to zabrała. Pamiętam taką młodą Czeszkę, powiedziałam jej, że mam reformy. Ukryłam się wcześniej pomiędzy innymi osobami, żeby je zdjąć, żeby mnie żaden Niemiec nie zobaczył, i zdjęłam medalik z szyi, i oddałam tej Czeszce na przechowanie. Mówię: „Potem, jak już nas zakwaterują na bloki, to mi oddasz”. Ona mówi: „Tak, ale nie ty mnie będziesz szukała, tylko ja ciebie. Ty byś tu zginęła, nie mówiąc już o tym, że błąkając się po obozie, zostałabyś zastrzelona”. Oddałam jej to. Ona potem przyszła do mnie na blok, już długo był w obozie i widział, co się dzieje. Po kąpaniu i dezynfekcji tych naszych pasiaków, [otrzymaniu numeru – 740189], dostałam się – jeśli się nie mylę – na blok dwudziesty dziewiąty. To były dwie ogromne sale, rozdzielone w środku ubikacjami. Zupełnie inne bloki, niż oświęcimskie.
Po wielu latach, już jako osoba dorosła, chyba nawet zbliżająca się do emerytury… Do naszego Instytutu przyjeżdżali czescy [naukowcy], byłam zaprzyjaźniona z panią, która mieszkała w Pradze. Kocham Pragę, i oni mnie zapraszali na parę dni. Byłam wtedy w Pradze, poszłyśmy na Małą Stranę, przy moście Karola, siedziałyśmy sobie na skwerku i rozmawiałyśmy na różne tematy, dyskutowałyśmy. Mała dziewczynka bawiła się w kałuży patyczkiem, i mówię: „Wiesz, przypomniała mi się z Ravensbrück taka mała Żydóweczka. Siedziała przed naszym blokiem, grzebała w kałuży”. A ona mówi: „Jak to? To ty byłaś w Ravensbrück?”. Przecież ja nie opowiadałam wszystkim, że byłam w obozie. Ja mówię: „Tak”. I okazało się, w dalszej rozmowie, że tą osobą, której ja wtedy oddałam swoje skarby, to była moja przyjaciółka Franciszka Hruba. Byłyśmy [bardzo] wzruszone… U nas, w Instytucie, wiele osób wiedziało, że Franciszka była w Ravensbrück, ale do mnie to jakoś nie dotarło. Padłyśmy sobie w ramiona i płakałyśmy jak małe dziewczynki.
W Ravensbrück były już nie tylko apele, ale i
Arbeitsformierungi. Był taki straszny apel, który trwał chyba dwadzieścia cztery godziny, ludzie mdleli w czasie tego apelu, Niemcy biegali. Okazało się, że zginęła jedna z ravensbruckich „króliczek”. Niemcy chcieli jeszcze [poddaje dalszym operacją], mimo, że one podpisywały wyrok śmierci, to znaczy taką zgodę na operację doświadczalną, za wyrok śmierci... Te wszystkie „króliczki”-Polki, które tam były. To było straszne, co te dziewczyny przeżywały, często bardzo młode. Ale to była jedna operacja, a Niemcy chcieli po jakimś czasie [operować ponownie]. Ja nie pamiętam detali, ale z tego, co pamiętam ukryto taką „króliczkę” w obozie. Pomyśleć, że ukryto w obozie, tak samo jak to, że w obozie był handel… To było [podobno] dzięki więźniarkom Ukrainkom, które były strasznie mocne psychicznie. One pomogły w ukryciu tej dziewczyny. Niemcy robili ileś tych apeli, i ciągle im się wszystko zgadzało, ale jej nie było. Oni biegali, szaleli – w którym bloku? Niby bloki się zgadzały, przecież każdego nie mogli [sprawdzić]. Było wielu więźniów, dziesiątki. Nie można było zbadać każdemu numer. Wiem, że ją zachowano przed tą drugą operacją.
Wiele rzeczy było zorganizowanych, na przykład to, że wychodziły pisane wiadomości z obozu. Potem się dowiedziałam, że po jakimś czasie, po wielu miesiącach, dostawaliśmy możność pisania karty do kogoś z rodziny – ale trzeba było napisać po niemiecku. Pisał moczem inne wiadomości, pomiędzy linijkami, potem trzymano kartkę nad żarówką, wypalał się brązowy tekst, i w ten sposób odczytywano inne wiadomości [z obozu]. W ten sposób wychodziły na zewnątrz, między innymi, nazwiska „króliczek”, i drogą kościoła, prawdopodobnie, dochodziły z Polski do Watykanu. Dla Niemców to było szalenie ważne, oni z wściekłością szukali, jakim cudem to się dzieje, bo do tych operowanych „króliczek” przychodziły paczki z Watykanu. Tak mnie opowiedziano. Mam nadzieję, że ja czegoś nie przekręcam, bo upłynęło sześćdziesiąt pięć lat. Dla mnie to były wielkie przeżycia, jak się o tym dowiadywałam. I ogromny szacunek dla tych, którzy w takich warunkach potrafili działać, potrafili walczyć o historię, o prawdę, żeby ta prawda nie zginęła.
