Bogusław Lachowski
Nazywam się Bogusław Lachowski, urodzony 8 stycznia 1938 roku w Warszawie.
- Czy pan zapamiętał coś z okresu okupacji, sprzed Powstania Warszawskiego?
Tak, oczywiście, pamiętam wiele rzeczy. Mieszkałem na ulicy Piotrkowskiej numer 7, na parterze czteropiętrowego domu.
- Gdzie jest ulica Piotrkowska?
To jest boczna ulica od Opaczewskiej, tuż przed ulicą Szczęśliwicką, którędy jeździła kolejka EKD z centrum Warszawy do Leśnej Podkowy i Grodziska. Widzieliśmy tę kolejkę bardzo często przejeżdżającą. Niedaleko Piotrkowskiej były glinianki, kilka dużych stawów pocegielnianych, głębokich. Były tam spore płaszczyzny zieleni, na których graliśmy w piłkę przed Powstaniem i potem, po Powstaniu. Wychodząc z ulicy Piotrkowskiej do Opaczewskiej, widać było nowo zbudowaną (to był chyba rok 1935) zajezdnię tramwajową Rakowiec, która później została zbombardowana, chyba po Powstaniu. Z tej zajezdni tramwaje jeździły do miasta, do centrum Warszawy i na Okęcie.
- Czy na takiej małej uliczce na końcu Warszawy czuło się wojnę? Czy pana dzieciństwo jest naznaczone grozą wojenną?
Tak, oczywiście. W naszym domu… To był największy dom na ulicy Piotrkowskiej. To była uliczka wysypana leszem, ubita, nieutwardzana. Dom, w którym mieszkaliśmy, był to najnowocześniejszy dom na tej ulicy. Aczkolwiek miał wszystkie instalacje, nie był połączony rurami kanalizacyjnymi z miastem, więc było szambo. Po wodę musieliśmy chodzić na ulicę Opaczewską, róg Opaczewskiej i Piotrkowskiej. Mieszkaliśmy na parterze. Mój ojciec był z zawodu piekarzem, pracował w piekarni nieopodal albo jeździł do miasta do pracy.
Mieliśmy w domu zainstalowany piecyk, w kuchni węglowej był piecyk, w którym ojciec czasem wypiekał bułki, a ja te bułki roznosiłem po domu. W tym domu mieszkała moja ciotka i moja babcia. Babcia była dozorczynią tego domu.
Pamiętam co najmniej trzy przypadki przyjazdu gestapo do naszego domu. Byliśmy bardzo blisko wejścia na parterze, drugie drzwi. Mieliśmy tylko jeden pokój, duży, obszerny pokój dla czterech osób. Miałem brata ponad osiem lat starszego ode mnie, który, jak się okazało potem, był członkiem Szarych Szeregów i gdyby miał broń, prawdopodobnie by uczestniczył czynnie w Powstaniu Warszawskim, ale nie dotarł [na zbiórkę]. Co najmniej trzy razy było u nas gestapo z psami, pamiętam, w poszukiwaniu nie wiem kogo, nie wiem czego, ale przychodzili, otwierali drzwi. Była to noc.
Myślę, że się bałem. Nie pamiętam, jak ten strach odczuwałem, ale musiałem się bać. Okna były zaciemnione. Jak się słyszało warkot samochodu nocą… Była godzina policyjna, więc warkot samochodu mógł oznaczać tylko jakiś samochód niemiecki. Jak już się przybliżał do nas, to była możliwość, że przyjadą do nas. Babcia miała pieczę nad drzwiami wejściowymi i ona pierwsza musiała się tam zameldować, żeby szybko otworzyć drzwi, żeby nie wywalili. Najprawdopodobniej w naszym domu byli ukrywani. Jak po Powstaniu rozmawialiśmy, dochodziło się do wniosku, że przynajmniej jedna rodzina przechowywała Żydów zamurowanych w ścianie, ale nie zostali odkryci. To były chyba najbardziej niebezpieczne momenty, jakie pamiętam.
Drugi taki moment, który dobrze pamiętam, jest związany z zamordowaniem Żydów na ulicy Grójeckiej, niedaleko ulicy Winnickiej. [Byli ukryci w ziemiankach na terenie gospodarstwa ogrodniczego. Niemcy wrzucali tam granaty i ich wybuchy „przyciągnęły” nas chłopców do rogu Grójeckiej i Opaczewskiej].
- Pamięta pan, kiedy to się wydarzyło?
To mogło być chyba w 1943 roku. Byłem wtedy na Grójeckiej z kolegami. Miałem sześć lat wówczas, to się chodziło. Chcę dodać, że ulicą Opaczewską od Grójeckiej do fortów szczęśliwickich…
To są jedne z całego ciągu fortyfikacji zbudowanych przez Rosjan, jeszcze w XIX wieku i chyba do dzisiaj są używane dla jakichś wojskowych celów. Tam stała jednostka niemiecka i oni od czasu do czasu maszerowali do ulicy Grójeckiej, bo róg Grójeckiej i Opaczewskiej znów stała jednostka niemiecka – w szkole. Towarzyszyliśmy tym Niemcom maszerującym i śpiewającym, grupa dzieci za wojskiem szła. To było często. Nie wiem, jak często oni maszerowali, ale pamiętam, że było to nierzadko.
Wzdłuż, my szliśmy po chodniku, a oni maszerowali.
Z ciekawości (jak myślę) dzieci do wojska. Oni nam nie robili krzywdy, nie byliśmy odpędzani chyba. Nie pamiętam, żeby ktokolwiek doznał jakiegoś szwanku.
Na Grójeckiej wówczas było gospodarstwo ogrodnicze. Była pusta przestrzeń między ulicą Opaczewską a Winnicką, tam stał chyba tylko jeden dom, blisko Opaczewskiej. Tam było gospodarstwo ogrodnicze, w którym, okazało się, byli ukrywani Żydzi w podziemiach pod inspektami. Niemcy tam rzucali granatami, strzelali. Pamiętam, bo byłem prawie świadkiem, widzieliśmy, co się dzieje. Pamiętam jeszcze przypadek, że przy placu Narutowicza w akademiku stacjonowała jednostka niemiecka i tam został zabity stryjek mojego kolegi, który mieszkał na ulicy Opaczewskiej. Słyszeliśmy, że się coś stało, pobiegliśmy tam. On leżał przed szlabanem przykryty papierem.
- Nie wie pan, z jakiego powodu został zastrzelony?
Nie wiem, z jakiego powodu.
- Dzieci przemieszczały się tak, jak zwykle?
Nie pamiętam, żeby gdzieś nas zatrzymano, odesłano albo zabrano. Byliśmy wolni ludzie, można powiedzieć.
- W domu dawano wskazówki, jak się zachować, czy raczej dzieci nie były niepokojone przez Niemców?
My nie byliśmy. Nie wiem, trudno mi powiedzieć o innych. Dowiaduję się teraz o rzeczach zdumiewających dla mnie. Na przykład przed całkiem niedawnym czasem rozmawiałem z kolegą, z którym znam się od szkoły średniej, siedzieliśmy ławka w ławkę. Mieszkał na Okęciu, na wysokości Instytutu Lotnictwa. On mówi: „Słuchaj, o jakim Powstaniu mówisz?”. Akurat był zjazd szkoły Kołłątaja na Grójeckiej 93, tam gdzie stał Wehrmacht. Do tej jednostki chodzili żołnierze, o których przed chwilą mówiłem. On mówi: „U nas się nic nie działo, u nas było normalne życie, chodziłem po ulicy. Nie strzelali, u nas normalnie było”. Powstanie zatrzymało się na linii kolejowej kolei radomskiej, jak ją nazywaliśmy. Wykop pod Grójecką jest na wysokości chyba Grójeckiej 204, ostatni już dom w Warszawie. Oni nie wiedzieli w ogóle, co to jest Powstanie. Odległość była trzy czy cztery kilometry.
- Czy, jeśli chodzi o aprowizację, pamięta pan czasy głodne, mniej głodne? Jak pan to zapamiętał?
Owszem, pamiętam, były również czasy głodne. Wychodziliśmy na pola AGRIL-u, to jest na Żwirki i Wigury, chyba w rejonie Hynka obecnie. Tam były wielkie pola, na których mogliśmy zbierać po żniwach resztki zboża.
- Pan uczestniczył w tym zbieraniu?
Pamiętam, że byłem. Wprawdzie niektórzy mówią, że to nieprawda, że nie chodziliśmy, ale uważam, że tak było, że dokładnie pamiętam, jak na te pola chodziliśmy. To było okazjonalnie, po żniwach. Musiało najpierw urosnąć. Ile razy – tego nie pamiętam. Głodu osobiście nie cierpiałem. Ojciec był piekarzem, więc zawsze, w najgorszych czasach jakąś bułkę czy chleb skądś przyniósł, bo przy tym pracował. Jedliśmy chyba różnie, pamiętam tak zwaną prażuchę, to była jakaś gotowana mąka, zawiesina, tak jakby rozpuszczony chleb z dodatkiem tłuszczu. To się z jednego garnka najlepiej zjadało. Ale głodu specjalnie nie cierpiałem.
- Czy pamięta pan moment, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie?
Pamiętam. To znaczy może nie zdawałem sobie sprawy, że to jest Powstanie, ale w naszym domu, okazało się, mieszkało kilku mężczyzn, którzy zniknęli pewnego dnia.
- Jeszcze przed wybuchem Powstania?
Może to był jeden dzień czy też tego samego dnia, 1 sierpnia. Oni zniknęli i zostały zamknięte drzwi, nie wolno było nam wychodzić na ulicę. To rejestruję jako początek Powstania. Do tego domu należało podwórko, na którym były toalety, był śmietnik, więc tam byliśmy, natomiast nie byliśmy na ulicę wypuszczeni.
- Pamięta pan, jak pana brat wychodził z domu?
Tego nie pamiętam, znam to z jego opowiadań. Poszedł na godzinę czwartą czy piątą, była zbiórka i zostało mu wyznaczone zadanie: miał iść na róg ulicy Grójeckiej i Kopińskiej. Jako wyposażenie powstańcze miał dwie butelki z jakimś płynem zapalającym, ale uznał, że to się nie nadaje. To miało być rzucane pod czołgi, ale czołgi nie jechały. Chyba uznał, że niebezpiecznie jest z tym chodzić, nie ma co z tym zrobić. Wrócił do domu.
Nie pamiętam ani wyjścia, ani wejścia tego. On to w konspiracji robił. Wiem, gdzie mieli zbiórki. Zbiórki odbywały się na ulicy Mątwickiej (to była druga ulica od Piotrkowskiej, równoległa do Piotrkowskiej w kierunku ulicy Grójeckiej) w domu czteropiętrowym. Ostatnie piętro było niewykończone przed wojną. Ten dom zasłynął właśnie z miejsca zbiórki, bo w roku chyba 1943, w czasie zbiórki przyjechali Niemcy. Wytropili.
- W czasie harcerskiej zbiórki?
Tak. W czasie ucieczki zginęło co najmniej dwóch chłopców, w tym brat mojego szkolnego kolegi, Jerzy Szcześniak.
- Pana brat też wtedy był na zbiórce?
Nie wiem, czy był na tej zbiórce.
- Brat przystąpił do harcerstwa w szkole? Nie wie pan, jak to się stało?
Było to dosyć głęboko zakonspirowane. Wychodził gdzieś, pamiętam, na forty czy na pobliskie Szczęśliwice, gdzie były stawy. Tam podobno prowadzili ćwiczenia, ale nigdy nie uczestniczyłem w tym. Potem, jeszcze przed Powstaniem, mama odkryła jakieś jego papiery. Między naszym pokojem a korytarzem było okienko wysoko i do połowy było zakryte papierem, podwójnie. W środku były jakieś kartki, które mama przypadkowo odkryła. Okazało się, że to kartki, które mogłyby nas też zaprowadzić nie wiem dokąd, gdyby zostały znalezione przez Niemców. Pamiętam awanturę, jaką wtedy mama bratu zrobiła.
- Ale to nie zniechęciło go do brania udziału?
Nie. To musiało być przed Powstaniem, a on później poszedł, ale wrócił.
- Jak pan zapamiętał dni Powstania? Czy widział pan Powstańców?
U nas Powstańców nie było widać, natomiast słyszeliśmy rozmowy, że strzelają, że są w zajezdni tramwajowej. To była bardzo solidna budowla żelbetowa i słyszało się, że są tam Niemcy. Być może, że to wiem już z późniejszych czasów. W każdym razie z Powstańcami nie miałem żadnego kontaktu, nie widziałem [ich]. Słyszeliśmy blisko pojedyncze strzały. W dzień wybuchu Powstania była piękna pogoda, pierwsze dni sierpnia były też upalne. Słuchać było samoloty i strzały w mieście. Byliśmy, można powiedzieć, wewnątrz budynku i na stosunkowo niedużym podwórku, a rodzice zapędzali nas najczęściej do domu i do piwnicy. Piwnica była przygotowana na ewentualne naloty. Ludzie pamiętali 1939 rok, wojnę.
Wtedy, we wrześniu 1939 roku jeszcze nie mówiłem, chodziłem już oczywiście. Spędziliśmy atak Niemców w kinie „Atlantyk”. Mieszkaliśmy nie w tym domu [przy ulicy Piotrkowskiej], ale niedaleko. Widocznie była to solidna budowla i stąd taki daleki marsz do kina „Atlantyk”.
- Piwnice zostały przygotowane już po wybuchu Powstania?
My po wybuchu Powstania w ciągu tygodnia wyszliśmy z tego domu, zostaliśmy wypędzeni. Do 8 sierpnia byliśmy w swoim domu na ulicy Piotrkowskiej. Ósmego sierpnia przyszli – my ich nazywaliśmy „ukraińcy” – i wypędzili nas z domu. Drzwi otwierać, nic nie wolno było ze sobą wziąć i na ulicę. Mama miała torbę podręczną jak na zakupy, niedużą stosunkowo. Byłem letnio ubrany, ojciec też nic nie miał, brat też nic nie miał i tak wyszliśmy z domu. Pod naszym domem jeszcze selekcja była. Tramwajarz był, mieszkał na trzecim piętrze. Został postawiony pod ścianę. Chcieli go rozstrzelać, ale zacięła się broń i go nie rozstrzelali. Popędzili nas ulicą Opaczewską do ulicy Grójeckiej. Pod domem Grójecka 104 był dłuższy postój. Pamiętam, pod tym domem pytałem się: „Mamo, kiedy wrócimy do domu?”.
Ulica Opaczewska była zabudowana z jednej, parzyste numery. Była już zrabowana, można powiedzieć. Były powyrzucane sprzęty przez okna. Mam taki obraz: jakieś pierzyny, ubrania na balkonach czy na oknach leżały. Nie wiem, czy przed wyrzuceniem, czy zrezygnowano. Różne sprzęty były. Nie było pożaru. Pod tym domem [długo] staliśmy. Tam z całą pewnością rozstrzelali kilka osób, ale tylko słyszałem [strzały], nie widziałem tego. Tam dzisiaj jest tablica.
- Czy dużo ludzi było na pana ulicy?
Bardzo dużo ludzi, tam było ogromne zgromadzenie, bo chociażby w naszym domu musiało mieszkać koło stu osób, a byli i z okolicznych domów, i z ulicy Opaczewskiej. Naszym przeznaczeniem był Zieleniak po drugiej stronie ulicy Grójeckiej. Najpierw zebrali nas pod Grójecką 104. Tam długi czas staliśmy, nie było nic do jedzenia, nic do picia.
- A Niemcy czy „ukraińcy” ciągle pilnowali, stali tam?
Tak. Staliśmy w środku tego tłumu, nie było widać, było tylko słychać strzały i jakieś krzyki. Wtedy już chyba były strzały z artylerii niemieckiej, bo to już Powstanie było, poważne natężenie walk w pierwszym tygodniu. Powstańcom jeszcze dopisywało szczęście i mieli amunicję, więc mogli prowadzić intensywne działania. A Niemcy strzelali z rejonu Okęcia do centrum Warszawy.
- Czy pamięta pan jakieś komentarze dorosłych, którzy byli wokół pana, na temat Powstania czy na temat sytuacji, w jakiej się znaleźliście?
Nie pamiętam.
- Czy do 8 sierpnia pan się czuł bezpieczniej, zamknięty w domu?
Tak. Coś się pewnie wyczuwało, że jest nienormalnie, bo słychać było ciągle strzały, słychać było samoloty.
- Czy wiele chwil spędziliście w piwnicy?
Mój ojciec był bardzo odważnym człowiekiem i chyba w piwnicy nie spał. Nie pamiętam, żebyśmy spali w piwnicy. Jak było większe natężenie strzałów, to się chowaliśmy do piwnicy. Moja mama była delikatnie ostrożna, więc bała się może bardziej, natomiast ojciec był odważnym człowiekiem i się nie bał.
- Czy wcześniej, podczas okupacji widywał pan „ukraińców”, czy pan ich zobaczył pierwszy raz?
Nie, pierwszy raz. Mieliśmy do czynienia z Niemcami, z Wehrmachtem. Oni się zachowywali… Ten pierwszy moment był straszny, próba rozstrzelania tego człowieka, my między nogami rodziców (bo było wielu moich rówieśników: i dziewczynki, i chłopcy). Potem szliśmy.
Następny etap to jest pobyt na Zieleniaku. Nie pamiętam samego przejścia do Zieleniaka spod tego domu [Grójecka 104, to jest bardzo blisko], ale tam się znaleźliśmy. Przyszła w końcu noc po gorącym dniu, nic nie jedliśmy ani nie piliśmy i nie mieliśmy na czym się położyć, nic nie było, więc chyba na kamieniach leżeliśmy. Mama poszła (to chyba następnego dnia), bo pozwolono na zbiór warzyw w niedalekich ogródkach działkowych. One były po drugiej stronie Grójeckiej,
vis-à-vis Zieleniaka [na tyłach budynku Grójecka 104]. Mama tam poszła (kobietom pozwolono), ale wróciła postrzelona w nogę, miała ranę w przednią część łydki, opatrzoną jakimiś gałganami. Z tą raną był problem jeszcze cały rok.
- Jedzenia też nie przyniosła?
Przyniosła jakieś marchewki, surowe warzywa. Zieleniak był otoczony wysokim, ceglanym murem, a za tym murem były pola niemieckiej firmy AGRIL. Wybitą w murze dziurą wypuścili mnie z mamą, żebyśmy uzbierali sobie ziemniaków. Na komendę mogliśmy wyjść i po jakimś czasie, pewnie krótkim, musieliśmy wrócić pod groźbą strzałów do nas. Ale tych ziemniaków przynieśliśmy chyba trochę. Musieliśmy coś jeść, bo przeżyliśmy.
- Pamięta pan, w czym się ugotowało te ziemniaki?
Nie pamiętam. Te zdarzenia znam już później z literatury, z opisów, nie chciałbym mówić tego, czego nie pamiętam.
Była straszna. Ojciec się na pewno bał o mamę strasznie. Byliśmy tam w grupce, brat mi opowiadał, jak mnie trzymał i ogrzewał tej nocy, którą spędziliśmy. Byliśmy tam kilka dni.
- Czy pamięta pan jakieś mordy, czy pan widział?
Słychać było ciągle strzały i krzyki, to było normalne, towarzyszyło nam stale.
- Czy stały jakieś stragany na tym terenie?
Nie. Tam morze ludzi dookoła, przeważnie ludzi siedzących na ziemi. Toalety były wybudowane wcześniej, bo to był cywilizowany rynek dla sprzedaży warzyw, chyba i hurtowo, i detalicznie. Były tam jakieś sanitariaty wybudowane, ale baliśmy się chodzić chyba tam, bo wszędzie było morze ludzi, można było się zagubić, można było stracić kontakt i nie wiadomo, co jeszcze mogło się zdarzyć. Było to straszne.
- Nie widział pan żadnych egzekucji ani trupów?
Nie widziałem. Mieliśmy problem z nogą mamy. Chyba w końcu ojciec jakiś opatrunek zorganizował dla mamy. Ale było źle, bo ta rana nie chciała się w ogóle goić.
- Co potem się z panem działo?
Potem poszliśmy pieszo na Dworzec Zachodni. Pamiętam, że ojciec znalazł pół bochenka chleba. To był chleb dosłownie z rynsztoka, po odkrojeniu kromek zjedliśmy ten chleb. Pamiętam, że to była radosna chwila. Na Dworcu Zachodnim wsiedliśmy do pociągu. Nie pamiętam, jakie były wagony. Zawieziono nas do Pruszkowa.
- Konwojujących pan pamięta?
Nie pamiętam. To jest krótki kawałeczek. Jakoś ta podróż do Pruszkowa mi się nie wryła w pamięć.
- Pruszków wydał się panu lepszy niż Zieleniak?
Tak. Pruszków to była ogromna hala pod dachem. Musieli być przed nami już inni. Ojciec znalazł przybory do golenia, więc mógł się ogolić, bo na Zieleniaku oczywiście się nie golił. Pierwsza rzecz: tam już była jakaś pomoc medyczna [PCK], więc mama uzyskała pomoc medyczną, chyba opatrunek. Coś jedliśmy, była tam chyba kuchnia, która wydawała jakieś posiłki, ale nie mam żadnych wrażeń z tej kuchni. Byliśmy tam. Było sucho, było ciepło, było ciągle lato. Nie mieliśmy nadal żadnych ubrań, nic.
- Czy pamięta pan uczucie lęku, czy pan się czuł bezpiecznie z rodzicami?
Nie pamiętam żadnego strachu.
- Było coś takiego jak selekcja?
Tak, oczywiście była tam selekcja. Potem się okazało, że my jako jedni z tego domu (jeśli nie jedyni) pojechaliśmy tak daleko, [aż do Niemiec]. Moja babcia przed Powstaniem zmarła. Ona nie mogła wpuszczać „ukraińców”, bo chyba w kwietniu zmarła w szpitalu w Warszawie. Ciotka gdzieś została zakwalifikowana na wieś i wylądowała niedaleko Skierniewic. A my zostaliśmy zakwalifikowani (może z powodu brata i ojca, młodzi ludzie) do robót daleko na zachód, w Niemczech. Zawędrowaliśmy aż w rejon Lwówka Śląskiego i Jeleniej Góry.
Tak, tę całą podróż pamiętam. W wagonach towarowych wyjechaliśmy z Pruszkowa i jechaliśmy co najmniej dwie doby do Wrocławia. Wylądowaliśmy na Psim Polu (dzielnica Wrocławia). W obozie (to był teren z barakami i ogrodzony, pamiętam: siatka, drut kolczasty) spotkaliśmy ludzi mówiących po rosyjsku. Nie wiem, kto to był, czy Rosjanie, czy inni, ale byli więźniami tego obozu.
- Czy inne dzieci tam też były?
Dzieci tam nie pamiętam. Ojciec był palaczem, był problem cały czas z paleniem papierosów. Pamiętam, suche liście zbierali, tarli, w jakieś papiery zawijali. Takie skręty palono. Pamiętam jakąś fasolę gotowaną bardzo długo, o twardości tej fasoli mówiliśmy z mamą do końca. Tam byliśmy chyba ze dwa tygodnie i znów była selekcja. Pojechaliśmy (też pociągiem) do Lwówka Śląskiego.
- Czy pamięta pan samą selekcję? Jak to wyglądało?
Pamiętam, że przyjechał… To byli Niemcy stamtąd, którzy wybierali sobie ludzi – wydawało się – im potrzebnych. Ojca wzięto (i nas jako towarzyszące osoby) z uwagi na zawód. Ojciec był, jak mówiłem, piekarzem. Zabrano nas do Lwówka Śląskiego, do piekarni. Ale tylko ojciec został w piekarni, ja z mamą poszliśmy do innego gospodarza i brat mój, który miał już szesnaście lat, do innego gospodarza, gdzie nie było w ogóle mężczyzn. Pojechaliśmy do wsi Skorzenice. […]
- Tam mieszkał pan u jakiegoś gospodarza?
Tam byliśmy u gospodarza, tam też mój ojciec w jakiś sposób dostał się do piekarza, który był w tej wsi. Ojciec zabrał brata, który też dostał miejsce u innego gospodarza. Tak że byliśmy w jednej wsi, ale byliśmy zupełnie oddzielnie.
- Ale dało się jakoś łączenie rodzin załatwić?
Dało się to zrobić. Nie widziałem się codziennie z ojcem ani z bratem, byłem z mamą. To była jesień, zima, więc robót w polu nie było, ale w gospodarstwie było kilka krów. Pamiętam stamtąd przerażającą mnie wówczas sytuację, że miałem organki (nie grałem na organkach, ale po drodze zdobyłem) i te organki wpadły mi w spodnie. Myślałem, że mi jakaś mysz czy coś chodzi. Straszliwie krzyczałem. A tak – było bez wrażeń. Schyłek jesieni i początek zimy był bez wrażeń, dopóki nie przyszła wiadomość, że Rosjanie idą dalej.
- Zapamiętał pan jedzenie, gdzie pan spał, co pan robił?
Tak. Do czasu mieliśmy stosunkowo dobre warunki bytowe, ponieważ ojciec miał zawsze kontakt z chlebem.
- Dla Niemców to też było atrakcyjne? Czy oni cierpieli na chleba?
Ojciec musiał wypiekać w piekarni dla Niemców. Zawsze wygospodarował jakiś chleb dla nas, więc nie cierpieliśmy głodu. Nie był ten chleb może świeży, codziennie ciepły, ale był zawsze dostępny, ojciec gdzieś go chował. Poza tym ani brat, ani my nie narzekaliśmy na zachowanie Niemców wobec nas, które byłoby czy brutalne, czy coś takiego. Nie pamiętam, nie mogę tego powiedzieć. Traktowano nas może bez miłości, ale normalnie. Byliśmy ubrani w coś. Nie pamiętam ów. Mama mi nigdy później nie mówiła, że czegoś nie było zupełnie, byliśmy czegoś pozbawieni. Można było wegetować.
Robiłem jako pomoc, zresztą później to zostało nazwane: młodociany robotnik rolny. W związku z czym zostałem razem z mamą wpisany na listę robotników rolnych, którym Niemcy wypłacili teraz po 2000 złotych.
W gospodarstwie robiliśmy wszystko, co trzeba było. Tam był mocno schorowany, starszy chyba, utykający człowiek, który nie nadawał się na żołnierza (bo mężczyzn Niemcy zabrali na front). Stąd pewnie i mój brat dostał zajęcie u kobiet, i mój ojciec. Wokół tych trzech krów, tam był wół i był koń, trzeba było to gospodarować.
- Pan był chłopak z miasta, jak pan się tam odnalazł? Ze zwierzętami nie było problemów?
Nie pamiętam problemów. Szczególne warunki, więc człowiek się chyba adaptował szybko do tego.
Jeśli mogę, to zrobię dygresję. Postanowiłem (wprawdzie niedawno, dużo za późno, z pięć lat temu) odszukać miejscowość, w której byliśmy. Pojechaliśmy tam, okazuje się, że dokumenty rejestrujące nasz pobyt, naszą pracę, zaginęły. Tak Niemcy odpowiadali i Polski Czerwony Krzyż. Moja mama chciała być uznana jako robotnik rolny. Uważała, że doznała tam poważnych krzywd. Jej rana ciągle się odzywała, czyniła ją niepełnosprawną. Zacząłem dochodzić dokumentów, które by uprawdopodobniły nasz pobyt tam. Ale odpowiedź Polskiego Czerwonego Krzyża była, że dokumenty z tego okręgu zaginęły. Z żoną byłem we wsi Skorzenice, w której spędziliśmy parę miesięcy. Ona wydawała mi się… Przyroda, wszystko rośnie, drzewa [w 1944 roku] były kiedyś małe, a po kilkudziesięciu latach są nie do poznania. Nie poczułem tak jak wówczas tej wsi, ale znalazłem dom, w którym była piekarnia, bo to był dom najsolidniej zbudowany, był wykafelkowany, terakota, piece solidne. On stał i to z pełnym wyposażeniem. Natomiast dom, w którym myśmy mieszkali, niekonserwowany, niszczejący, po tych sześćdziesięciu latach zawalił się. Resztki jeszcze były, kupa drewna i gruzu. Dowiedziałem się, że córka właściciela piekarni żyje i przyjeżdża jeszcze od czasu do czasu. Napisałem do niej list, żeby potwierdziła, że byliśmy. Odpisała, że nic nie pamięta. Wobec tego napisałem do Niemieckiego Czerwonego Krzyża, że jest taka pani, tam i tam mieszka i powinna wszystko pamiętać. Niemcy przysłali jej zeznania złożone przed Czerwonym Krzyżem, potwierdzające te fakty, że byliśmy w takim i takim czasie.
Byliśmy tam. Pewnego razu, zimą, Niemcy kazali się pakować i wymarsz na zachód.
- Tylko jeńcom czy wszystkim?
Wszyscy [musieli] opuścić wieś, bo zbliżał się front.
- Czy pamięta pan datę, miesiąc, kiedy to było?
Nie pamiętam daty, ale myślę, że to było na początku stycznia. Dostaliśmy do dyspozycji wózek (to kiedyś były popularne) na czterech kółkach, miniatura wozu chłopskiego. Przednie koła były skręcane dyszlem. Nawet w mieście ludzie używali do celów gospodarczych. Mieliśmy możliwość zapakowania naszych rzeczy na ten wózek. Wózek był uczepiony do wozu. To była tak zwana platforma, czyli nie głęboki wóz, tylko płaska podłoga. Taki jak cygański, bardziej pojemny niż prosty wóz chłopski, zaprzężony w woła i w konia. I na zachód.
- Ta platforma należała do gospodarzy?
Do gospodarzy, którzy siedzieli, natomiast ja z mamą z tyłu, obok wózka, pieszo.
Brat nie miał prawa z nami iść, miał zostać tam [ze swoimi gospodarzami]. Ojciec też [ze swoimi]. Byliśmy już sami, ja z mamą, z chorą nogą ciągle. Już mówiłem po niemiecku wówczas, bo dziecko się uczy błyskawicznie, a byłem w takim środowisku, więc dawaliśmy sobie jakoś radę. Szliśmy i szliśmy. Codziennie na noc gdzieś się zatrzymywaliśmy, w jakichś stajniach, w oborach mogliśmy przenocować, a gospodarze – chyba w domach niemieckich.
Przypomniałem sobie, muszę to powiedzieć, że mój brat za udział w ruchu oporu został awansowany kilkakrotnie do stopnia wojskowego. Ostatnio chyba jeszcze prezydent Kaczyński wręczał awanse na porucznika Wojska Polskiego. Dostał czapkę i stopień porucznika za udział w Powstaniu Warszawskim.
Tak, bardzo był usatysfakcjonowany. Uważał, że uczestniczył w Powstaniu, chociaż faktycznie w nim nie uczestniczył. Chciał, ale nie mógł.
Kontynuowałem moją drogę popowstańczą. Poszliśmy. Pamiętam kilka takich momentów… Kilka dni i obcasy w moich butach były całkowicie ścięte, bo droga była śliska, a szło się przez Sudety, więc góra, dół, góra, dół. Wieczorem jacyś Polacy naprawiali mi te buty, żebym mógł następnego dnia iść dalej.
- Polacy, którzy tam byli robotnikami?
Towarzysze jacyś tam spotykani, bo to były zgrupowania wozów, które się zatrzymywały na noc w jakichś wsiach.
- Czy pan pamięta atmosferę? Co ludzie mówili?
Nie pamiętam. Byliśmy znużeni po całodziennej drodze, bo to było pieszo, nie mieliśmy żadnej aprowizacji. Było to, co mama zdołała gdzieś wykombinować albo od gospodarzy naszych, bo oni byli przygotowani na długą drogę, mieli ze sobą wyżywienie. Jakichś szczególnie drastycznych momentów, nie pamiętam, żeby były. Największe problemy były z nogami, bo to kosztowało nas ogromny wysiłek. [Trzeba pamiętać, że byliśmy w Sudetach, zima, a dróg przecież nikt nie odśnieżał].
- Nie myślało się, że odchodzi się coraz dalej od domu, nie wiadomo gdzie?
Szło się do przodu. Myślę, że byłem bardzo zmęczony tą drogą, trzymaniem się tego wozu. Mama nie była pełnosprawnym człowiekiem, a musiała iść, bo nie można było zostać w rowie, to była zima. Pewnego dnia doszliśmy do jakiejś wsi i powiedziano: „Zostajemy”. Zostaliśmy przydzieleni do jakichś gospodarzy w tej wsi. To już było w obecnych Niemczech, ale nie doszedłem do nazwy tej miejscowości. Tuż po wojnie nie przykładało się do tego wagi, może nawet wprost przeciwnie, była ogromna niechęć, wprost nienawiść do Niemców, a rodzice nie dbali o rejestrację tych zdarzeń. Mama miała w głowie cały czas troskę, co się dzieje z ojcem i bratem, bo nie mieliśmy żadnych wiadomości od nich, czy oni zostali, co się stało, nic. Tych wiadomości nie mieliśmy do czerwca 1945 roku, kiedy z mamą wróciłem do Warszawy.
Ta wieś to była niedaleko Drezna. Trzynastego [lutego] 1945 roku słyszałem, jak Drezno jest bombardowane.
- Słyszał pan na własne uszy?
Tak, tam ziemia dygotała, tysiąc samolotów bombardowało, a we wsi powietrze było usłane paskami folii srebrnej, którą alianci zrzucali, blokując działanie niemieckich radarów. Bombardowali strasznie, w dzień Amerykanie, a w nocy Anglicy. Drezno zostało straszliwie zbombardowane, zrównane z ziemią. W tej wsi byliśmy do 9 maja, może nawet do 10 maja. Dziewiątego maja wyzwolili nas Rosjanie, już wojna była zakończona. Czołgi rosyjskie wjechały do wsi i nas obdarowali cukierkami.
- Samych Polaków czy wszystkie dzieci?
Wszystkie dzieci. Pamiętam, piękna pogoda. Kilka dni dłużej był nasz pobyt, bo nim organizacja… Pojechaliśmy samochodem ciężarowym do stacji kolejowej i pociągiem, z różnymi przesiadkami, przyjechaliśmy do Warszawy. To była strasznie długa podróż.
- To było jakoś zorganizowane?
Tak, to było organizowane przez PCK, przez Czerwony Krzyż.
To była już wiosna, było gospodarstwo i pole, były też krowy. Pracowaliśmy.
- Jak Niemcy przyjmowali wiadomość, że Rosjanie wkraczają?
Z Niemcami, z którymi wędrowaliśmy z terenów Polski pod Drezno, mieliśmy może gorsze stosunki. Natomiast w Niemczech byli sympatyczni Niemcy. Pamiętam, jadaliśmy z nimi przy stole. Tam była sama kobieta, mężczyźni byli na froncie. Pamiętam takie sceny (do czego nie byłem przyzwyczajony, to rejestrowałem), że na przykład, jak podała nam kiedyś zupę ta Niemka, mówię: „Strasznie gorąca”. Ona wzięła mój talerz do kranu i dolała zimnej wody i mówi: „Już jest [dobra]”. Te domy były wyposażone dla mnie w cuda techniki, których nie widziałem w Warszawie. Tam cywilizacja była bardziej rozwinięta.
- Co na przykład pan tam widział takiego?
Dom był skanalizowany całkowicie, był piec centralnego ogrzewania, który ogrzewał cały dom. Krowy miały system poideł, który sobie uruchomiały. Małe gospodarstwo, to były trzy krowy, ale pyskiem uruchomiały sobie wodę. Była tam też gospodarka odchodami zwierzęcymi. To były gospodarstwa, które niestety po wojnie zostały zniszczone, zdewastowane. Widziałem wieś, w której byliśmy, w której budynki się porozpadały z tego powodu, że nie było pewności, czy to będzie Polska, czy to nie będzie Polska. Pytałem ludzi, dlaczego dopuścili do takich strat ogromnych. To były wielkie domy, solidne. „Dlaczego nie odbudowywaliście, nie chroniliście”. – „Niemcy przyjeżdżali, mówili, że nam to odbiorą. Co mieliśmy robić?”
- Czy pan pamięta, jak Rosjanie weszli, jak się zachowywali w stosunku do Niemców, jak Niemcy się zachowywali? Co się z tymi Niemcami stało?
Wśród Niemców nie było mężczyzn, to było chyba łatwiej nawiązać… Nie było może atmosfery wrogości. Natomiast mogę odpowiedzialnie powiedzieć, że Rosjanin, żołnierz jeden zapytał mnie, kto tutaj był niedobry dla mnie. Powiedziałem, że byli dobrzy. Rzeczywiście, nie zaznałem tam od Niemców żadnych [krzywd]. Nikt mnie nie karał, normalnie żyłem w ramach warunków, które stworzono dla nas, ludzi drugiej kategorii, ale byliśmy pod dachem, mieliśmy wyżywienie, pewnie minimalne. Nie chorowaliśmy. Za wyjątkiem postrzału mamy, nie pamiętam chorób. Szczęśliwie się udawało, nie musieliśmy korzystać z żadnej pomocy medycznej, bo tej chyba nie było dla nas. Tak że mieliśmy trochę szczęścia, ojciec miał chleb, czyli pierwszy pokarm, na wyciągnięcie ręki. Mógł się narażać na jakieś konsekwencje, ale dla nas chleb miał zawsze.
- Jak wyglądała podróż do Polski, z powrotem do Warszawy?
Pamiętam taki etap, że w Katowicach staliśmy ze trzy dni chyba. Mama się czuła niedobrze, leżała w wagonie, my staliśmy w pociągu. To były wagony towarowe. Przychodził może i lekarz, ale jak gdyby pielęgniarka PCK, opatrywali mamy nogę. Czekaliśmy chyba na złożenie składu, na segregację ludzi na kierunek do Warszawy i stąd nasz postój. Dostawaliśmy jakąś zupę chyba na dworcu w Katowicach.
- Zapamiętał pan ludzi, współpasażerów?
Nie, bo wagon był ciemny. Mieliśmy miejsce, mama leżała na jakimś posłaniu, a ja miałem miejsce obok mamy. Były chyba ławki wzdłuż ścian wagonu. Staliśmy długo (to było okropne) w tym wagonie, bo trzeba było gdzieś chodzić do sanitariatów. Byłem opiekunem mamy, można powiedzieć, mama to podkreślała później. Nie znała w ogóle języka niemieckiego, nie poznała ani trochę, musiałem jej wszystko organizować. Jakoś się to udawało.
- Jak wyglądało pierwsze spotkanie z Warszawą? Na jakim dworcu pan wysiadał?
Wysiedliśmy na Warszawa Zachodnia i przez pole. Już było widać nasz dom, w którym mieszkaliśmy. Nie mieliśmy nic ze sobą, przyjechaliśmy bez niczego. Ojciec przywiózł jakąś walizkę. Był wcześniej, chyba w maju, potem brat wrócił, a potem my. Ojciec miał zamiar… Ojciec nie poszedł [w Niemczech] tak daleko, jak my, tylko gdzieś został [na terenie obecnej Polski], brat też. Nie nawiązali kontaktu między sobą, do końca nie wiedzieliśmy w naszej rodzinie nic o sobie. Spotkaliśmy się [dopiero] w Warszawie, [w czerwcu 1945 roku]. Ojciec przyszedł z jakąś wielką walizą (ta waliza u mojego brata została, rzeczywiście wielka, z metr długości) z resztką tego, co wiózł ze sobą z Niemiec. Jakieś sprzęty zabrał. Mówi: „Wszystko straciłem”. Coś spakował i wziął, jechał chyba wozem w konia, ale mu Rosjanie poodbierali po drodze wszystko i ledwo z tą walizką na plecach przyszedł do Warszawy.
Spotkaliśmy się, można powiedzieć, na ulicy przed domem. To był czerwiec, piękna pogoda. „Jesteście!” Nasze mieszkanie było już zajęte. To było mieszkanie wynajmowane. Pierwszą noc chyba spędziliśmy u ciotki, której mieszkanie nie było zajęte, na kupie, w ileś osób, w pokoju z kuchnią. Ojciec już się rozglądał za mieszkaniem, wybrał nawet już w dużym budynku na Opaczewskiej, ale okazało się, że [dom] jest przestrzelony, bomba wpadła do niego, od góry do dołu stropy były zarwane. Mówił, że odbuduje się stropy, ale mama powiedziała, że się boi, że następna bomba może wpaść tutaj. Znaleźliśmy jakieś mieszkanie zrujnowane na ulicy Orzeszkowej, to po sąsiedzku było. Przez zimę ojciec z bratem przystosowali je do mieszkania, bo musieliśmy wyjść od ciotki. Pamiętam, że okna były zabite deskami, ale piec był, paliło się drewnem. Tam mieszkaliśmy. Poszedłem do szkoły zaraz we wrześniu, do drugiej klasy, do szkoły [nr] 39.
- Kiedy pan chodził do pierwszej?
Umiałem czytać, pisać, od razu poszedłem do drugiej klasy.
- Czy pan odzyskał normalne dzieciństwo, czy pan poczuł, że wreszcie pan jest dzieckiem?
Nadrabialiśmy to później, nadrabialiśmy czas wojny, rzucanie kamieniami do siebie, bójki były czasem prawdziwe. Były wszędzie gruzy, wszędzie ruiny, skoki przez ruiny.
- Czy bawiliście się też w wojnę?
Oczywiście, z karabinami. Dopiero wtedy się bawiliśmy w wojnę, bo w czasie wojny nie można się było bawić w wojnę. W czasie wojny byliśmy pilnowani. Wielka, nowoczesna zajezdnia była zburzona, wysadzona w powietrze. Były tam wielkie bloki żelbetu, po których można było skakać. Była zabawa. Była amunicja, którą się znajdowało, z której strzelaliśmy. Polegało to na tym, że w nabojach karabinowych wyciągało się czubek, usypywało się trochę prochu, czubek się wbijało do środka, żeby wpadł, sypało się troszkę prochu. Trzeba było pod nogą podpalić i strzelało. Bywali ranni koledzy, od czasu do czasu słychać było, że był śmiertelny wypadek. Udało mi się przeżyć bez szwanku, bez takich historii. Moim najbliższym kolegom też się nic takiego nie stało.
- Czy wracaliście w opowiadaniach do czasów wojny?
Tak, oczywiście.
- Znaliście swoje historie wojenne?
Tak. Tak się tylko dziwnie złożyło, ponieważ moja szkoła średnia na Grójeckiej, to była chyba ostatnia szkoła w Warszawie, a na Okęciu nie było liceum, że bardzo wielu kolegów stamtąd przyjeżdżało, a oni, jak mówiłem na początku, nie wiedzieli, co to jest Powstanie. Oni przeżyli w tych domach prawie do dzisiaj. Jak poszerzali aleję Krakowską, to trochę pokiereszowali te stare budynki. Ci, co mieszkali w centrum miasta, odczuli to znacznie bardziej, niż ci na peryferiach miasta.
- Jaka jest pana ocena Powstania?
Powiem jeszcze, że jak zostaliśmy wyrzuceni z domów, nie zabrałem nic ze sobą, żadnej swojej zabawki, żadnej pamiątki. Jak wróciliśmy, to znaleźliśmy w piwnicy tylko jedną filiżankę. Utraciłem wszystko ze swojego najwcześniejszego dzieciństwa. Zresztą wszyscy, cała moja rodzina utraciła wszystko. Ci, co nie odbyli takiej podróży, jak moja rodzina, wrócili wcześniej, zastali jeszcze w domach jakieś resztki. Podejrzewamy, że naszymi przedmiotami podzielili się ci, którzy wrócili wcześniej, uznając, że może nie wrócą, nie żyją. Nie zostało nam nic. Moi rodzice cały dorobek stracili, cokolwiek by nie mieli, to stracili. Mama miała ze sobą złoty zegarek marki Cyma. Jedną torebkę miała, pod [jej] dnem przechowała. Ale skończyło się nieszczęśliwie, bo kiedyś sprzątając ze stołu, zgarnęła ten zegarek i do ognia wrzuciła, do kuchni. Krzyknęła, nim podbiegłem, to się stopił, bo był ze złota. Werk został. Tak że straciłem absolutnie wszystko, zostały tylko wspomnienia.
Rozmawialiśmy oczywiście, różne się przypomina sytuacje, ale Powstanie ocieniam, już po przeczytaniu wielu rzeczy, po iluś rozmowach, chociażby z bratem, który mówi, że był w Powstaniu, walczył… Mówię: „Człowieku, okazało się, co to za Powstanie, jak przygotowaliście Powstanie. Czym mieliście, gołymi rękami walczyć? To się nie walczy po prostu! Można podjąć walkę, jeśli jest jakakolwiek szansa. Bokser wagi muszej nie walczy ze średnim, już nie mówiąc o ciężkim, ponieważ skazuje się na porażkę, na nokaut. Powinniśmy wyciągać wnioski z historii, że wszystkie Powstania źle przygotowane (a były tak samo źle przygotowane) przynosiły tylko klęski straszliwe dla społeczeństwa. Czesi nie powstawali, a też byli w podobnej sytuacji. Tak że nie jestem za, jeśli mówimy o Powstaniu Warszawskim. Uważam, że było to złe rozwiązanie.
Warszawa, 16 stycznia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek