Nazywam się Jerzy Szcześniak. W tej chwili mieszkam w Łomiankach. Pochodzę z Warszawy, całe swoje życie spędziłem w zasadzie w Warszawie, od zarania dziejów. Jestem inżynierem zootechnikiem. W tej chwili wykonuje wolny zawód. Myślę, że to co zrobiłem, jest okay.
Moja rodzina, jej część, to znaczy ze strony matki, pochodzi z Kurlandii, natomiast ze strony ojca pochodzą z okolic Buska. Od 1925 roku mieliśmy sklep w Warszawie na Ochocie, na rogu Grójeckiej i Opaczewskiej. Wtedy był to duży, kolonialny sklep. Pamiętam jeszcze, że kasa była oddzielna, czego w normalnych sklepikach nie było. Był basen z rybami, które się wyławiało dla klientów. Miałem brata starszego ode mnie o dziesięć lat. Niestety przed Powstaniem na zbiórce harcerskiej nakryto go i z pięciu, którzy byli uczestnikami tej zbiórki, trzech zginęło. To znaczy mój brat był jeszcze operowany na Pawiaku po postrzale w tył głowy. Niestety tam umarł. Ciała żeśmy nie dostali. Dobrzy ludzie nas ostrzegli, żeby już tata nie chodził tam więcej. Cóż więcej? Zastało nas później Powstanie.
Tak, sklep był na rogu Grójeckiej i Opaczewskiej, a myśmy mieszkali na Przemyskiej, w dwupiętrowym budynku Przemyska 8.
To są naturalnie urywane fakty, takie flesze, ale były. Pamiętam zabawę w piłkę nożną na podwórku, pamiętam taki fakt, że przychodził fryzjer do nas do domu, pamiętam, jak brat chorował na ospę i ja również zaraz, za dwa dni zachorowałem, pamiętam wspaniałą kiełbasę, suchą kiełbasę, którą mama suszyła na szafie i była tak twarda, że trzeba było ją rąbać siekierką, ale była wspaniała. To pamięć, która już teraz mi na pewno nie umknie, te wspomnienia. Poza tym pamiętam to, jak brata odprowadziłem na zbiórkę harcerską. Ochota była inna, Ochota inaczej wyglądała. Tam, gdzie stoją teraz bloki, były pola, jednocześnie był tam maleńki stawik. To był 28 lutego. Brat pozwolił mi dojść tylko do tego stawiku, na którym kiedyś pływaliśmy na krach. Stamtąd musiałem wrócić do domu. On poszedł dalej, na ulicę Mątwicką. Zbiórka była u znanych państwa Papuzińskich. Na tej zbiórce między innymi był jej syn (dwóch synów, bo starszy syn był dowódcą tego oddziału) i jeszcze trzech kolegów. Wróciłem do domu i pamiętam, że siedziałem na parapecie okna i widziałem (mimo że to tak daleko) wybuch granatów, kiedy to się działo.
Jeszcze ze wspomnień z tego okresu, to mama mi opowiadała, że była u swoich rodziców, którzy mieszkali wtedy we Włochach, i w momencie kiedy brat dostał postrzał, nagle kula śnieżna uderzyła w okno. Wyjrzała z balkonu, nikogo nie było w pobliżu. Takie są omamy.
Myślę, że tak, z tym że to nie była olbrzymia kamienica, to był dwupiętrowy dom. Mieszkań było chyba maksymalnie osiem, dokładnie nie pamiętam w tej chwili, ale wszyscy się znali, wszyscy się przyjaźnili. Różnie to było, bo na przykład z okresu wojny pamiętam też, że był granatowy policjant, ale pomagał Polakom. Był normalnym człowiekiem. Na przykład obok w domu mieszkał późniejszy folksdojcz, zresztą podejrzewaliśmy, że mojego brata wydał Niemcom, ale myślę, że to nieprawda. W każdym razie wszyscy się znali, wszyscy się lubili, nie było żadnych niesnasek.
Powiem szczerze, że nie. Raz, że brat siedząc w tym, nie pozwalał nam wejść do swojego pokoju. Miał pokój zamykany na klucz. Wiem jedno, że miał jakąś broń, ale wiem, że to straszak. Postrzelił się w rękę tym straszakiem i ta kulka ołowiana, pamiętam, wędrowała mu koło kciuka. Natomiast pokój był zamknięty, nawet rodzice nie mieli prawa tam wejść. Pamiętam, że zbierał różne polskie odznaki wojskowe. Wiem, że jak brata niestety zało, to rodzice wpadli do tego pokoju, wszystko, co było, wygarnęli. Były jakieś rysunki broni, jakieś teksty. Po wojnie to miałem, ale niestety zaginęło mi w czasie przeprowadzki. Natomiast puszkę z odznakami zakopałem na podwórku. Niestety po wojnie, jak ten budynek został spalony, nie odnalazłem. W każdym razie niepokoju w moim odczuciu nie było. Chyba byłem za mały na to. Pamiętam naloty rosyjskie, nalot olbrzymi przed Powstaniem Warszawskim. Bomba uderzyła zaraz obok, w sąsiedni dom i było tam multum leżących trupów. Później na końcu Przemyskiej druga bomba zabiła kilkanaście osób, to pamiętam. To już są nieprzyjemne wspomnienia.
Pierwszy dzień Powstania utkwił mi w głowie, ponieważ pamiętam, że stałem przed sklepem. Była piękna pogoda i nadjechała „siódemka” z Okęcia. Obok nas była pętla tramwajowa, tam gdzie jest bazar Banacha. Później w prawo, w ulicę Opaczewską, odchodził tramwaj do zajezdni, która była na końcu. Zresztą był kręcony tam „Kanał” w tych ruinach. Pamiętam, że stałem przed sklepem, przyjechała „siódemka”, stanęła obok pętli. Doskoczyła do niej grupa młodych ludzi z okrzykiem, że Polska czy coś. Tramwaj przewrócono i tak się to zaczęło. To w zasadzie jedyne wspomnienie z początku. Nie pamiętam strzałów, natomiast wiem jedno: że już nie mogliśmy wrócić do domu. Rodzice nie mogli wrócić, bo już Niemcy opanowali ten rejon. Ukryliśmy się. Rodzice mnie zabrali i ukryliśmy się w budynku Grójecka 104, to było po drugiej stronie ulicy Opaczewskiej, olbrzymi budynek. Kiedyś mówiono, że to był wojskowy budynek, to znaczy tam wojskowi mieszkali przede wszystkim.
Byliśmy w sklepie. To znaczy ja byłem na zewnątrz, rodzice byli w sklepie. Już żeśmy stamtąd, ze sklepu, nie wyszli. Nie wróciliśmy na ulicę Przemyską. Już nie można było tam dojść. Niemcy już byli na ulicach, Ochota bardzo szybko padła. Tam nie było w zasadzie żadnych działań. W każdym razie w rejonie Opaczewskiej, Grójeckiej nic się nie działo. Plac Narutowicza tak, natomiast tamte okolice – nie. Tam Niemcy byli, opanowali natychmiast to wszystko.
Ukryliśmy się na Grójeckiej 104 i z tego, co pamiętam, to ponieważ to wszystko byli nasi klienci, bo nasz sklep był bardzo znany, więc wszyscy nas tam chętnie przyjmowali. Pamiętam zresztą, że chodziłem tam na zabawę. Ktoś miał małpkę i zawsze chodziłem do tej małpki z cukierkami w kieszeni, żeby to sobie znajdowała. Mieszkaliśmy tam, ukrywaliśmy się w piwnicy, też chyba u kogoś w mieszkaniu, ale nie skojarzę, u kogo. W każdym razie pamiętam, że od strony ulicy Grójeckiej. Mam kilka wspomnień, z jednej strony śmiesznych, z drugiej tragicznych. Niemcy zakazali wyglądać przez okna, nie wolno tego było. Pamiętam, że naprzeciwko nas był budynek na Zieleniaku, biały budynek, w którym kiedyś była knajpa. Na balkonie był żołnierz niemiecki z karabinem maszynowym. To był erkaem, nie ciężki karabin maszynowy, a erkaem. Pamiętam, jak wyglądałem zza węgła, zza framugi drzwi mu się przyglądałem. Akurat zobaczył kogoś w perspektywie Grójeckiej i strzelił, serię puścił. Niestety karabin go tak kopnął, że spadł mu z balkonu na ziemię, więc naturalnie wielki śmiech u nas w domu był. To było jedno.
Bardziej tragiczne wydarzenie to był czwarty, piąty dzień Powstania. Byliśmy zgromadzeni w mieszkaniu od strony Grójeckiej. Nagle zobaczyliśmy czołg, który jechał, który miał znaki polskie, miał orła białego chyba namalowanego. Na czołgu siedzieli Powstańcy, opaski biało-czerwone, więc ryk, że zwycięstwo. Niestety okazało się, że mieli zakneblowane usta. To też wspomnienie stamtąd. Tam siedzieliśmy na Grójeckiej 104 chyba z tydzień. Nie określę tego czasu, ale około tygodnia chyba.
Tak. To w ogóle było zamknięte. Nasz sklep został zamknięty i nie było wstępu. Nie było wstępu już nigdzie. To była już zamknięta enklawa.
Cały czas z rodzicami.
Nie, cały czas razem. Wszyscy byli przerażeni. To nie jest tak, że coś można robić. Cały czas były dyskusje, co się stało, co się dzieje.
Nie. Powiem szczerze, że z tego, co pamiętam (to są naprawdę fragmenty), to raczej negatywny stosunek był. Było zaskoczenie, olbrzymie zaskoczenie. Nikt nie był przygotowany na to, co się stało. Wiem, że były zasady konspiracji, ale jednocześnie ludność cywilna była przerażona. Wszyscy. Zresztą późniejsze rzeczy, które się działy, które myśmy przeżyli, też chyba udowodniły, że przerażenie było – powiedzmy – właściwe. Później, następny etap to był Zieleniak i moje zetknięcie z wyjściem.
Wygarnięto nas stamtąd, z Grójeckiej 104. Myślę, że po tygodniu. Wyjście z klatki schodowej… Trzeba była stąpać po trupach, tak że dla mnie, dzieciaka sześcioletniego, to było przerażające. Naturalnie ustawiono nas w rzędzie, bo grupami nas stamtąd wygarnięto, pod karabinami maszynowymi i – rewizja osobista. A ja miałem schowaną w skarpetce obrączkę. I tu przerażenie.
Tak. Myśmy nie mieli nic. Myśmy zostali dosłownie goli, nadzy i bosi, nic nie było, bo jak mówię: początek Powstania i już nie było dojścia do domu. Nic żeśmy nie mogli wziąć, ze sklepu też nic. Co można było wziąć? Zero. Tak że to było straszne, ale nie znaleziono tej obrączki. Pognano nas na Zieleniak i na Zieleniaku siedzieliśmy też chyba tydzień. Stamtąd wspomnienia są takie: pamiętam, że ojciec miał wtedy fajne oficerki. Wtedy mężczyźni w oficerkach to był sznyt. Ostrzegany był, to znaczy mama mówiła: „Nie chodź, nie włócz się, bo zobaczysz, że będziesz miał nieprzyjemności”. Jak żeśmy siedzieli, mama była ze mną, natomiast ojciec się włóczył po Zieleniaku, po wszystkich znajomych. To wszystko byli znajomi. Zresztą też starał się o jedzenie dla nas.
Tak. Zupę mi jakąś przyniósł, to pamiętam. Ale na trzeci czy czwarty dzień przyszedł na bosaka. Niemcy mu zdjęli te buty. Później pamiętam taki fragment, że byli „ukraińcy”. Jechał czołg, stanął naprzeciwko jednego z wejść na Zieleniak i nagle dla zabawy oddał serię z kaemu. Na szczęście oddał te strzały wzdłuż otwartego wejścia i zdołał trafić tylko młodą dziewczynę, szesnastoletnią dziewczynę trafił. Chyba w brzuch, bo się zrobił straszny krzyk.
Myślę, że około dziesięciu dni. Przyznam się szczerze, że nie pamiętam. Pamiętam tylko, jak Niemcy ostrzeliwali Warszawę z działa kolejowego, które stało na Okęciu. Pamiętam pociski, które leciały, olbrzymie. To było coś nieprawdopodobnego, jak wielkie to były pociski, i było je widać, jak leciały. Później wybuchy w Warszawie.
Nie, strach.
Zainteresowanie [także]. To też trzeba powiedzieć. Dla takiego dzieciaka tego typu zdarzenia to też jest i ciekawość naturalnie. Ale jednocześnie wiedząc, co się dzieje… To przejście moje przez te trupy to było coś niesamowitego, to zostawiło we mnie ślad, ale na pewno mniejszy niż w ludziach dorosłych. Z tamtego okresu jeszcze pamiętam taką rzecz: to było chyba w momencie jak nas wypędzali już do Pruszkowa, jak wychodziliśmy, widziałem paru „ukraińców” siedzących na skraju ulicy i grających, puszczających sobie jakieś melodie na patefonie. To nie wzbudziło ani wesołości, ani nic, to tylko jako ciekawostka zarejestrowana. Następna rzecz, jak nas wygnano: szliśmy na piechotę chyba do Szczęśliwic, do pociągu.
Z Zieleniaka, nie z Warszawy. Na Zieleniaku moje wspomnienia są tylko fragmentaryczne i niewiele więcej mogę na ten temat powiedzieć. Jasne, że się słyszało różne wrzaski, krzyki, ale co się działo – to nie. Mama mnie trzymała przy sobie i nie pozwalała nigdzie odejść. Natomiast jak żeśmy wychodzili z Zieleniaka na przystanek kolejowy, na Sczęśliwice, to pamiętam jak ktoś w tej kolumnie dał mi bułkę. I pamiętam, jak zburzono mój dom. Na rogu ulicy Orzechowskiej i Opaczewskiej był prześwit, którym widać było nasz dom na Przemyskiej. Na torach tramwajowych, które szły do zajezdni, stał czołg. Podobno (to później opowiadano) na nasz budynek wlazł jakiś chłopak za komin i straszakiem wymachiwał, i strzelał ze straszaka. Tak mi mówiono, że to straszak był. A czołg obrócił lufę. Jak wywalił, to całe drugie piętro zwalił razem z dachem, ze wszystkim. Tak że jak wróciliśmy do Warszawy, to tylko został parter i nasze piętro.
Widziałem to i dlatego to zostało w mojej pamięci, tak mi utkwiło. Później już zaczyna się okres wywózki z Warszawy, czyli Pruszków, pobyt tam.
Tak, bo zdobycie na Zieleniaku pożywienia było bardzo trudne. Teraz trochę czytałem, znalazłem wspomnienia ludzi z Ochoty. Już nie pamiętam, jak się ta książka nazywa, ale to też budziło jakieś obrazy w mojej pamięci. Na przykład wyprawy po marchew. Zaraz za zieleniakiem były pola AGRIL-u. To było gospodarstwo rolne, olbrzymie, przedwojenne i tam ludzie się wypuszczali po ziemniaki, marchew, warzywa, tego typu rzeczy, a Niemcy pilnowali. Nie pamiętam, czy to byli Niemcy, czy „ukraińcy”. Pilnowali tego i niestety masę ludzi zastrzelili w czasie tych wypraw. W każdym razie bardzo duże były i jedzenia i bardzo duże kłopoty z jedzeniem, tak że na pewno odczuwałem głód.
Dokładnie taki był, jaki został po wojnie. Zieleniak był po wojnie. Jak myśmy wrócili do Warszawy, to nic się nie zmieniło. Nawet otworzono go i mój tata dalej kupował tam towary do sklepu, bo sklep otworzono w 1945 roku. Jak wróciliśmy do Warszawy, sklep został otworzony w tym samym miejscu. Był zniszczony, ale nie aż tak, że nie można go było odremontować. Zieleniak był okolony murem, miał chyba dwie bramy wjazdowe, o ile pamiętam. Od strony ulicy Opaczewskiej był budynek gospodarczy, biura, chyba tam knajpa była, w której zresztą mój późniejszy pracownik pracował jako kelner – przyjaciel rodziny, zresztą później żołnierz armii Andersa. Od Opaczewskiej, za szkołą się zaczynało, czyli powiedzmy, że sto metrów od ulicy Opaczewskiej w kierunku Okęcia, prawie do ulicy Trojdena chyba, bliżej troszeczkę. Naprzeciwko był budynek Grójecka 184, do tego miejsca. Zieleniak był otoczony murem. Powierzchnia była pewnie trzysta metrów na dwieście, czyli pół hektara na pewno. Zresztą tam się całe zaopatrzenie Warszawy w zieleninę odbywało, więc Zieleniak musiał być duży.
To było miejsce na spędzanie ludzi z Ochoty. Wszyscy ludzie z Ochoty zostali wypędzeni z domów i tam był spęd ludzi. Była wywózka wszystkich z Warszawy, nie można było zostać w Warszawie. W Warszawie zostali ci, którzy się ukryli w piwnicach, zresztą znamy to z opowieści. A reszta, ci co się nie zdołali ukryć (czy bali się ukryć), zostali wywiezieni z Warszawy. Tak że normalną drogę przeszliśmy, którą chyba osiemdziesiąt procent Warszawiaków przeszło. Później Sczęśliwice, później Pruszków, tam zakłady naprawcze. Pamiętam, jak tam szczury gotowali, żeby mieć jedzenie. Tam się rozstałem z ojcem.
Nie, dlatego że mówię – to tak szybko się działo. Myśmy zostali wywiezieni z Warszawy w bardzo krótkim czasie. Nie było czasu na pochowanie. Trupy, które leżały pod Grójecką 104, leżały, jak żeśmy wychodzili później z Zieleniaka. Nie wiem, czy leżały dalej, czy nie. Trudno mi powiedzieć. Natomiast wiem, że po wojnie zostały zakopane, był grób wspólny na pętli tramwajowej. Tam trupy wszystkie, które były z tego rejonu Ochoty, zostały zakopane, zasypane. Ekshumacja nastąpiła chyba w 1946 roku. Tę ekshumację też pamiętam. Straszne.
Tak i dalej. Szliśmy na piechotę.
Tak. Cały czas byliśmy razem, trzymaliśmy się do Pruszkowa.
W Pruszkowie byliśmy razem i tam następowała selekcja. Mnie z mamą skierowano na wywózkę koło Łowicza, zaraz powiem gdzie. Natomiast ojca wyselekcjonowano do wywózki do Niemiec, na roboty. To są fragmenty, tam się różne rzeczy działy, targi, żeby kogoś zwolnili z wywózki, żeby można było pomóc komuś. Były siostry bardzo przyjemne, sympatyczne, które pomagały ludziom.
Tak. Okazało się, że ojca zabrali. Wsadzili go w pociąg. Jechał do Niemiec i wyskoczył po drodze, uciekł. Ukrył się, nie złapano go. Ukrył się pod Warszawą, u naszych dostawców do sklepu, w Grzędach. To jest pod Grójcem, wieś Grzędy. Tam się ukrywał i do końca wojny tam przesiedział.
A mnie z mamą wywieziono do Łowicza. W Łowiczu przesadzono nas na konny wóz, duży, taka lora. Tam było multum osób.
Nie, podróży pociągiem nie pamiętam. Ale gdyby to były towarowe wagony, pewnie by mi to utkwiło w pamięci. W związku z tym nie wiem, czy to były lory, czy to były normalne wagony. W każdym razie w Łowiczu przesadzono nas na te duże, konne pojazdy z ławkami. Pamiętam, że była bardzo brzydka pogoda. Zawieziono nas do Kiernozi. Tam miał nastąpić rozdział poszczególnych osób wywiezionych z Warszawy do poszczególnych gospodarstw, do poszczególnych wiosek na pobyt. Tu był nieprzyjemny moment, pamiętam, że padał deszcz (to już pamiętam ze wspomnień mamy mojej i z opowieści, bo była wściekła jak cholera). Zajmować się tym miał proboszcz, który grał w karty i myśmy siedzieli na dworze, na wozie, pod deszczem, a on nie skończył robra. Tak było. Później, jak wyszedł, to myśmy zostali skierowani do wsi Witusza. Kilometrów już nie pamiętam, ale wieś Witusza obok Kiernozi. Tam skierowano nas do gospodarzy i przyznam szczerze, że te wspomnienia są bardzo miłe. Ci ludzie naprawdę zajęli się nami z otwarta dłonią, otwartym sercem. Znakomici byli. Przecież myśmy tam trafili tak, jak staliśmy. Byłem w krótkich spodenkach i tak zostałem do zimy. Pamiętam, później mama albo ktoś skombinował mi pończochy grube i w tym jeszcze chodziłem w zimie, bez żadnych ciuchów, nic.
Rozmowy tak, ale nie ja je prowadziłem. Tam już miałem towarzystwo, bo tam dzieciaki były w tym samym wieku co ja. Tam pierwszy raz spróbowałem alkohol, bo było jakieś wesele. Po tym weselu te dzieciaki i ja naturalnie też, żeśmy spróbowali tego, co zostało na stole. To było na granicy Generalnej Guberni. Dokładnie, bo pamiętam, że jak wychodziliśmy z domu z tymi dzieciakami nad rzeczkę, gdzie jeździliśmy na łyżwach… To były łyżwy robione przez nas, strugane z kawałków drzewa, jako płoza był drut, tak żeśmy to robili. Takie łyżwy pamiętam.
Nie, nie zachowały się. Jestem raczej sentymentalnym człowiekiem i tamte strony mnie ciągnęły. Byłem tam. Jak żeśmy wyszli nad tą rzeczkę, to mówiono nam, że dalej nie wolno iść, bo tam jest granica Generalnej Guberni. Pamiętam z tamtych czasów, to też utkwiło w pamięci, jedzenie. Rzecz niezapomniana dla mnie: olej rzepakowy na chlebie z cebulą, posolony, później zsiadłe mleko z ziemniakami utłuczonymi. To były te smaki tamtych lat i tamtego okręgu. Tam żeśmy siedzieli w zasadzie do… Nie do wyzwolenia, bo jak Niemcy się zaczęli wycofywać, to chcieliśmy wrócić do Warszawy. O ojcu nie wiedzieliśmy nic. Mieliśmy rodzinę (też bardzo znana rodzina) w Błoniu, to był szwagier mojej mamy, który był majorem AK, jego ojciec był znaną postacią i nawet tam Niemcy kwaterowali. Myśmy się chcieli dostać do nich i z mamą żeśmy szli na piechotę do Błonia. Pamiętam taki przypadek, wspomnienie: szliśmy polami i trafiliśmy na okop, w którym siedzieli Niemcy, ale nie czepiali się nic. Nalot był. Pamiętam, że Niemcy zaczęli krzyczeć do mamy, żeby się schowała, a mama odważnie powiedziała, że nie. Przeszliśmy przez ten okop i dalej szliśmy. Doszliśmy do Błonia.
To było latem następnego roku.
Tak. Wyzwolenie zastało nas pod Warszawą. To też są fajne wspomnienia. Wrócę do Wituszy. Ponieważ moja mama prosiła mnie, żeby (jeśli się uda) jakoś pomóc tym ludziom, to wróciłem tam parę lat temu. Niestety nikogo już tam nie ma z ludzi, którzy by to pamiętali. Mimo że szukałem, nikogo nie było. Mama prosiła, żebym pomógł szkole. Szkoły już nie było, została zamknięta, bo nie było dzieci. Nauki przejęła szkoła w Kiernozi. Skomunikowałem się z dyrektorem tej szkoły i pomagam tej szkole, jakoś staram się odwdzięczyć. Co później? Później doszliśmy do Błonia. Tam pobyliśmy krótko. Wcześniej musiał się znaleźć ojciec, bo pamiętam, że do Błonia dojechaliśmy pociągiem i na stacji kolejowej była zabawa. To znaczy ładna zabawa… Nagle, jak byliśmy na dworcu, Niemcy zamknęli cały dworzec i zrobili łapankę do obozów. Był ojciec i była matka. Nie pamiętam tego, nie kojarzę, jak oni się spotkali.
Tego nie pamiętam, natomiast pamiętam dworzec kolejowy w Błoniu. Kolejarz jakiś powiedział, że jest możliwość ucieczki w ten sposób, że Niemcy puszczają z dziećmi. Jak ktoś na ręku ma dziecko, to może wyjść. Naturalnie ojciec wziął mnie na rękę i wyszedł, puścili go Niemcy, ale została matka. Trafiłem jakoś na kolejarza, który przemycił mnie z powrotem i wyszedłem z mamą. Później znaleźliśmy się u rodziny, już było okay.
Później szliśmy stamtąd do Warszawy na piechotę. Niemcy uciekali, a myśmy w przeciwną stronę szli. Pod Warszawą w jakiejś wsi, w Piaskach, ojciec był w toalecie, pamiętam, na podwórku, w drewnianej toalecie. Nastąpił nalot rosyjski na kolumnę niemiecką, która szła drogą, i ten, który strzelał z samolotu, puścił serię tak, że ojcu pod nogami przeleciała w tym kiblu. Ojciec wyskoczył bez spodni ze strachu. Tam nas spotkało wojsko polskie, żeśmy się doczekali Polaków.
Piaski. To jest gdzieś pod Warszawą. Nie byłem tam i nie kojarzę już tego.
Nie, bo stamtąd jeszcze szliśmy. Idąc do Warszawy, doszliśmy na Okęcie, więc Piaski są prawdopodobnie gdzieś w okolicach Piaseczna. Doszliśmy na Okęcie, tam zatrzymaliśmy się u naszego byłego dostawcy, zresztą znany do tej pory pan Tomaszewski, on hoduje kwiaty i rośliny różne. Tam nas zatrzymali, żeśmy tydzień siedzieli co najmniej. Poszliśmy do Warszawy, do naszego sklepu, zobaczyliśmy, jakie są warunki, zobaczyliśmy, co się dzieje, w jakim stanie jest sklep. Mieszkania na Przemyskiej nie było niestety. Nie wiem, jakim cudem rodzice skombinowali mieszkanie na Białobrzeskiej. Tam, pamiętam, mieliśmy dwa pokoje z kuchnią, tylko nie było schodów. Były drewniane…
Tak, sztagi to się nazywało wtedy. Po deskach i szczeblach. Tata z mamą natychmiast chcieli uruchomić sklep i rzeczywiście go uruchomili. Naturalnie (bo to był początek – powiedzmy – nowej ery) był też i alkohol w tym sklepie. Obok nas na polu, jak jest ulica Szczęśliwicka, stała bateria rosyjskiej artylerii przeciwlotniczej i kiedyś (druga w nocy) łomot po schodach i walenie w drzwi. Rosjanie: Dawaj wodku! Tata mówi, że nie, sklep zamknięty, nie ma. Dawaj, idiom! Mnie dali do zabawy, bo zacząłem strasznie szlochać, karabin, a sami zabrali ojca i mówią: „Wy się nie bójcie, my zrobimy coś dla was, pomożemy wam”. Zaraz zaprowadzili go do sklepu, musiał otworzyć, dać im wódkę. Za dwa dni znowu w nocy łomot po schodach nie z tej ziemi, walenie do drzwi. Otwierają się drzwi, wchodzą ci Rosjanie z gdańską szafą z lustrem. Ta gdańska szafa była wiele, wiele lat. Niedawno dopiero się zniszczyła. Weszli, postawili: Widitie? My wam ustroili komnatu tiepier!
Za tę wódkę. Wtedy ojciec się przestraszył tego, co się działo, że okradną sklep, i zamieszkaliśmy w pakamerze naszego sklepu. Tam mieszkałem do osiemnastego roku życia. Takie były moje dzieje. Teraz jest inaczej.
Trudno było nie wracać. Przede wszystkim mama, bo mama straciła syna, więc trudno było do tego nie wracać. Naturalnie były poszukiwania, kto źle zrobił. Ci ludzie, którzy byli folksdojczmi, po wojnie pojawili się w Warszawie, wiec to były przykre spotkania. Przyszła Cyganka i powiedziała mamie, że syn żyje. To jest tragedia. Ponieważ interesowałem się od zarania dziejów historią i to, co przeżyłem, zostało we mnie, to z mamą żeśmy o tym mówili: o Powstańcach, o „Jerzykach”, o harcerzach. Brat chodził do liceum Goldmanowej na Wawelską, tak że to było cały czas żywe. Ale mama była jednak negatywnie ustosunkowana do wybuchu Powstania, dlatego że nie było to przygotowane. To, że ludność cywilna została stracona – tak było niestety.
Tak.
Tak. Jednej rzeczy mi się nie udało zrobić. Miałem ochotę ufundować tablicę na budynku, w którym zginął brat. To jest ulica Mątwicka, tam przed Powstaniem dwa dni chodziłem do przedszkola sióstr nazaretanek. Niestety to jest prywatna własność, właściciel wyjechał gdzieś zagranicę i niestety tego mi się nie udało, a chciałem to zrobić. Natomiast jeśli chodzi o moje dzieci, to powiem szczerze, że siedzą w tym wszystkim, zwłaszcza starsza córka, która jest w tej chwili dyrektorem edukacji u pani Gronkiewicz-Waltz w urzędzie. Zresztą też robiła filmy ze swoją kuzynką na temat Andersa. Tak że jest zainteresowana tymi rzeczami. Jej córka siedzi cały czas w tym, ciągle mnie o koligacje rodzinne wypytuje, o pochodzenie rodziny. Mówiłem, że ze strony matki jesteśmy z Kurlandii. Pradziadek był nauczycielem na dworze cara, więc też fajne rzeczy. Zresztą szukam, wiem na przykład, że część rodziny została w Leningradzie, czyli teraz w Petersburgu. Mama korespondowała zaraz po wojnie. Wiem, że jakiś inżynier tam siedział. Ale to było bardzo krótko i niestety już mi się nie udało nawiązać kontaktu, chociaż usiłowałem. Mam kupę znajomych Ukraińców, tudzież Rosjan i próbowałem przez nich znaleźć, bo mama miała to nazwisko w Petersburgu. Niestety nie udało mi się. Ta część już upadła, chociaż siedzą we mnie te ciągoty. Byłem na rehabilitacji w Busku-Zdrój. Wiedziałem, że ojciec gdzieś stamtąd pochodzi. Znalazłem kuzyna, który mieszka w Stopnicy, wyciągnąłem go, pojechaliśmy tam, gdzie ojciec się urodził. Znalazłem grób swoich pradziadków i miałem rozmowę z proboszczem tamtej parafii, który obiecał mi (bo miał książki metrykalne w renowacji), że jak odbierze, to mi je udostępni, żebym znalazł historię chrztu, urodzin mojego ojca. Znalazłem więc to. Trzeba przyznać, że warto się tymi rzeczami interesować i powiem jedno, że dopiero jak człowiek jest dorosły, to zaczyna żałować, że tak późno się za to bierze.
Tak. Z tym że przez to, że się o tym nie pamięta, że się później będzie gdzie indziej, wiele rzeczy się traci. Już nie wrócą te czasy, nie wrócą też wspomnienia. Aż żal, że to wszystko zanika i ginie.
Warto to robić.