Miałam wielkie szczęście, ponieważ mój ojciec, namówiony przez moją byłą nauczycielkę łaciny i niemieckiego, która była Austriaczką, Postulka się nazywała, prawdopodobnie czeskiego pochodzenia, jej ojciec był wysokim urzędnikiem cesarza, a ona była w jakimś klasztornym internacie, gdzie się uczyła. Jak skończyła się I wojna światowa, nie chciała [wyjechać do Wiednia. Jej rodzice] wyjechali do Austrii, starsi synowie już tam studiowali, ona była najmłodsza i została w Polsce. Przed wojną miała podwójne obywatelstwo, a w czasie wojny miała obywatelstwo niemieckie. Ona namówiła mojego ojca… Mama była zupełnie załamana, chciała pójść do gestapo, żeby ją też zabrano do Oświęcimia czy do Ravensbrück, żeby być razem ze mną. Oczywiście nie było o tym mowy. Ojciec tłumaczył, że to nie dojdzie do skutku, że może mnie nie odnaleźć i tak dalej. W Częstochowie ojciec nie mógł pójść do częstochowskiego gestapo, [ukrywał się przed nimi]. Nie poszedł do częstochowskiego [gestapo], ale przyjechało radomskie, podobno jedno z najgorszych w Generalnej Guberni. Ale czy chcieli pieniądze, czy może ktoś chciał zrobić dobry uczynek… Choć nie wiem, czy tacy ludzie mogli mieć w ogóle takie [myśli]. W każdym razie ona poszła z ojcem – ojciec też mówił po niemiecku – i ci Niemcy zgodzili się wziąć podanie ojca o zwolnienie mnie z obozu. Byłam zameldowana w Częstochowie, częstochowscy lekarze narażając się, cudem dali zdjęcia kręgosłupa – że ja mam taki skrzywiony kręgosłup, i że właśnie byłam u ortopedy [w Warszawie], nawet podali nazwisko [lekarza], ogromnie pomogli rodzicom. Ojciec musiał [przygotować] wiele dokumentów, łącznie z zaświadczeniem z Ratusza, że jest mnie w stanie utrzymać, i ma gdzie przechować. Żebym nie straciła tej opieki, którą może mi dać obóz. Niemcy na początku nie chcieli tego [podania] przyjąć, powiedzieli, że spróbują się porozumieć z obozem. Nawet na początku, jak ten gestapowiec dostał odpowiedni prezent, powiedział ojcu, że może będzie mógł ze mną porozmawiać przez telefon. Oczywiście nie pozwolili. Byłam wzywana na, tak zwany,
Politischab teilung, gdzie mnie dopytywano, kim jest mój ojciec. Mój ojciec pracował wtedy na kolei przy budowie jakiejś dodatkowej bocznicy dla wojska. W końcu przyjęli te podania i obóz odpowiedział – mam listy, korespondencję ojca z komendantem obozu – że oni skierują to do takiego specjalnego biura w Berlinie, na Alexanderplatz. To była główna kwatera obozów koncentracyjnych żeńskich. I – wyobraźcie sobie – że mnie zwolniono. W grudniu.
