Janina Dutkiewicz „Grażyna”

Archiwum Historii Mówionej


Janina Popiel-Dutkiewicz. Urodziłam się 24 sierpnia 1924 roku w Chojnicach, gdzie ojciec był starostą. W pobliżu było jezioro Charzykowskie, gdzie urządzali polowania na kaczki, więc kilkakrotnie przyjeżdżał prezydent Wojciechowski, Mościcki, a potem był bal. Moja matka tańczyła między innymi mazura. W ogóle brała udział w obronie Lwowa, jak była młoda, przed zamążpójściem. W ogóle to jest mało wiadome, ale był oddział Węgrów w czasie obrony Lwowa, nawet chyba mieli samolot.

  • A proszę mi powiedzieć więcej o rodzinie, ile miała pani rodzeństwa? Czy miała pani rodzeństwo?


Nie, byłam jedynaczką.

  • Mieszkaliście w jakimś dworku czy coś takiego? Jak to wyglądało?


Mieszkaliśmy w Chojnicach.

  • W mieście mieszkaliście państwo czy pod miastem?


Nie, w starostwie. To był duży budynek z kortem tenisowym i w ogóle z salą balową, luksusowy. Potem po polowaniach i po wizytach prezydentów przyjechał kiedyś na kontrolę Sławoj Składkowski, który miał bzika na punkcie porządku. Akurat to był dzień targowy i był bałagan na rynku, a szofer w Borach Tucholskich zmylił drogę. W ciągu chyba tygodnia przyjechał delegat z Warszawy i ojciec dostał dymisję, został dymisjonowany. Potem, ojciec był prawnik, przenieśliśmy się do Torunia, gdzie ojciec chorował na stwardnienie rozsiane. Umarł w 1935 roku, jak miałam jedenaście lat.
Należałam do harcerstwa. Chodziłam po ćwiczeniówce, po szkole powszechnej, do gimnazjum królowej Jadwigi w Toruniu. Skończyłam drugą klasę gimnazjalną w 1939 roku. Matka została w Toruniu, a pochodziła ze Lwowa, ojciec z Krakowa. Wszystkich, którzy nie byli urodzeni na Pomorzu, Niemcy wysiedlali, przepraszam. Matka trafiła do Warszawy, a mnie na wakacjach u stryja pod Lwowem zastała wojna. Przechodziłam wszystkie rewizje, naprzód niemieckie, a później rosyjskie. Ostatnią parą koni ciotka odesłała mnie do Lwowa, gdzie mieszkała moja babka. We Lwowie byłam do 1941 roku do wkroczenia Niemców. Chciałam powiedzieć, że oddziały, które zajmowały Lwów, to byli strzelcy alpejscy na osiołkach i najbardziej ich witali z kwiatami Żydzi, a zaraz potem zaczęło się getto.
Dopiero w lipcu w 1941 roku matka przesłała przez szofera, który był w organizacji, Polaka, warszawiaka, jakieś rzeczy dla mnie, bo wojna zaskoczyła mnie w letnim płaszczu i w ten mróz okropny w 1939 i 1940 roku przechodziłam w letnim płaszczu, a stałam w ogonkach po chleb, bo babka mnie wysyłała. Ten szofer powiedział, że może mnie zabrać, chociaż w ogóle wtedy nie było jeszcze komunikacji między Generalną Gubernią a terenami dawniej rosyjskimi. Matka wyjechała do Przemyśla, żeby mnie ściągnąć, ale jej się nie udało.

  • A mama była w tym momencie w Warszawie, tak?


Matka mieszkała w Warszawie na Czerniowieckiej w willi kuzyna. To jest Czerniowiecka 2, tu gdzie jest skocznia igielitowa na Mokotowie. W trzeciej willi od Czerniowieckiej, na Ikara, mieszkał Żwirko, ale był ożeniony z Niemką i tam miał syna. Tam było pełno Niemców, tych krewnych i znajomych żony Żwirki, a syn ganiał po Mokotowie w mundurze Hitlerjugend z bębenkiem i werblami. A potem go słyszałam przez radio, jak byłam w Toruniu z Bydgoszczy, więc w ogóle jechał na pamięci ojca, a nic się nie przyznawał do swojej [matki]. W willi Żwirki i Wigury na Ikara mieszka teraz Jaruzelski. Poza tym na parterze tej willi mieszkała komendantka policji kobiecej przed wojną, pani Paleolog, i ona mnie wciągnęła do konspiracji w 1943 roku.

  • A kiedy pani przyjechała do Warszawy?


W 1941 roku, jak Niemcy wkroczyli, jak mnie ten szofer przewiózł do Lublina, z Lublina już koleją dostałam się do Warszawy.

Ta Paleolog działała w podziemiu, u niej często się zatrzymywali ci zrzuceni z Anglii, przynosiła gazetki i wciągnęła mnie do organizacji. Było nas w grupie po sześć osób, miałyśmy szkolenie w różnych częściach miasta, tam składałam przysięgę. W lipcu zamiast… Uczył nas gruby policjant granatowy i w lipcu przed Powstaniem było takie… Szkolili nas w domu na Pradze, gdzie na podwórzu była fabryka i były hałasy. Zamiast tego policjanta przyszedł chłopak z lasu, młody chłopak, i demonstrował nam visa. Okno było otwarte i w pewnym momencie mówi: „A teraz można pociągnąć za spust”. I kula trafiła w sufit. Hałas był okropny, ale dzięki tym robotom za oknem nikt nie zareagował, ale tak zielonego ze strachu człowieka jak on, to w ogóle nie widziałam. Potem się rozeszłyśmy.

 

  • Proszę opowiedzieć mi trochę więcej o życiu w okupowanej Warszawie, łapanki, godzina policyjna.

 

Przed wojną skończyłam drugą klasę gimnazjalną i potem chodziłam do filii gimnazjum królowej Jadwigi, która była na Polnej i to się nazywało kursy przygotowawcze do szkół zawodowych. Nie wykładali tylko historii, to było na kompletach, ale ponieważ matka się obawiała, że mnie wezmą na roboty do Niemiec, więc naprzód przestałam. Skończyłam drugą klasę gimnazjalną i trzecią. Nie, zaraz. Wrócę do Lwowa. Potem jak się dostałam do Lwowa, to chodziłam do szkoły i tam skończyłam trzecią klasę gimnazjalną, bo była dawniej szkoła sióstr benedyktynek i nauczyciele byli polscy. A potem, po tym lipcu, jak się dostałam do Warszawy, to chodziłam właśnie na Polną do tej szkoły, która się nazywała, już mówiłam, szkolenia zawodowych szkół i skończyłam czwartą klasę. W mojej klasie była późniejsza aktorka, uciekło mi w tej chwili, która grała w filmie żonę Balzaca, nie wiem, czy mam tu gdzieś zapisane, [Maria Homerska].

  • A na czym polegały szkolenia, w których pani brała udział w konspiracji? Do czego panią przygotowywały?


To było normalne gimnazjum, tylko po prostu pod pokrywką szkolenia. Skończyłam tę czwartą klasę i na tym się moja nauka skończyła, bo musiałam pracować.

Naprzód pracowałam u ogrodnika, bo Czerniowiecka w tej chwili jest ulicą, ale wtedy była tylko nasza willa nad skocznią. A potem pracowałam w fabryce „Koloryt” z chemikaliami, farbami, na Długiej chyba to było. Wychodziło się rano, a wracało się przed godziną policyjną, bo tam nam dawali obiad. Uniknęłam parę razy łapanek, które były właśnie w okolicach placu Teatralnego, rynku. Tam był olbrzymi plakat, a właściwie obraz, gdzie był Churchill z cygarem w ustach i było napisane: „Wróg numer jeden”. Łapanek udało mi się uniknąć. Potem właśnie chodziłam do szkolenia przez policjantów, ale w chwili wybuchu Powstania miałam punkt zborny za dworcem kolejowym, a przez Aleje nie można było się przedostać, więc przeniosłyśmy się z matką na ulicę Wilczą. Zgłosiłam się 2 sierpnia właśnie do kompanii [Batalionu] „Ruczaj’, do kapitana „Habdanka”, I pluton porucznika „Hrabiego”, i tam byłam łączniczką od 2 sierpnia.

  • Jak pani zapamiętała reakcję ludności na wybuch Powstania?


[…] Na początku, w pierwszych dniach Powstania, nas częstowali alkoholem, wywieszali flagi i w ogóle było bardzo przyjazne [nastawienie]. W innych dzielnicach, jak Żoliborz i Mokotów, ludność była bardziej przyjazna Powstańcom, natomiast w Śródmieściu nie. Byłam łączniczką i chodziłam piwnicami i pod koniec Powstania rzucali w nas garnkami, ta ludność, i w ogóle nas przeklinała, że myśmy wywołali Powstanie. Dlatego szłam górą Kruczą i przestrzelili mi furażerkę, bo było pełno „gołębiarzy”. Między innymi była rodzina – dziadek, babka i wnuk, którą rozstrzelali i znaleźli nasi chłopcy. A poza tym byłam świadkiem, jak Niemka, która też była „gołębiarką”, wyglądała jak Hiszpanka, brunetka, miała czarną kurtkę i czarne spodnie i ją złapali i prowadzili na rozstrzelanie. Jak pluła, drapała i krzyczała na tych chłopców! Przy samym rozstrzelaniu nie byłam, ale pamiętam, jak wojowała z tymi chłopcami. Rozstrzelali ją. W ogóle „gołębiarze” byli często z opaskami i trudno było ich rozpoznać.

Brałam udział w walkach o „małą PAST-ę” na ulicy Piusa, potem na ambasadę czechosłowacką w Alejach Ujazdowskich. Na rogu właśnie chyba Szopena była kawiarnia aktorek, już zburzona, i tam była jedna barykada, właśnie nasza, którą myśmy obsługiwali, a druga była na rogu Kruczej i Mokotowskiej. U aktorek najbardziej odważnym człowiekiem był Murzyn, który pracował u Niemców w kasynie oficerskim. Chodził w ubraniu w pepitkę, pamiętam go do dzisiaj, i nigdy nie mówił, że jest Murzyn, tylko mówił, że ojciec był Włoch, a matka Hiszpanka, ale był bardzo odważny.

 

  • I pani jako łączniczka jakie miała zadania? Co należało do pani obowiązków?


Chodziłam z meldunkami. Na przykład na ulicy Chopina, jak 1 sierpnia mój oddział zajmował budynki, w których mieszkali gestapowcy, bo myśmy [atakowali] Komendę Policji przy Alejach Ujazdowskich i na ulicy Chopina mieszkali pracownicy gestapo. W jednej piwnicy jakiś gestapowiec ukrywał rodzinę żydowską i myśmy wypuścili tych Żydów. Oni się żywili tylko kartoflami surowymi [dawanymi] przez tego gestapowca.
I nie wiem, czy o tym mówić, bo tę sprawę prowadził wywiad angielski, ale tam pracowała w gestapo właśnie z AK, z ramienia wywiadu, Polka, blondynka. Przyszłam 2 sierpnia do „Hrabiego”, a to się stało 1 [sierpnia], jak zajmowali mieszkania na ulicy Chopina. Ona się tłumaczyła, że jest z ramienia wywiadu, pracowała w gestapo, i podała pseudonim i adres, gdzie był jej mąż, porucznik AK. I jak 2 [sierpnia] przyszłam, to… Aha, wyjątkowo żandarmeria poszła sprawdzić tego męża i okazało się, że o takim pseudonimie nikogo nie ma, a tymczasem, jak się potem okazało, akurat w dniu Powstania zmienili pseudonimy. I jak przyszłam 2 [sierpnia] na Mokotowską, na Piusa, gdzie był mój pluton „Hrabiego”, przyszedł oficer i pytał się gdzie… Aha, powiesili… W naszym oddziale było dużo rykszarzy, więc element był niespecjalnie ciekawy, i ją powiesili i jeszcze się kłócili o pierścionki. […]

  • Pani znała nazwisko tej kobiety?


Nic nie wiem bliżej, on tylko pytał, gdzie jest pochowana, bo ją powiesili. Nie wiedziałam, bo to było poprzedniego dnia, ale chyba któryś z tych chłopców [wiedział]. Wreszcie ten rykszarz ją zastrzelił. Potem był ranny i umarł.

  • Jakie wydarzenia z okresu Powstania najbardziej się pani wryły w pamięć?


Myśmy miały granatowe płaszcze granatowej polskiej policji i one miały kieszenie. Wytwórnia butelek z benzyną była na Kruczej. Jak myśmy zdobywali komendę policji w Alejach Ujazdowskich, to na tyłach [restauracji] „U aktorów”, był skwer z trawą i tam była stajnia, w której był trzymany śliczny biały arab przeznaczony dla „Bora” Komorowskiego w chwili zwycięstwa. We wrześniu przyszła Starówka i rąbnęła tego konia i nawet nam dali wątroby kawałek, ale żal nam było tego konia, bo dokarmiałyśmy go tylko, bo kostek cukru było dużo. […]
Miałam butelki z benzyną w dwóch kieszeniach, a dwie w rękach i czołgałam się z ulicy Kruczej przez skwerek do ulicy Chopina. Wchodziłam na pierwsze piętro, to wszystko było po ciemku, po drodze potykałam się o trupy, które leżały na skwerze. Wchodziłam na pierwsze piętro do kuchni, gdzie z okna była przeprowadzona deska do domu naprzeciwko na wysokości pierwszego piętra. Pamiętam, że po ciemku przechodziłam przez tę deskę i tam skakałam z okna do tej kuchni koło zlewu i potem na piąte piętro donosiłam te butelki, gdzie chłopcy właśnie zrzucali na komendę policji. Akurat się udało, ani razu nie stłukłam żadnej butelki.
Natomiast chodziliśmy po jęczmień grupami, bo nic nie było, tylko rozgotowany trochę jęczmień; chleba przez całe Powstanie nie widziałam. Szliśmy Kruczą i piwnicami i tam na rogu Kruczej i Alej Jerozolimskich był wypalony do połowy dom i czekało się w piwnicy, gorącej jak nie wiem, bo się jakoś nie spaliła, po to żeby tym rowem przez Aleje Jerozolimskie przejść na drugą stronę, gdzie szło się właśnie do „Haberbuscha i Schiele” po jęczmień. Trzeba było [uważać], rów był bardzo płytki, po drodze też leżały trupy i pamiętam, że oprócz worka z jęczmieniem, to właśnie wtedy ta „Ada” skarpetkę podnosiła, dzięki czemu się uratowaliśmy, bo w ten dom uderzył pocisk. „Ada” była łączniczką kapitana „Habdanka” i druga łączniczka była „Jasna”. [„Ada” szła jako pierwsza, reszta za nią, gęsiego. W pewnym momencie zatrzymała się, aby podciągnąć opadającą podkolanówkę. Wszyscy tez się zatrzymali i w tym momencie w uderzył pocisk].

  • To były przyjaciółki z tego samego oddziału, co pani?


Nie. Z kompanii były cztery plutony. [Anna Dwernicka] „Jasna” i „Ada” były razem z „Piastem”, który potem był… „Piast” nazywał się Wacław Przybylski i potem prowadził w radiu „Zgaduj-Zgadulę” z [Andrzejem Rokitą]. Był adiutantem „Habdanka”. […] Ja byłam w I plutonie „Hrabiego” łączniczką, Marysia Homerska, aktorka, o której mówiłam, była u „Pomorzaka”, to był II pluton. Potem był pluton „Poręcz”, gdzie ja faktycznie niby [byłam] w czasie okupacji od 1943 roku (bo ta policyjna grupa Paleolog, jakoś nigdzie nie była zanotowana), i byłam jako łączniczka u „Poręcza” od marca 1943 roku. On przeżył i nawet w tym domu na Mokotowskiej, gdzie mieszkał i gdzie było dowództwo, jak wrócił z obozu, to kucharka go przywitała: „Pan porucznik żyje?!”.

  • Ile spośród pani koleżanek z kompanii zginęło w czasie Powstania?


Była jedna łączniczka i chyba sześć sanitariuszek, w tym była właśnie „Basia”, Barbara Chojecka, obecnie lekarka. Ja z nią jakiś czas miałam kontakt, jak mój [wnuk] był chory i jeździłam do Warszawy, ale potem straciłam z nią kontakt. Właściwie tylko taka była nasza grupa, ci, którzy obsługiwali PIAT-a, ten „Jaś” i „Turek”, on się nazywał Kozłowski, już nie żyje i „Donio”, strzelec z mojego plutonu i kolega, Jurek Brzosko, i właśnie „Basia”, to myśmy się razem trzymały. Jeżeli chodzi o łączniczki, to była przy komendzie „Habdanka” „Jasna”, która poszła do obozu, i „Ada”, właśnie ta z tą skarpetką, Maria Homerska była w plutonie u „Pomorzaka”, ja byłam u „Hrabiego”. Były cztery plutony. Potem był jeszcze pluton „Kruka”, gdzie była Basia Bischoff, która była w ogóle amunicyjną, i „Kruk” jeszcze, ale z „Krukiem” mało miałam kontaktu.

  • Czy spotkała pani bezpośrednio niemieckich żołnierzy, czy to w walce, czy to jeńców niemieckich, czy w jakiejś innej formie?


Jak myśmy zdobyli „małą PAST-ę” na [Piusa], o którą walczyliśmy od pierwszego dnia Powstania, ale dopiero gdzieś w sierpniu część z tych Niemców (w ogóle on opisuje w tej książce) założyła [powstańcze] opaski i udało im się uciec do Niemców, a część wzięliśmy do niewoli. Ku naszemu oburzeniu kwatermistrzostwo ich żywiło, dawali im chleb, a myśmy w ogóle chleba nie widzieli.
Wrócę jeszcze do 16 września, gdzie właśnie poszłam na śniadanie na Mokotowską i tam mnie zasypało. Potem poszłam na naszą kwaterę, na Piusa. Zaraz, bo gdzieś tu miałam zapisane, tylko… Mokotowska 51/53, a Piusa 16A była nasza kwatera. Walczyliśmy właśnie o „małą PAST-ę”, komendę policji w Alejach Ujazdowskich, a pierwsza była zajęta ambasada czeska w Alejach Ujazdowskich.
W ogóle były zrzuty rosyjskie kukuruźnikami, ale to przeważnie był suchy chleb i na przykład u nas trafiło akurat w beczkę z wodą. Amunicja była niedostosowana do naszych broni, które przeważnie były niemieckie i polskie, tak że korzyści z tych zrzutów nie było żadnych A jeżeli chodzi o olbrzymi zrzut amerykański, aliancki, to było w połowie września, chyba 19 [września]. Niebo było usłane spadochronami, ale myśmy sąsiadowali z parkiem Ujazdowskim, Łazienkowskim i tam byli „własowcy”. Potem był jeden dzień przerwy w ogóle w walkach i przychodzili do nas i pokazywali, jakie dostali z tego zrzutu leki, szynki i czekolady. A do nas trafiło bardzo mało broni. W ogóle było strasznie mało broni, bo punkty, gdzie broń była magazynowana, nie były w naszym zasięgu.

  • Miała pani kontakt ze swoją mamą w czasie Powstania? Gdzie była w tym momencie?


Myśmy się przeniosły z Mokotowa na Wilczą 27 i tam matka była w piwnicy z ciotką i z taką… Mój dziadek pochodził ze Lwowa, był adwokatem i był głównym prezesem Związku Adwokatów Lwowskich. Stosunek był taki tam, że Polaków było tylko kilkudziesięciu, trochę więcej było Ukraińców wśród tych adwokatów, a reszta to byli Żydzi. Dziadek utworzył fundusz dla wdów i sierot po adwokatach, bo jak zostawały bez pieniędzy, to po prostu ten fundusz ich ratował. Dlatego na pogrzebie dziadka, który umarł w 1933 roku, to oprócz arcybiskupa Twardowskiego, który był kolegą dziadka i prowadził kondukt, było całe grono za bramą płaczek żydowskich na cmentarzu Łyczakowskim. W ogóle w czasie rosyjskiej okupacji jedna żydówka na przykład na Wigilię przyniosła nam tort czekoladowy, więc pamiętały dziadka i w ogóle były wdzięczne. Teraz 2 października wyszłam z ludnością cywilną. Akurat deszcz padał, a cały sierpień i wrzesień było bezchmurnie.

  • A jak pani w ogóle przyjęła informację o tym, że Powstanie upadło, że się skończyło? Był żal, ulga?


W ogóle, jak mówię, już ludność była nam wroga i myśmy się zastanawiali z „Piastem”, właśnie tym adiutantem „Habdanka”, czy iść do niewoli, bo hrabina Tarnowska… Aha, mieszkała na Chopina i w sierpniu w jej kamienicy w piwnicy było pełno żywności i nas żywiła przez cały sierpień. Potem z „Borem” kontaktowała się o warunki kapitulacji z Niemcami, bo mówiła dobrze po niemiecku. A jej syn walczył i tak śmiesznie był ranny, że akurat mówił i kula przeszła mu jednym policzkiem i wyszła drugim, nie uszkadzając zębów.

  • Była pani świadkiem zbrodni popełnionych przez Niemców w czasie Powstania?


Właściwie to przede wszystkim to te kobiety, którymi osłaniali czołgi. Część ich, jak „Ada” rzuciła butelkę z benzyną, i ten pierwszy czołg się zaczął palić, to zdążyła uciec, ale Niemcy resztę zabrali i rozstrzelali. Najgorsi byli „gołębiarze”, którzy właśnie, jak myśmy jeszcze chodziły nie kanałami, nie piwnicami, nie mogłyśmy już chodzić piwnicami ze względu na ludność wrogą, tylko szłam ulicą, to przestrzeliło mi furażerkę.

  • W pani kompanii czy w zgrupowaniu był kapelan?


Kompania nazywała się… Zaraz… To było zgrupowanie Śródmieście-Południe, II Rejon, Batalion „Ruczaj”, 4. kompania „Habdank”, I pluton, porucznik „Hrabia”.

  • Pani Janino, a był kapelan w zgrupowaniu?


Kapelan był, a nawet były śluby w czasie Powstania. Jedna z sanitariuszek, „Danka”, wychodziła za mąż. Tam był taki [skwerek], właśnie na tym skwerku chowało się zmarłych. Jeżeli chodzi o opiekę lekarską to nie było żadnych [leków]. Jak byłam operowana, to na drugim łóżku koło mnie leżał chłopak, który dostał akurat w jądra, w ogóle był pozbawiony tego i krzyczał cały czas i błagał o morfinę, śliczny chłopak, więc leków poza rivanolem nie było w ogóle (to był taki płyn).

  • A pani była ranna w czasie Powstania? Odniosła pani jakieś obrażenia?


Byłam ranna 16 września właśnie w głowę na barykadzie przy Kruczej i Mokotowskiej i potem… Jeszcze nim byłam ranna… Aha, byłam ranna w głowę i przeszłam do… Bo naprzeciw przy barykadzie róg Kruczej i Mokotowskiej była nasza kwatera na Piusa XI [numer 16A] i tam mimo tej rany szłam jeszcze z plutonem na akcję i całe szczęście, że szłam pierwsza, bo pocisk trafił w naszą kwaterę i zasypało mnie. Tak że jak były guziki na naramiennikach, to miałam wgniecione te guziki i wtedy właśnie równocześnie był i pocisk, i zasypanie. Zanieśli mnie właśnie do szpitala na Mokotowską i tam mnie operował Felicjan Loth, o którym naprawdę chciałabym, żeby było głośno, bo inni lekarze się ukrywali, a on od wyjścia z Pawiaka cały czas był w akcji i operował.

  • Jakie warunki panowały w powstańczym szpitalu?


To było coś okropnego, bo jeden z naszych poruczników był ranny. W ogóle założyłam, że zginę i dlatego przez barykady chodziłam z podniesioną głową, wcale się nie kryłam. Dopiero jak poszłam do tego porucznika, do tego szpitalika w piwnicach na Mokotowskiej, zobaczyłam i usłyszałam jego straszny krzyk, nie wyobrażałam sobie, że mężczyzna tak potrafi krzyczeć, a po prostu ponieważ to było Śródmieście, więc najwięcej ran było w brzuch i go robaki jadły za życia i to był taki straszny ból, że po prostu był nieprzytomny z bólu i tak krzyczał. Wtedy już zaczęłam trochę uważać. W ogóle właściwie już 4 sierpnia zdawaliśmy sobie sprawę, że Powstanie się nie uda, ale mimo to walczyliśmy do końca. Broni było bardzo mało.

  • A docierały do was jakieś informacje z radia „Błyskawica” czy z jakiegoś innego źródła, z jakichś gazetek?


Najgorsze była taka piosenka, że z Londynu cały czas hymn szedł „Z pożarów i zgliszcza” i myśmy byli wściekli i w [wierszu] było: „Zamiast chorałów przyślijcie nam amunicję”. Potem się okazało, że to był szyfr i dlatego oni właśnie ten chorał puszczali przez radio, bo u nas było radio „Błyskawica”.

  • A schodziła pani do kanałów albo pani koleżanki?


Nie, bo byłam w Śródmieściu, a do kanałów wchodzili z Mokotowa i ze Starówki, ale widziałam jak… Wylot kanału był na ulicy Wilczej i ktoś pomylił i na moich oczach wyszedł z kanału właśnie przy [restauracji] „U Aktorów” u wylotu Alej Ujazdowskich i zabili go. W chwili jak wyszedł, to go zastrzelili. Na nieszczęście w tych oddziałach niemieckich byli między innymi „własowcy”. Niemcy, jak żeśmy gasili pożary, to nie strzelali, ale „własowcy” tak i tak zginął właśnie mój kolega, „Jurek”.
A w ogóle chciałam powiedzieć, że o tym, żeby Powstanie nie wybuchło, to nie było mowy, bo na kilka dni przed Powstaniem byłam w Alejach Jerozolimskich i widziałam, to była perfidia niemiecka, cofające się oddziały rumuńskie i węgierskie i to były konie, fury, krowy. To wyglądało jak odwrót Napoleona spod Moskwy, a bokiem Warszawy szły czołgi, więc to była perfidia niemiecka. Na przykład, jak potem byłam w Zielonej Górze w grupie operacyjnej, to zostawili wysiedleni Niemcy cały obiad na stole z butelką wina. Tam byli też w Zielonej Górze ranni Rosjanie i ja z rodziną kolejarską weszliśmy do takiego domu, bo coś nam owało i ten Gruzin laską, bo był ranny w nogę, tę butelkę rozwalił, a tam był kwas pruski, więc perfidia Niemców była do końca.

  • Jaki był los dzieci w czasie Powstania?


Trudno mi powiedzieć.

Przede wszystkim od września zało wody, znaczy przestała płynąć woda. Kopane były studnie i ludność cywilna i my chodziliśmy po wodę do prowizorycznej studni i to były największe ilości zgonów przy braniu wody. Dlatego głowę myłam w głębokim talerzu, ale potem była zakrwawiona i nawet nie pozwolili mi umyć cywile.

  • A korzystała pani z poczty harcerskiej, polowej w czasie Powstania?


Nie, bo matka była na Wilczej, więc tam często zachodziłam. Wilcza się spaliła. Akurat przed samym Powstaniem z Krakowa taki kustosz później muzeum [narodowego], pan Wierzejski, w czasie jak byli Rosjanie, to w kominie na strychu kamienicy Czarnej Sobieskiego we Lwowie w rynku schował paru rodzinom różne srebra i w ogóle wartościowe rzeczy, ale nie można było tego wydobyć bez zgody wszystkich. On był potem w Krakowie, ten Wierzejski, jak Niemcy już zajęli, wyszli ze Lwowa i na trzy dni przed Powstaniem przez folksdojcza przesłał nam w skórzanej walizce to całe srebro, ale to się wszystko spaliło w piwnicy na Wilczej.
Chociaż przychodzili chłopcy, bo sekretarka dziadka z kancelarii we Lwowie przyjechała przed samym Powstaniem właśnie z nalewkami dziadka i różnymi precjozami i w czasie Powstania za wódkę można było mieć chleb, mięso, wszystko, ale ciotka nie pozwoliła ruszyć. To było pod węglem w piwnicy i to im się wszystko spaliło. A chłopcy przychodzili w hełmach i chcieli to gdzieś zakopać, ale ciotka nie pozwoliła. Teraz wrócę do wyjścia z Powstania. Ta droga właśnie jak się rozwidlała, to nas puszczali piechotą w kierunku Pruszkowa.

  • Pani wyszła z ludnością cywilną czy z wojskiem?


Nie poszłam do obozu z powodu tego, że matka mi spaliła legitymację i w ogóle się wstydziłam potem występować o nową. I rzeczywiście byłam ranna w głowę, miałam utratę przytomności i w czasie tego… Akurat lał deszcz i droga wyglądała po prostu okropnie, bo ludzie zabierali rzeczy, których potem nie mogli udźwignąć, więc cała droga była usłana walizkami i tobołkami. W Rakowcu matka skręciła nogę, a ponieważ konwojowali to Austriacy, pozwolili tej naszej grupie z piwnicy zatrzymać się w Rakowcu. Pierwszy raz po Powstaniu jadłam kartofle i pomidory. Tam potem już w nocy ci żandarmi zniknęli i myśmy przeszły do Milanówka… Zaraz, bo już nie pamiętam, tu gdzieś miałam napisane… Tam potem jechałam do Skierniewic pociągiem i stałam oparta ręką o półkę, na której miałam jedyne, co wyniosłam – plecak. Pociąg zakręcił, okno było otwarte i ostatkiem świadomości zobaczyłam, jak ten plecak wylatuje przez okno. Niczego mi nie było żal, tego, co zginęło w Powstaniu, tylko tego plecaka. Tam miałam buty robione u najlepszego szewca w Warszawie. Dawałam krew do transfuzji, żeby zarobić na te buty.

  • Jaki był ten etap podróży po wyjściu z Warszawy, gdzie pani trafiała? Do Milanówka? Jak to wyglądało?


Przez Milanówek jechałam pociągiem do Skierniewic, gdzie była rodzina mojej koleżanki. Niemcy tam szykanowali wszystkich Polaków, którzy mieli kenkartę warszawską. Miałam ciotkę, rodzinę, siostrę ojca, która miała aptekę w Krakowie, w Bronowicach Małych. Musiałam mieć zezwolenie (tu gdzieś jest ten kwit, ale nie mogę go w tej chwili znaleźć) z komendy policji niemieckiej na zezwolenie na przejazd do Krakowa.
Ciotka była nadzwyczajnie dobra, bo ukrywała Polaków. To było małe mieszkanie, a zwaliła jej się rodzina męża rozwiedzionego ze służącą, z córką i z narzeczonym córki, a tam tylko była apteka i dwa pokoje u góry. Ciotka to wszystko żywiła. Wynajęła nam pokój w sąsiedniej kamienicy na rogu przy pętli, na Bronowicach Małych, to było w Krakowie. Niemcy łapali warszawiaków. To mieszkanie należało do przedwojennej kapitanowej Gawrońskiej. Matka, tam przyjaciółka matki, która właśnie ze Lwowa przyjechała na samo Powstanie, leżałyśmy, ja na podłodze, a ona tam na łóżku. Nagle w nocy zaświeciła się żarówka i pełen pokój żandarmów, a to Niemcy wymagali zezwolenia na pobyt w Krakowie i dwa razy mi odmówili, ale pracowałam fikcyjnie u ciotki w aptece i mnie pozwolili. Miałam wezwanie na poniedziałek, a to było chyba w nocy z niedzieli na poniedziałek, gdzie właśnie ci żandarmi zajmowali cały dom, tam było najwyższe mieszkanie koło strychu, potem się okazało.
Miałam wezwanie na poniedziałek do komendy policji i ten Austriak, porucznik, pytał tylko, jakiego koloru jest wezwanie. To wezwanie było różowe, ale to było u ciotki w aptece, gdzie było pełno warszawiaków. Ten porucznik wysłał ze mną Ślązaka po papiery, żebym przedstawiła, bo ani kenkarty nie miałam, ani nic, bo zięć ciotki wystawił świadectwo, że złamałam nogę i nie mogę przyjść na komendę niemiecką po zezwolenia na pobyt w Krakowie. Ten żandarm okazał się Ślązakiem i mi powiedział tak: „Jo nie jestem Polak, jo jestem Ślązak, ale taka baba, u której wyście mieszkały, zeszła na parter i powiedziała, że u niej są warszawiacy”. Dlatego ci żandarmi tam się znaleźli, bo byliby nie trafili, bo to było mieszkanie przy strychu. Niemcy zabrali matkę do obozu, który był na peryferiach Krakowa, i potem koleją ją przewieźli do Makowa. A Wierę, przyjaciółkę matki, która pracowała w Monopolu Spirytusowym, jakoś wyreklamowali, tak że potem w chwili wkroczenia Rosjan, to już Wiera była ze mną w tym mieszkaniu. Ta wściekła Gawrońska, jak zostałam sama w tym pokoju na podłodze, to przyszła do mnie, że może chcę się soku napić. W ogóle stosunek krakowian, poza moją ciotką i nielicznymi, był bardzo wrogi do warszawiaków, bo obawiali się, że wywołamy Powstanie w Krakowie.

  • Jak pani zapamiętała wejście Rosjan do Polski?


To były walki. Apteka była w Bronowicach Małych, więc jeden pocisk trafił w bok tej apteki. Ale walki nie były długie, bo to dzięki, nie wiem czy [Żukow czy Koniew, jakoś] oszczędzili Kraków, tak że oni…
Aha, potem zakwaterowali w mieszkaniu Gawrońskiej szereg żołnierzy rosyjskich, oni siedli w przedpokoju i spali, a ona, idiotka, zażądała oficerów, bo jest żoną oficera. Przyszło takich dwóch, jeden Kałmuk, a drugi jakiś Rosjanin, i ona, która nawet na własnym weselu nie piła, to z nimi piła. Rosjanin wszedł do naszego pokoju, bo tam klucza nie było, z rewolwerem w jednej ręce, a z kiełbasą w drugiej, i ofiarowywał się do mnie. Wtedy ta przyjaciółka, Wiera, zaczęła zachwalać swoje wdzięki i swoje doświadczenie, żeby mnie ocalić i mnie się udało jakoś wyczołgać (był tak pijany, że i tak by do niczego nie doszło) piętro niżej, gdzie był jakiś kapitan rosyjski. Powiedziałam, że ten „własowiec”, ten Kałmuk, chce nas atakować. Ona się zamknęła w kuchni, a córki w drugim pokoju, bo u nas nie było klucza, nie było jak się zamknąć. On ją poprosił o wodę i tu miałam satysfakcję, bo mu otworzyła i jej wybił zęby przy tej okazji. Zeszłam piętro niżej i ten oficer powiedział, że „Niech się malczyk zabawi”. W ogóle nie reagował. A na pierwszym piętrze mieszkała jakaś porucznikowa, u której stacjonował Gruzin, oficer, i ten oficer wrócił ze mną do mieszkania i wykłócał się z tym Kałmukiem, ale go wyrzucił, tak że skończyło się, że nic nam nie zrobił. Ale gdyby ona pozwoliła tym szeregowcom tam spać w przedpokoju, to by nic nie było! Mówię tylko o stosunku krakowian do [warszawiaków].
Łapanki były też w Krakowie. Jedna była w rynku, jakoś udało nam się dostać do restauracji, gdzie nas kobiety ukryły w kuchni. Potem wróciłam przez Skierniewice do Torunia, bo matkę z tego wysiedlili, a mieszkanie zajęli Baltendeutsche. Okazało się, że całe mieszkanie było już wyszabrowanie przez tych z parteru, bo nieliczne rzeczy, które tu są, to były schowane u mojej nauczycielki, która mieszkała piętro wyżej. Podobno wszystkie rzeczy ci sąsiedzi całą noc wynosili, tak że jak myśmy wróciły, to nawet deska z ubikacji była ukradziona.

  • Była pani w jakiś sposób prześladowana przez władze komunistyczne po wojnie?


Nie, bo byłam (tutaj jest opaska) w grupie operacyjnej, więc ocalały rzeczy. Tam były właśnie sztychy, rysunek Matejki i obrazy wartościowe, bo dziadek to zbierał. Jak wróciłam do Torunia, odzyskałam mieszkanie, które już było przydzielone komu innemu, więc zaczęłam chodzić do szkoły spółdzielczej, żeby zrobić maturę, bo wtedy się robiło w krótkim czasie. Ale ponieważ matka miała tylko małą emeryturę po ojcu, więc nie było z czego żyć, więc wyjechałam do Krakowa w czerwcu (przez Warszawę zresztą) sprzedać parę obrazów i właśnie między innymi był ten obraz Matejki. Kraków był tak zawalony obrazami, że z trudem mi się udało część spieniężyć i wtedy mnie namówiono, żebym się udała do kuzyna, który był w grupie operacyjnej w Zielonej Górze. […] Pod koniec Powstania rannych chowano w torbach papierowych, workach papierowych, bo po prostu nie było trumien. Drzewa z szafy rozbierali i robili trumny, ale to tylko nielicznie, przeważnie w workach papierowych chowali.

  • A dlaczego pani o tym wspomina?


Bo po prostu chcę powiedzieć, jakie były warunki pod koniec Powstania, że oprócz u leków to nawet zgony były tragiczne, bo w końcu nie było żadnych pogrzebów. Czasem tylko jak ktoś blisko mieszkał z rodziny – właśnie jak mój kolega, „Jurek”, umarł, to była jego matka i ja i jakoś zrobili z szafy trumnę koledzy i był pochowany. A teraz leży na Powązkach. Jego ojciec zginął w Katyniu, był też lekarzem i kapitanem.

  • Kiedy pani trafiła do Wrocławia?


[…] Jak mówię, byłam naprzód w grupie operacyjnej w Zielonej Górze i pełnomocnikiem, starostą, był inżynier Paszyński z Warszawy. On był starszy, a jego żona była w moim wieku. Oni się mną opiekowali. Jego przenieśli do Jeleniej Góry do wydziału przemysłowego. Jelenią Górę zajmowali Polacy, więc mieszkania były pełne wszystkiego. Pracowałam u niego w dziale, byłam sekretarką. Okazało się, że w tym czasie matka jest ciężko chora w Toruniu i usiłowałam się dostać do Torunia. Pociągi szły przez Legnicę i tam Rosjanie wyciągali kobiety i gwałcili i po prostu jedyna bezpieczna droga to był samochód. Jak pracowałam w biurze tego pełnomocnika w Jeleniej Górze, to koleżanka powiedziała, że jej narzeczonego kolega przyjeżdża z Warszawy, żeby kupić samochód, z Wrocławia, i jeżeli przyjedzie, to możemy pojechać do Wrocławia, a stamtąd już łatwiej do Torunia się dostać. To był właśnie mój przyszły mąż, który kupił to auto i zabrał nas do Wrocławia, a potem mnie odwiózł do Łodzi i z Łodzi dostałam się do Torunia. Już nie chodziłam do szkoły spółdzielczej, bo walczyłam ze stenografią, w ogóle mi stenografia nie wychodziła, tak że nie mam matury, mam tylko małą maturę.

  • Pani Janino, zadam podstawowe, ale bardzo ważne pytanie – dlaczego pani poszła do Powstania? Dlaczego brała pani udział?


Bo byłam przed wojną harcerką i, jak mówię, od 1943 roku pod wpływem Paleolog, komendantki policji, wstąpiłam do AK i właśnie dlatego byłam w oddziale „Poręcza”, to się nazywało Wojskowe Służby Ochrony Powstania. Ponieważ tego zgrupowania, gdzie Paleolog była z policją granatową, w ogóle w spisach nie było 2 sierpnia, a miałam punkt za dworcem i dlatego poszłam na Kruczą do dowództwa i on mi wystawił zaświadczenie, że byłam u niego, u „Poręcza”, od 1943 roku.

  • Jak pani patrzy na Powstanie po przeszło sześćdziesięciu pięciu latach?


Na początku była euforia, Powstania się nie dało zatrzymać. Po tym, jak mówiłam o tym wycofywaniu wojsk sojuszniczych niemieckich, które wyglądały jak odwrót Napoleona spod Moskwy, to po prostu… I rozstrzeliwania i w ogóle całe łapanki i wszystko, to mowy nie było. Powstanie było przygotowywane i mimo że przyjechał delegat (zapomniałam, znane nazwisko, z Londynu) i mówił, że alianci nam nie pomogą, to jednak „Bór” Komorowski zdecydował się na Powstanie, ale warto było te kilka dni początku naprawdę przeżyć i widzieć te chorągwie i ten entuzjazm ludności cywilnej, który potem się w ogóle zmienił.

  • Jakie chciałaby pani przesłanie przekazać, jakąś myśl, doświadczenie życiowe młodemu pokoleniu Polaków?


Jak mówię, Powstania się nie dało uniknąć. Byli ludzie, którzy się chowali, mężczyźni, i w ogóle nie brali udziału, ale, nie wiem, po prostu uważałam, że należy walczyć.

  • Że taki jest pani obowiązek, tak?


Tak.




Wrocław, 18 maja 2010 roku
Rozmowę prowadziła Mariusz Rosłon
Janina Dutkiewicz Pseudonim: „Grażyna” Stopień: łączniczka Formacja: Batalion „Ruczaj”, kompania „Habdank”, I pluton Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter