Mieczysław Balcerowicz
Balcerowicz Mieczysław. Urodzony w 1931 roku w Warszawie, na Chmielnej.
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
Cała rodzina, szczególnie mojej mamy, mieszkała na Woli, na Płockiej
vis-à-vis szpitala. Ojciec rozchorował się na płuca i zmarł.
Nie pamiętam.
Kilka lat. Dlatego to wszystko obciążyło mamę. Dlatego siostra poszła wtedy do zakonnic na Rakowieckiej, bo mama sobie nie radziła. Taty nie pamiętam. Tak że to smutne dzieciństwo. Chłopacy to zawsze łobuzy, a my w suterenie mieszkaliśmy. Na kiju rzemienie i [mama] nas „prostowała”. Nie bawiła się [z nami], bo nie radziła sobie z wieloma rzeczami, a tym bardziej z chłopcami, którzy łobuzowali. Tak [było], powiedzmy szczerze.
- Czym się mama zajmowała po śmierci ojca? Musiała utrzymywać dom.
Mama była wykwalifikowaną gospodynią kucharską. Była pierwszej wody, jak to mówią, pod tym względem. Nie miała wykształcenia jako takiego, ale nabyte [doświadczenie]. Cały czas nas prowadziła i w okresie Powstania [również]. Siostra była na Rakowieckiej, daleko, a myśmy byli na Freta. To są odległości dość duże.
- Jak siostra miała na imię?
Eugenia.
Starsza półtora roku. […]
- Czy pamięta pan zabawy dziecięce jeszcze sprzed wybuchu wojny czy sprzed wybuchu Powstania? Jak spędzał pan czas wolny mimo smutnego dzieciństwa?
Bardzo się bawiliśmy łobuzersko. Takich miałem kolegów i ja takim byłem kolegą. Takim, który starał się narzucać innym już od małego. Taki byłem. W gronie swoich kolegów musiałem być zawsze pierwszy. To jest jakaś cecha, jakaś nabyta. Uważam że słusznie. Ona mnie prowadziła przez czas Powstania, czas wojny, później obóz.
- Czy rozpoczął pan naukę przed wybuchem wojny?
Nie. Dlatego że mama, jak szła do państwa na Krakowskie, to zamykała nas na klucz, bo nie radziła sobie. Łobuzerka była podwórkowa. Mówię, jak było.
- Jakie ma pan pierwsze wspomnienia związane z początkiem II wojny światowej?
Byłem wtedy na zajęciach u zakonnic na Freta. Bomba niemiecka uderzyła w zakład, przebiła wszystkie piętra. To wszystko zapyliło całe instalacje. Pył to jest straszliwa rzecz. Nie widzi się, nie słyszy się i tak dalej.
- Proszę powiedzieć, gdzie państwo mieszkali w czasie okupacji? Gdzie się pan wychował?
W czasie okupacji mama od razu mnie wsadziła do zakonnic.
Na Freta.
- Wcześniej gdzie państwo mieszkali?
Na Chmielnej, ale to było… trudne. Mama nie miała pieniędzy, nie była wykwalifikowana poza nabytymi gastronomicznymi sprawami. Później, jak już z Freta się urwałem, to mama mieszkała na Krakowskiej róg Bednarskiej u administratorów. Pracowała u tych administratorów, ale oni mieli mieszkanie na Krakowskiej róg Bednarskiej. Stąd byliśmy wysiedleni przez Niemców do obozu, do Pruszkowa.
- Proszę powiedzieć, jak to się stało, że zamieszkał pan w internacie?
Mama zrobiła wszystko, żebym się uczył. Byłem trochę łobuziak. Mama miała dyscyplinę pięciorzemową, żeby mnie (jak zawsze mówiła) ze spodni rozum do głowy przechodził. Pamiętam moją mamę, była surowa. Była prostą kobietą. Jedną niedzielę jechała na Rakowiecką do siostry, a drugą do mnie, tak że huśtała się. Wałówki robiła z jedzenia i nam podrzucała. Dbała o nas, w miarę jak mogła. Ale później, jak już Stare Miasto zaczęło padać z wiadomych przyczyn, to trzeba było zjeżdżać stamtąd, bo człowiek zginie nie wiadomo kiedy.
- Czy internat, w którym pan mieszkał, był prowadzony przez siostry zakonne?
Tak.
- Czy to był internat tylko dla chłopców?
Tylko dla chłopców. Siostra była na Rakowieckiej [w internacie] dla dziewcząt.
- Jakie warunki panowały w internacie? Jaka była dyscyplina?
Dyscyplina była: koniec patyka i rzemienia. Jedzenie takie, żeby żyć. Poza tym wykorzystywały nas do prac rolnych u właścicieli ziemskich. To musieliśmy [robić], pracowaliśmy po to, żebyśmy mieli z kolei co jeść. To było w ten sposób. Najwięcej przeżyłem, jak nas usunęli z Warszawy.
- Jak wyglądała nauka w internacie?
Trzeba powiedzieć, że poziom zakonnic [był wysoki]. Szarytki (chodziły jak wrony – myśmy je tak przezywali) były wykształconymi osobami, przynajmniej niektóre.
- Czego się państwo uczyli?
Podstawowych wiadomości, polskiego, liczenia.
Nie. W czasie wojny to by była śmierć dla całej grupy.
- Tajnych kompletów pod tym kątem nie było prowadzonych?
Która była bardziej przebiegła, to nam opowiadała niektóre sprawy, które były dla nas ważniejsze jak cały internat. Chociaż ten internat to były stare budynki, zbutwiałe, to było dla nas, dla młodych ludzi nie do życia. Myśmy stamtąd uciekali przez ulicę Freta do miasta. Miałem zrobione zdjęcie na Nowym Mieście z automatu, za grosze. Tak jakoś człowiek był za tym życiem. […]
- Czy pan należał do konspiracji?
Nie, do żadnej konspiracji.
- Czy ktoś z bliskich, z rodziny?
Nie powiem, bo rodzina mamy była na Płockiej. To też byli prości ludzi, chociaż chłopcy byli starsi ode mnie, to mogli [być]. Tam dwóch było braci.
- A inni chłopcy z internatu?
Nie, myśmy się obawiali, bo to cały internat oparty na grzechu, to jak do spowiedzi szedł, to trzeba było powiedzieć o tym. To było według nas nieprawidłowe. Dyscypliną nas uczyli. Tak że do żadnej organizacji nie należałem.
- Siostra też mieszkała w internacie. Gdzie?
Na Rakowieckiej [chyba] 31, nie pamiętam. W środku Rakowieckiej.
- Czy siostra przeżyła Powstanie?
Nie. Moja siostra zginęła w czasie walk. Nie brała udziału, bo przecież taka dziewczynka jeszcze, ale zginęła. Mama nie wiedziała, płakała, chodziła. Mówiła: „To my idziemy jej szukać”. Takie straszne rzeczy, że trzeba kogoś bliskiego szukać.
- Udało się państwu ustalić, w jaki sposób mogła zginąć?
Na parku Wolskim. Trzy czy dwa dni przed Powstaniem siedzimy na ławeczce i się wygłupiamy. Tam szarytki takie same, co i u nas, też dbały o to, żeby młodzież się nie wychylała. Tak że w życiu organizacyjnym daleko byliśmy. Nic po cichu nie organizowaliśmy, nie było podstaw nauki nigdzie na ten temat. Tylko modlitwa i modlitwa.
- Dla was wybuch Powstania był zaskoczeniem czy spodziewaliście się? Dochodziły jakieś słuchy?
Zakonnice nie dopuszczały nawet takich wiadomości. Mama nas na zmianę brała, tam gdzie mieszkała, do tych państwa, żebyśmy nie tracili wspólnoty. Tam szeptaliśmy na ucho, bo zawsze chłopcy czy dziewczęta prędzej się domówią. Nas później wysiedlali ze Starówki, z Krakowskiego. Całe tumany ludzi już wtedy szły. Szliśmy aż na Wolską i Bema.
- Jak zapamiętał pan dzień wybuchu Powstania?
Trochę żeśmy [mówili], jak to chłopcy: „Chyba pójdziemy”. Taka gwara chłopięca, ale zakonnice nas trzymały krótko, mimo że same najprawdopodobniej były za Powstaniem, bo były Polkami. Przecież niemożliwe było, żeby to było inaczej. One, jak nas szczątki historii uczyły, to uczyły właśnie w duchu miłości do Polski, mimo że nas ćwiczyły jak psy. Dlatego tam nie było „przeproś”. Zakonnice były straszne, religia ich za klamry trzymała, jak to mówią.
- Co jeszcze pan zapamiętał z okresu Powstania?
Nim wybuchło Powstanie, to mama nas zwinęła (siostrę i mnie) na… Krakowskie róg Bednarskiej. Tam również można było schodkami [przejść], jak jest figura Matki Boskiej. W pierwszej minucie zginęło chłopisko i tak leżał. Jak nas wysiedlili, to jeszcze ten trup leżał tam. To jest taka mocna [scena].
- Przebywał pan przy matce, gdy wybuchło Powstanie?
Tak, przy matce. Siostra zaginęła gdzieś. Później w całym bałaganie zaginęła. Tysiące ludzi ze Starego Miasta wychodzi i idzie całą Wolską do Bema i na pociąg do Pruszkowa. Pruszków był jeszcze.
- Gdy państwa pędzono, jak pan zapamiętał widok palącej się, walczącej Warszawy?
Ja byłem za. Zakonnice jakie były, takie były, ale polskości uczyły. Nie można powiedzieć, chociaż bykiem, jak to mówią, ale uczyły. Zresztą myśmy Warszawę bardzo znali. Jeszcze w czasie okupacji (miałem takie małe zdjęcie) z Freta uciekłem z kolegą na Nowy Świat, żeby sobie zdjęcie zrobić. Myśmy tacy byli, nie dawaliśmy się. Ale są obrazki, na przykład: idzie Mostowa w dół, my idziemy, patrzymy: idzie szwab z takim [wielkim] brzuchem, ze swastyką i dwóch ludzi w płaszczach cienkich, chociaż ciepło było, obchodzi nas, tak jakby zamykali drogę do szwaba. Mówię: „Ty, słuchaj, bo jego zaraz ciapną, tego grubasa”. Na oczach ludzi [go] zastrzelili. Ci, którzy to robili, zgłupieli, nie wiedzieli, gdzie iść. My mówimy: „Panie, do tej bramy! Tam, tam i na Nowe Miasto!”. Staróweczkę myśmy przerąbali tak, że hej. Drobnymi krokami zbliżamy się do [momentu], że Warszawę się opróżnia, to już koniec był, nie było walki żadnej, już jak [Powstanie] upadło. Szliśmy całym tłumem ludzi ze Starego Miasta.
- Proszę opowiedzieć tułaczkę do Pruszkowa.
Myśmy szli, ale pod obstawą gestapowców. Matki, małe dzieci, nie mają co [jeść], te dzieci płaczą. Jeść nie dostajemy nic. Doszliśmy do ulicy… Bema, do torów kolejowych. Tam nas załadowali, tak jak szło.
- Czy państwa też zebrali wcześniej w którymś z kościołów?
Nie.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy niemieckich?
Już byłem Starówką nauczony, że szwaba to trzeba [likwidować]. Jak ten fakt, co to idzie gruby i go zaszlachtowali, ale myśmy ich osłaniali, nie żadna organizacja. Siłą rzeczy polskość nakazywała, żeby tego szwaba [zabić], taki otyły, z brzuchem. Trzeba było uciekać jeszcze. Myśmy Starówkę tak znali, że z Mostowej nie wychodziliśmy, tylko na strych i na Nowe Miasto, nie wychodząc na ulicę. My byliśmy przydatni dla niektórych, którzy byli w ruchu, dlatego że oni nie wszystko znali, a myśmy znali miasto. Tu getto, ulica Freta była podzielona gettem żydowskim, idąc po lewej stronie. Jak był pożar, który Niemcy [spowodowali], to też było straszne, przecież arkusze papieru leciały na ulicę. To jest to, co myśmy przeżywali, ale byliśmy sobą. Myśmy nie byli związani organizacyjnie z nikim. Zresztą same zakonnice nie dopuszczały do tego, nie było możliwości żadnych. Ale myśmy na swój sposób kochali Polskę.
- Czy pan był świadkiem popełnionych zbrodni wojennych w trakcie Powstania?
Jak myśmy doszli do Bema, tam ładowali na pociąg towarowy. Do dzisiaj widzę małżeństwo, mają dzieci, niemowlaki. Szwab zabiera dzieci, za nóżki [łapie] i głowami o tory. To było dla nas straszne. Zresztą do Pruszkowa szły pociągi. Niektóre z dachem, a niektóre niezadachowane. Przecież były linie kolejowe atakowane przez aliantów. To nie było tak, że się jechało na spacer. Trzeba było przeżyć, tu już postój, szwaby nas przeganiają kolbą w łeb albo w kręgosłup. Tak się dziadostwo przyzwyczaiło. Po Pruszkowie Koluszki. W każdym razie to już jest gehenna. Ja z mamą się trzymałem. Jakoś z mamą się trzymaliśmy. Mama mnie po ojcu trzymała dyscypliną. Jak żeśmy doszli do torów, to od razu na wagony. Jedne odkryte, drugie zakryte. Noc, tu już syreny wyją. Wszystko staje, pociągi nie idą wcale, bo Niemcy nie byli zainteresowani, żeby nas całych i zdrowych dowieźć. To chyba było przed Koluszkami…
- Czy miał pan kontakt z przedstawicielami innych narodowości, którzy biernie lub czynnie brali udział w Powstaniu?
Nie.
- Proszę opowiedzieć o życiu codziennym podczas Powstania. Czy doznał pan głodu?
Głodu doznałem bardzo. Koledzy pomagali jeden drugiemu. Jak się szło Mostową, a szwab szedł, to my swoje zrobiliśmy i przelatywaliśmy na Nowe Miasto. Takie były samoczynne [akcje], samoobrona przed nahajem niemieckim.
- Gdy udawało się dostać coś do jedzenia, to, co pan jadł?
Chleb bonowy, czarny jak smoła. Co się wzięło, jeden drugiemu [dał] kawałek tego, kawałek tego. Solidarność była między Polakami.
- Czy pamięta pan, jakie w tamtym czasie udawało się dostać ubrania?
Zakonnice miały, to wydawały. Jak kościelne święto było, to one wydawały. Myśmy rośli, jedni więcej, drudzy [mniej]. Tak, to mieliśmy na co dzień byle co, byle jak. Porządne nam wydawały tylko na nabożeństwo i z powrotem. Tak że one biedę też same miały. Ale myśmy podglądali, że one żarcie miały nie z tej ziemi w porównaniu z tym, co myśmy mieli – jakąś wodę z rzekomą kaszą. To jest dla nas nic, tym bardziej że na wykopki do bambrów nas wypuszczały zakonnice. Ale chciały, żeby zdobyć ziemniaki, to i tamto, żeby było z czego [gotować], żeby one żyły i my. Tak trzeba by było powiedzieć.
- Jak mama zgarnęła pana przed Powstaniem, to gdzie państwo nocowaliście?
Mieszkaliśmy u administratora na Krakowskim.
Tam jeszcze było tak, że administrator ileś pokoi miał. Nie mówię już o tych, które pracownicy mieli. Ale alarmy były straszne. Wyły niemieckie [syreny]. Poza tym rakiety, które lotnictwo alianckie puszczało, żeby rozwidlić wszystko – to było też nie do opowiedzenia.
- Na noce schodzili państwo do piwnic czy jak to wyglądało?
Mama miała kącik. Były biura, administrator miał swoje leże, a myśmy mieli jeden pokoik na samej górze, jedno okno wychodziło na Krakowskie, a drugie na dach. Nie wiem, co to było. W każdym razie bieda, chociaż mama się uwijała jak mogła, ale nie dała rady. Strasznie jeszcze przeżywałem, bo ona za Gienią [tęskniła], Gienię chciała. I nie dostała jej już niestety.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądało życie w Pruszkowie?
To były wagony odkryte. Przeżywaliśmy ataki alianckie. Jedne [wagony] były kryte, a drugie nie były kryte. Wysiedlali nas i [za] czołowym wejściem dla fabryki były od razu tory kolejowe i wio. Tam żeśmy po halach mieszkali. RGO polskie, stowarzyszenie jakąś repetę nam [dawało]. Biedna, bo biedna, ale głodny, to wszystko [zje]. Wchodziło się do pomieszczenia hali bocznymi, tylnymi drzwiczkami, a z przodu się wychodziło już na rampę i wio. W każdym razie już byłem taki sprytny, że myśmy chlebek mieli. Od zelówki, jak mówią, ale był. Jak się ustawiali w kolejce, to my już tam jesteśmy. Trzeba było. Dorośli nie pomagali nam, jeszcze się nieraz po łbie dostało od Polaków. W każdym razie w Pruszkowie nie była kaźń. Później w ciągu pięciu dni była selekcja. Wtedy [Niemiec] dwoje dzieci zabił. Myśmy byli oburzeni, ale co [zrobimy]? Oni mają broń maszynową, oni mają karabiny, oni mają jeszcze białą broń, a my figę, nic.
Po pięciu dniach załadowali nas już na [wagony] towarowe i jedziemy. Przed Koluszkami, jak nas postawili i oświetlali rakietami ten transport, to myśleliśmy, że koniec z nami. Później ruszają i znowu jedziemy, takimi skokami. Ale jedzenia nie ma. Staruszka, pamiętam, w jednym rogu była. Płakała, płakała, kto miał, coś jej dał. Znowu ona moczowo była bardzo niesprawna, to sikała pod siebie. Ale to była nasza. A „nasza” to jest ważne słowo w takim wypadku i tę staruszkę do dzisiaj pamiętam. Jeszcze później bombardowania. To była bardzo przelotowa stacja, Koluszki. Do dzisiaj chyba jest tak. Tam już walili jak nie wiem w tych szwabów, ale skąd alianci wiedzieli, że to transport jeńców polskich jedzie? Nie wiedzieli. Najsmutniejsze jest to, że nie było co jeść i pić, i w ogóle. Jak się przechodziło z rampy, to szwaby tylko patrzyli, a my bykiem, żeby w oczy nie patrzeć. Nie znosili tego wzroku. Jak Polak patrzył, to już był załatwiony. Jakoś to cwaniactwo nam na dobre czasami wychodziło. Bombardowanie w Koluszkach było okropne. Myśmy [byli] tuż przed Koluszkami; nie puścili dalej, tłukli wkoło – alianci, nie kto inny.
- Jak po Pruszkowie potoczyły się pańskie losy? Jak się pan z Pruszkowa wydostał?
Później nas podzielili na jakieś grupy, to było nocą. Byłem z mamą. Mieliśmy jesionkę i to co przed zimą [wzięliśmy]; mama była bardzo zapobiegliwa. [Ale ciągle] tylko: „Idziemy do Gieniusi” – [mówiła]. Musiałem jej pilnować, bo by mi uciekła. Mama o wszystko starała się, była zapobiegliwą kobietą.
- Jak to się stało, że się pan wydostał z Pruszkowa?
W Pruszkowie dawali nam racje, bonowa kromka chleba. Wejście było z tyłu, a z przodu do segregacji. Myśmy uciekali od tego, jak się dało, bo wiedzieliśmy, że nas zgładzą. Na tyle byliśmy prężni, trochę przez swoje łobuzerstwo codziennego życia. Stamtąd dopiero puścili nas na tory kolejowe… Dojechaliśmy do Koluszek. Dalej w nocy puścili nas Niemcy, rozbiegliśmy się i RGO nas wzięło pod swoją [opiekę]. Mówię nazewnictwem, jakie było. Mama mówi: „To ty zostań tu”. Jeszcze stale o siostrze mówiła. Mówi: „Ja pójdę zobaczyć, co tu się dzieje”. Ciuchami mnie przykryła, bo to noc była, że śladu nie było po mnie. Stamtąd dopiero była niemiecka rozwózka po gospodarzach. Mama mówi: „To zabierzemy się do gospodarstwa Kosibrody”. Nie pamiętam nazwiska, ale coś takiego, tacy zamożni gospodarze niedaleko. Jak mama zaczęła gotować, to oni poprosili mamę, że razem [z nimi] ma jeść. Tam było sześcioro dzieci. Razem ma jeść, bo im smakowało, bo ona umiała zrobić coś z niczego.
- Długo tam państwo przebywaliście?
Tam zrobili mnie pachołkiem ci gospodarze. Oni też byli prześladowani przez Niemców. Zawsze ktoś stał na czatach, że jak jechali, to tylko [gwizdnął] i wszyscy jak wróble uciekaliśmy. Byłem o tyle [w lepszej sytuacji], że trzy córki [mieli], już [je] pilnowałem jako swoje, już miałem lepiej, bo one mnie nawet coś do żarcia podały. Tam byłem, ale później mówię: „Mamo, ja tu nie będę, ja ucieknę do Warszawy. Ucieknę”. Matka się znowu bała, że zginę jej. Nie chciałem [zostać], bo widziałem, że się kotłuje. Później niemieccy „kozacy” przyjeżdżali na koniach. My wtedy chowaliśmy się, gdzie mogliśmy, bo oni byli niebezpieczni. Na przykład była stodoła, w stodole daszek i narzędzia tam były. Stale się tam chowałem. Jak Niemcy przyszli, to on idzie, obciera się o ściankę ze słomy, a ja jestem z drugiej strony. Mama aż słabnie, bo wie, gdzie się chowam. Ale co zrobić. Jakoś przeżyłem. Stamtąd już droga się zamyka.
- Tam państwo nie doczekali końca wojny?
Tak, tylko nie pamiętam, jak to było. Kozaków niemieckich się straszliwie baliśmy. Oni po polach jechali i zabijali.
- Czy pamięta pan powrót do Warszawy? Kiedy państwo wróciliście?
Długa droga, daleka.
Mama wróciła do administratorów, już miała oparcie.
- To był jeszcze 1945 rok czy już 1946?
To już front przeszedł. Najbardziej pamiętam, jak chłopaka zabili. Nasza droga szła od razu do Trębackiej, tamtędy dopiero się wychodziło. Wróciliśmy tam. Mama dostała się do kuchni wojskowej na Koszykowej.
- Gdzie zamieszkaliście po powrocie?
Mieliśmy mieszkanie w suterenie.
- Nie wróciliście w okolice Chmielnej?
Starówki żeśmy się trzymali. Szczegółowo nie powiem, ale później już mnie do woja zaczęli brać. Dlatego że mama gdzieś w wojskowej kuchni gotowała, trzymała się tego, ale złapali i mówią: „Pani Balcerowicz, ale syn pani już podlega poborowi”. Myślała, że coś załatwi, ale nie.
- Jak było po wojnie ze szkołą?
Trochę jeszcze niedorobieni byliśmy. Udało się skończyć średnią szkołę. Sięgałem jeszcze nauki, jak szarytki nas uczyły. One jednak [uważały], że to co na dole, można do głowy przerzucić. To trzeba podkreślić. Nazywaliśmy je wrony.
Jeszcze byłem na tej wsi, mama pojechała sama.
- Najpierw mama wróciła do Warszawy?
Mama jak gdyby rozeznanie robiła, czy ja mogę jechać. W końcu pojechałem. Na dachu przyjechałem.
Z dachu kolei [oglądałem]. Dochodziły pociągi tylko do dzisiejszej Warszawy Głównej. Na dachu z kumplem jechałem i zeszliśmy jak Murzyni. Robotę na Wspólnej [dostaliśmy]. Był budynek czteropiętrowy, tam żeśmy się [zaczepili], zaczęliśmy cegła po cegle, żeby [coś] zrobić. Kuchenkę mamie zrobiłem, chociaż nigdy takich rzeczy nie robiłem. Jedne drzwiczki, żeby ugotować, i pomału żeśmy dociągnęli. Później jeszcze nauka, później do woja. Do Łodzi mnie capnęli. To już jest dalsza historia. Później dostałem się przypadkowo do Nowego Dworu.
- Tutaj zapoznał pan małżonkę?
Taka była jedna…
Nowy Dwór Mazowiecki, 23 lutego 2012 roku
Rozmowę prowadziła Maria Zima