Moje sztubowe czy blokowa, z którą w międzyczasie zdążyłam się zaprzyjaźnić i wiele osób mi okazywało [sympatię], ponieważ byłam dzieckiem; szesnastoletnim, ale dzieckiem, chudzina, drobna. Wiele osób się mną opiekowało, już w Oświęcimiu nie poszłam do fabryki amunicji, jak ciocia i gosposia, które tam zginęły. Natomiast ja zostałam. Myślę, że one bardzo się bały, że ja wcale nie idę do domu, tylko mnie rozwalą. Wszystkie więźniarki Amerykanki, Angielki – wszystkie rozstrzelano. Myśmy myślały, że one idą na wolność, a potem doszły wieści, że zostały rozstrzelane. Moja obozowa „ciocia”, bardzo rozsądna, żona prezydenta Kalisza, powiedziała mi: „Basiu, my się tu o ciebie boimy. Bądź przygotowana…”. Myśmy w ogóle w obozie dużo się modliły, modliłyśmy się na głos, ja nauczyłam się na pamięć litanii loretańskiej i innych. Już siedząc w łóżkach – trzy osoby na jedną koję, a koja trzy piętra, czyli dziewięć osób…
W każdym bądź razie to było prawdziwe zwolnienie. Jeszcze w politzscheabfteilung – [fonetycznie] oglądali mnie lekarze. Zwalniane Niemki płakały, bo lekarz kazał im się odżywić, żeby w takim stanie nie wyszły z obozu. A mnie jakoś zezwolono. Dostałam ten Entlassungschein, czyli zwolnienie i wielkim samochodem, Esesmanki zabrały mnie na stację Fürstenberg. To była najbliższa stacja, i tam mi kupiono bilet. Co prawda, szybko sobie to przemyślałam i wracałam inną trasą. Lepiej znałam geografię od tych Niemek, bo one mi [wybrały trasę] przez Berlin – Poznań na Południe. A ja wybrałam sobie drogę wprost do Częstochowy – przez Berlin, Frankfurt nad Odrą, Gliwice, Katowice, Poraj i Częstochowa. Z przesiadkami. Sama. Nie znając dobrze niemieckiego.
To była bardzo trudna podróż. Jestem osobą wierzącą i mam taką świadomość, że Bóg cały czas był ze mną. Po prostu nie byłam sama, [spotkałam życzliwych ludzi]. Ci Niemcy byli jacyś życzliwi, odpowiadali mi na pytania, jak we Frankfurcie czekałam na inny pociąg. Na dodatek w Berlinie były zbombardowane linie kolejowe. Nie mogłam jechać tak, jak oni mi kazali, bo nie było przejazdu między niektórymi stacjami. Musiałam wyjść z tego pociągu – na Zoologischer Garten Banhoff czy jakiś inny – i kolejarze wytłumaczyli mi, że muszę dojechać tramwajem na Schlesischer Bahnhof – to był najbardziej wysunięty na południe, który miał powiązanie ze Śląskiem. Pamiętam taki moment, jak potrzebowałam iść do ubikacji, ale nie miałam żadnych pieniędzy. Poszłam do tej ubikacjowej damy i mówię, że: „Nie mam pieniędzy, ale czy mogłabym pójść?”. – „A skąd ty się tu wzięłaś?”. Tłumaczę, że zostałam zwolniona z Ravensbrück i jadę do Częstochowy, do rodziców. Ona nie tylko, że mnie wpuściła, dała mi potem garść monet. Miała taki gorący termos z kawą zbożową i [dała mi] tej kawy… Jeszcze się podzieliłam z nią chlebem, który dostałam na drogę. Ucałowała mnie, wyprowadziła na przystanek i dała mi – mam go do dzisiejszego dnia – resztę takiego biletu na wiele przejazdów, żebym miała do zapłacenia w tramwaju.
Przejechałam nocą… To było straszne, bo tramwaje i ulice były zaciemnione, dworca prawie znaleźć nie można było, bo też nieoświetlony. W nocy były przecież bombardowania, myśmy słyszeli w Ravensbrück, jak leciały całe grupy samolotów, ryk niesamowity nad Ravensbrück. I te nasze życzenia, żeby ich jak najwięcej bomb trafiło. Mówiło się: „To za Warszawę”. Niemcy chowali się, obóz był wygaszony, a myśmy były szczęśliwe, że słychać samoloty. Artyleria strzelała do tych samolotów, ale bombowce szły pod ogromną obstawą myśliwców. To był [wielki] huk… Berlin był [bombardowany] niesamowicie. Jak przejeżdżałam tramwajem, to zobaczyłam… Tego dnia na szczęście nie było bombardowania, tak że nie zginęłam w czasie bombardowania w Berlinie. Jezdnie były sprzątnięte, cegły ustawione, nie – jakieś ruiny, tory natychmiast zreperowane, żeby miasto jakoś żyło. Ale to już było inne miasto, inny stosunek nawzajem ludzi do siebie, już było widać ogromne przerażenie. Oni mieli świadomość klęski.
Wsiadłam w ten pociąg, przesiadałam się, i jeszcze [problem] z przejściem na granicy, bo granica, między Generalną Gubernią a Rzeszą, była w Poraju. Nie chcieli mnie przepuścić, bo nie mam przepustki przez granicę. Tą swoją nieudolną niemczyzną bez przerwy się upominałam… Mówiłam do tych żandarmów, że: „Jak ktoś ma Entlassungschein podpisane przez gestapo i ma Fahrkarte do Częstochowy, to chyba ma prawo przejechać przez tą granicę?!”. No i wreszcie… Myślałam, że pobiję tego [kolejarza]. Ja się tu męczę, a ta cholera, (to musiał być Ślązak), mówi do mnie na końcu: „Wal do pociągu, bo ci odejdzie”. Ja już tylko spojrzałam na niego, i biegiem. To był taki zwykły pociąg, wzdłuż wagonów były takie deski, taki stopień, i każdy przedział oddzielnie. Ludzie mi otwarli i mnie wciągnęli. I już wjeżdżałam do Generalnej Guberni. To był wieczór, jak zajechałam [do Częstochowy].
Najpierw poszłam do dziadków, bo mieszkali bliżej. Otworzył mi mój kuzyn, który też był w Powstaniu, ale uciekł w Pruszkowie. Ja się do niego nawet nie odezwałam, tylko znałam przecież dobrze mieszkanie dziadków – do jadalni. Zobaczyłam babcię, która pod piecem, z różańcem, odmawiała, myślę, modlitwę, żeby Basia wróciła. I starego dziadka przy stole, który stawiał pasjansa: „Dostała Basia paczkę, czy nie dostała?”. Powiedziałam: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. A tu krzyk babci: „Basia!”. Potem mnie przyprowadzono do rodziców, do mamy, która łkała. Ja mówiłam: „Mamo, nie płacz, bo przecież ja jestem”. Mama płakała ze szczęścia. Dano mi kotleta mielonego i byłam po tym ciężko chora, ponieważ straciłam enzymy, żeby móc strawić takie coś. Trzymano mnie na diecie. Mimo że podpisałam, że ja niczego nie powiem, co było związane z moim pobytem w obozie, to oczywiście, już pierwszego wieczoru mówiłam. A potem do lekarza. Nasz rodzinny lekarz – który nas leczył zawsze, jak przyjeżdżaliśmy do dziadków, robił kontrolne badania – płakał. Jeszcze w nocy wstawałam wiele dni na apel. Jeszcze wystawiałam nogę [na zewnątrz], bo ktoś spał między mną a wyjściem, bo nigdy nie było łóżko tylko dla jednej osoby, nigdy tak nie miałam w obozie. Długo to trwało… Dzięki wielkiej miłości moich rodziców, opiece wielu lekarzy – wyszłam. Potem skończyłam gimnazjum, dogoniłam moje koleżanki, w roku 1947 zrobiłam maturę, dostałam się na studia. Skończyłam studia, podjęłam pracę na uniwersytecie [w PZH, Instytut Żywności i Żywienia, gdzie zrobiłam doktorat] i do końca pracowałam.
- Jak pani się znalazła w Warszawie? Jak pani pamięta zakończenie wojny?
Ja nie znalazłam się w Warszawie, tylko w Częstochowie. Dopiero w 1945 roku, jesienią, rodzice się przeprowadzili [do Warszawy].
- Ale czemu do Warszawy? Przecież była strasznie zniszczona.
Tak, ale była tam szansa pracy. To był problem. Wuj otworzył firmę budowlaną i proponował ojcu pracę, i ojciec znalazł mieszkanie, odbudował taką częściowo zniszczoną willę na Żoliborzu, i tam żeśmy zamieszkali.
Następnego dnia po powrocie musiałam [w Częstochowie] pójść, zameldować się na gestapo. Miałam obowiązek meldowania się co tydzień. Ale nie musiałam już iść drugi raz, bo przyszły wojska radzieckie. Pamiętam, że tatuś mnie zaprowadził na plac Daszyńskiego w Częstochowie, tam stały katiusze. To niesamowicie wyglądało, [ściana ognia]. Ale to był trudny moment – to wejście Sowietów. Dla mnie patrzenie na to, co Rosjanie robili… Interesowali ich przede wszystkim ci, co uciekli z ich armii. Rozprawiali się z nimi w okropny sposób. Jak zobaczyli tylko taką twarz… Ci Uzbecy, Kazachowie czy inni, którzy walczyli [u boku] Niemców… Ci co w Warszawie, może nie ci sami ludzie, ale ta sama jednostka. Oni rzucali się na nich i w okropny sposób ich mordowali. Potrafili położyć na jezdni i czołg [ich] rozjeżdżał. Nie dziwię się, że oni ich nienawidzili.
Warszawa, 23 kwietnia 2010 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła