Tadeusz Zakrzewski
- Chciałabym, aby pan się przedstawił i opowiedział krótko o swojej rodzinie, o rodzicach i rodzeństwie.
Nazywam się Zakrzewski, na imię mam Tadeusz, na drugie imię Marian. Urodziłem się 17 stycznia 1929 roku. Urodziłem się w rodzinie niezamożnej, robotniczej. Ojciec był kolejarzem, wychowywał się od roku 1910 jako, powiedzmy, sierota, bo rodzice, czyli dziadkowie moi zmarli, aczkolwiek na owe czasy można było zaliczyć moich dziadków do ludzi zamożnych. Dziadek nieźle funkcjonował materialnie, był majstrem w Monopolu Spirytusowym. Miał na owe czasy dość względne zarobki, ale przed I wojną światową zapanowała choroba – tyfus. Dzielnica była biedna, więc moi dziadkowie wspomagali biednych ludzi, bo mieli dochody niezależnie od pracy w Monopolu. Mieli własne, małe gospodarstwo, gdzie trzymali trzodę chlewną, bydło mleczne. Z tej racji udzielali się społecznie w dzielnicy, przekazywali mleko i to, co można było przekazać. Zwłaszcza że mieli dość znaczne ilości gruntu na Saskiej Kępie, które to grunty były moczarami i w tych moczarach, bagniskach były zagnieżdżone ryby, które ewentualnie się rozmnażały. Dziadek nie zabraniał, a zezwalał ludziom odławiać ryby i dużo ludzi żywiło się rybami z siedlisk, moczarów Saskiej Kępy. W ramach pomocy dla dzielnicy Utraty rodzice [ojca] zarazili się tyfusem i w młodym wieku poumierali, w granicach lat czterdziestu paru. W międzyczasie moi najbliżsi z rodziny ojca byli wywiezieni na Litwę, na Łotwę do robót. Jak ojciec i stryjek dowiedzieli się, że [ich] ojciec zmarł, to uciekli z robót, wrócili i musieli zajmować się młodszym rodzeństwem. Rodzeństwo było dość liczne, bo jak wrócił stryjek starszy od ojca, brat mojego ojca, to jeszcze było sześcioro młodszego rodzeństwa, których trzeba było ubrać i nakarmić. I taka dziwna historia, że w czasie I wojny światowej spadła jedna bomba na Pragę i jak raz trafiła w budynek piętrowy mojego dziadka, dom drewniany, który został rozbity, ale jak już dom został rozbity, dziadkowie zmarli, to sąsiedzi rozgrabili drewno na opał, a wewnętrzne wyposażenie domostwa, tak jak pościel i inne rzeczy zostały rozebrane, bo te młodsze rodzeństwo nie potrafiło obronić rodzinnego dobra, jak ubrania, pościel, inne rzeczy. Dopiero jak wrócił stryjek z ojcem, to od sąsiadów odbierali, a poznawali to, bo dawniej gospodynie to dbały o gospodarstwo, zwłaszcza o warunki spania w pościeli, która była mereżkowana, haftowana, były wyszywane monogramy. Ojciec ze stryjkiem poznawali u sąsiadów i odbierali tą pościel, i mieli dopiero w czym wyspać się, i młodsze rodzeństwo razem zamieszkało. I tak się wychowali do I wojny światowej.
Ojciec w czasie I wojny światowej zgłosił się na ochotnika do wojska. Nie miał jeszcze pełnych lat (bo miał siedemnaście), jak wstąpił do wojska z podrobionym dowodem osiemnastu lat (bo do armii mobilizowano od osiemnastu lat chłopców czyli mężczyzn) i walczył na ochotnika. Umiał trochę pisać, bo miał dwie klasy szkoły podstawowej skończone, tej czteroletniej, która jeszcze istniała w czasie rozbiorów, ale ta szkoła była zbyt odległa, więc przychodził nauczyciel z tej szkoły i w domu uczył (jeszcze jak dziadkowie żyli) rodzeństwo i ojca mojego pisać i czytać. Jak był w wojsku, to był wiecznie w zwiadach i ze względu na to nigdy nie był w jednej jednostce, bo z jednostki do jednostki przenosił meldunki. W międzyczasie wpadł gdzieś zwiad w zasadzkę, zostali ostrzelani przez Sowietów, został ranny w nogę, roztrzaskane miał kolano. Nie było lekarzy specjalnie, tylko byli felczerzy wojskowi, zdecydowali, że utną ojcu nogę w kolanie. Ojciec jako młody chłopak odpowiedział: „Jak mam żyć bez nogi, to już wolę umrzeć z nogą”. Tak jak ojciec opowiadał, trzy gałęzie grube z brzozy były ucięte, podłożone pod nogę, zabandażowane i z Ukrainy został przywieziony do Bielska Białej do szpitala. Okazało się, że tą nogę mu wyleczyli, tylko na niej chodził bardzo niewyraźnie, tak kłapiąc nogą, czyli był inwalidą I wojny światowej. Podkreślam to, że w tym wyrażał się ojca patriotyzm, chęć walki o wolność ojczyzny, mimo że nie był pełnoletni, jednak walczył. I walczył razem z kolegami z tej dzielnicy, bo z ojcem razem do wojska wstąpiło chyba około jedenastu starszych i młodszych kolegów, tak że się trzymali w wojsku i dobili do tego, że Polska po rozbiorach wywalczyła sobie niepodległość w 1918, w 1920 roku.
Ojcu przysługiwało inwalidztwo, a dostał piętnaście procent i chcę tu podkreślić, że patriotyzm w mojej rodzinie już wtedy tkwił, dlatego że rodzina dbała o wolność ojczyzny i nie dbała o dorabianie się kosztem ojczyzny, a żyła z własnej pracy. Jak Piłsudski podjął decyzję, że trzeba się zbroić do następnej wojny światowej, bo taka może zaistnieć, i podał rozkaz, że kto z inwalidów może zrezygnować z inwalidztwa, a ma pracę, to chętnie i mile będzie widziany, to mój ojciec zrezygnował z dodatku do wypłaty państwowej tyle procent, ile miał inwalidztwa, a miał piętnaście procent na niesprawną nogę. To już było to, że ojciec był patriotą, poświęcał swoją krew, życie i pracę dla ojczyzny. W tym duchu wychowywał potem swoje dzieci, to znaczy siostrę moją, mnie i młodszego brata. Byliśmy zawsze po stronie poprawności, uczciwości, przestrzegania dziesięciu przykazań, siedmiu sakramentów, bo w moim domu była wiara chrześcijańska i uważała matka i ojciec, że to jest najlepsza konstytucja zawarta w dziesięciu przykazaniach, bo tam jest wszystko powiedziane, co człowiek powinien robić, a czego nie robić. To tyle o historii, powiedzmy, mojej rodziny.
Rodzina była niezamożna, dlatego że ojciec sam pracował, utrzymywał nas troje i matkę, to znaczy na pięć osób pracował. To byłoby o rodzinie i o dziadkach. Tu jeszcze podkreślę, że dziadkowie i moja rodzina, czyli bracia i siostry ojca, i ojciec żyliśmy skromnie, ale uczciwie i dbaliśmy o interes państwa, tak my jak nasi dziadkowie. Dla przykładu podam, że dziadek, mimo że zaliczał się w tym czasie do średnio zamożnych ludzi w tej dzielnicy, bo to była dzielnica najbiedniejsza, Targówek, Utrata na Pradze Północ, to jednak jak ojczyzna była w potrzebie i Piłsudski dał rozkaz, że trzeba się zbroić i budować lotniska, to mój dziadek za zaoszczędzone pieniądze z uczciwej pracy w Polskim Monopolu Spirytusowym wykupił od państwa… Według mnie, bo księgi wieczyste są w pewnym miejscu zniszczone, ale wyceniono grunty, które dziadek przekazał z możliwością odpłatności przez państwo po wygraniu wojny z Niemcami pod budowę lotniska na Gocławiu, za dwanaście i pół tysiąca złotych gruntów, a w tym czasie najdroższy hektar gruntu kosztował tysiąc złotych w takich rejonach Polski jak Zamojszczyzna czy Lubelskie. Natomiast prawdopodobnie to byłoby dwanaście i pół hektara, ale ze względu na bajorka i mokradła Saskiej Kępy to tego gruntu było więcej. Grunt został przekazany pod budowę lotniska nieodpłatnie. Państwo miało zwrócić pieniądze dziadkom albo spadkobiercom, czyli moim rodzicom i rodzeństwu, kwotę po wygraniu wojny z Niemcami. To tak bym przedstawił warunki materialne mojej rodziny.
Ojciec dostał się do pracy, jak już rodzice ojca nie żyli, czyli dziadkowie, do pracy na kolej jako pracownik fizyczny, a że wtedy były trudności z pracą, to podjął się byle jakiej pracy, żeby razem ze starszym bratem, stryjkiem, wychować siebie i młodsze rodzeństwo. Pracował przy rozładowywaniu węgla na składzie opału, ale trafił na dobrego naczelnika parowozowni, który się zainteresował, kontrolując skład opału. Zapytał się brygadzisty, co ten chłopak młody tutaj robi, no ukryto to, że on na lewo pomagał, powiedzmy, rozładowywać wagony. Brygadzista, który to prowadził, dzielił się zarobkiem (który zapisywał na siebie) z ojcem i tak ojciec zarabiał. Tak wyglądała, powiedzmy, sprawa pracy mojego ojca na początku dla własnego dobra i młodszego rodzeństwa. Naczelnik parowozowni zaprosił ojca do siebie, ojciec poszedł ze strachem, bo myślał, że go zwolni z jakiejkolwiek pracy, a okazało się, że zainteresował się i zapytał ojca, dlaczego pracuje i co robi, i co chciałby robić, a ojciec powiedział, że chciałby być maszynistą i jeździć parowozem. To on się uśmiał, bo trzeba najpierw szkołę skończyć, nauczyć się o parowozie i tak dalej, i załatwił ojcu, że przeniósł ojca na normalną pracę. Ojciec już wtedy stał się pełnoletni, bo już skończył ponad osiemnaście lat, wojsko odbył i tak dalej, zatrudnił go przy konserwacji i remoncie parowozów. I tak się zaczęła mojego ojca praca na kolei. Pracował dość długo, bo do 1939 roku.
Jeszcze wracając do patriotyzmu ojca, to w 1939 roku był powołany do wojska, ale ze względu na broni i mundurów został z powrotem odesłany do pracy i zmobilizowany do jednostki obronnej kolejarzy. Skończyło się to tym, że jak była obrona Warszawy, to ojciec jeździł parowozem i rozwoził amunicję parowozem na zapleczu, żywność i materiały takie, które były potrzebne na pierwszej linii frontu. Jeździł parowozem od Dworca Gdańskiego po Rembertów od strony Otwocka, tak że to było wyczynem ojca patriotycznym, bo był tylko na etacie wyżywienia wojskowego, bez pieniędzy, ale uczestniczył w obronie Warszawy na pierwszej linii frontu razem z wojskiem.
O ile chodzi o mamę, to zajmowała się tylko gospodarstwem i naszym wychowywaniem. Dopilnowywała tylko, żebyśmy regularnie chodzili do szkoły, żebyśmy lekcje odrabiali. Ze względu na to, że pochodzę z rodziny robotniczej, marzeniem takich rodzin było, żeby dzieci wykształcić na rzemieślników. Między innymi siostra została posłana do szkoły rękodzielniczej krawieckiej na ulicę Górnośląską, a ja już jak skończyłem szkołę podstawową, to za okupacji ojciec mnie zapisał do szkoły kolejowej, z której jestem bardzo zadowolony, bo szkołę kolejową [ukończyło] wielu słynnych ludzi, którzy się przyczynili do wolności, do wyzwolenia Polski spod zaborów i później gospodarowali Polską. Chociażby wymienię generała Kleeberga, Eugeniusza Kwiatkowskiego, prezydenta Starzyńskiego, oni kończyli szkoły kolejowe, dlatego że zaborcy nie kształcili nam inteligencji, bo mieli swoją, którą obsadzali na stanowiskach. Natomiast kolejarzy potrzebowali wszyscy trzej zaborcy, to na szkoły kolejowe pozwalali i szkoła kolejowa w Warszawie była na dość wysokim poziomie.
Ukończyłem [szkołę kolejową] już po wojnie jako gimnazjum, a później podnieśli z powrotem tą szkołę kolejową do technikum. Wielu moich kolegów wysoko zaszło nawet i poszli na studia. Poszedłem później na studia wieczorowe, ale ze względu na pracę i ewentualne niepowodzenia w stosunkach między mną a kierownictwem w instytucjach, w których pracowałem, uniemożliwiono mi kontynuowanie nauki na wieczorowej szkole inżynierskiej. Nawet już jak chciałem skończyć kierunek nie związany z moim zawodem (bo poszedłem na zarządzanie i organizację, na studia zaoczne, bo w wieczorowej szkole inżynierskiej skończyłem dwa lata elektroniki Wydziału Elektrycznego i później się przeniosłem do Radomia na zarządzanie i organizację, żeby skończyć i mieć dyplom), to na jednej z narad w pracy jeden z dyrektorów, z którym byłem zaprzyjaźniony, chciał się pochwalić, jak to mi udostępnili naukę. Dyrektor przedsiębiorstwa, w którym pracowałem, wysłuchał to i napisał oficjalne pismo, że jakim prawem ja studiuję w kielecko-radomskiej szkole inżynierskiej, jak zakład pracy mnie nie skierował. [Widać,] jak to wyglądało, jak można było utrudniać ludziom życie. Co ich to obchodziło, jak ja się nie zwalniałem, tylko chodziłem na zaoczne studia, ale [utrudniano] ze względów że kierunek, który był dla pewnych ludzi niekorzystny w pewnym okresie czasu, utrudniał życie. Najlepszy dowód, że wielu ludzi, którzy walczyli z okupantami do zakończenia II wojny światowej, przeżywali to co ja, jeszcze gorzej, można powiedzieć. Jakoś przeżyłem to wszystko, mimo to żyję sobie szczęśliwie z rodziną, chociaż mi syn zmarł, wykształcony, zdolny konstruktor, bo Polacy i Słowianie są bardzo zdolnym narodem, potrafią coś wymyślić, nawet jak są złe warunki, ale przyszedł czas choroby i syn mi zmarł. To jest taka zadra osobista w sercu.
Zajmowałem się też pracami politycznymi, społecznymi, i gospodarczymi. Moją specjalnością była służba inwestycyjna, budowanie zakładów przemysłowych, fabryk i osiedli przyfabrycznych; a druga specjalność – zajmowałem się obronnością ze względu na to, że wychowany byłem i zorientowany, że Polska była zawsze słaba, nieprzygotowana, o ile chodzi o obronność. Dlatego poświeciłem się obronności i pracowałem w zakresie tym dość operatywnie. Wiele zrobiłem, że społeczeństwo nasze, gdyby wybuchła na przykład następna wojna, to nie byłoby tak bezbronne, niezorientowane jak w I czy w II wojnę światową, bo już w okresie PRL powstała taka organizacja jak Obrona Cywilna. Niby w okresie II Rzeczpospolitej mieliśmy Przysposobienie Wojskowe, ale to była teoria, nigdy nie było pieniędzy na praktyczne wykorzystanie wiedzy obronnej, natomiast obrona cywilna w PRL stała bardzo wysoko, w każdym większym zakładzie była ta organizacja. O ile chodzi o przemysł maszynowy, który był wiodący w tej dziedzinie, to ja byłem szefem na cały resort od ratownictwa technicznego. W ten sposób, że miałem taką funkcję, przyczyniłem się do tego nawet, że Ursus o trzydzieści procent został więcej rozbudowany, jak były potrzeby, ze względu na to że część traktorów miały polecenie kupować zakłady, które miały dość liczne załogi, i te traktory w okresie pokoju miały być wykorzystywane do odśnieżania, do prac ziemnych, ogrodniczych w zakładach pracy. Natomiast na okres wojny można by je wykorzystywać jako maszyny, dźwigi i tak dalej. Każdy traktor ma i łyżkę, i ma wysięgnik do tego. Nawet jak pokazywali w Ameryce katastrofę drapaczy chmur, to było podane nawet, jak odciągają ludzie nieraz z gruzów ręcznie pewne bloki, a jak mieć właśnie traktory, to te prace można by wykonywać właśnie tymi maszynami. To też mogę sobie zapisać, że pracowałem w zespole, któremu dowodził wtedy jako zastępca prezydenta, pułkownik Kobylański w Warszawie, i byłem do spraw obronnych zarejestrowany jako standardowy pracownik. Jak zrobiłem szkolenie w zjednoczeniu, w którym pracowałem, na temat obronności, zaprosiłem właśnie zastępcę prezydenta, pułkownika Kobylańskiego, to się zdziwił i pochwalił całą dyrekcję, że na tak wysokim poziomie jest obronność. Podkreślam to, dlatego że to było, powiem, moją pasją, żebyśmy ewentualnie nie byli na przyszłość bezradni, bezbronni, żebyśmy byli przygotowani. To byłoby tyle co, powiedzmy, o moim życiorysie i mojej rodzinie.
Teraz wracając do tematu, chodziłem do dobrej szkoły, jak nadmieniłem kolejowej, to ta szkoła kolejowa większość, a raczej prawie wszyscy chłopcy byli zorganizowani w Armii Krajowej. Nawet mój brat, który kończył za okupacji dwie klasy, a ja jedną, to też był w tej szkole. Myśmy chodzili razem i należał już wtedy do Armii Krajowej. Właściwie dzięki temu, że szkoła była opanowana właśnie przez Armię Krajową, on już poszedł na Powstanie, bo był starszy ode mnie o pół roku i miał skończone szesnaście lat, to i przysięgę złożył, i walczył w Powstaniu. To był brat stryjeczny o imieniu Jerzy. Natomiast ja chodziłem na różne szkolenia w czasie okupacji już od 1943 roku, bo miałem braci stryjecznych, którzy byli w konspiracji, i były takie trójki, które się zbierały po mieszkaniach i przychodził ktoś czwarty, mądrzejszy, i ewentualnie przeprowadzał różne szkolenia, to ja byłem tym zainteresowany. Jak było to u mojego brata, bo mieszkaliśmy w jednym domku, to uczestniczyłem w tych szkoleniach. Były jeszcze spotkania tej trójki w mieszkaniu [kolegi] – wtedy to jeszcze kolegi, później szwagra mojego brata – też chodziłem na te szkolenia. Wiele zyskałem, bo tam uczono i historii, i taktyki, i logistyki, jak się dzisiaj mówi na temat konspiracji i wojska.
- Od kiedy miał pan kontakt z organizacjami konspiracyjnymi?
Już od końca 1943 roku, jak poszedłem do szkoły, to już tam nawiązali ze mną koledzy kontakt. Nawet taki epizod, ale nie jestem w stu procentach pewny, bo nie sprawdzałem. Jak chodziłem do szkoły na zajęcia praktyczne, na warsztaty, to na jednej sali były dwie klasy, była klasa specjalna, która po niemiecku nazywała się
Sonderklasse, i normalna klasa. To z
Sonderklasse, nie pamiętam, ale zdaje się, nazywał chyba Skowroński, taki kolega, który mnie chciał wciągnąć, ale za namową mojego otoczenia mnie zaproponował, żebym wstąpił, żebym przyszedł na takie zebranie konspiracyjne, to mnie wciągną do organizacji. Ale on brał udział w jakieś akcji, bo na Stalowej był bazar, przychodził Niemiec i rekwirował ludziom, zabierał, a to dwie gęsi, dwie kaczki, cztery rzeczy i chcieli go nastraszyć prawdopodobnie. Właśnie ten kolega brał [udział] w akcji na Niemca, miał go rozbroić, ale on zginął, bo obstawa, która była, nie wywiązała się i on zginął (ten, który miał mnie wciągnąć do tej organizacji). Niemiec wtedy był silniejszy, odepchnął go bo, my przecież dzieciaki byliśmy, wyjął pistolet i go zastrzelił, ale nie ze względu na to, że trzeba było to zatuszować. Ja się tą sprawą dalej nie interesowałem. Następny kontakt miałem właśnie przez kolegę, którego muszę odszukać, jeździłem z nim do jego miejscowości, bo on spoza Warszawy, bardzo sympatyczny, dobry kolega, bardzo silny. On mnie usiłował wciągnąć, ale jak się później dowiedziałem, za wiedzą mojego stryjecznego brata, tylko brat nie chciał się przedstawiać, że on wciąga, bo on go wciągnął do tej konspiracji.
Jak z nim rozmawiałem, to nie chciałem znać nawet jego nazwiska, to różnie może być. Dzisiaj my rozmawiamy, a później ktoś może ciągnąć, zwłaszcza że on był mocno zaangażowany w organizację, dlatego chciałem odłożyć i popytać się, jak to wygląda, żeby wiedzieć, bo bez porozumienia z kimś nie mogę opowiadać o kimś. To jest dla mnie jak lojalność, bym powiedział. Ale był mocno zaangażowany w konspiracji ten kolega i kolega jeszcze, który chodził ze mną do klasy i u którego odbywały się zebrania też, to było na Pradze Północ, na Targówku bródnowskim, na ulicy Cmentarnej, tam żeśmy się zbierali. Ja tam byłem ze dwa razy, ale że nie złożyłem przysięgi, bo nie odebrano ode mnie przysięgi, zwłaszcza że tam byłem, wróciłem i do ojca powiedziałem: „Tato, jest taka i taka sprawa, koledzy chcą, żebym się zapisał i tak dalej”. – „Możesz robić wszystko, co chcesz, ale nie podpisuj żadnych dokumentów, żadnych adresów nie dawaj, bo wystarczy jak ja się narażam, a wy – mówi – gówniarze, narozrabiacie, to przyjdą i [aresztują] mnie i ciebie, i nas wszystkich. Poczekaj jeszcze trochę, za młody jeszcze jesteś”.
Ojciec mnie później wciągnął do innej pracy. Ojcu pomagałem, bo ojciec jeździł na parowozie, to przy różnych, powiedzmy, przesyłkach, odbiorach, jakiejś obserwacji terenu, czy można rozładować parowóz czy nie, ale to szczegóły, innym razem powiem, na czym polegała ta konspiracja. Poza wojskowymi konspiracyjnymi organizacjami, to kolejarze byli też konspiracją, która była dobrze zorganizowana i pomagała ludziom w konspiracji czy w przerzucaniu towarów, broni, przewożeniu, a zwłaszcza drużyny parowozowe, bo ukrywano to pod węglem. Dojeżdżano na miejsce, rozładowywano czy odwrotnie, ludzi przewożono przebranych za obsługę parowozu. To była konspiracja.
Nawet mogę się pochwalić, że niedawno w Klubie Inteligencji Polskiej był pan profesor Nowak z Radia Maryja i też opowiadał jakieś różne rzeczy, a ja powiedziałem: „No tak, ale poza tym jeszcze co pan mówi, to kolejarze też wnosili pewną działalność konspiracyjną czy przy przewozie ludzi”. W ten sposób na przykład dowiedziałem się o profesorze Nielubowiczu, bo nie pan Religa robił pierwszy przeszczepy serca i innych organów, ale i za okupacji profesor Nielubowicz, dyrektor i rektor Akademii Medycznej. Już za okupacji robił przeszczepy, nerek na przykład, postrzelonych partyzantów. Z tej racji, że dużo słyszałem o profesorze Nielubowiczu, to jak wróciłem z Niemiec z obozu, i miałem wątrobę odbitą i chorowałem, to jak zająłem się społecznym celem działania remontu szpitala na Spartańskiej (reumatycznego), to się spotkałem z profesorem Nielubowiczem i się właśnie dowiedziałem od niego (bo jego poznałem osobiście), że on właśnie był w podziemnej armii i robił operację na [partyzantach]. Nawet jeden z operowanych przez niego partyzantów był przewożony przez kolejarzy do Szpitala Przemienienia Pańskiego na dializę nerek czy coś takiego. Dowiedziałem się, że on pierwszy w Polsce robił przeszczepy. Jak potrzebowałem się leczyć, to on mnie nawet zatrudnił w szpitalu ze względu na to, że o mnie słyszał, i dzięki niemu wyleczyłem odbitą wątrobę, jak mnie pobili w obozie Niemcy. Była taka sytuacja, że moi koledzy w Wigilię zrobili sobie wigilię i popili się, wyszli na miasto, zaczęli zaczepiać Niemki i robić, jak to się mówi, niepoprawne rzeczy dla obozowiczów. Niemcy się zmobilizowali, okrążyli nasz obóz, a byłem w okręgu Halle, to jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów od Berlina w obozie pracy. Udało mi się dostać do obozu pracy, dlatego że miałem legitymację ucznia szkolnego szkoły kolejowej, no i jak rejestrowali nas, to ja się podałem za kolejarza, oni kolejarzy odsyłali na bok i zatrudniali jako swoich pomocników na kolejach. Trafiłem właśnie do obozu pracy i trafiłem w dobre środowisko, bo z województwa świętokrzyskiego, a województwo świętokrzyskie to było najbardziej zakonspirowane i najwięcej było ewentualnie tam akcji różnego rodzaju podziemia. […]
Wracając do mojego udziału, to przyjaźniłem się z kolegami i w wielu takich sprawach uczestniczyłem, w których oni brali czynny udział. O ile chodzi o akcję zbrojną, to nie brałem specjalnie udziału. Raz tylko z kolegą, którego muszę [odszukać], chciał przechować własną broń bez amunicji i został oskarżony i złapany. Za nielegalne posiadanie broni dostał wyrok pięć lat, ale że był silny i zdrowy, to nie chciał iść odsiedzieć i zgłosił się, że pójdzie do karnej kompanii na Śląsk, do kopalni węgla czy uranu, nie wiem, bo się nie interesowałem i tam odrobił ta karę. Na Śląsku zapoznał panią i się ożenił. To był jedyny mój kolega, z którym byłem tak blisko skonspirowany i brałem z nim udział. Był Niemiec, który przychodził, miał u nas kochankę i tam się awanturował, no to żeśmy Niemca nastraszyli, on czynnie Niemca straszył pistoletem, to ja z nim brałem udział jako obstawa. To była taka moja pierwsza sprawa konspiracyjna z kolegą przeciwko jednemu Niemcowi.
Natomiast [jeśli chodzi o] Powstanie – to miałem ojca bardzo operatywnego i tak jak powiedziałem, że w 1939 roku ochotniczo się zgłosił do batalionu kolejowego, obsługiwał pierwszą linię frontu, jeżdżąc parowozem, dowożąc na tym odcinku frontu od Dworca Gdańskiego do połowy gdzieś Wawra, Anina, Otwocka. Za wałem była ostatnia linia obrony od strony wschodu. Ojciec jeździł tam i czynnie współpracował z wojskiem. Natomiast o ile chodzi o dalszą działalność, to tak: konspiracja, przewożenie nielegalnie ludzi konspiracyjnych, towarów różnego rodzaju, to ojcu pomagałem w ten sposób, że ojciec wysyłał mnie na czaty. Mógł ojciec na przykład [jako] kolejarz robić w ten sposób, że jak trzeba było robić jakieś przetoki na stacji rozrządowo-towarowej Kozia Górka, to mógł pojechać na obrotnicę i obrócić parowóz na obrotnicy, to jest takie specjalne urządzenie, na które wjeżdża parowóz, okręca się. Ale ze względów konspiracyjnych to te parowozy, które przewoziły nielegalne ładunki czy ludzi, to jeździły na tak zwany trójkąt, że jak po trójkącie przejedzie parowóz, to wróci na to samo miejsce, z którego wyjechał, to się odwraca albo kotłem, albo tendrem. Jak gdzieś trzeba było wyjechać na trójkąt, to ojciec mnie wykorzystywał, że jak stałem na przykład i miałem czapeczkę na głowie, to znaczy, że nie można wysadzać nikogo, że trzeba poczekać, a jak nie miałem czapeczki, to znaczy, że teren otwarty i mógł ktoś wysiąść, a już tam za mną szedł, a już ktoś go tam dalej odbierał.
Dlaczego o tym mówię? Bo kolega, który był starszy ode mnie, był jego brat, szczególnie jego brat był w konspiracji, jak było to Powstanie i atak na pancerkę na Targówku-Utracie, to jego brat zginął. Nazywali się Jurek Skorupka i Roman Skorupka, jeden zginął i drugi zginął. Ten, z którym ja się przyjaźniłem, Roman, zginął dlatego, że on wyprowadzał starszych braci w wierze z obozów pracy, których przyprowadzali Niemcy z getta do czyszczenia wagonów kolejowych po bydle, świniach, po krowach. Czyścili te wagony, myli i wagony Czerwonego Krzyża, lazarety też czyścili. Przyprowadzali tak przeciętnie stu, stu pięćdziesięciu Żydów. To mój kolega, jak parowóz miał przetoki z drugiej strony, to zadymiał parą, wychodził z parowozu, wchodził do brygady żydowskiej, jeden Żyd wracał na parowóz i Niemcy odliczali. No i tak zrobił kilka kursów, nie wiem, może trzydzieści, może czterdzieści, bo przynajmniej o dwudziestu paru to ja wiedziałem. Jego zatrzymali na portierni, na wasze, gestapo żydowskie czy SS żydowskie i jak go zatrzymali jednego dnia, drugiego dnia go wywieźli do obozu pod Kraków, tam do Dębicy chyba, a jak koledzy chcieli jechać go odbijać do tego obozu, to on trzeciego dnia już nie żył. [Nazywał się] Roman Skorupka. Ja z nim [brałem udział] w przerzutach ze względu na to, że on tam zastępował, jeden uciekał, a jak mój ojciec miał tam służbę (bo tam to służbę mieli zmienni kolejarze, różne drużyny), to zabrali, na ten trójkąt wywozili. Na tym trójkącie pomagałem odtransportowywać tych Żydów, którzy albo do partyzantki szli, albo gdzieś się ukrywali.
- To wszystko się działo w okresie Powstania?
To się działo przed Powstaniem. […] Jeszcze taka ważna rzecz, wciągnięto mnie w konspiracji jako do hodowania gołębi. Nigdy gołębiarzem nie byłem, ale wciągnięto mnie. Właśnie Roman, on miał gołębie i on mnie wciągnął. On mnie zabezpieczył w kupno gołębi. Nie miałem ani gołębnika, ani komórki na gołębie. My mieliśmy własny domek, mieliśmy tak zwany korytarz, czyli sień (tak się nazywało kiedyś, mówiło się, że jest sień, a dopiero był przedpokój z sieni). I z tej sieni, z tego okienka zrobiłem budę i miałem gołębie. Ale miałem gołębie po to, że te gołębie były nauczone latać w kilka miejsc. Na przykład jak Roman szedł do getta, to miał gołębia czy dwa gołębie, czy dawał jakiemuś tam Żydowi i jak wszystko było już dobrze, to puszczał gołębia. Gołąb wracał i miał podpięte pod łapkę czy pod skrzydło odpowiedni meldunek, co i jak dalej. No i w ten sposób on z getta już na stronę aryjską… Jak go złapali, to nic [nie zrobili], bo miał dokumenty, ale po stronie aryjskiej wychodził i robił tak kursy. Albo go ktoś zdradził z tych grup, albo już go rozpoznali na tej wasze, tak że chłopak zginął. Jak chcieli chłopcy jechać, to miałem taki kontakt, a te gołębie to mi się tak podobały, że się mówi ptak to ma ptasi móżdżek, że to jest trochę takie uwłaczające, ale jak ja popatrzyłem na te swoje dwa gołąbki, takie specjalne, bo były trzy posesje, ja miałem na swojej posesji gołębie, na sąsiedniej posesji miał drugi kolega gołębie i on miał na tym samym podwórku też gołębie, ale po to, że jak oni puszczali te gołębie, żeby Niemcy nie wytropili, to było sześć takich gołębi jednakowych. One razem fruwały, razem się karmiły, tylko się rozdzielały na posesje. Mało kto wiedział, że taka rzecz istnieje. I tu podkreślę mądrość tych gołębi, że jeden z moich gołębi przyszedł, usiadł, ja go złapałem, ale później to już nie puszczałem jego, tylko jego samicę, bo on przyleciał, napił się wody, najadł się i nie wchodził do swojej budy, tylko uciekał na sąsiedni dom, piętrowy, na kamienice. Nie wiem, co się stało z tym gołębiem, czy odebrali tego gołębia w gettcie, czy on zdechł gdzieś po drodze na tym dachu gdzieś, nie wiem, bo nie miałem możliwości tego sprawdzenia, ale została tylko jego „druga połowa”. Miałem gołębi dużo, ale w czasie Powstania, jak mnie wywieźli, to rodzina zjadła te gołębie. Powiedziałem, że tych dwóch gołębi, jak będą, to żeby nie ruszali. To samiczka od tego gołębia siedziała sama w klatce, w sieni, była karmiona, to nawet jak ja już przyjechałem z Niemiec, jeszcze była. Mnie jej szkoda było i jak ona siedziała na dachu i jak zobaczyła w górze gdzieś jakiegoś gołębia, to się zrywała i leciała do niego, bo myślała, że to może ten jej. To mnie jej było szkoda sprzedać i oddać. Co ją nie karmiłem, nie dałem jej pić, ona poleciała do sąsiada, do drugiego stada gołębi i tam chodziłem i się na nią patrzyłem. I mówię, jaki to ma ten ptaszek rozum, mówi się „ptasi rozumek”, ale jaką mądrą miał główkę i jaką rolę dla nas spełniał, bo meldunki przychodziły w ten sposób z getta i z innych [miejsc]. No to tyle, co mogłem mieć [wspólnego] z kolegami z konspiracji przez gołębie. Brat tego kolegi, co ratował Żydów, zamieniając ich, jego starszy brat Jurek i drugi taki gołębiarz, tutaj już mogę powiedzieć nazwiska, ten Jurek nazywał się Skorupka, a ten drugi gołębiarz nazywał się Marek Sej, obaj zginęli w ataku na pancerkę właśnie, na tym torze, jak ta pancerka jechała od Dworca Wileńskiego w stronę Wołomina, Ząbek, bo to było pole otwarte, przestrzeń. Logistycznie to było źle przygotowane, bo nawet jak chcieli zaatakować tę pancerkę, to po drugiej stronie toru (bo tam była szkoła, kościół i pola) od strony Targówka, nie od strony Utraty, domki pod samymi torami, to był krótszy teren drogi ataku. W każdym bądź razie złota młodzież tego mojego Targówka wyginęła właśnie na tym ataku, bo raz było przez pancerki, a drugi raz, jest taka ulica Mieszka I, tam była szkoła podstawowa, to tam też „kałmuki” byli, też strzelali tam, to było coś niesamowitego. Myśmy z ojcem właśnie chcieli tam biec i pomóc, żeby ewentualnie zablokować tą pancerkę, rozkręcić szyny, ale jak żeśmy dobiegali, to żeśmy się dowiedzieli, że ci chłopcy popadali i nie wiadomo, czy żyją. Zobaczyliśmy czołgi, że jadą na ulicę Ziemowita, a myśmy już byli za ulicą Księcia Ziemowita. Tośmy wrócili się, tam była taka fabryka siarczanu, tośmy wybili deski (kluczami) w parkanie i za parkanem żeśmy pobiegli między torem a parkanem w stronę naszej dzielnicy. Później jak żeśmy dobiegli do naszej dzielnicy, do Utraty, to przeszliśmy i tak to się skończyło. Udziału żadnego żeśmy nie brali i w tym ataku na tą pancerkę nie przydaliśmy się. Ojciec tylko patrzył, czy ja za ojcem nadążam, ale ja dobrze biegałem. Wróciliśmy razem szczęśliwie.
Ewentualnie później, jak oddział, który przyjechał, przyszedł wzmocnić naszych kolegów, którzy byli w konspiracji, wycofywał się, no to pomagałem przeprowadzić wywiezienie broni. Później żeśmy z bratem przeprowadzali ich, już nie przez przejazd, bo przez tory byśmy nie przeszli z rikszą i z tym instrumentem, który był załadowany bronią. Przejechaliśmy z Utraty przez ulicę Podskarbińską do Grochowa i później już odebrali od nas tę rikszę ci koledzy, a ci, którzy zostali jeszcze, tośmy ich później w nocy przeprowadzali przez stację rozrządową do Grochowa. Oni się mieli wycofać przez Grochów, przez Saską Kępę na Powiśle. Miałem jakiś kontakt [z bronią], ale bezpośredniego udziału z bronią w ręku w Powstaniu nie brałem.
- Przebywał pan w Warszawie do końca Powstania?
Do końca, dopóki nas nie… Bo jeszcze liczyłem na to, że nie miałem tych szesnaście lat, to mnie ojciec wysłał… Jak zaczęło się Powstanie, to później ludzi z Pragi wywozili. Wywozili ulicę Targową, Ząbkowską i tak dalej, przerzucili się za tory, okrążyli tą naszą okolicę, Utratę. […] Ojciec pracował dodatkowo w takim bauzugu, to miał prawo chodzić, to taki pociąg gospodarczy, oni puszczali ten pociąg, jak miała jechać pancerka, ten pociąg pancerny. Ojciec zgłosił się do pracy, bo tym pociągiem nawet przerzucali później z Pragi do Warszawy ludzi, przebrani za kolejarzy. Mnie ojciec wysłał do znajomych, żeby ostrzegać, żeby się chowali, każdy miał jakąś studnię, bo jeszcze kanalizacji, wodociągów nie było na tej dzielnicy, tylko były studnie do czerpania wody. Jak studnia była z kręgów, to już ktoś bogaty był. Na przykład ludzie to mieli z desek porobione studnie. Mieli w ten sposób, że deski, tam gdzie wodę można było wyjąć, przenurkować, dalej był wykopany jakiś dołek i ludzie się chowali w ten sposób, że tam się ogrodzili. Zacząłem biegać po znajomych, żeby się chowali, bo jest dzielnica okrążona. Ci, jak podjechali z brzega i się rozsypywali i obstawiali dzielnicę, to myśmy już wiedzieli, a ci w końcu dzielnicy nie, to ja ich ratowałem, i jak wracałem, i sam się miałem schować… Mieliśmy schowek schowany, taką piwnicę, głęboko podkopaną, że nawet fundament, bo to domek parterowy był, niewysoki, to była w fundamencie dziura wybita przez fundament i pod jezdnią mieliśmy nawet zrobioną wentylację. Przy drzewie była rureczka przy korzeniach, że my mieliśmy w schowku się przechować. Ale już nie zdążyłem dobiec do domu, tylko mnie zgarnęli, wpędzili mnie do tego rzędu, gdzie już byli do wywiezienia. Jak ojciec się dowiedział, to wyszedł i chciał mnie tam wyratować, a że umiał po niemiecku, bo w I wojnę światową był na robotach, zaczął gadać, że niepełnoletni, a oni wzięli legitymację, podarli, miałem metr osiemdziesiąt prawie wysokości, byłem szczupły, ale wysoki, i mnie, i ojca zapędzili do szeregu i nas wywieźli. Bo tak to byśmy się przechowali, bo mieliśmy specjalny tunel zrobiony do przechowywania się. Brat stryjeczny miał [schowek] w sąsiedniej części domku i się przechował. Jak wróciłem z Niemiec, to on później się ujawnił, w ogóle ta trójka się ujawniła, do której chodziłem na te szkolenia, u nas w domku się odbywały. Oni się ujawnili, poszli do ludowego wojska, to ich skierowali do Lublina na szkołę oficerską. Z tych dwóch jeden to nawet dosłużył się kapitana, a drugi zwolnił się z wojska, bo nie chciał chodzić na tą szkołę, a tego mojego brata, że on miał rękę złamaną, taką miał niewładną, to go zwolnili, ale chłopaki przeżyli. W innym układzie to nie wiadomo, bo miałem jeszcze kolegę, który rok był ode mnie starszy i za okupacji chodziłem do pierwszej klasy tej szkoły, a on chodził do drugiej klasy i drugą klasę skończył, Braun się nazywał…
Jest taka ciekawostka, że jak Niemcy weszli w 1939 roku, to się ujawniło, ile rodzin było już zarejestrowanych jako folksdojcze wcześniej. Jak Niemcy weszli, to tylko było formalnością, że oni podpisali tylko listę porządkową, a nie podpisało właśnie dwóch, którzy mieli pochodzenie niemieckie. Taki Walter, który miał warsztat rzemieślniczy (myśmy mówili, że ma fabryczkę luster, a miał warsztat rzemieślniczy, w którym były lusterka różnego rodzaju, i miał kamienicę dwupiętrową), nie podpisał, a nazywał się Walter. Jak gestapo ich legitymowało, namawiało ich na podpisanie listy, to Walter nie podpisał tej listy, to go zastrzelili w łóżku, bo oni przyszli, przed szóstą już byli przed każdym domem. O szóstej wchodzili do domu i zastrzelili Waltera, rodzina powiedziała. Drugi był kolejarz, Braun się nazywał i też namawiali go i on nie podpisał, a miał syna. Właśnie jego syn, ja chodziłem do pierwszej klasy szkoły zawodowej, a on do drugiej, był piegowaty, „Rudy” myśmy go nazywali, to jego ojciec nie podpisał, ale powiedzieli: „Słuchaj, my tu jeszcze do ciebie przyjdziemy, to się zastanów, bo masz niemieckie pochodzenie i musisz być Niemcem”. Ale on po tym nakazie wyjechał z Warszawy, gdzieś się ukrył na prowincji i nie podpisał tej listy. Jego syn Braun wrócił później, już po wojnie, jak ja wróciłem też i też przyszedł do tej szkoły, tylko że on poszedł do trzeciej klasy, a ja do drugiej. Wtedy on wystąpił, bo już Armia Krajowa została rozwiązana, wstąpił do PSL-u Mikołajczykowskiego. Jak był w PSL-u Mikołajczykowskim, to założył jakąś organizację i wyjechał w Białostockie. Konspirował w dalszym ciągu za PRL. Jak jego matka zachorowała, to wrócił, żeby z matką się zobaczyć i miało być wszystko ładnie, pięknie, ale musiał go ktoś tam zdradzić, że jak on przyjechał do tej matki, to go aresztowali. Miał później proces, dostał karę śmierci i wykonano na nim wyrok. Na tym właśnie Braunie. Jak z ojcem jego rozmawiałem, to mówi: „Masz grób, możesz gdzieś pochodzić, a ja nawet po swoim synu to nie wiem, gdzie jest”. Ale ich namawiałem: „Panowie, chłopaki – mówię – taka silna armia przegrała bitwę pod Kurskiem”. Śmiałem się. Mówię jeszcze, że: „Radzianie robią nowe czołgi bez wieżyczek obrotowych” – bo oni robili te działa ciężki kaliber bez wieżyczek obrotowych i się śmiałem: „Oni idą tylko do przodu i nie muszą mieć wieżyczek obrotowych, bo tylko do przodu i strzelają, a wy chcecie jeszcze konspirować? To nic nie da, trzeba rozumem”.
Ze względu na to, że ja nie złożyłem przysięgi, to mnie nigdzie nie ciągali, bo nie byłem formalnie w konspiracji, chociaż chodziłem na wszystkie zebrania, szkolenia. Stąd byłem trochę mądrzejszy jak inni ludzie, bo tam uczyliśmy się nawet historii i obchodzenia się z bronią i inne takie rzeczy były, ciekawe. Dlatego po wojnie podjąłem się pracy w służbach inwestycyjnych i w obronności, w Ministerstwie Przemysłu Maszynowego byłem w departamencie wojskowym koordynatorem planów rozbudowy przemysłu zbrojeniowego i byłem na okres wojny zastępcą prezydenta Warszawy do ratownictwa technicznego w Obronie Cywilnej. Stąd moja taka specjalność związana z obronnością. […]
Chcę jeszcze uzupełnić o koledze, co wspomniałem, bardzo się z nim przyjaźniłem, bardzo go lubiłem, bo to był bardzo silny, bardzo koleżeński kolega. Chodziliśmy na jednym poziomie nie do jednej klasy, a na jednym poziomie do szkoły kolejowej. Jak się okazało później po wojnie, to brat wciągnął go do organizacji, a on mnie chciał wciągnąć do organizacji, do Armii Krajowej. Ze względu na to, że on mieszkał na prowincji daleko od Warszawy, to u niego była przechowalnia broni i ja z nim nawet wywoziłem pewne bagaże, spodziewałem się, że to broń, ale pytam się go: „Benek – mówię – co jest taka ciężka…”. – „Ja to pozdejmowałem liście z wieńców ołowiane, będę robił śrut na kaczki”. Później ten śrut na kaczki to widziałem, bo jak już my tam byli, to on mnie uczył strzelać, na przykład na podwórku u niego, bo on mieszkał na kolonii, to można było sobie strzelać. Pierwszy raz wtedy strzelałem z broni palnej u niego. On się zakochał w swoim pistolecie, że nawet bez amunicji… Zamieszkał w Warszawie później po wojnie i chciał tą szkołę skończyć, no i jechał z tym pistoletem i ktoś go oskarżył, aresztowali go i dostał pięć lat za nielegalne posiadanie broni. Zamienił sobie tę odsiadkę więzienia na kompanię karną, pracował w górnictwie, nie pamiętam, czy w tej kopalni uranu, czy węgla, ale jak później już odbył tą karę, poznał panią, ożenił się, mój kontakt się z nim stracił.
Jednak mimo żeśmy się przyjaźnili, ale to różnie bywało z kolegami. Jeden się na przykład weryfikował i się ujawniał, to go posądzali, że on kapuje, że to trzeba było zrobić i jakiś taki zły nastrój nastąpił wśród młodych ludzi, kolegów. Jak była serdeczność, przyjaźń, zaufanie, tak po wojnie te kontakty zaczęły się [urywać]. Jednego kolegę, który skończył studia nawet medyczne, z tej grupy, gdzie ja chodziłem, on był już w Armii Krajowej, właśnie z tymi moimi kolegami, no i jak się dowiedziałem, też źle zrobiłem, bo powinienem pojechać do tego zakładu, miałem taką możliwość, widziałem, że on tam pracuje, to on: „Nie będziemy rozmawiali przez telefon” – a był zakładowym lekarzem w tym zakładzie: „Jak się spotkamy, to porozmawiamy”. Jak pojechałem, to tego samego dnia złożył wymówienie i zwolnił się z tego zakładu, to znaczy że nie chciał ze mną utrzymywać kontaktu. Bali się między sobą czasami ludzie, bo nie wiedzieli, kto jest kto.
- Ma pan jeszcze jakąś historię, którą chciałby pan opowiedzieć?
Ojcu pomagałem przy transporcie ludzi, temu koledze, jak on wchodził, to jak ojciec wywoził ludzi, to tam dawałem kontakt, odprowadzałem. To też była taka niebezpieczna praca konspiracyjna, ale pod nadzorem ojca i to, że ewentualnie ze dwa razy byłem u tego kolegi tam, odwoziłem broń, a tą broń nasi koledzy kupowali. Ta szkoła kolejowa za okupacji była na Annopolu i były baraki dla bezdomnych, biednych tych ludzi sprzed wojny jeszcze. Oni okradali pociągi, okradali wojsko i sprzedawali broń, to moi koledzy ze szkoły kupowali i trzeba było to przewieźć do tego kolegi, to tak ze dwa razy to transportowałem, czyli mieli do mnie jakieś zaufanie. Ale w dalszym ciągu dopiero szesnaście lat miałem. Jak w Niemczech mnie Amerykanie dopiero wyzwolili, skończyłem szesnaście lat.
- Jak długo przebywał pan w obozie?
Od wybuchu Powstania, jak nas wywieźli z Pragi, do zakończenia wojny. Jak 8 maja mnie wyzwolili Amerykanie, to już 15 maja byłem w Łodzi. To jeszcze powiedzieli: „O, ten chłopak pierwszy chyba wrócił”. […] Dawali dwie bułki i kawałek kiełbasy, to rarytas był, trzeba było jeść, a ja głodny byłem. Miałem ponad dwa dni, a od ósmego do piętnastego to tydzień, ale żyłem. Mówi się, że Związek Radziecki od nas wszystko brał, ale ja nie wiem skąd, bo tam było masę transportów kolejowych, wagonów towarowych z ziemniakami. Na każdej stacji towarowej były kartofle, były wagony i zboża były różne, to można było sobie wziąć kartofli. Już ludzie przede mną, którzy byli wcześniej, stawiali cegiełki, mieli puszki po konserwach rosyjskich, bo tam wojsko było, wyrzucało, to gotowali w puszkach kartofle, ja też tak gotowałem te kartofle. A krupnik gotowałem tak, że miałem dwa kamienie i na zmianę: jednym kamieniem nasypało się na szynę zboże, bo były wagony ze zbożem, robiło się kaszę w ten sposób, krupnik gotowałem i tak przeżyłem, bo jak miałem na dwa dni, to te pięć dni zanim do Łodzi dojechałem, to dopiero dostałem dwie bułki i kiełbasę w Łodzi, bo przez Łódź wracałem do Warszawy.
Z bratem dobrze żyłem, który był w konspiracji, wiedziałem, że on jest. Nawet jak on szedł na Powstanie, to łapałem tego gołębia, napędzałem, który z meldunkiem przyleciał i byłem na dachu, na budynku. Jurek mówi: „Cześć, idę na Powstanie!”. – „Poczekaj, to z tobą pójdę”. – „Nie, ty zostań, jeden z nas musi w domu zostać”. Bo tak to może bym z bratem poszedł. Ale Powstanie na Pradze upadło, nie było siły, nie było uzbrojenia, nie można nawet było iść pomóc Warszawie. A resztę to wiemy z historii. Nie będę opowiadać rzeczy, których nie było, których nie potwierdzę, tylko tyle że byłem związany z ludźmi, z konspiracją.
Jedno to, co przeprowadzałem ze względu na to, że ojciec był w bauzugu, to miałem wejście, a jeszcze można było tych ludzi przewieźć do Warszawy, na przykład tym pociągiem, bo przebrani za kolejarza, tego nikt nie sprawdzał, doprowadzałem tych ludzi i odprowadzałem i to że pchałem tą rikszę i pilnowałem przewiezienia uzbrojenia i ewentualnie tą resztę grupy, bo to w dzień jechaliśmy z tym fortepianem. A jak przyszła noc, bo ja to tam znałem i tory, i przejścia i mieliśmy rozeznanie, że jak ojciec się pokazał na tym pociągu, to znaczy, że można było iść, że nie ma Niemców i tak dalej. To tam grupę chyba ze sześciu ludzi z kolegą przeprowadziliśmy na drugą stronę.
Warszawa, 20 stycznia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Berbecka