Jan Kowalski „Miłosz”
Nazywam się Jan Kowalski, urodziłem się 1923 roku. Mieszkam w Warszawie na ulicy Korkowej. Za okupacji w konspiracji miałem pseudonim „Miłosz”, byłem w wojskowej organizacji konspiracyjnej „Polska Niepodległa”.
- Co pan robił jeszcze przed wybuchem wojny, jak wyglądało pana życie rodzinne, jak wyglądała szkoła, wychowanie?
Miałem rodziców i miałem dwie siostry.
- Gdzie państwo mieszkali przed wojną?
Przed wojną mieszkałem na Grochowie na ulicy Zalewskiego 25.
- Jak wyglądało pana życie rodzinne, co robiły siostry, co robili rodzice?
Mój ojciec był krawcem, matka była jako pomoc w domu.
- Jak wyglądała szkoła w tamtych czasach?
Zacząłem chodzić do szkoły powszechnej w 1930 roku, potem poszedłem do technikum, skończyłem technikum w charakterze technologa. Pracowałem w trzech zakładach, zacząłem pracę w ZWUT-cie, to jest Zakład Wytwórczy Urządzeń Telefonicznych, ulica Grochowska 341. Stamtąd poszedłem do zakładu na Gocławską, to były Zakłady Wytwórcze Aparatury Wysokiego Napięcia, pracowałem do roku 1952. Jak zakłady scalali w całość, przeszedłem do Międzylesia do ZWUR-u, Zakład Wytwórczy Urządzeń Rozdzielczych, tam pracowałem do roku 1958. Dlaczego? Miałem wypadek, wylew do mózgu, byłem sparaliżowany, nie mogłem mówić, nie mogłem chodzić. Wtedy był w zakładzie komendant PZPR-u, który tylko mógł mnie zwolnić karnie, wtedy się szło do więzienia, a że na skutek swego schorzenia uzyskałem trzecią grupę inwalidy, poszedłem do działu kadr z tymże oświadczeniem, wtedy kierowniczka kadr zadzwoniła do komendanta, mówi: „Tu jest taki Jan Kowalski, który ma trzecią kategorię inwalidztwa i chce się zwolnić”. − „Dobrze, zwolnić”. Wtedy mnie zwolnili, to było w roku 1958, wtedy poszedłem na emeryturę.
- Czyli większość życia pan przepracował w zakładach, jeszcze od czasu sprzed wojny.
Potem już nie pracowałem, dociągnąłem aż do emerytury. W tej chwili jestem dalej na emeryturze, razem z żoną.
- Jak wyglądało wychowanie w pana domu, jak rodzice wychowywali, co mówili, czy mówili o historii?
Mój ojciec był krawcem, moja mama pomagała w domu: obiady, pranie, gotowanie i tak dalej. Natomiast ojciec miał nadmiar pracy, ale chciał zostawić ślad po sobie, to mnie brał do pomocy. Ojcu pomagałem w krawiectwie, oczywiście nie miałem żadnego zaświadczenia, ale tak po prostu nauczyłem się krawiectwa. W domu wszystko robię: ceruję, zaszywam, reperuję, takie rzeczy.
- A czy w domu mówiło się na przykład o historii Polski?
Mój ojciec był w Legionach u Piłsudskiego, wtedy to było takie pobieranie losowe, szło się na komendę do WKR-u i nie wiedziało się, czy się przyjmie, czy nie przyjmie. Spojrzeli, chłopak młody jeszcze, miał chyba dwadzieścia pięć lat, jego chcieli do armii Józefa Piłsudskiego, szli, zdobywali, nad rzeką Mosel (była taka rzeka) jak była ofensywa ruskich, to ojca wzięli, zagarnęli, ojciec mówi –
Uże wasz, znaczy, że się poddaje, czyli, że jestem wasz. Ojca wzięli nie na Syberię, [tylko] pracował przy wyrębie lasów, był z kolegą jeszcze, mówi do niego: „Edek, uciekam”. Tamten nie chciał, mój ojciec uciekł stamtąd, szedł do Polski trzy i pół miesiąca. Nocował w stogach siana, bo wilki by ojca rozszarpały, cały się zagrzebał. W dzień szedł po wsiach bokami, żeby nie iść przez miasto, szosą, tylko szedł do ruskich gospodarzy, poprosił, żeby dać rybę, ruscy mu dali rybę. W konspiracji to 31 lipca przyszła do mnie łączniczka mówi: „Zgłoś się na punkt kontaktowy”.
Tak.
Tak się złożyło, że mój kolega Zygmunt Dębiński, pseudonim „Zygma” też miał takie zawiadomienie. Wtedy bez słowa, nic nie powiedziałem w domu rodzinie, absolutnie, wyszedłem z domu, nie mówiłem, że idę na Powstanie, nawet się nie obejrzałem. Z Zygmuntem Dębińskim, pseudonim „Zygma” poszliśmy nie przez Grochowską z tyłu na Bródno, tylko żeśmy szli wzdłuż torów, które lecą na Dworzec Wschodni. Piechotą żeśmy szli, żeśmy doszli na ulicę Bieruta, bo nam tak powiedzieli. Później dali nam hasło i odzew, adres, jest taki chłopak starszy: „Dzień dobry”.– „Nas tu przysłali”. – „Dobrze”. − „Hasło?”. – „Madagaskar”. – „Odzew”. − „PN”. − „W porządku”. Myśmy tam siedzieli, dawali nam jeść. Jak była godzina „W”, to nasza cała grupa (nas było kilkunastu) wzdłuż muru cmentarnego, jak jest kirkut żydowski, żeśmy wyszli na wprost stacji Warszawa Praga-Północ, była stacja, ona jest w tej chwili. Nasze zadanie było takie, żeby zdobyć tę stację, a później warsztaty kolejowe.
- Tak wyglądał początek Powstania?
Taki był początek.
- Jak to się w ogóle stało, że pan zaczął walczyć w Powstaniu, jak pan trafił do konspiracji?
Na Grochowie była nas masa kolegów, żeśmy się kolegowali, stale żeśmy grali w piłkę, musiało być najmniej dwóch wprowadzających. Chodził ze mną na punkt, mnie przedstawili, że chcę wstąpić do organizacji.
- Kiedy to było, w którym roku, pamięta pan?
Oczywiście, to był 15 maja 1943 roku, czyli mam zaliczone dwa lata i dwa miesiące w konspiracji Powstania.
- W 1943 wstąpił pan do konspiracji ze znajomymi, dużo było osób, z przyjaciółmi?
Tak.
- Pamięta pan nazwiska tych osób, jakichś najlepszych przyjaciół?
Pamiętam, bo mam książkę o PN. Pamiętam kolegów, jak się nazywali, jakie mieli pseudonimy. Pierwszy był Nowaczyk Marian pseudonim „Siostra”; drugi był Zdzisław Napiórkowski pseudonim „Szczerból”; potem Józiek Kempka pseudonim „Warga”; później był kolega Szymański Wacław pseudonim „Zielony”; dalej też był kolega, wszystko z Grochowa, Ferdynand miał pseudonim „Fred”. Jeszcze wiele innych, miałem z nimi kontakt, dwaj z nich wprowadzili do mnie wojskowej konspiracji „Polska Niepodległa”.
- Co panowie robili jeszcze przed Powstaniem, jak ta walka wyglądała, przed Powstaniem?
Myśmy mieli punkt, gdzie odbywały się zebrania. Wtedy przychodził do nas dowódca kompanii − zawodowy oficer, Michał Wolański, pseudonim „Huzar”. Robił nam wykłady, z tym że dwóch z konspiracji stało na straży, [gdyby] przybywali Niemcy, żeby nam dali znać, a myśmy mieli przebite w ścianie dziury na drugie podwórko, w razie jakiejś wsypy, to żebyśmy mieli możność uciekać nie wejściem, [ale] przez ścianę na inną posesję. To tak właśnie było.
- Jak wyglądało życie codzienne, jak sobie w ogóle radzono z jedzeniem w czasie okupacji?
W czasie okupacji mój ojciec w 1939 roku był wezwany do wojska, był w lotnictwie lądowym, nie samoloty, tylko lądowym, był w „Sarnach”. Jak Niemcy zajęli Polskę, zrobili Gubernię, to mój ojciec szedł do pułku, gdzie były konie, a tych koni pilnowali ruscy, ojciec do tego ruskiego powiada (troszkę znał rosyjski, dał mu pół litra bimbru) –
to bieryj, katoryj chaczesz. Ojciec sobie wziął dwa konie, jednego dużego siwego i karego, z tymi końmi przyjechał do Warszawy. Jadąc, udawał chłopa. Miał grabie, czapę z dziurami, ubranie takie wiejskie, tak jechał aż do Warszawy. Ojciec miał braci w miejscowości Wyszumin gmina Czersk, z tymi końmi, z ojcem pojechałem do nich, żeśmy się ucałowali, ojciec mówi: „Co macie, to dajcie, bo w Warszawie bieda, mam dzieci, żonę” – tak dawali. Dawali mąkę...
- Ludzie sobie pomagali w ten sposób, nie było innego wyjścia.
Trzeba było z czegoś żyć.
- Mówił pan o samym wybuchu Powstania, że wtedy wszyscy się zebrali, trzeba było iść do konkretnego miejsca, pod konkretny adres, powiedzieć hasło. A co się działo w samym Powstaniu, czy mieli panowie wystarczająco dużo broni?
To jest bardzo ważna sprawa. Jak myśmy doszli na punkt wypadowy koło muru, prosto na stację, mieliśmy zdobywać stację – warsztaty. Ale na torze bliżej Pragi stał pociąg pancerny. [Niemcy] widzieli, jak my atakujemy. Nie mieliśmy broni, tylko miał dowódca kompanii i plutonowy. [Niemcy] mieli szmajsery niemieckie, a myśmy mieli pistolety. Miałem pistolet nagan i dwa granaty. Atakując dworzec, trzeba było przejść przez tory, wchodzić na rampę, żeby zdobyć. Tego żeśmy nie zdążyli, bo Niemcy zobaczyli, że my lecimy, otworzyli z tyłu pociągu ogień z karabinów maszynowych. Wtedy padło kilku, a reszta się wycofała, myśmy jeszcze dalej przeskoczyli, zdobyli warsztaty kolejowe, ale dworca żeśmy nie zdobyli.
- Co dalej się działo po zdobyciu warsztatów? Czy mieli potem panowie jakąś kolejną akcję, czy po prostu utrzymywali to zdobyte?
Naszym dowódcą obwodu był niejaki Antoni Żurowski, był w „Sarnach” w stopniu majora. Jak Niemcy zagarnęli Polskę do Guberni, natomiast ruscy nam dawali sztylet w plecy, to wtedy on przyszedł do Warszawy, zameldował się u „Montera”. „Monter” to był taki dowódca okręgu całego AK, mianował go na pułkownika, zdaje się Obwód VI, bo tych obwodów było dużo: Żoliborz, Wola, Śródmieście, było kilka obwodów. Nasz obwód był VI. Antoni Żurowski został komendantem Obwodu VI. Powstanie na Pradze nie trwało długo (tak jak w Warszawie trwało do 3 października) i poddali się, a że myśmy nie mieli żadnej pomocy znikąd, komendant Żurowski nas rozwiązał, powiedział: „Nie mamy możliwości dalej walczenia, chłopaki, teraz idźcie do domu, ale czujcie się dalej, że jesteście w konspiracji”. Myśmy wrócili tak samo po torach aż na plac Szembeka. To trwało do 28 sierpnia, jak już Niemcy brali do okopów, okopy robili, to nas zgarnęli 28 sierpnia. Ojciec udawał staruszka, był zarośnięty, wziął laskę i został z żoną i dwoma siostrami.
- Siostry były młodsze od pana?
Nas było troje rodzeństwa, byłem najstarszy, miałem dwie młodsze siostry. Ojciec został z żoną, moją mamą, z siostrami, a mnie zawieźli do Pruszkowa. Tam lekarz niemiecki kazał się rozebrać do połowy, fikcyjnie, tylko spojrzał na figurę, wziął słuchawki, tak − tu, tu, tu i na prawo, na lewo. Starsze osoby, które były na prawo, to wysyłali w Krakowskie do rodzin, to jeszcze mieli inni, to jeszcze nie był obóz, tak że obóz ich ominął. Mnie wzięli do Breslau, obecnie Wrocław. Tam siedziałem kilka dni razem z kolegą, z Zygmuntem Dębińskim pseudonim „Zygma”. Kolega „Zygma” skaleczył się w ręce, poszedł do lekarza, lekarz go wziął na –
Krankstube, czyli izba chorych, a że napływało jeszcze dużo ludności z Powstania, młodych Powstańców, był
Dolmetscher (to jest tłumacz po niemiecku), wtedy on do nas mówi tak: „Słuchajcie, taki jest napływ do obozu, że już im nie starcza jedzenia – bo nam dawali zupę z brukwi, herbatę z liści niesłodzoną – nabór jest ludzi… Czy byście mogli, jak będzie okazja, bo tu przychodzą bauerzy, gospodarze niemieccy albo inni jacyś, to starajcie się tak, żeby was wzięli, bo nadmiar ludzi. Tych, co wezmą, to wezmą, a reszta idzie do obozu, do Oświęcimia czy gdzieś na stracenie” – tak powiedział. Wtedy przychodzi trzech wojskowych Wermachtu, dowódca mówi: „Panowie chcą, żeby się zgłosiło na ochotnika sto osób”, wtedy ja myk, stanąłem jako piąty z brzegu. Idą Niemcy, tak –
Du, du (ty, ty, ty) − wybrali takich w sile wieku chłopaków, miałem dwadzieścia jeden lat, to wtedy miałem tak jak trzeba – odliczyli stu, mówią: „Reszta do obozu, rozejść się”. Nas wsadzili do pociągu, ale osobowego trzeciej klasy, zawieźli nas do Wałbrzycha, dawniej się nazywał Waldenberg, tam nas zawieźli, a jeszcze żeśmy jechali przez miasto Krotoszyn, który dawniej był w Polsce, jeden z kolegów mówi: „Ja uciekam”. Mówię: „Ja nie uciekam”. On uciekł, jego więcej nikt nie widział.
- Nie wiadomo, co się z nim stało?
Tak. Może go złapali, może co. W każdym razie wieczorem przyjechali Niemcy, mieli takie karity duże, postawili na stołki, kucharz taką łychą [nakładał]. Przedtem dali michy, widelec, nóż nam dali. Taką łychę chlup tego gulaszu, to była kasza niemiecka z mięsem, to nam dawali. Potem rano zrobili apel to tak − mieli Niemcy dwie furmanki załóżmy, na jednej były łopaty, kilofy – temu to, temu to; wiedząc co, to sobie wziąłem szpadel. Były zsypy takie potem, nas prowadzą dwa kilometry szosą, wchodzimy w las, patrzymy, drzewa są pościnane mniej więcej na metr wysokości, drzew nie ma, same [pnie], jeden z Niemców krokami odmierzył chyba osiemnaście kroków, to było tak około osiemnaście metrów, mówi tak: „A teraz w tym kierunku kopcie”. To były rowy przeciwczołgowe, jak się wchodziło, to wynosić [trzeba było] trochę dalej. Myśmy kopali, miałem szpadelek, to miałem dobrze do pewnego momentu, teren był podmokły, to gdzieś na czterech metrach już się woda pokazała, były takie ławki, takie półki, gdzie słabsi, mocniejsi rzucali na tą półkę, a z tej półki dopiero dalej − zabierz. To jak ja i inni musieli stać po pas w wodzie, nie było to tamto, żeby tego nie zrobili. Jak już to zrobili, to półkę później trzeba było skasować, jeden drugiego za rękę wziął na wierzch, ziemię, która była, kazali tą ziemią znów zamaskować rowy, bo jakby lotnictwo widziało jakieś rowy, a to były rowy przeciwczołgowe… Tak się skończyło.
To był miesiąc zaraz po Powstaniu, to był sierpień.
Tak, bo jak nas wygarnęli 28 sierpnia do Pruszkowa, to jeszcze był sierpień. Wróciłem do Polski 15 maja, jak skapitulowali Niemcy.
- Cały czas pan był w Wałbrzychu?
Tak. Jak już nas Niemcy zwolnili, to nasz wywiad powiedział: „Tylko przypadkiem się nie chwalcie, jak pojedziecie, bo za granicą będzie was pytać NKWD, bezpieka, ile macie lat, gdzieście byli, czyście byli w Powstaniu?”. Ci, co byli w Powstaniu, to ich na bok, a nas przepuścili przez granicę. Wtedy wróciłem do domu 15 maja 1945 roku po wyzwoleniu, już była Polska ludowa, tak do tej pory jestem, to wszystko.
- W czasie Powstania czyli najpierw w Warszawie, jak pan był, a potem, jak pan wyjechał, jak pan zapamiętał żołnierzy niemieckich? Jakie ma pan wspomnienia z nimi związane?
Jak Niemcy zagarnęli Warszawę, szli od strony Otwocka w kierunku [Pragi], na rogu ulicy Serockiej była wytwórnia kawy wojskowej, takie kostki, które się rzucało do kotła, to była kawa słodzona. Poszedłem, bo przed kościołem polscy niewolnicy stali, poleciałem po tę kawę – leciałem, jechał czołg niemiecki pod chorągwią, był oficer niemiecki w tym wyłazie, miał szmajsera, ręce podniosłem i schowałem się w rów przeciwlotniczy. Oni pojechali, wtedy wyszedłem, jeszcze miałem kawę z sobą, zanosiłem tym żołnierzom, dawałem kawę, oni to jedli jako jedzenie, bo nie mieli co jeść.
- Był jakiś kontakt z innymi narodowościami podczas Powstania, z ludźmi z innych narodów?
Był kontakt z armią węgierską, bo wtedy Węgrzy byli jako sojusznicy Hitlera. Taki pamiętam obraz na ulicy (w tej chwili to jest normalna jezdnia, dawniej to był bruk) a po drugiej stronie park był. Takich cwaniaczków było [kilku], Polaków, takie złodziejaszki, mieli na samochodzie opony, a to wtedy było w cenie, bo ludzie robili z tego zelówki, bo to nie do zdarcia było. Takie złodziejaszki taką jedną oponę z tego zrzucili, turlali i w ten las [park?], ale Węgrzy wiedzieli, że to są Polacy i nie strzelali, bo wiedzieli, że chyba będą im [opony] potrzebne, wtedy nie strzelali do nich i do mnie też nie, ale powiedziałem jak to było, to taka była ciekawostka.
- Jak się odnosiła do Powstania ludność cywilna?
Bardzo pozytywnie. Miałem kolegę, który mieszkał na ulicy Chłodniczej, a w mieszkaniu była piwnica, mieliśmy kontakt [jako] koledzy, żeśmy grali albo w szachy, albo w karty, ale nie hazardowe, takie w tysiąca czy inne. To było tak: jeden z nas stał w oknie, uważał, bo jakby Niemcy szli, to my do piwnicy [uciekniemy] (tak nam się wydawało), ale jeśli Niemcy byli z psami, to by nas od razu [znaleźli]. To było takie duchowe bezpieczeństwo, zejść do piwnicy, ten co obserwował też do piwnicy, że nas Niemcy nie znajdą, to była taka sytuacja. Ludność serdecznie się odnosiła. Ale jeszcze ojciec tego kolegi był stolarzem, pracował w zakładach w wytwórni urządzeń telefonicznych, syna wciągnął, robił na tokarce, mnie też wciągnął. Wtedy byłem w dyspozytorni, musiałem mieć skierowanie, musiał niemiecki urząd pracy dać nam wtedy jeszcze skierowanie. Konspiracyjny kierownik biura personalnego dawał nam zaświadczenie, myśmy szli na ulicę Koszykową, tam Arbeitsamt, myśmy to przedstawiali, na tej podstawie nam dawali skierowanie do tego miejsca zapotrzebowania, czyli do ZWUT-u. To też było ryzykowne, bo siedziało paru Niemców hitlerowców za stołami, też jak zobaczyli, to go na bok, na roboty przymusowe. Mnie się udało, dali skierowanie, pracowałem w tym właśnie zakładzie. Tak pracowałem do emerytury.
- Czy w konspiracji była możliwość słuchania radia, zdobywania jakichś wiadomości o świecie, o tym, co się dzieje w innych dzielnicach?
Tak, oczywiście. Niemcy dali rozkaz, żeby wszystkie radia, które mamy, oddać Niemcom, żeby ludzie nie słuchali, tak że nie było możliwości. Natomiast po wojnie, jeszcze jak był taki kryzys, to ojca znajomy tam gdzieś miał radio „Philipsa”, to radio ojcu dał, myśmy tego radia słuchali, mimo że był komunizm, ale słuchaliśmy Londynu.
- A czy były możliwości jakiegoś kontaktu ze światem zewnętrznym w czasie Powstania czy w czasie wojny?
Może były jakieś przypadki, nie miałem tego przypadku.
- Czy była możliwość kontaktu z najbliższymi, na przykład, kiedy pan jeszcze walczył w sierpniu, czy były jakieś kontakty z rodziną?
Przed tym tak. Mojej mamy siostra mieszkała na ulicy Objazdowej, to jak Szmulki są, tam pracował mój wujek jako dźwigowy, znaczy jak samochody czy furmanki woziły na teren zboże, to ważył ile, wydawał kwit, ile tego, od tego im płacili. Natomiast siostra mojej mamy była w biurze [sekretarką], robiła i podawała herbatę, to takie właśnie były kontakty.
- Taki kontakt z rodziną w ogóle.
Tak.
- A z pana matką, z ojcem, z siostrami pan jakoś się mógł kontaktować od sierpnia do maja w tym okresie do końca wojny? Bo powiedział pan, że pan na to Powstanie wyszedł, nawet się z nimi nie pożegnał.
Tak było.
- Potem były jeszcze jakieś rozmowy, jakieś przekazywanie wiadomości?
Była, jak byłem w obozie w Niemczech, to wolno było pisać listy. Napisałem list do mamy ciotecznego brata na Jakubówkę: „Czuję się dobrze, może niedługo wrócę”.
- Ale zobaczył się pan z nimi po kilku miesiącach?
Oni ten list dostali.
- Czyli się udało poinformować rodzinę?
Natomiast jak ojciec... Wtedy pociągi nie chodziły, bo tylko było dla Niemców, to dwadzieścia kilometrów szedł na piechotę do rodziców, list pokazał, dopiero [uwierzyli]: „To chyba żyje”. Potem, jak 15 maja wróciłem do Warszawy, wchodzę do mieszkania, a mój ojciec mówi: „Cela! Janek jest!”. Od razu mnie mama umyła, do łóżka wsadziła, żebym spał. Zaraz się rozeszło, przylatywali znajomi, inni: „A cicho, bo śpi, zmęczony jest”.
Tak.
- Widać było, że to jest koniec i początek nowego życia, że jednak się udało powrócić. Co pan uważa za taką najtrudniejszą rzecz, jaka była w Powstaniu podczas walki, co było takim najgorszym elementem, a co było może takim pozytywnym, jakimś podnoszącym na duchu?
Były, jak mnie koledzy wprowadzili do konspiracji, to nie wolno było używać nazwiska ani imiona. Dlaczego − bo były takie przypadki, że jak złapali jakiegoś chłopaka z konspiracji, to się bali na skutek sposobów gestapo na Szucha, że taki nie wytrzymał, obiecali mu: „Jak powiesz kto gdzie mieszka, jak się nazywa, to cie zwolnimy, a jak nie, to koniec z tobą”. Przypadek „Rudy”, Batalion „Zośka”, co zrobili zamach na Kutscherę. Jego złapali Niemcy, wzięli na Szucha, nasi z Batalionu „Zośka” go odbili. Szybko wzięli go do znajomego lekarza z Przemienia Pańskiego na Pradze, wieźli go, on mówi: „Co wy trupa żeście mi przywieźli?”. On już nie żył, tak go skatowali, że on im w drodze umarł; jeszcze żywego odbili, ale dowieźli go do szpitala już nieżywego. On leży na Powązkach w kwaterze „Zośki”, jest tam jego [grób].
- To były najstraszniejsze momenty?
Tak.
- Czy było coś takiego, co podnosiło na duchu, dodawało trochę nadziei albo coś takiego pozytywnego?
Duch był między nami w konspiracji [taki], że jak Antoni Żurowski z „Monterem” rozmawiali i z „Borem” Komorowskim, żeby odwołać to Powstanie, to powiedzieli tak: „To już jest za późno, chłopaki tak są zmobilizowani, że sami pójdą”.
Tak.
- Był duch, wierzyli panowie po prostu w to, że może się udać?
Taki był duch między nami.
- Były też, jak pan wspominał – przyjaźnie, zawiązywały się związki może nawet w czasie wojny, w czasie okupacji?
To było bardzo ryzykowne. Taki przypadek znam w czasie wojny, na placu Szembeka na Grochowie byli bracia: Gieniek, Zdzisiek, Zbyszek, mieli takie spotkania konspiracyjne. Niemcy widocznie, jak przechodzili, bo idąc placem Szembeka w kierunku torów, była szkoła na ulicy Boremlowskiej, stali esesowcy, którzy walczyli w getcie, wybijali Żydów, mordowali, wywozili do obozów. Oni zawsze jeździli rowerami do getta albo nas widzieli w oknie, albo co, że w pewnym momencie wysiedli z tego, ten Gieniek woła: „Niemcy!”. Nic nie pytając się, uciekamy, a mieszkałem na pierwszym piętrze, to skoczyłem z pierwszego piętra na dół, szybko przez płot na drugą posesję, jeszcze słyszałem tupot, jak lecieli Niemcy. Mnie się udało przejść na drugą posesję, boczkiem, jak się uciszyło, to poszedłem do domu. Natomiast pozostali Niemcy weszli i tych, co byli w mieszkaniu, wszystkich wygarnęli. Między innymi był taki, miał pseudonim „Tata”, nazwiska nie pamiętam, „Tata” był, jego wzięli, to za dwa dni na tyłach domu już była czerwona [plama, ślad], że taki i taki został rozstrzelany. Takie wspomnienia są.
- Dużo się po prostu działo, dużo w głowie zostało tych przykrych wspomnień. A tak jak pan wspominał, nie można się było potem przyznać do tego, że się w Powstaniu walczyło.
Tak.
Jak wróciłem... Jak mnie Niemcy wzięli do obozu pracy, kopaliśmy rowy, jak już była kapitulacja, Niemcy już się poddali, to nas Niemcy wypuścili i myśmy szli wtedy piechotą do granicy polskiej przez Czechosłowację. Jeszcze pamiętam, miałem taki wózeczek, miałem papierosy, to jeszcze Czesi mówią: „Dajcie nam to, bo i tak wam to zabiorą”. My [jechaliśmy] przez Kraków, pociągi już chodziły do Radomia, od Radomia przez Wisłę do Olszynki Grochowskiej. Miałem papierosy i poszedłem do maszynistów, mówię: „Panowie − jak kościół, była Rozrządowa, oni znali to. − To tak przyhamujcie, żebym sobie wyskoczył”. Stałem w drzwiach, drzwi miałem otwarte, trzymałem się za rączkę na ławce, a oni idą, mówi, żebym zeskoczył, to zeskoczyłem. Przyszedłem do domu…
- Wzruszenie było niewątpliwie ogromne. Później, jak pan już wrócił do domu, to pan nadal mieszkał w Warszawie cały czas? Czy były jakieś zmiany w miejscu zamieszkania?
Potem mieszkałem cały czas z rodzicami. Jak miałem lat dwadzieścia pięć, mówię do mamy (miałem taką dziewczynę fajną, ona tu siedzi): „Chyba bym się ożenił albo co”. − „Przyprowadź tą swoją”. Przyprowadziłem i tak jest do tej pory, tylko tyle że się mną opiekuje, bo miałem wylewy, wypadki z nogą, to się mną opiekuje, leki mi daje, wie, jakie leki biorę, sam nie wiem. Tak jest do tej pory. A jeszcze. Mamy dwóch synów − Jacka i Leszka, jeden mieszka w Warszawie na Woli, a drugi mieszka aż w Ustce. […]
- Wie pan, co z innymi kolegami po Powstaniu się działo, jak im się życie ułożyło? Z tych pana przyjaciół dużo osób przeżyło Powstanie?
Jak chłopaki przyjechali z Powstania, to powiedzieli: „Nie mów, że byłeś w Powstaniu”. Ale tacy byli też, co przyjechali i było wszystko w porządku. A jeden taki był Zdzisiek Pielechowski był w Australii.
Tak, po wojnie. Przyjechał do Polski, rozejrzał się – ani roboty, ani to, tamto, zresztą prześladowali, to jeszcze raz przeszedł przez granicę, chyba przez Francję do Anglii i oparł się aż w Australii. W Australii był, później był w Ameryce i znów do Polski wrócił, już jak było można. Tutaj był, mieszkał z matką, nauczył się angielskiego, często go widywałem. Ale na skutek wieku najpierw umarła mu matka. Był młodszy ode mnie młodszy tylko o rok, umarł [niezrozumiałe], nie ma. Tylko ja jestem, najmłodszy, bo mam dopiero osiemdziesiąt osiem lat i cieszę się, że jeszcze mam czas (dwanaście lat), żeby przejść na aleję wieczności. Jeszcze mam czas…
- Czy spotkał się pan z tym osobiście, żeby po Powstaniu ktoś przyznał się do powstańczej przeszłości, miał później z tego powodu kłopoty?
Tak. Jak przyjechałem z Powstania do Warszawy, to koledzy moi mnie uprzedzili: „Tylko aby się nie chwal przypadkiem, że byłeś w konspiracji i w Powstaniu”.
- Ale ktoś rzeczywiście się przyznał do tego wtedy czy wszyscy się dzielnie ukrywali?
Tak mówią: „Słuchaj, Zdzisiek Bońkowski, Borkowski Fredek – taki, taki – się przyznali, myśleli, że będą bohaterami, że ich odznaczą, nie wiem jak”. Ich wzięli cichutko, taka była sala, ich brali na salę, w pewnym momencie przychodzi ubowiec, mówi: „Chodź na zeznanie”. − „Ja zeznawałem”. − „To jeszcze raz pójdziesz”. A tam się wchodziło do piwnicy, do tego oficera, jak Powstaniec schodził po schodach, to ubek miał nagana i strzelał mu w głowę z tyłu. Chłopak padał, trup.
- Kiedy wolno było zacząć mówić o tym, że było się w Powstaniu?
Jeszcze kiedy pracowałem na ulicy Wrocławskiej – Zakłady Wytwórcze Urządzeń [Telefonicznych] i personalny mnie wzywał do siebie. On się nic nie pyta − czy byłem, czy nie byłem, tylko daje mi ankietę do wypełnienia, pisze nazwisko, imię, data urodzenia i krótki życiorys: gdzie się urodziłem, gdzie przebywałem, czy byłem w konspiracji, czy byłem w Powstaniu, a mnie już chłopaki uprzedzili. Wziąłem to jedno, napisałem im wszystko odwrotnie, datę urodzenia, jak się nazywam, że nie byłem w żadnej konspiracji ani w Powstaniu, bo mnie to nie interesowało i im to zaniosłem. To zobaczyli: „Dobrze, dziękuję”. To przeczytali − chłopak niewinny, spokój mam tydzień czasu. Za tydzień czasu woła mnie ubowiec z działu kadr: „Kochany kolego, myśmy czekali bardzo, może byście tą ankietę wypełnił”. Wziąłem to, to samo. Wziąłem swoją, odpisałem to wszystko co było, swoją co pisałem, im oddałem, bo mogliby porównać charakter pisma, dałem im to, a swoją, tą, co napisałem dla siebie, schowałem. I od tej pory już mnie nie wołali, już miałem spokój, do tej pory nikt mnie nie prześladuje.
- Dzisiaj na pewno nikt nie będzie prześladował, wprost przeciwnie. Jakie miał pan refleksje w ogóle po Powstaniu? Uważa pan, że warto było walczyć, że to były dobre decyzje, czy może z perspektywy lat ma pan jakieś inne refleksje?
Jako patriota, to tak. Ale rzeczywistość jest taka, że za dużo zginęło Powstańców i ludzi cywilnych. Tak że moim zdaniem w tej chwili [sądzę, że] to było niekonieczne. Nasze dowództwo akowskie już nie miało odwrotu, bo „Bór” Komorowski musiał wydać godzinę „W”. To wszystko.
- Nie było innej możliwości jak Powstanie?
Nie było. Byliśmy młode chłopaki, napięcie na hitlerowców, że sami byśmy poszli, bez godziny „W”. Oni dlatego o tym wiedzieli, dlatego „Bór” Komorowski wydał polecenie godziny „W”. Wszystko.
- Czy jest jeszcze coś, co chciałby pan powiedzieć na temat Powstania, o czym do tej pory pan nie mówił albo o czym nikt nie mówił jeszcze?
Czasami jak się ktoś zapyta, to mu opowiem, jak jest, takie przypadki, a tak to mam spokój, bo wszyscy wiedzą, że byłem. Mam spokój, nikt mnie nie pyta, nie chwalę się i to wszystko. A jeszcze. WKU − Wojskowa Komenda Uzupełnień, Szwedzka 2 schylała się do PN i powiedziała tak: „Wytypujcie sami osoby i przyślijcie na Szwedzką do WKU”. Rzeczywiście, wtedy byłem w sanatorium, przyjeżdżam do domu, żona mówi: „Od ciebie dzwonili z PN-u”. Idę, a oni mówią: „Podpiszcie”. Pod to wszystko podpisałem to jako kapral, Szwedzka, WKU, przysłano mnie książeczkę wojskową w stopniu podporucznika, przekazali to do PN-u, żeby sobie wręczyli. Mam do tej pory.
- Po Powstaniu pan dostał kolejny stopień?
Tu jest legitymacja − Związek Powstańców Warszawskich, a jak myśmy szli do ataku, to na miejscu wydali nam takie opaski, to jest oryginalna, bo oryginalna, jak nas zwolnili to, żeby nie wpaść Niemcom w łapy, to żeśmy zniszczyli, zakopali w ziemię, a to opaska z Obwódu VI, to w nim byłem. Mamy kamień węgielny na Bródnie, zaraz za kościołem drewnianym, między X a XII aleją jest kamień węgielny, gdzie jest wytatuowane: „Powstańcy Obwodu VI, którzy zginęli” – i tak dalej. Dowódcą tego batalionu był Antonii Żurowski. Dziękuję, to wszystko.
Warszawa, 29 listopada 2010 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Sulicka