Elżbieta Zofia Stolarczyk
Elżbieta Zofia Stolarczyk. Jestem od pokoleń warszawianką. Wiem, że moja prababcia miała kawiarnię w Alejach Ujazdowskich, ale oczywiście nie znałam tej prababci. Dziesięć lat miałam, gdy wybuchło Powstanie. Mieszkałam wówczas wraz z rodziną na Starówce, dokładnie na Szerokim Dunaju, na parterze tuż przy murach, przy kamienicy [Dom] Kata. Starówka, jak wiadomo, ma szeregowe budownictwo, tak że mieszkaliśmy na Szerokim Dunaju, ale adres meldunkowy był Nowomiejska 13 mieszkania 26. Przechodziło się przez podwórko, z kuchni było przejście przez podwórko, wchodziło się do bardzo długiej bramy i wychodziło się na ulicę Nowomiejską. Piwnica była właśnie pod takim wysokim budynkiem na Nowomiejskiej, ale było też wejście do piwnicy z naszej kuchni i z tego wejścia po drabinie korzystali wszyscy ci, co mieszkali właśnie w dwupiętrowym budynku od Szerokiego Dunaju. Nie wiem, czy powiedziałam, że miałam dziesięć lat, jak zaczęło się Powstanie.
- Jeszcze zanim przejdziemy do Powstania, chciałbym zapytać, jak pamięta pani początek wojny?
Ach, byłam strasznie ciekawa, co to jest wojna i wszyscy ciągle mówili: „Wojna, wojna”. I nikt mi nie umiał powiedzieć, co to jest wojna. Dorośli byli zajęci sobą, więc sobie wyobraziłam wojnę jako wielki nieład w mieszkaniu, poodsuwane szafy, stoły. W ogóle chciałam wiedzieć, co to jest ta wojna.
Pamiętam, jak Niemcy wjechali po raz pierwszy na Szeroki Dunaj odkrytymi samochodami, nie jestem samochodziarzem, to nie umiem określić. To byli oficerowie, to sądzę po ubraniu, i wszyscy wyszli ich oglądać, moja mama i ja. Mama trzymała mojego młodszego brata na ręku i w pewnej chwili brata oddała sąsiadce, która [stała obok], a sama runęła jak długa, straciła przytomność. Moja mama pamiętała pierwszą wojnę światową i to była wojna głodowa, jak wiadomo, i ja się kiedyś przejęzyczyłam i powiedziałam młodzieży, że pamiętam pierwszą wojnę światową, ale to z opowiadań, bo mama dużo opowiadała, jak ludzie umierali na ulicach. Przypuszczam, że mama właśnie miała taki szalony stres, bo miała wtedy siedmioro dzieci, a wojna to wiadomo – trzeba wyżywić rodzinę. Długo mamy nie można było docucić, do tego stopnia, że nawet ojciec wezwał lekarza. Mama była w głębokiej zapaści i aż wstyd się przyznać, to pamiętam z opowiadania, jak mama odzyskała przytomność, to zaczęła strasznie kląć. Klęła tak, że ojciec był też bardzo [zmieszany], bo było dużo ludzi w pokoju, bo to było wydarzenie.
Tak pamiętam pierwszych Niemców, którzy przyjechali na Szeroki Dunaj, wszyscy na nich patrzyli, a oni, pamiętam, nie patrzyli na nikogo. Patrzyli tylko w górę na mury, bo tam część murów koło kamienicy Kata… To właśnie początek wojny. Wojnę to pamiętam, że było bardzo biednie, bo…
- Przepraszam, jeszcze tylko zapytam – chodziła pani wtedy do szkoły?
Poszłam do szkoły w trakcie wojny. Nie wiem, w którym roku poszłam, dlatego że było tyle rodzeństwa, był bardzo duży stół i siedziałam przy stole i tak jak zerówka. Jak w zerówce byłam razem z rodzeństwem, ale pamiętam, że było mi bardzo trudno napisać „1940” rok, to znaczy to kółko, pisałam „1941”, ale w którym roku? Czy to były tylko te właśnie rodzinne ćwiczenia, czy w którym roku poszłam do szkoły? Nie wiem.
Poszłam do szkoły na Starym Mieście. Właściwie chyba w tym samym budynku była szkoła, gdzie było Muzeum Historyczne. Mieliśmy przykazane, żeby nie przynosić książek do klasy i wyrywało się kartki z książek i ciągle się ćwiczyło chowanie owych kartek do pieca na wypadek rewizji, stał duży piec. Chodziłam tam dwa lata, do pierwszej i do drugiej klasy, a do trzeciej nie chodziłam, ponieważ rodzice ze względów bytowych wyjechali. Wyremontowali dom na wsi, był blisko Buga w Tokarach i wtedy nie chodziłam do szkoły. W ogóle nie chodziłam do trzeciej klasy. Jak się wojna skończyła, to moja siostra starsza powiedziała mi, że urodziłam się w 1935 roku 15 maja, co okazało się nieprawdą, i poszłam od razu do czwartej klasy, do szkoły imienia Traugutta.
- Jeszcze mam takie pytanie – z czego utrzymywała się podczas wojny pani rodzina?
Przede wszystkim na początku wojny mieliśmy bardzo dużo chleba, bo moi rodzice mieli małą firmę. Zatrudniali kilka osób do prasowania na sztywno i współpracowali z firmami żydowskimi, od nich brali koszule. To było kilka firm, ale mieli sposób, żeby zostawić nas bez pieniędzy, tylko zostaliśmy z… To słowo mi ucieka… Zapomniałam. Ja się tym bawiłam w czasie wojny, bo tam było trochę koloru, ale jak ojciec szedł po kolei do tych firm, to pamiętam jego rozpacz, to zastawał tylko kłódki, wyjeżdżali, uciekali. Wiedzieli, jaki spotka ich los i uciekali za granicę. Tak że zostaliśmy bez pieniędzy. Pamiętam, że mama, żeby ugotować obiad, to ściągała wszystko, nawet z łóżek kapy kolorowe, co więcej, to nie pamiętam. Tak przeżyliśmy początek, byliśmy bardzo biedni, nie mieliśmy [co jeść].
O – to weksle. Wekslami nas uraczyli i nie było… Byliśmy… Nie wiem, co myśmy jedli. Pamiętam marmoladę, chleb na kartki. A na samym początku wojny to właśnie dostawaliśmy chleb od piekarza, który był bardzo wdzięczny mamie, ponieważ ożenił się z kobietą, która u nas pracowała, pomagała i mama potraktowała ją przy zamążpójściu jak własne dziecko. Przypuszczam, że to była sierota i moja mama była sierota i wyposażyła ją. Piekarz w dowód wdzięczności przywoził nam rykszą co drugi dzień wypiek chleba z dużego pieca, to była jego zapłata, tak że chleba mieliśmy pod dostatkiem, ale to się w jakimś momencie urwało.
Między innymi z chlebem jest związany taki… Bo mama rozdawała ten chleb osobom, o których wiedziała, na Szerokim Dunaju wszyscy się znali, że jest dużo dzieci, że jest bieda. Między innymi posyłała go staremu, choremu na astmę Żydowi, który mieszkał w budynku od Nowowiejskiej, chasydowi. Co drugi dzień tam pędził mój jeden brat albo drugi. Ten człowiek nie chciał iść do getta, o czym nam nie mówił. Tylko raz jeden przyszedł do nas podziękować za pomoc i prosić Boga, żeby wszyscy z tej rodziny przeżyli wojnę. Jak to mówię, to chce mi się płakać. To powiedział po polsku, a potem modlił się po żydowsku bardzo długo, kiwał. I tak się stało, że cała moja rodzina, mimo że bracia brali udział w Powstaniu, dwanaście i czternaście lat, że byliśmy na Starówce, że część rodziny była w najgorszych obozach, w Oświęcimiu, w Ravensbrück, wszyscy przeżyli. Wszyscy przeżyli i wszyscy wrócili. Przywiązuję do modlitwy właśnie owego Żyda wielkie znaczenie. Błogosławił tak, żeby wszyscy z tej rodziny przeżyli wojnę. Ale potem była wielka bieda. Aha, ten Żyd się powiesił, nie poszedł do getta.
Pamiętam marmoladę. Mama ciągle u pana Bagińskiego na Wąskim Dunaju kupowała na kredyt, dobry człowiek, bo już wiadomo było, to przynosiła marmoladę i chleb, a potem pojechała. Mama była silniejsza od mojego ojca, ponieważ ojciec był chory na astmę i pierwszy raz pojechała na wieś. To była wielka wyprawa i rezultatem tej wyprawy stało się tak zwane szmuglowanie, jeśli dobrze pamiętam. Tak? Przez „g”?
„Szmugiel”, nie „szmukiel”, „szmugiel”. Problem polegał na tym, że Niemcy często zabierali, jak to wiadomo z filmu. Sama byłam kiedyś świadkiem takiego właśnie rabunku, bo te paczki… Mąkę woziła mama, to była paczka dobrze obwiązana. Czasami zdarzało się, że pod rząd trzy razy zabrali mamie towar, to nie miała po co jechać na wieś, bo na wsi musiała mieć pieniądze. Woziła też na wieś sienniki, które wynosiła moja najstarsza siostra. Pracowała w szpitalu niemieckim, przypuszczam, że na stołówce. Z tej stołówki chyba przynosiła chleb maszynowo krojony w kubełku z margaryną, z cienkimi plasterkami żółtego sera i z margaryną i ze sztucznym miodem. To jedliśmy na okrągło.
Wynosiła też stamtąd koce wełniane, co było bardzo niebezpieczne, a koce były często bardzo zawszone, ale siostra była bardzo szczupła, jak młodzi ludzie, i owijała się takim kocem, przynosiła do domu. Mama wiozła to na wieś. To był skarb, bo w czasie wojny nie było materiałów, ludzie nie mieli w co się ubrać, a taki koc wełniany to było bogactwo. A papierowe sienniki były czyste i maszynowo tkane i wiem, że ludzie to kupowali na wsi na spodnie, chyba po to, żeby pójść do kościoła, bo takich spodni nie można było uprać. Ale to był taki mój wkład.
Ach, o mojej siostrze, to jeszcze nie mówiła, czy należy do AK czy nie, ale wszyscy w moim domu mieli bojowe, patriotyczne usposobienie. Ona zobowiązała się wynieść ze szpitala mundur niemieckiego oficera, to wyrzucała poszczególne części przez małe okienko w piwnicy, ale największy kłopot miała z czapką, bo czapka [była] duża, okrągła. Kiedyś mi opowiedziała, jak tę czapkę wyniosła. Mianowicie, już przechodziła przez wartę, warta tam miała obowiązek rewizji, ale już wiedzieli, co jest w kubełku, że jest chleb i ten chleb można było wynosić, więc siostra włożyła do tego kubła czapkę, zabezpieczyła, żeby się nie ubrudziła, na wierzch znowu chleb, ale sama jednak nie miała odwagi przejść przez wartę z tą czapką i poprosiła młodszą siostrę, żeby przyszła. Powiedziała, że ma bardzo dużo chleba, żeby przyszła o jakiejś innej godzinie niż zazwyczaj, a siostra Władzia nic nie wiedziała, że tam wynosi trefny towar i śmiało przeszła przez wartę, ale siostrę przyłapał jakiś oficer, to strzelał do niej na korytarzu, ale nie trafił. Chciał ją na miejscu zabić, jak się zorientował, co moja siostra robi. Tylko, napisałam wspomnienie o Urszulce, przypuszczam, że nie mógł trafić, dlatego że po korytarzu chodzili Niemcy, nie było łatwo tak wycelować, ale ją wysłali na Skaryszewską. Ze Skaryszewskiej trafiła do Niemiec i tam miała bardzo…
Jak wybuchło Powstanie, to moja mama dziękowała Panu Bogu, że nie ma Urszulki w Warszawie, bo Urszulka była szalenie odważna i tak nienawidziła [Niemców], no, wszyscy Niemców nie kochaliśmy, że mama ją widziała jako pierwszą ofiarę na barykadzie, a w Niemczech jakoś przeżyła.
- I mogłaby pani powiedzieć, czy właśnie przez rodzeństwo w jakiś sposób miała pani styczność z konspiracją w jakiejś postaci?
Nie. Pochodzę z rodziny rzemieślniczej, nie z inteligenckiej i właśnie się nawet zastanawiałam, dlaczego takie uczucia patriotyczne w mojej rodzinie były i że się śpiewało ciągle: „Bić szwaba to nasz cel. Na bój, na bój”. Ojciec mojej mamy brał udział w powstaniu styczniowym, miał szesnaście lat i znał wszystkie te pieśni i w ogóle moja rodzina była obdarzona pięknym [głosem], mama pięknie śpiewała, ojciec pięknie śpiewał. I właśnie doszłam do wniosku, że takie nastawienie bojowe, patriotyczne to pochodziło z pieśni, nie z konspiracji. Moja rodzina była rodziną [rzemieślniczą], ojciec był z zawodu jubilerem, ale przez astmę nie mógł kontynuować tego zawodu i sprawy wyżywienia rodziny były dominujące, a o konspiracji… Nie wiem, jak Urszulka, nic nie mówiła, bo to się nie mówiło, oczywiście. Wiem o tym, że wynosiła mundury oficerów niemieckich, co było bardzo niebezpieczne, bo wiadomo, że Polacy występowali jako Niemcy w mundurach i udawało im się. To były brawurowe wyczyny, ale do tego musieli mieć odpowiednie ubranie i mówić dobrze po niemiecku.
Jak wybuchło Powstanie, to mojego ojca nie było w domu.
- Czy mogłaby pani opowiedzieć, gdzie panią zastał wybuch Powstania?
Ach, na Wąskim Dunaju u mojej cioci. Moja ciocia była bardzo bogata, miała tylko jednego dorosłego syna, i taki był plan, że mnie adoptuje, bo byłam wtedy potulną, grzeczną dziewczynką, potem się bardzo zmieniłam. Jak wybuchło Powstanie, to ciocia powiedziała: „Zosia, idź do domu”. To poszłam do domu, czyli z Wąskiego Dunaju na Szeroki Dunaj.
Pamiętam rozmowy kobiet o szansach powodzenia Powstania. Na pierwszym piętrze mieszkała pani Mazur, miała dosyć zaciekłą twarz i pamiętam, że powiedziała, że rzucili się jak z motyką na słońce. Tak oceniła szanse Powstania. Kobiety tak rozważały.
Też pamiętam 1939 rok, jak było polecenie, żeby zaklejać okna paskami, żeby… Ale jak bomby rąbnęły, to wszystkie szyby wyleciały i to zaciemnienie nie zadziałało. Moja mama dostała wtedy śmiesznych spazmów, jak wyszła z piwnicy i było tak jasno w mieszkaniu. A to miało tak uchronić, te paski. Cała ulica Szeroki Dunaj była tak opaskowana. Potem nie było szyb.
Z jedzeniem właśnie było tak, że dzięki temu, że Urszulka poszła do pracy w niemieckim szpitalu, [to mieliśmy co jeść. Dostała pracę] przypadkowo, bo poszła towarzyszyć starszej koleżance, która wzięła ją dla towarzystwa, a moja siostra była wysoką blondynką, stała za oknem na ulicy i zapytali jej się, czy by nie [chciała tam pracować]. Tak doszło do tego, że tam zaczęła pracować, ale ona nas utrzymywała, bo ten chleb jedliśmy na okrągło. Potem właśnie rodzice, mama najpierw pojechała na wieś i zaczęła przywozić żywność do Warszawy, sprzedawać.
Potem ojciec dołączył do mamy i wynajęli dom i tam się przenieśliśmy. Tam to też był, bo tam byli jacyś ludzie, o których nie wiedziałam. Tam był w lesie jakiś Tolek, który mieszkał w ziemlance, był Rosjaninem, był felczerem z zawodu i do nas przychodził nocą. A nie – nocą to przychodzili do nas jacyś ludzie, bo były cztery okna w tym domu na wzgórzu. Jak myśmy siadali do posiłku, to właśnie jacyś mężczyźni wchodzili i myśmy w poczuciu wielkiego obowiązku odkładali łyżki, oni zajmowali nasze miejsca i jedli, a pamiętam, co to było – mleko z ziemniakami, to, co na wsi się je, kawałek chleba. Często tak się zdarzało, że myśmy tego obiednego posiłku nie zjedli, bo zjedli ci mężczyźni. Ale kto to był? Wiem, że przez Bug się przeprowadzało jakichś ludzi, że mój ojciec też pomagał przeprowadzać przez Bug. Wskutek tego zrobili obławę na wieś, Niemcy, otoczyli nocą i nasza wieś miała szczęście, że nikt nocą nie wszedł do wsi, bo tak by spalili całą wieś, tak jak sąsiednie wsie. Tolek, który mieszkał w ziemlance, przypuszczam, że słyszał te pojazdy, które [jechały], i nie przyszedł, dostawał pożywienie.
To było… Bo ja wiem? Nie wiem, wtedy nie żyłam datami. To było, jak pojechaliśmy na wieś, jak dwie klasy skończyłam. To był może… Nie wiem. Może 1943 [rok], bo przed samym Powstaniem wróciliśmy do Warszawy, ponieważ ojca aresztowali i nie tylko ojca, jeszcze warszawiaka, który mieszkał obok, i wieśniaka, który tam miał też dużo dzieci, Gawłowskiego, i mój ojciec znalazł się na Pawiaku. Najpierw był w Siedlcach, a potem Niemca zabili i strasznie dużo ludzi ładowali do więzienia i się pomylili, kto za co siedzi w więzieniu, i ojciec trafił na Pawiak. Z Pawiaka wyszedł, to był cud. Wyszedł bez dowodu, a przez megafony ogłoszono, że został rozstrzelany, ale przez megafony ogłoszono również, że mój wujek, mój brat cioteczny też, że byli rozstrzelani, a oni nawet w ogóle nie byli aresztowani, a przez megafony się słyszało, że zostali rozstrzelani. Podobnie mój ojciec. Nie wiem, co to było, to była widocznie jakaś akcja.
Jak ojciec wyszedł, to pamiętam, że zaraz mama gotowała kluski z makiem, bo tam siedział z młodym człowiekiem, który został chyba rozstrzelany, i prosił, że jak ktoś żywy wyjdzie z Pawiaka, to żeby w jego intencji zjadł makaron z makiem, bo to była jego ulubiona potrawa. Mimo że [jak] ojciec wyszedł, to była ciepła pora, to mama ugotowała kluski z makiem i jedliśmy. Potem na Wigilię często [jedliśmy] na pamięć tego właśnie mężczyzny, którego nie znaliśmy.
- Wspominała już pani, że dwóch braci brało udział w Powstaniu. Czy ktoś jeszcze?
Nie, dwóch braci. Bogdanek był najstarszy w ogóle z chłopców w mojej rodzinie, bo tak – w mojej rodzinie się rodziły najpierw dziewczyny i Bogdanek był pierwszym męskim potomkiem. Miał czternaście lat, jak wybuchło Powstanie. Ojca nie było, bo był na Żoliborzu, już nie zdołał wrócić do nas, a Bogdanek powiedział, że chce iść do Powstania.
A w ogóle w pierwsze dni Powstania padał okropny deszcz i kobiety modliły się w intencji właśnie, żeby deszcz przestał padać, żeby Powstańcy mieli lepsze warunki do walki. A nie wiedzieliśmy, że jak przestanie deszcz [padać], to bombowce zaczną nam uprzyjemniać życie. Przez kilka dni trwała modlitwa o zmianę pogody.
Mama stanowczo nie chciała puścić Bogdanka do Powstania, a on był zdyscyplinowany i chciał mieć pozwolenie matki. W końcu stało się tak, że sąsiadka, pani Czechowa, która straciła jednego dnia męża i dwóch synów w tak zwanym kotle i mama bardzo ją szanowała przez to jej cierpienie, poradziła mamie, żeby puściła Bogdanka do Powstania, bo „On i tak pójdzie, a tak to pójdzie z pani błogosławieństwem”. Mama odmówiła modlitwę nad jego głową, pobłogosławiła go, prosiła Boga, żeby szczęśliwie wrócił i Bogdanek poszedł. Ale to już kilka dni upłynęło, jak cała młodzież, którą znałam z Szerokiego Dunaju, to się zapisała do AK, oczywiście bez broni, bo to było takie środowisko, że… Na pierwszym piętrze czy na drugim mieszkała młoda kobieta, która poszła na zbiórkę, i ją widziałam z opaską, ale też bez broni, bo broni nikt nie miał, ale ją widziałam i pamiętam, jak mi serce zabiło, jak ją zobaczyłam na podwórku, jak zobaczyłam biało-czerwoną opaskę. Nawet trudno mi jest o tym mówić, bo się mocno wzruszam, a na starość to człowiek ma słabszy system nerwowy.
Mama pozwoliła Bogdankowi [iść] i nikt nie przypuszczał, że Wojtuś wystąpi z takim samym żądaniem, a Wojtuś miał dwanaście lat. To było uosobienie wesołości, miał niesłychanie pogodne usposobienie i zrobił się strasznie ponury, zacisnął zęby i od mamy [żądał pozwolenia], a mama w żaden sposób nie chciała go puścić. Dwanaście lat i co? Ma iść do Powstania? Ale w końcu uległa jego namolnym żądaniom i też go pobłogosławiła i poszedł do Powstania.
Wszyscy moi znajomi myśleli, że moi bracia walczyli w AK, ale wiedziałam, że moi bracia mieli opaski AL. Zapytałam się Bogdanka, jak już chodziłam go odwiedzać, był chory, umarł mając wysokie ciśnienie, wszystkie choroby rodzinne, bo u nas choroby krążeniowe właśnie [występują]: „Dlaczego nie należeliście do AK?”. A on mówi: „Bo nas nie przyjęli!”. Ale brat za wszelką cenę chciał mieć opaskę i brać udział w Powstaniu. Pamiętam, jak pod 9 na Szerokim Dunaju mój brat zaczął paradować z opaską AL, to jakiś jego kolega mówił: „Bogdan! Ty zrzuć tą opaskę! Podepcz ją i napluj!”. Ale nie rozumiałam dlaczego, Bogdanek prawdopodobnie też nie. Walczyć z Niemcami, to wszystko. Bić wroga, to wystarczyło.
Bogdanek brał udział między innymi przy ratowaniu domów, w które trafiały bomby zapalające, bomby w ogóle, trzeba było ratować. Ale mam na myśli specjalny dom, który jest na rogu Krzywego Koła i Nowomiejskiej po lewej stronie, jak się stanie w stronę Krzywego Koła. Tam zrzucili bomby zapalające i tak się stało, że część ludzi wyszła z piwnicy, a obsunął się wielki mur i tam około czterdziestu osób zostało. W tym rozłączona została rodzina, dwie dziewczynki mniej więcej w moim wieku i ojciec wyszli, a matka pozostała za murem. Była skazana, jak pozostali, na śmierć głodową. Był rozkaz, żeby ratować, żeby gasić, ale nie było czym.
Moi bracia tam brali udział w gaszeniu, ale był niesamowity ostrzał i byli wówczas ranni. I Wojtuś, i Bogdan jak to wspominali już po wojnie, to nawet o tym nie wiedziałam, że w szoku, jak byli ranni, to wpadli najpierw na podwórko przy Nowomiejskiej i Bogdan się zapytał Wojtka: „Wojtek! Żyjesz?!”. A Wojtek odpowiedział: „Żyję! A ty?!”. Bo potem to z humorem sobie wspominali taką właśnie [sytuację], i wbiegli do piwnicy, a w piwnicy był akurat chirurg, który przychodził do rannego Powstańca. Ten ranny Powstaniec miał intuicję, że nie chciał iść do szpitala powstańczego. Szpitale powstańcze na Starówce były w kościołach, a najbliższy to był na Freta w kościele Dominikanów. On się strasznie [bał szpitala], nie wiem, czy wymyślił sobie, czy naprawdę miał jakąś krewną na Nowomiejskiej 13 i na noszach niosło go dwóch Żydów, czyli przypuszczam, że to byli Żydzi z Pawiaka, już jak Pawiak był. Opowiadał, że jak nadleciały samoloty, to kładli go byle gdzie, te nosze, na ulicy, a sami się gdzieś chowali, jeśli ulice były, bo to były właściwie gruzowiska. Ale jak samoloty odleciały, to przychodzili po niego i donieśli go tam, gdzie chciał, i właśnie wpakowali go do naszej piwnicy. A muszę powiedzieć, że w piwnicy było bardzo mało miejsca, bo byli nie tylko mieszkańcy, ale i przypadkowi ludzie, którzy nie mogli wrócić do swoich domów. Każdy chciał mieć bezpieczne miejsce, a bezpieczne miejsce to było tam, gdzie były cztery piętra, gdzie była szansa, że nie przebije tak [łatwo].
Pamiętam, jak ten człowiek leżał i jego ciemne przerażone oczy, a kobiety: „Do szpitala! Do szpitala!”. A moja mama miała dobre serce i w pewnej chwili odsunęła nasze posłanie z tego bezpiecznego miejsca i dała mu właśnie kąt do leżenia. Potem już tam leżał na jakimś posłaniu, nie na noszach. Do niego przychodził codziennie chirurg i tam ranę mu czyścił. To była rana gdzieś tak blisko [kręgosłupa]. […] Całe szczęście, jak ten chirurg był i wpadli moi bracia, to z Bogdanka wyjmował szrapnele i leciały do miski z brzękiem, a Wojtuś krzyczał cały czas tylko: „Moje nogi! Moje nogi!”. Chirurg zajął się jego nogami, a ja usiadłam za Wojtusiem i patrzę, a tam mu gęsta, czerwona ciecz powoli wycieka. Zapytałam się: „Wojtuś! A co ty tutaj masz takie coraz większe, czerwone?!”. Chirurg tam spojrzał, rzucił nogi i zajął się jego szyją, a to był szrapnel, który wpadł i wypadł na szczęście. Był opatrzony, obwiązany był.
Potem chirurg przestał przychodzić któregoś dnia i już rana mu gniła i zalęgły się w niej robaki. One uratowały mu życie, jak powiedział felczer, do którego jak wyszliśmy z Powstania [poszliśmy]. Jak szarpnął ten czarny plaster, to posypały się białe robaczki na posadzkę. Mama w płacz, a lekarz mówi: „Pani nie płacze, bo one uratowały życie pani dziecku”. Bo zżerały ropę. Teraz się dowiedziałam, że to jest w ogóle metoda na niegojące się rany – to się te robaki specjalnie kładzie i one wspaniale oczyszczają rany. Strasznie śmierdziało od Wojtusia, ale w piwnicy tego nie czułam, dopiero poczułam na [Piwnej].
Przemarsz przez [Piwną] to było coś, bo ścieżka się zrobiła, domy leżały w gruzach, „ukraińcy” nas [wyprowadzali]. Mama powstańcze ubrania niemieckie schowała pod gruzami, przykryła miską, zasypała gruzami i to była jedyna rzecz, jaka uratowała się z naszego mieszkania, jak wróciliśmy.
- Właśnie, czy przez cały czas Powstania przebywała pani w otoczeniu rodziny?
Tak, w piwnicy.
- I w jednym miejscu w piwnicy była zgromadzona?
W tej piwnicy właśnie, która się nie zawaliła i w której bardzo chciała być przyjaciółka mojej koleżanki. Tak patrzyła na wejście do naszej piwnicy i mówiła: „Ja bym tutaj przeżyła”. A mieszkała bodajże na Piekarskiej na czwartym piętrze, ale nie wypadało jej zostawić rodziny. Właśnie pierwsze bombardowanie na Starówkę to między innymi w jej dom. Akurat oni jedli posiłek i znaleźli się [pod gruzami]. Nie byli przywaleni, tylko można powiedzieć, z podkurczonymi nogami, z łyżkami w ręku – i ta Wacława, i jej rodzice, i młodszy brat, a starszy był na barykadzie i jakoś w ten sposób się uchronił. To było pierwsze bombardowanie. Pierwsze bombardowanie to myśleliśmy: „Takie ciężkie te samoloty, że zrzuty…”. Bo bardzo wierzyliśmy, że będą nam zrzucać czołgi, żeby było czym walczyć. Też byłam właśnie w pierwszym bombardowaniu, ale z koleżanką modliłyśmy się. Klęczałyśmy przy łóżku i modliłyśmy się do [Matki Boskiej]. Obrazek był Matki Boskiej nad [łóżkiem] i jak się dom zawalił, to całe gruzy poszły do sąsiedniego pokoju, a u nas w [pokoju] żadna cegła się nie oderwała. Wyskoczyłam na ulicę razem z tym walącym się domem. To niesamowity kurz, klapały obok mnie cegły i belki, ale się nie bałam, tylko leciałam na wprost jak głupia. Moja koleżanka poleciała pod bokiem, ale nic we mnie nie uderzyło, a dom się walił. To jednak był straszny wstrząs.
Mama była wtedy na Freta, bo się wychodziło, szukało się czegoś do jedzenia. Na początku jedliśmy tak zwane zapasy. To były skórki od chleba, kawałki chleba, które się zostawiało na gorsze czasy. Na Starym Mieście są wysokie mieszkania i to w poszewce tam się składało. Pamiętam, że te poszewki się kurzyły i że trzeba było je prać i jak przyszło do jedzenia niby sucharów, to tam już były nawet muszki, ale to jedzenie się szybko skończyło i nie było co jeść.
Ach, wino – wino Powstańcy wynosili z piwnic fukierowskich. Jak zobaczyłam taki piękny kolor, to wpadłam po kubek i nie pytając się, zanurzyłam i przyniosłam do piwnicy. To było coś wspaniałego, bo jak suchary jeszcze były i trochę cukru i łyżeczka wina to było wspaniałe jedzenie, tylko że to wszystko się kończyło. Tak jak z bratem rozmawiałam, z Bogdankiem, właśnie i wino wspominałam, a on mówi: „A pamiętasz, jak za odwagę przyniosłem dwie butelki czerwonego wina do piwnicy i paczkę kostek cukru?”. Bo trzeba było przebiegać z butelkami samozapalającymi na drugą stronę ulicy, na Podwalu, on mi mówił, tam gdzie była księgarnia Gebethnera i Wolffa (ja tam wtedy księgarniami się nie interesowałam, ale [to było] w tym miejscu). Każdy z chłopców dostawał dwie butelki do ręki i musiał przebiec na drugą stronę pod obstrzałem. Gdyby się przewrócił, a to przecież nie była gładka droga przez gruzy, to one wybuchały. Każdy z chłopców dostawał kopniaka na zachętę, żeby poleciał. Bogdanek nie chciał kopniaka, chwycił dwie butelki i przeleciał przez ulicę z przygodami i za odwagę właśnie dostał dwie butelki czerwonego wina. To wino było oczywiście z piwnic fukierowskich. To on mi opowiedział i o tych kopniakach, ale nie dostał kopniaka, bo właśnie chwycił. Powiem właśnie o butelkach samozapalających. Na rogu…
- Może jeszcze za chwileczkę. Chciałem jeszcze zapytać panią o to z kolei, jak wyglądała sprawa zaopatrzenia w wodę.
[Zdobywało się] pod grozą śmierci. Nie było wody. Tam, gdzie była, to się szło, stawało w kolejce i często się nie wróciło. Ja nie chodziłam, ale to było niebezpieczne, jeśli woda była na ulicy, dlatego że byli tak zwani gołębiarze, tak się o nich mówiło.
Jak była woda w piwnicy (bo czasem tak się zdarzało, że była woda w piwnicy), to wydawało się, że bezpieczniej, bo przynajmniej się człowiek nie narażał na „gołębiarzy”. Ale kiedyś było tak, właśnie na Nowomiejskiej, kilka domów dalej… Aha, w każdej piwnicy były wykute przejścia, jak wiadomo, i wzdłuż ulicy można się było poruszać od piwnicy do piwnicy. Pamiętam gazeciarzy, jak swoje cienkie nóżki przekładali przez tą dziurę, roznosili pocztę. To ich pamiętam, jak przechodzili przez naszą dziurę, bo to w razie, jak tu się zawali, to jakieś wyjście. Właśnie woda była mniej więcej w tym domu na Nowomiejskiej, gdzie teraz są bardzo dobre lody. Nie wiem, który to jest numer, bo numery zostały pozmieniane, ale w tym domu, gdzie teraz są bardzo dobre lody, lubię bardzo pistacjowe. Tam właśnie była woda i była kolejka i poszła mama z moją siostrą Władzią, a moja siostra Władzia, to muszę powiedzieć, miała zdolności paranormalne. Wiele razy uniknęła śmierci dzięki tym zdolnościom. Powiedziała w pewnej chwili do mamy: „Mamo, wychodzimy”, a już były blisko wody. Mama się nie kwapiła, a Władzia mówi: „Ale to już! To już!”. I wyszły, mama się jej posłuchała, a tam rąbnęły bomby, przebiły strop i to były bomby zapalające, tak że ludzie palili się żywcem. Mama tam ratowała.
Jak bomba wybuchnie, jak dom się wali, to jest niesamowita ilość kurzu, niesamowita. Mama to nazywała impetem, ale tak niefachowo. Przypuszczam, że to trzeba nazwać ciśnieniem. Jest bardzo duże ciśnienie, do tego stopnia, że zdziera skórę. Mama jakiegoś mężczyznę pyta się: „Czy pan jest w rękawiczkach?”. A on miał zdartą skórę z rąk i kurz się mu tak wbił. To sobie można wyobrazić, jak on umierał. Taka była śmierć. Ja się strasznie bałam, to nie z autopsji [wiem], tylko mama przyszła i opowiadała o tych rękach. „Czy pan jest w rękawiczkach?” – a on miał szare ręce i kurz w rękach wbity.
Tam to było strasznie. Bogdanek opowiadał, że [kładł] spalone trupy w jakimś miejscu, gdzie teraz jest sklep. Przy dawnej Nowomiejskiej 13 był sklep (nie wiem, czy teraz jest, bo teraz tak się wszystko zmienia) serowarski. Takie były zajęcia. Nie strzelali, bo nie mieli broni, tylko do posług byli i do noszenia butelek. Ale chcę powiedzieć – cały Szeroki Dunaj to był jeden plac prób, bo butelki tam rozbijano, robiono ten roztwór. Nawet nazwisko pamiętam, pan Gozdek. Miał maleńką mydlarnię na rogu Piwnej i Wąskiego Dunaju, ale miał chyba bardzo duże magazyny i to wszytko, co miał w magazynach, oddał Powstańcom, i benzynę, i środki potrzebne do robienia tego roztworu, i butelki były wypróbowywane na Szerokim Dunaju. To był jeden plac w ogniu ciągle. Jak wybuchło, było dobrze, znaczy, że roztwór jest prawidłowy.
Nie wiem, jak jego nazwisko się pisze, ale, pamiętam, u pana Gozdka słyszałam pierwszy wykład historiozoficzny, jak mężczyźni mówili o ludziach, co… O mydle z ludzi, „Najpierw Żydzi, a potem my”, tak było powiedziane.
- A jak wyglądała kwestia noclegów? Nocowali państwo w piwnicach?
Tak. I Powstańcy przychodzili do piwnicy. Właśnie nasza piwnica, tak wspominałam, że można było wejść z kuchni, tylko nie była pewna, bo nad nią tylko był jednopiętrowy drewniany budynek, ubikacja ogólna była. Pamiętam, że w czasie Powstania na początku to był problem, bo wszyscy się bali iść do ubikacji, a to była taka ubikacja jak w Świętej Katarzynie, że się staje na podstawkach, [spuszczało się], póki była woda. Każdy się bał tam iść, ale potem ten problem jakoś zniknął z pola widzenia. Nie wiem, jak to się stało, że w ogóle już nie było tego problemu. Nie było też co jeść i pić.
Była piwnica, to taki korytarz podziemny, można powiedzieć, tylko bardzo niebezpieczna, tam żaden porządny mieszkaniec Nowomiejskiej 13 nie miał swojego legowiska, ale cały ten korytarz na noc się zapełniał i ludzie spali na ziemi. Jak wybuchł czołg, to były kobiety, które dostały pomieszania zmysłów i chodziły szukać dzieci. To właśnie pamiętam, że chodziły po drabinie z naszej piwnicy. Jedną taką pamiętam z włosami [rozczochranymi] i musiała zajrzeć w twarz każdego leżącego człowieka, a ja czekałam, kiedy przyjdzie do mnie, bo do mnie też musiała zajrzeć, bo szukała swojego dziecka. Nie mogła przyjąć tego do wiadomości, że jej dziecka nie ma, że jest poszarpane w kawałki, dajmy na to, bo tak było. Na nasze podwórko to wylądowała głowa ludzka.
Ach, mój brat, Wojtuś, uniknął [śmierci]. Chciałam iść za tym czołgiem, „goliatem”, bo rozbierali barykadę przed naszym domem i mówię: „Mamo, chcę zobaczyć czołg, bo jeszcze nigdy nie widziałam”. A mama mówi: „To, Władzia, weź Zosię i idźcie”. A wtedy pani Czechowa, sąsiadka, którą mama miała w wielkiej estymie, powiedziała: „Pani da spokój! Zosia jeszcze niejeden czołg zobaczy”. I jakoś nie wyszłam z Władzią dzięki temu, zostałam w piwnicy, a Wojtuś szedł za tym czołgiem, bo to była wielka radość, „Nareszcie mamy czołg”, tam była młodzież. W ogóle to było wielkie szczęście znaleźć się na tym czołgu i w pobliżu być. Miałam sąsiada w moim wieku, chłopca, którego nie chciała puścić ciotka i tak go przytrzymała [w objęciach], ale ją kopnął w piszczel, ona go puściła. Nie wrócił. To ten taki właśnie mój rówieśnik. A brat szedł za czołgiem, ale spotkał swojego dowódcę i dał mu jakieś polecenie. Dzięki temu Wojtuś wycofał się z tego pochodu i doszedł właśnie do Szerokiego Dunaju. Sąsiadka, która mieszkała w piwnicy Kata na parterze, to dostała śmiesznych spazmów, dlatego że Wojtuś jakiś taniec zaczął wykonywać, a on się odganiał, bo kawałki ludzkie leciały na niego jak deszcz i się od tego odganiał, żeby [na niego nie spadły]. To był tak wielki wybuch, że ludzkie mięso leciało z rogu Kilińskiego i Podwala na Szeroki Dunaj, tak że Wojtuś taki taniec [wykonywał], żeby się odganiać, a na naszym podwórku, tylko jej nie widziałam, bo nie wyszłam z piwnicy, to tylko wiem, że była czyjaś głowa. Taki był rozrzut. To była masakra niesamowita.
- Słyszała pani tą eksplozję?
Słyszałam. Mama doszła do wniosku, że to most wysadzili, bo to był taki wybuch, niepodobny do niczego innego. Słyszałam, oczywiście. Po wojnie to długo pamiętałam imiona chłopców, którzy zginęli, bo na Szerokim Dunaju wszyscy się znali. To było podwórko, ale po jakimś [czasie], pamiętam, że szesnaście naliczyłam tamtych imion chłopców starszych ode mnie. Zginął między innymi pan Maziński spod numeru 9 na Szerokim Dunaju, taka zaprzyjaźniona z nami rodzina, Mietek Maziński. Szukali go, to poznali tylko po fragmencie koszuli, bo wiedzieli, w jakiej był koszuli. To kawałek ciała znaleziono i ta właśnie koszula w kratę w jakimś kolorze, to tylko tyle znaleźli. Mówię, bo tak właśnie było i masa dzieci potem ginęła. Wiem, że zaprzyjaźniona rodzina węglarzy, czy zaprzyjaźniona, ale znana, bo tam się kupowało, skład węglowy był na Wąskim Dunaju blisko Podwala, to dwóch chłopców, może nawet bliźniaków, dostało tężca i w strasznych mękach, ale nie tylko oni, konali, tak że mama tam chodziła dopytywać się. Po prostu to ze słyszenia wiem, że oni w strasznych mękach byli i od tej pory się strasznie tężca bałam. Jak się tylko przewróciłam, to leciałam na zastrzyk, bo wiedziałam, że to jest okropne.
Nie było co jeść. Nasze suchary szybko się skończyły i w Wytwórni Papierów Wartościowych była wiadomość, że tam jest jakieś jedzenie. Tam było doskonałe jedzenie nawet, ale to tylko też wiem z literatury, z opowiadań, że była czekolada i nie wiadomo co, ale mój brat Bogdanek, wybrał się do tej Wytwórni Papierów Wartościowych, żeby przynieść jakieś jedzenie. Cała piwnica modliła się w jego intencji, żeby wrócił szczęśliwie, a moja mama pełniła rolę zakrystiana. Mama była bardzo praktykująca i wierząca i w naszej części piwnicy były obrazy święte zniesione z mieszkania, tak było jak w kaplicy. Mama, pamiętam, ojca nie było, to macała haki wybite już w 1939 roku, też w 1939 roku zeszliśmy do piwnicy z tymi obrazami świętymi. Mama odmawiała litanię, cała piwnica powtarzała: „Módl się za nami”, „Zmiłuj się nad nami”. I Bogdanek poszedł i rzeczywiście wrócił. A z opowiadań wiem, że najbardziej było kiepsko przejść przez Mostową, bo Mostowa była pod obstrzałem, ale co przyniósł? Przyniósł suszone ziemniaki, niemieckie, strasznie niedobre, bo to nie frytki, tylko właśnie grubo pokrojone w plastry ziemniaki i wysuszone na kość, tak że… Brązowe, ugryźć tego za Chiny nie można było. To trzeba było moczyć długo i potem ugotować papkę i to jedliśmy, bo nie było co innego. I kaszę przyniósł, kaszę chyba jęczmienną, ale nie było tłuszczu.
Ale poza tym było dużo ludzi przypadkowych w piwnicy, których Powstanie zastało w tym miejscu i w naszej piwnicy rezydowali. Moja mama z chrześcijańskim usposobieniem, jak Bogdanek przyniósł, bo miał plecak, to podzieliła to między wszystkich. Między wszystkich podzieliła, żeby każdy miał coś do jedzenia. Problem był z gotowaniem. Moja mama znalazła rozwiązanie takie, żeby tę kaszę ugotować, czy w ogóle wodę, to gotowała na ulicy na Szerokim Dunaju. Cegły były, rusztów było pełno wokół, rur i budowała od ręki. Na taborecie stawiała piecyk niespojony gliną, tylko cegła na cegle, ruszt, kolanko było, rura, drzewa było dużo wokół i się rozpalało taki piec. Na przykład kiedyś zdobyła mleko w proszku, dostała od kogoś zawinięte w rożek. Ja tak, pamiętam, chciałam kawy z mlekiem się napić, bo kawę zbożową mieliśmy, ale nie wiedzieliśmy, jak i moja mama, jak się to używa to mleko, że trzeba najpierw [rozrobić]. Jak się woda zagotowała, jak się kawa zagotowała, to mama ten proszek wrzuciła, skawaliło się i uznała, że to trucizna. To się skawaliło, bo w ogóle była obsesja trucizny i że wszystko, że żadnego cukierka żeby nie podnieść, jakby był, bo to trucizna. Była obsesja i pomyślała, że [to trucizna]. Prawdopodobnie to było mleko, tylko to się skawaliło i wylała ku mojemu żalowi, nie było mleka, ale z gotowaniem to pamiętam, bo często mamie towarzyszyłam. To często się siedziało za murem jakimś w naszym niby mieszkaniu i czekało, a tu przyleciały samoloty czy jakieś pociski rąbnęły i garnek się wywrócił i cały piecyk się wywrócił i trzy razy czasem tak było, zanim się udało zagotować wodę i kaszę. Kasza w jakimś momencie – to ją pamiętam – kiedyś ta kasza się ugotowała, byłam tylko ja i Floruś, mój młodszy brat, mama, więc były trzy miski, trzy łyżki, i kaszę ciepłą ugotowaną na miękko zjedliśmy, a tu wychodzą Powstańcy z karabinem, może to był cekaem jakiś ciężki, ledwo go tam targali i mama, ponieważ u mnie była duża rodzina i była przyzwyczajona gotować w dużych ilościach wszystko, więc kaszy było w garze dużo i od razu: „Panowie”. I tak oczywiście bez mycia łyżek, bez mycia misek, od razu nalała w miski wolne, były trzy, i jedli bez słowa i jeszcze czekali następni, bo ich było sporo. Ten obrazek tak pamiętam, jacy byli zmęczeni i ten ich karabin ciężki, ale to coś jednak gorącego i gotowanego.
- A właśnie, może mi pani powiedzieć, czy często pani spotykała się z Powstańcami? To było, rozumiem, ciągłe.
Nie, przychodzili spać tam właśnie na noc, to już z nimi nie rozmawiałam, tylko wiedziałam, że każdemu ta kobieta zagląda w twarz, i czekałam, żeby usnąć, żeby do mnie przyszła. Na ten moment czekałam, żeby zajrzała do mnie w twarz i odchodziła. Potem przestała przychodzić. Pewno ją coś zabiło, zginęła pewnie.
Powstańcy powiedzieli, kiedy wejdą Niemcy. Pamiętam, jak wieczorem powiedzieli: „Jutro będą tutaj Niemcy”. Wtedy mama wzięła powstańcze ubrania moich braci i zakopała pod miskę i gruzem [przykryła]. I właśnie jak wróciliśmy, bo tam na wsi na wysiedleniu mieliśmy bardzo ciężko i tak nam się wydawało, że wrócimy, że mama będzie piecyk rozpalać.
- Zanim jeszcze przejdziemy do rozmowy z Powstańcami, chciałem panią zapytać, jakie były nastroje panujące w pani rodzinie w czasie Powstania?
Trudno mówić o nastrojach. Powstanie było jak pogoda, było i już i trzeba było się… I wielka chęć właśnie do walki moich braci i się właśnie zastanowiłam, bo mnie do głowy nie przyszło, żeby iść do Powstania, żeby walczyć, żeby cokolwiek robić i tak pomyślałam: „Taka jest różnica między dziewczynką a chłopcem”. Bracia przecież niewiele ode mnie starsi [byli]. Tak właśnie łączę upór do walki z tradycjami śpiewnikowymi, chociaż nie ze śpiewnika tylko mama dużo znała śpiewu, bo, jak wspomniałam, mój dziadek miał szesnaście lat i był posłańcem w powstaniu styczniowym, czyli teraz to by się powiedziało – był łącznikiem. Nie poszedł na katorgę, uchronił się, ale te wszystkie pieśni… W ogóle na Starym Mieście się bardzo dużo śpiewało, to było pospolite, że szedł chłopiec ulicą i śpiewał piosenkę: „U majora piesek wyje, na śniadanie jadł pomyje / A na obiad kawał sera, żeby szczekał na Hitlera”. I to na cały głos, to było naturalne.
A w moim domu to był chór, bo tak – moi bracia pięknie śpiewali, siostra miała też ładny głos, tylko może nie miała tak [słuchu], ale to później się zorientowaliśmy, że nie ma słuchu, ale Bogdanek i mój tata pięknie śpiewał, mama. To było ulubione zajęcie, nie było radia, nie było przecież telewizji. Śpiew to sąsiedzi przychodzili, żeby posłuchać, zwłaszcza samotne osoby. To był jeden wielki chór i powstańcze pieśni u mnie się w domu śpiewało. Ja właśnie nie mam głosu, ale za to znam piosenki z Gdańska, z Wybrzeża na melodię „Jadą wozy kolorowe”, to każdy zna.
- A wspominała pani o różnych dziewczynkach, które tam czasem przesiadywały u państwa w piwnicy…
O dziewczynkach?
- O dziewczynach, z którymi pani przebywała, z kim pani się zaprzyjaźniła wtedy.
Nie, ja się wtedy… Byłam tylko z rodziną. Miałam koleżankę, przyjaciółkę, która mieszkała na Szerokim Dunaju, bodajże trzeci dom od naszego, i tam były trzy schodki, to było ulubione miejsce. W czasie wojny młodzież tam siadała na schodkach i śpiewała, co pani Politowskiej bardzo przeszkadzało, bo chciała już spać. Na początku Powstania, jeszcze jak były te schodki, bo potem to nawet i tych schodków nie było, to pamiętam taką rozmowę, że właśnie osoby cywilne i Powstańcy na schodkach siedzieli i osoby cywilne właśnie tak ubolewały nad zniszczeniem miasta, a Powstańcy mówili: „Odbudujemy! Odbudujemy wszystko!”. To byli prawdopodobnie akowcy, ale nie zwracałam na to uwagi.
Wiem, że moi bracia należeli do AL, ale się nie zapisali do tych potem, żeby brać prowizje, bo znali wiele osób, które żadnych zasług nie ponosiły, nie należały, nie brały udziału w Powstaniu, a się wepchnęli. Nie chcieli się zniżyć do tego stopnia. Jak namawiałam mojego brata, Bogdanka, żeby jednak [się zapisał do Związku Kombatantów], bo tam gdzieś w wykazach w Rembertowie podobno była lista, mieliby większe urlopy, ale spowodowałam tylko to, że dostał większe ciśnienie i zaprzestałam. Wojtuś też nie [chciał się zapisać], w ogóle brzydzili się tymi ludźmi i tą organizacją, do której należeli cwaniacy, krótko mówiąc. Miałam znajomą, już nie żyje, ale była tak namolna i tak jakoś też się wtryniła do tego związku, miała większą emeryturę, a wiem od bratowej, że absolutnie nie brała udziału, bo tak się ludzie znali.
Poza tym była jakaś mania, że na Starym Mieście nie mieszkali ludzie bogaci i nie było luksusów. Dużo osób lubiło opowiadać, jakie miały luksusy w domu. Ach, jak mieli wspaniale! A moja siostra, Władzia, która te osoby znała i pamiętała, to się w kułak śmiała. Mówi: „Zosiu! Ja wiem, co to było!”. Bo to były marne mieszkania, nasze mieszkanie też było marne, ale było. Mnie się bardzo często śniło nasze mieszkanie przedwojenne i że tam mieszkam i szczęście mnie ogarniało w czasie tego snu, podobnie jak takie sny miałam, że się odnalazł i żyje mój brat cioteczny. To był jedynak i ciocia… To też życiorys, już nie żyje, żyła prawie dziewięćdziesiąt lat bez czterech miesięcy. Przeżyła obozy koncentracyjne dla syna głównie, bo bardzo kochała syna. Kiedyś mi się przyznała ze wstydem, że napiła się wody z ubikacji, bo jak w obozie koncentracyjnym, niczego nie było. „Zosiu! Czego człowiek nie zrobi, żeby przeżyć! Napiłam się wody z ubikacji”.
- Wspomniała pani o spotkaniach z Powstańcami. Jaki był stosunek do nich?
Na początku, kiedy były jeszcze schodki, to pamiętam tę rozmowę, że właśnie „Wszystko odbudujemy!” – z entuzjazmem, a kobiety właśnie, które tak debatowały na początku Powstania w naszym mieszkaniu, miały bardzo negatywny stosunek. Mówiłam, że oceniały tę walkę, szanse Powstania, jako rzucenie się z motyką na słońce. Ale potem nikt nie mówił, tylko się słuchało, gdzie bomba upadła, bo to się umiało ocenić.
- I to nie uległo zmianie w czasie Powstania, stosunek do Powstańców?
Nie, bo, mówię, to było jak pogoda. Było Powstanie i trzeba było… Pani Mazur miała malutką beczułkę ogórków kiszonych i kiedyś dała Bogdankowi jednego ogórka. To było niesamowite szczęście. Mój brat się pochwalił swojemu koledze, Romanowi, i ten Roman tak zaczął mu [mówić]: „Bogdan, jak ja ci zazdroszczę, że zjadłeś”. To inny smak niż ziemniaki, ten kit, bo to był kit bez smaku. I moja mama, mimo że była osobą bardzo uczciwą, to postanowiła ukraść, bo już nie wypadało jej prosić, żeby dała obcemu chłopcu, zrobiła podarunek. Opowiadała, jak się zakradła do beczułki i ukradła ogórka dla Romana. A ja bym też zjadła, ale nie śmiałam powiedzieć, nie brałam udziału w Powstaniu. Roman brał, to był kolega mojego brata, a ja bym zjadła ogórka, ale mowy [nie ma], mnie się nie należało.
- A w jaki sposób zdobywali państwo informacje na temat tego, co się dzieje wtedy w innych dzielnicach Warszawy?
[…] Mama chodziła do kościoła Dominikanów i ksiądz najważniejsze informacje ogłaszał od ołtarza czy od fragmentu ołtarza, i [podzielił się] zbawienną informacją (bo strasznie czekaliśmy na Rosjan, żeby już bomby nie leciały), on [powiedział], że Rosjanie już są w Kobyłce. Potem codziennie mama przychodziła i powtarzała, że Rosjanie są już w Kobyłce, a Rosjan jak nie było tak ani widu ani słychu. Potem czytałam wiersz: „Czekamy na ciebie, Czerwona Zarazo”. Czekaliśmy, chociaż tam nie rozróżniałam, że to Rosjanie i że to też zołza, tylko byle by już nie było walki, byle by nie było bombardowania.
Bomby były najgorsze, pociski też. Widziałam, jak się zwalały fasady domów przy ulicy Wąskiego Dunaju, bo było pochmurno i samoloty nie latały, więc wyszłam dla rozrywki na Szeroki Dunaj. Szeroki Dunaj wyglądał tak jak morze, tylko zastygłe – fale od wybuchów. Przycupnęłam za jedną falą i pociski właśnie akurat uderzyły w domy na Wąskim Dunaju, te właśnie widoczne, i widziałam, jak to pięknie opada. Przyglądałam się temu. Leciał jakiś mężczyzna, chwycił mnie i zaniósł do bramy kamienicy Kata. Tam jest brama, tam się często bawiłam w piłkę. Zasłonił mnie swoim ciałem i już jak tak przestało być groźnie, to poleciał dalej, a ja poleciałam do piwnicy. Tak że to, co często na filmach się ogląda, jak mury, co się często osuwają, to znam to z autopsji. Przyglądałam [się], to była moja rozrywka, bo wyszłam z piwnicy.
- Czy zdarzało się, żeby w pani otoczeniu czytano prasę powstańczą, była możliwość [słuchania] radia?
Radio kiedyś pamiętam w naszym mieszkaniu, to nie było nasze radio. To aż prawie sobie nie wierzę, ale to widziałam, i była nadawana pieśń „Z dymem pożarów, kurzem krwi bratniej” i na stole była taka [gruba] warstwa kurzu i radio. To to słyszałam, ale tak to… Potem się dowiedziałam, co [to] oznaczało, że zrzutów nie będzie, jak to nadawali, ale myśmy tak byli przekonani, że czołgi nam zrzucą, a to bomby były, to pierwsze bombardowanie. Ta Basia zginęła, co chciała tak w naszej piwnicy być, bo miała intuicję, że tu [przeżyje].
Ach, jeszcze powiem o tym Powstańcu, co mama go tak przyjęła. To było wielkie święto dla całej piwnicy, jak usiadł na łóżku, bo rana była blisko kręgosłupa, wielkości mojej dziecinnej dłoni. Potem chirurg nie przychodził już i był problem. Ach, taka była radość, jak on usiądzie, a że trzeba wyjść z piwnicy, bo Powstańcy powiedzieli, że będą Niemcy i że będą rzucać Niemcy granaty do piwnic, często także zapalające. Był strach zostać w piwnicy, trzeba było koniecznie [wyjść]. I jak ten człowiek ma wyjść? Ale wyszedł, ktoś mu pomógł. Moja koleżanka, której to opowiadałam i która znała moją mamę, [mówi]: „Ale dlaczego wyście nie pomogli?!”. Ale myśmy chyba nie mieli siły, bo mama miała chore nogi, bracia byli ranni, Wojtuś miał poważną ranę, szczęście, że ten szrapnel mu nie uszkodził tchawicy czy czegoś, ale ledwo się [trzymaliśmy]. Jak przytrzymać? To był wysoki mężczyzna. Ale się znaleźli ochotnicy, co jednak go wyprowadzili.
Potem, jak już był gdzieś odpoczynek przed wejściem do pociągu, to mama… Tak nas poustawiali, jak to Niemcy potrafią, w porządku, były korytarze, przejścia między poszczególnymi osobami siedzącymi na trawie. Mama poleciała szukać tego właśnie naszego rannego. On strasznie chciał się napić, a woda była na miarę złota, myśmy nie mieli wody. Mama gdzieś od kogoś zdobyła łyżkę wody i na tej łyżce zaniosła mu, taki epizod. Ta łyżka go uszczęśliwiła, że napił [się] i że ktoś dał tę łyżkę wody. Mama wróciła szczęśliwa, że podała wodę temu człowiekowi, a o nas to mowy nie było. Myśmy nie jedli, nie pili. Tam potem byliśmy bardzo ciekawi, czy przeżył. Pocztą pantoflową, nie wiem, czy prawda czy nie, dotarło do nas, że przeżył i że się gdzieś osiedlił, we Wrocławiu bodajże. Bo był przedmiotem wielkiego starania i żeby mu dać coś jeść, wyprowadzić go z piwnicy, ale całe szczęście, że znaleźli się ludzie, a była jednak nieczułość w piwnicy. O szarpie chodziło, potrzebne były. Spałam w koszu, który był właśnie do noszenia bielizny. Był wypełniony bielizną pościelową. Pamiętam, spałam na górze na początku, a potem było coraz niżej, coraz niżej, aż doszłam prawie do dna, bo potrzebne były szarpie. Ludzie mieli powłoczki, ale wszystko trzymali na zaś. Pamiętam moją mamę, jak z pasją szarpała wszystko, bo to było potrzebne, a potem nawet nie miała już dla Wojtusia. Miał strasznie szarą opaskę na szyi.
Jak wychodzili z piwnicy ludzie, to też myśleli o przyszłości i brali ze sobą niesamowite toboły, i pierzyny czasem na plecach i walizki. Potem nas gnali najpierw do zamku przez ulicę Piwną, kościół się dopalał, jeszcze były ciepłe mury, a na samym końcu Piwnej było tak wielkie rumowisko, taki wielki odłam muru, że przez to było bardzo trudno przejść, a po drugiej stronie muru stał „ukrainiec” w niemieckim mundurze. Jak moją mamę zobaczył wspinającą się z drugiej strony, to najpierw zobaczył głowę. Mama wzięła krucyfiks, bo Bogdanek przyniósł, żeby się nie poniewierał, i mama, tak to mówiło się, miała intencję do tego, taki wiejski, potem na wsi widziałam te krucyfiksy, i miała go na ramieniu. To była jedyna rzecz, jako jedna z nielicznych. Ten Niemiec czy ten „ukrainiec” tak się zaczął śmiać, jak mamę zobaczył z tym krzyżem na ramieniu i zaczął się [wydzierać]: „Matka, matka! Bóg?! Bóg jest tu!”. I zaczął się klepać po brzuchu, ale potem podał mamie rękę, bo mama by nie przeszła przez ten mur, i potem nam [pomógł], bo pamiętam, jak skakaliśmy z wysoka. Pamiętam tego „ukraińca”.
Przy kościele, szliśmy Krakowskim Przedmieściem, i tam koło Dziekanki skręcaliśmy w Bednarską i na tym poziomie mniej więcej byłam świadkiem, jak młody Ukrainiec zabrał Polakowi skrzypce w futerale. Jakiś oficer niemiecki podszedł do tego „ukraińca”, mocno go uderzył w twarz, kazał oddać skrzypce i tak go uderzył w twarz mocno, że aż mu rozkrwawił policzek i wydał mu widocznie jakieś polecenie, bo on szedł z ponurą twarzą pod prąd tego pochodu w kierunku Starego Miasta.
Oczywiście, strasznie gwałcili, wciągali w gruzy, ale kobiety jak wilki się koło każdej młodej dziewczyny ustawiły i nawet jak wciągali do bram, to biegły i tam, nie wiem, jak się załatwiały, broniły młodych dziewczyn. Każda miała włosy na oczy, były dodatkowo umorusane, ale młodą dziewczynę to się pozna. To był wielki strach, że tak właśnie… Żeby nie… Mnie to nie dotyczyło, bo byłam dzieckiem, ale wiem, że [tak było]. I tak wszystko szło od czoła, tak było przekazywane właśnie i o tym wciąganiu, bo naocznie tego nie widziałam, ale wiedziałam, że tak właśnie [się dzieje], bo to szła taka informacja do tyłu. Jak przechodziliśmy, już Bednarską doszliśmy do domu, gdzie teraz jest zegar, który bije i dzwoni, to też doszła informacja, że leżą spaleni żywcem ludzie. Boże, jak ja się bałam! Widziałam tych ludzi, takie kukiełki popalone w domu na parterze, zwęglone, widziałam. Niesamowity był przemarsz.
Bednarską to znałam, ale potem gdzieś prowadzili nas ulicami, których już nie znałam zupełnie. Szliśmy. Aha, to był taki ciekawy widok, że leżało mnóstwo walizek pootwieranych z wszelkim dobrem, że każdy mógł brać, co chciał, ale nikt nie brał, bo to była sytuacja taka beznadziejna, że… Zapędzili nas do kościoła. W kościele też dowiedzieliśmy się, że tam trzy dni ludzie byli zamknięci i że nastąpiła profanacja ołtarzy, co było bolesne, że ludzie się musieli załatwiać za ołtarzami, bo przez trzy dni tam trzymali, nie otwierali. Też taka informacja właśnie drogą taką… Nie wiem jaką, już jak to określić. Strasznie się bałam. Myśmy siedzieli po prawej stronie na schodach ołtarza, ale myśmy nie siedzieli tam długo, popędzili nas właśnie dalej, ale po drodze (nie wiem, na jakiej ulicy) był bardzo przedziwny widok, mianowicie na drugim piętrze bądź na trzecim wyburzonego domu (był tylko front) na balkonie w slipkach był prawdopodobnie Niemiec, tak jakby się opalał. Z tyłu miał zawieszoną kołdrę stroną pomarańczową, często się zdarza takie podbicie, kanarka zawieszonego i grał na jakimś instrumencie i z wysoka się nam przyglądał, a wszyscy się gapili na niego. Ale jak on tam wszedł? Bo widać było, że tam schodów nie ma. A on z kanarkiem w klatce i grał na czymś i nam się przyglądał. To był niesamowity widok. Moja siostra spojrzała, za samo spojrzenie, ta, która trafiła do Oświęcimia, to dostała rączką od granatu od jakiegoś „ukraińca”. Wrócił się, bo tak spojrzała na niego z nienawiścią, że się wrócił, wyjął granat, miał ten, i rączką ją uderzył w twarz, ale na tym poprzestał. Taka była z [historia] z „ukraińcami”, ale [dobrze wspominam] tego „ukraińca”, co tak: „Matka, matka! Bóg jest tu!” – i zaczął się klepać w brzuch, a potem pomagał nam zejść.
Do zamku nas zagnali na podwórzec, pod ścianę. Ściana to się kojarzyła z jednym, mianowicie po drugiej stronie stały armatki. Nie wiedziałam, że to są armatki zabytkowe, bo tylko lufy mają, koła i cały czas czekałam, że odwrócą w drugą stronę i w nas strzelą. Ale później, jak w Muzeum Wojska Polskiego oglądałam, to się zorientowałam, że to były armaty zabytkowe, ale nie odróżniałam wówczas tego. Ciągle lęk niesamowity był. Jaki był straszny lęk, jak koło tych żywcem spalonych przechodziliśmy. Potem jak nas zapakowali do pociągu towarowego…
- Jeszcze do kwestii wyjścia z Warszawy wrócimy. Czy mogłaby pani powiedzieć, wspomniała już pani dosyć często o tym, o życiu religijnym?
Było niesamowicie religijne i przed Powstaniem to w każdej bramie, na naszym podwórku nie było ołtarza, bo nasze podwórko było mało stosowne do ustawienia, ale piękny, najbardziej mi się podobał ołtarz pod 5 na Szerokim Dunaju. W każdej bramie, gdzie była możliwość, ustawiano ołtarze, odprawiano nabożeństwa, śpiewano pieśni majowe.
U mnie w piwnicy to była prawie kaplica i mama sprawowała rolę głównego modlącego się, mama odczytywała wszystkie litanie. Jak była „Solidarność”, to mnie za serce ściskało, jak widziałam to rozmodlenie, to mi się właśnie przypominała zaraz piwnica i te wszystkie „Módl się”, i żeby się strop nie zarwał.
W czasie [Powstania] to taki był wyrobiony słuch, że wiadomo było, gdzie bomba padła, jak dalej, to ulga, na Freta, Szerokie Freta, kobiety to umiały ocenić. A ja się bawiłam bibułką, bo była kolorowa, krepą marszczoną, i sobie ją rozwijałam i zwijałam i zagłuszałam im słuchanie, nasłuch, gdzie bomba padła. Jak się skończyło bombardowanie, jak się na mnie kobiety rzuciły! By mnie rozszarpały, ale uciekłam i moja siostra Władzia. Wyważyły drzwi, ja się za drzwiami dębowymi, mocnymi drzwiami [ukryłam]. Wyważyły mi na nogę te drzwi i moja siostra [powiedziała]: „Co robicie, panie?!”. I one jakoś oprzytomniały, ale takie było napięcie i ulga, jak dalej bomba padła, a nie… A jak blisko, to się nic nie słyszało, tylko gwizd.
- Rozumiem. Czy mogłaby pani powiedzieć o swoich kontaktach z Niemcami czy „ukraińcami”?
Były, jak weszli na Starówkę. Pierwszego „ukraińca” zobaczyłam na rogu Piwnej i Wąskiego Dunaju i akurat przyleciały samoloty bombardować, to on z wielkim pośpiechem wyciągnął rakietnicę i strzelał do góry, żeby tu już bomb nie zrzucali. Potem tego pod koniec ulicy Piwnej, o którym już mówiłam, który tak rozśmieszył się na widok mojej mamy z krycufiksem. Aaa, i tego „ukraińca”, co uderzył moją siostrę i tego „ukraińca”, co zabrał skrzypce młodemu człowiekowi. Czy to można nazwać kontaktem? Widziałam ich, widziałam. Ach, i to było takie miłe uczucie, tego nie umiałam wtedy nazwać, że jednak istnieją wtedy jakieś wartości, że jest szacunek dla wartości, że nie można tak człowiekowi wyrwać z ręki czegoś.
- A czy zetknęła się pani osobiście z przypadkami, nazwijmy to, zbrodni wojennych? Wspomniała już pani o czołgu-pułapce.
Tak.
- Wspomniała pani o gwałtach w czasie wychodzenia ze [Starego Miasta].
To tak słyszałam, od czoła to szło.
- Czy coś jeszcze się takiego zdarzało? Czy słyszała pani o czymś takim jeszcze albo była pani świadkiem?
Nie, naocznym świadkiem rozstrzelania nie byłam, tylko pamiętam listy, obwieszczenia i jak tam ludzie się gromadzili i szukali. Ach, mój brat [cioteczny] był rozstrzelany na ulicy Kilińskiego w czasie wojny, tam jest tablica pamiątkowa. To mój brat wujeczny, Antek Kuśmierski, dwadzieścia osiem lat, często do nas przychodził. Tam wtedy większa grupa była rozstrzelana. Podobno mieli zagipsowane usta, mówiło się, nikt nie mógł być świadkiem z okna, tam były domy przecież, ale wszystko to się odbywało w głębokiej tajemnicy. A moja mama, pamiętam, że wtedy strzały było słychać, klęczała i modliła się, bo to był bardzo bliski [krewny], ale mama nie tylko za niego się modliła, ale w ogóle bardzo, bardzo była wierząca. A po Powstaniu to się obraziła na Pana Boga. Mimo że jej dzieci przeżyły, to nie mogła darować Panu Bogu, że ludzie w takich mękach i że tak dużo ludzi zginęło w takich cierpieniach i się zbuntowała. Stała się mniej pobożna, bo myślała, że wszystko modlitwą wyżebrze, ale się nie udało. Ten Żyd, o którym wspominałam, nas, tak jestem przekonana, uchronił od śmierci, bo to był przedmiot jego właśnie głębokiej, długiej modlitwy, żeby wszyscy z tego domu przeżyli wojnę. I przeżyli.
- Wspomniała pani właśnie o tym, że podczas wychodzenia ze Starego Miasta musieli państwo przejść obok ciał ludzi spalonych żywcem. Czy to było pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
To było straszne, nie umiem określić, co było gorsze. Cały czas się bardzo bałam i cały czas zaciskałam strasznie mocno zęby, co się odbiło. Potem jak mi zajrzał dentysta do buzi, to się pytał, czy byłam w obozie koncentracyjnym, czy sto dzieci urodziłam, bo tak paradontozy nabrałam. Całe studia przesiedziałam na fotelu dentystycznym u chirurga, kobiety, która chciała mi jakoś [pomóc], ratowała mi zęby, robiła mi zastrzyki w dziąsła. Ach, przeszłam koszmar, ale później po wojnie to musiałam oduczyć się tego zacisku, bo była moja reakcja na przeżycia – zacisnąć mocno zęby, a zaciskałam bardzo. Potem nawet nie było potrzeby, a ja czuję, że mam [zaciśnięte], ból odczuwam. Musiałam się oduczyć tego, długo się oduczałam tego, żeby tak automatycznie nie zaciskać zębów.
- A czy może pani pamięta jakieś swoje najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?
Jakie mogło być? Pamiętam uczucie radości, jak jadłam kawałki chleba z cukrem i z winem, to było takie dobre. To było takie dobre.
- Właśnie, opowiadała pani troszeczkę o ewakuacji, że byli państwo wyprowadzeni ze Starego Miasta do Pruszkowa. I jak to dalej wyglądało?
W Pruszkowie wszystkich rozdzielali i nikt nie wiedział, w jakim celu. Nas na tą stronę nie do obozu, tylko trafiliśmy na wysiedlenie. Przypuszczam… Aha, wpakowali nas do bydlęcych wagonów i jechaliśmy gdzieś. To było bardzo wzruszające, że ludzie wiejscy czatowali przy pociągach z kubłami i z chlebem. Z kubłami, przypuszczam, że mieli tam wodę. Jak pociąg tylko zwalniał, to lecieli do pociągu, ale jak pociąg przyspieszył, to już nie mogli nam podać, ale w którymś momencie pociąg stanął i ci ludzie dobiegli do nas z chlebem.
Do naszego wagonu dotarł duży chleb, wody nie [mieliśmy]. Zaraz było, że mama miała dzielić ten chleb, siedziałam przy mamie i mama kroiła, przypuszczam, że dzieciom, bo dla wszystkich by nie starczyło tego bochna chleba, tylko takim bardziej młodocianym. Nie mogłam się doczekać, dostałam na końcu swój kawałek. Ale to było bardzo, bardzo wzruszające, jak ci ludzie biegli, żeby podać wodę i chleb. Tylko nie mogli dobiec, bo pociąg tak kapryśnie szedł. Raz przystanął.
Moja siostra jechała innym pociągiem, bo była oddzielona już od nas, jechała z moją ciocią, z moim bratem ciotecznym, który zginął, i z wujkiem, z mężem cioci. Byli bardzo bogaci i mieli przy sobie… Władzia mówiła, że mogli się wykupić, ale że chyba się przez nią nie wykupili, bo musieliby za nią też zapłacić. Aha, i gdzieś tam właśnie podawano też chleb i posłała Władzię, ona była bardzo sprytna, dostała bochen chleba i przyniosła do cioci. Ciocia jej odkroiła kawałek, a resztę schowała do walizki i powiedziała: „A to dla Stasia”, czyli dla jej syna. Ciocia była bardzo wierząca, ale, no – taka była. Ten epizod pamiętam, bo potem moja siostra nie bardzo kochała tą ciocię. A ja, natomiast, to się dużo później o tym dowiedziałam z rozmów rodzinnych, że ciocia tak postąpiła. Ciocia się dziwiła, że Władzia ją nie bardzo odwiedza. Ale Władzia mówiła, że był taki moment, że matki wyrzekały się własnych córek z jakichś powodów, mówiły… A wtedy ciocia powiedziała o mojej siostrze, że jest jej córką, a to było jakieś bardzo… W odczuciu mojej siostry bardzo to było … To było skazanie na śmierć, ale jakoś śmierci się wywinęły. Nie wiem, znam to tylko z opowiadań. I siostra od cioci uciekła, ale to osobna opowieść o mojej cioci.
- Ponieważ państwo przeszli przez Pruszków, zostali państwo przeznaczeni na wysiedlenie i gdzie państwo trafili?
Wsadzili nas do wagonu i siedział mężczyzna, który wszystkie swoje strachy wypowiadał głośno – jak z nas zrobią mydło, wszyscy ze skurczem go słuchaliśmy. Opowiadał okropne rzeczy, które na pewno znał ze słyszenia z obozów koncentracyjnych, co z nami zrobią. A najbardziej wyobrażałam sobie, jak z nas będą robili mydło, że wsadzą nas do kotła i będziemy się tam smażyli aż… To było niesamowite. Jakiś mężczyzna się odważył i powiedział, żeby się zamknął. Ale te jego opowieści, co nas czeka! A myśmy nie jechali do obozu koncentracyjnego.
Przypuszczam, bo wtedy umiałam czytać, ale nie było gdzie zobaczyć napisu, nie widziałam. Przypuszczam już później z takich [miejsc], gdzie gospodarz odwoził kontyngenty, że [wywieźli nas] chyba do Piotrkowa, albo do Tomaszowa Mazowieckiego. Tam czekały furmanki i całym ruchem rozdzielania po wsiach zarządzali partyzanci, [decydowali,] jaka furmanka do jakiej wsi.
- Rozumiem, że Niemcy zostawili państwa zupełnie samopas?
Tak, można powiedzieć, samopas. Tylko były podwody, ale podwody właśnie może były zorganizowane przez ludzi z lasu. Było tam bardzo dużo ludzi z lasu, czyli partyzantów. Oni potem też przesiedlali nas, dlatego że mnie i mojego młodszego brata i mamę dawali do gospodarzy bogatych z myślą, żeby nas mogli wyżywić, a to byli ludzie wyjątkowo chciwi. „Z jakiej racji do mnie?! – powiedziała jakaś gospodyni – Jak chcieliśta Powstania, to teraz macie!”. Ja zrobiłam Powstanie?! Był całkowity zrozumienia, ale mama mówiła, że biedni ludzie nam sprzyjali i że czasem właśnie dostało się [coś do jedzenia], bo ci bogaci gospodarze to nas głodzili, dosłownie głodzili.
Jak przyszli ci […] partyzanci, to mama się skarżyła, to nas przesiedlali do innych, ale wcale nie lepszych. W ostatnim miejscu, gdzie… Nie, nie w ostatnim, ale byliśmy w Zalesiu i tam była młoda dziewczyna, Bronka, która miała kontakt z partyzantką i miała dobre serce. Mojemu bratu, który był młodszy, po kryjomu dawała chleb, bo zawsze młodsze dziecko budzi większe współczucie. Razem z matką spała, to za to, że dawała mojemu bratu chleb, to ją tłukła łokciem w żebra tak, że miała siniaki, pokazała mojej mamie. Zapałki, pamiętam, też dzielili tam właśnie na kilka części, a co dopiero, żeby nam dać jedzenie.
W ostatnim miejscu, gdzie byliśmy, u bogatych gospodarzy, pasłam owce, bo przecież trzeba było dziecko zająć, a nie miałam ubrania, to gospodyni mi pożyczała zapaskę wełnianą (to było naprawdę ciepłe) i [chodziłam] w drewniakach bez pięt, bez podbicia, bo takie buty tylko dostaliśmy. Bo z Powstania wyszłam w sandałkach, ale potem nie miałam już co założyć. Gospodyni, która cały czas leżała w łóżku, była chora na nerki, i mąż był dla niej bardzo czuły, tupał nogą przy niej, mówił: „Leż! Pięćdziesiąt lat twojej pracy!”. Ona miała pod pierzyną zawsze chleb i ponieważ byłam użyteczna, to jak wychodziłam paść owce, to mi ułamywała chleb, spory kawał. Zaraz wychodziła za mną mama i się dzieliłam tym chlebem, mamie żeby dać i zwłaszcza Florusiowi. A chleb tam był pyszny na zakwasie, jasny, w piecach węglowych [pieczony]. Chleb zastępował wszystko, tylko tłuszczu nie dawali, tak jak nam dawali śniadanie, to w saganach wpuszczanych w ogień gotowali ziemniaki i najpierw nam nakładali ziemniaki, a potem tam wlewali słoninę, skwarki i sobie nakładali. Do tego był barszcz biały okraszony łyżką odciąganego mleka. Do tego kawałeczek chleba tak cienko ukrojonego, że mama kiedyś pod studnię poszła i pokazywała ten chleb ludziom, bo przy studni zawsze jest większe zgromadzenie i pamiętam, że wszyscy mówili, że Kraków przez te dziurki można zobaczyć, bo już doszli do takiej perfekcji w krojeniu chleba.
Tylko jak przyszli partyzanci, to mieliśmy sytość, bo byliśmy na ich garnuszku. Oni brali i świnie z tego ich przychówku, jak to się nazywało, owce, nie wiem czy cielaka. Szli do obory i wybierali, robili zapasy na to i chleb piekli i odwszawiali się. Oj, to pamiętam; i dyskusje, jak najlepiej wytępić wszy. Wszy mieli strasznie dużo. Myśmy od nich też nabierali tej zwierzyny łownej. Nie myliśmy się w czasie Powstania, na wsi się nie myliśmy. Jak wróciłam do Rembertowa do siostry mojego ojca, to wyszłam z Powstania w takim… Miałam taką małą… Ponieważ to miało ładny kolor, to była krawatka wpleciona do sukienki mojej siostry i to było z jedwabiu i to miałam na szyi, to jak wróciłam i jak byłam w Rembertowie i ciocia policzyła, ile tam było wszy, to siedem. Wszystko, co mieliśmy na sobie, to do pieca, a ciocia nie miała dzieci i nie miała nas w co ubrać, to też był problem.
Potem wszy mnie kochały bardzo, bo mam rh plus, to długo się nie mogłam z nich wydobyć i strasznie się wstydziłam, bo do szkoły się szło, najpierw był apel… Do [szkoły] numer XXII imienia Traugutta, poszłam tam prosto do czwartej klasy po drugiej i po tej przerwie dużej i bałam się, że tam coś może mi chodzić i gnid się strasznie wstydziłam. A jak przyjechała moja siostra z Oświęcimia, to jedyny skarb, jaki przywiozła, to mydło ludzkie w litrowej butelce, ale tam było pół litra. Siostra zawsze pomagała mamie i była drugą mamą pod względem opieki i zaraz się zajęła moją higieną. Umyła mnie normalnym mydłem. Siedziałam na parapecie, bo nie było mebli, nie było stołków, nogi mi się… A siostra powiedziała: „Teraz umyję ci nogi”. To ludzkim mydłem już, bo tutaj nie chciała mnie ludzkim mydłem myć, więc miałam nogi umyte ludzkim mydłem.
- A może pani powiedzieć, jak przebiegało pani wyzwolenie? W jaki sposób?
Tak. Wiem. Najpierw było przełamywanie frontu, że byli Niemcy, byli Rosjanie. Przede wszystkim przychodzili Niemcy nocą po jedzenie. Pukali w okno, a myśmy spali pod oknem. Gospodyni otwierała usłużnie, rozpalała ogień, dawała chleb, oni mieli (moja mama mówiła) nagany, na jednym kolanie nagan, a na drugim gruby kawał chleba, im tak nie kroili cienko i nawet gotowała gruszczankę. To był znakomity napój z suszonych gruszek i to się podawało od święta, to ona im to właśnie podawała. Pili, brali jeszcze chleb do kieszeni i wychodzili, a po jakimś czasie słychać było strzały. Prawdopodobnie Rosjanie, tak się mówiło, że widzieli Niemców wchodzących do mieszkań i że im po prostu pozwalali na ostatni posiłek, a potem ich zabijali, ale moja koleżanka, która nawet miała rodzinę w Rosji w czasie rewolucji powiedziała: „Zosiu! Nie wierz, że Rosjanie taki dobry uczynek robili”. Ale tak się mówiło, że właśnie pozwalali Niemcom na ostatni posiłek, a potem ich zabijali.
Potem gospodarze chodzili zdejmować spodnie z tych trupów, buty-oficerki, bo to było cenne. Moja mama nawet kupiła dwie pary spodni dla moich braci z tych trupów i przyniosła im pod pachą. Moi bracia się strasznie obrazili na mamę, że moja mama mogła pomyśleć, że takie spodnie ściągane z żołnierzy niemieckich będą nosili, a swoje mieli w proszku. Ach, to była taka obraza, a mama zapłaciła za te spodnie, to było paradne, mama takiego obrzydzenia nabrała do tych spodni, że do tego człowieka przez papier na wyciągnięcie ręki odniosła, żeby jej zwrócił pieniądze. Moi bracia tak [mówili]: „Jak mama mogła pomyśleć, że będziemy w takich spodniach chodzili?!”. Ach, to było dla nich okropne rozczarowanie wielkie, ale to było nagminne.
Znam wiele historii, już z opowieści, że leży trup i nagle podchodzi do niego wieśniak czy tam ktoś, żeby mu ściągnąć oficerki, a trup się podnosi z pistoletem i każe się prowadzić. Taki właśnie rabuś musiał [iść] dziesięć [kilometrów] w jakieś określone miejsce, gdzie uważali, że będą mogli się jakoś schować przed… A potem jak weszły czołgi rosyjskie, to był strach, bo to najpierw samochody… Nie wiem, czy najpierw samochody, ale o samochodach to było takie przekonanie, że wytwarzają taki cug powietrza, że ludzi porywają za sobą, że trzeba się trzymać chałupy. Naprawdę tak było.
Pamiętam radzieckich żołnierzy, tam szarży nigdy nie odróżniałam, ale [pamiętam] jak przed naszym domem stanął mały gazik i wodę prosił i jak pił i szybko pojechali dalej. Potem jak czołgi pierwsze weszły, to był niesamowity strach, wtedy dobrze widziałam i zauważyłam, bo nie odróżniałam czołgów niemieckich od innych, tylko inny kolor tych, co siedzieli na czołgu. To mnie zastanowiło. Wjechali do wsi, ludzie się strasznie bali, ale moi bracia byli odważni, zwłaszcza Bogdanek, bo był w tej samej wsi. Pytali się o drogę do następnej wsi, i brat, bo się każdy bał zbliżyć nawet do tego czołgu, powiedział jak [jechać], żeby skręcili w prawo, bo tam się drogi rozwidlały, tam po polsku oczywiście, bo rosyjskiego nie znał. Oni się zapytali, czy wsiądzie na czołg i im pokaże, a mój brat się natychmiast zgodził. Wciągnęli go na czołg i brat pojechał, a moja mama dostała strasznych spazmów, bo myślała, że już pojedzie w ogóle na wojnę z nimi, ale wrócił potem piechotą. Jak napisałam wspomnienia o Bogdanku, to też o tym wydarzeniu napisałam, że wsiadł na czołg i pokazał drogę.
Ci Rosjanie usiłowali zdobyć chyba przychylność Polaków, mieszkańców i dzieciom rozdawali ciasteczka. Wszystkie dzieci wybiegły, też byłam w tej grupie, ale jakoś nie umiałam dorwać się do ciasteczka i w końcu ten na czołgu zauważył, że nic nie dostaję i jakoś specjalnie mnie w garść dał, ale te ciasteczka były straszne, kruche. Straszny smak miały, to znaczy przeleżałe, okropne, nawet wtedy się mogłam na tym poznać, chociaż… I się machało ręką, bo jednak to nie Niemcy. Nie wiedziałam, dużo później się dowiedziałam, bo myślałam, że tylko Niemcy nas krzywdzili, bo tylko z ich strony widziałam to, co robili, a o Rosjanach nie miałam pojęcia, co robią.
Ale należałam potem już, jak byłam dorosła, do Polskiego Stronnictwa Demokratycznego i w takim klubie człowiek ze wschodu mnie uświadomił i w skrócie powiedział, że „Na wadze to byś nie drgnęła, a jak by drgnęła, to jeszcze niżej po stronie rosyjskiej”. A mój nauczyciel, profesor Kroński, właśnie oceniał ich metody jako metody azjatyckie. Ach, ale on już nie żyje, w 1958 roku umarł.
- A co się działo z panią po maju 1945 roku?
Nie mieliśmy mieszkań. Ja i mój brat najpierw mieszkaliśmy na Floriańskiej u cioci Rybickiej. Ciocia Rybicka straciła syna…
- To właśnie była ta bogata ciotka?
Nie, to nie była bogata ciotka, tylko miała mieszkanie i do niej wróciliśmy bezpośrednio w lutym 1945 roku. Moja mama nawet zapomniała jej nazwisko i ich dozorca nie chciał nas wpuścić. Dopiero sobie przypomniała nazwisko przyjaciela mojej drugiej cioci, kolegę z pracy, muzyka. Pamiętam jego nazwisko, ale już jestem trochę zmęczona. I jak powiedziała nazwisko pana Jurkowskiego, to nas wpuścił do kamienicy. Myśmy spali u niego zawszeni. Nie miał nas czym przyjąć, tłumaczył się, że ma tylko skórki od chleba, bo nie ma zębów i skórki właśnie suszył. Myśmy jedli skórki, nawet nie pamiętam, czy rozpalił ogień, żeby się napić. Byliśmy tak zawszeni, mama miała tę świadomość, że spaliśmy na podłodze, żeby mu nie zabrudzić mieszkania. Na drugi dzień przyszła właśnie ciocia Rybicka, bo się wyniosła właśnie do kuzynki na Stalową z powodu tego, że właśnie wysadzany był kościół Świętego Floriana, bo był już wysadzany przez Rosjan. Nie był zburzony w czasie wojny, tylko Rosjanie wysadzili. To było tak blisko, że ciocia nie chciała tego huku słyszeć i się wyniosła, ale tam u cioci mieszkaliśmy.
Zanim wróciliśmy do Warszawy, to dojechaliśmy do Piotrkowa i ludzie na ulicy widząc, że jesteśmy bieżeńcami (to jest dobre słowo rosyjskie), powiedzieli nam, że siostry prowadzą dom noclegowy i przyszliśmy do tego domu noclegowego. Tam była słoma i moja mama, jak wyciągnęła chleb, bo nam dali na drogę duży kawał chleba, przy świeczkach, to się ustawiła natychmiast kolejka do mamy z dzieckiem i z prośbą. Każda miała czy mydełko czy coś. Pamiętam mydełko kolorowe, ale mama nic nie brała, tylko każdemu dziecku dała kawałek chleba. Ten chleb też posłużył za opłatę, bo jakiś samochód rosyjski zatrzymał się w końcu w tej drodze do Piotrkowa, bo tak były ciągle załadowane armatami, nie wiadomo czym. Mama machała ręką, ale żaden się nie zatrzymywał. Potem było widać z tyłu, że nie mieli gdzie nas zabrać. Jak odpoczywaliśmy przy drodze u jakiegoś rannego partyzanta, mama powiedziała: „Już nie będę zatrzymywać samochodów”, a szliśmy w drewniakach po śniegu, luty. A on powiedział: „Dziesięciu się nie zatrzyma, a jedenasty się zatrzyma. Niech pani nie rezygnuje”. I właśnie jak mama wyciągnęła rękę, przejeżdżał akurat samochód i taki był falisty teren, że nie mógł się zatrzymać od razu i zjeżdżał z górki, a ci, co z tyłu siedzieli tak tarabanili w szoferkę, żeby się koniecznie zatrzymał. My biegiem do tego samochodu, oni nas wciągnęli i mama z wdzięczności wyciągnęła chleb i ułamała im wielki kawał. Ich było może siedmiu na tej platformie i to wrażenie, jak łapali ten chleb i jak jedli, jaka to była dla nich pychota.
- A może pani powiedzieć, czy po powrocie do Warszawy, zaczęła pani normalnie dalszą edukację w szkole?
Nie! Była ciągle wojna! Przecież wróciłam w trakcie wojny, to był luty 1945 roku, a w maju się skończyła wojna. Mieszkałam… Z Floriańskiej mama nas wyprowadziła do siostry swojego męża, do cioci, którą bardzo lubiliśmy. Ciocia nie miała dzieci i byliśmy gębami do wyżywienia. Tam też była moja babcia, jedyna babcia, jaką znałam, bo tak to wcześnie poumierały, dziadkowie. Nie znałam ich, tylko tę babcię, Marię Stolarczyk. Babcia miała wielki apetyt, bo to były opowieści o niej, a tu był głód, była wojna jeszcze i chleb był niesamowicie cenny. Na śniadanie dostawaliśmy po kromce chleba, i babcia tak samo, i mój Andrzejek, a babcia jak zobaczyła, wydawało jej się może, że większa kromka leży koło Andrzejka, to szybko zamieniała. Miała wielki apetyt.
Warszawa, 9 marca 2010 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek