Arkadiusz Wolański
Nazywam się Arkadiusz Wolański. Urodziłem się 12 stycznia 1932 roku w Warszawie przy ulicy Żelaznej, w Szpitalu Świętej Zofii. Zamieszkiwałem cały czas, do Powstania, przy ulicy Twardej numer 51 mieszkania 15.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądało pana życie przed wojną?
Przed wojną w zasadzie jeszcze nie chodziłem do szkoły. To był okres przedszkolny, chociaż w 1938 roku poszedłem już do pierwszej klasy szkoły powszechnej. To była tak zwana ćwiczeniówka na Krakowskim Przedmieściu, tuż przy kościele Wizytek, między wizytkami a hotelem „Bristol”. Tego budynku nie ma, został spalony w 1939 roku. Tam ukończyłem pierwszą klasę szkoły powszechnej. Potem wybuchła wojna i sprawy szkolne się trochę zmieniły. W tym czasie w zasadzie byłem przy rodzicach z bratem, bo było nas dwóch: ja i brat Michał. Mieszkaliśmy, tak jak powiedziałem, przy ulicy Twardej. Bawiliśmy się, najwięcej chodziliśmy na tak zwany skwer Berberys, który się znajduje na placu Starynkiewicza. Tam jest mały kościółek naprzeciwko, Dyrekcja Wodociągów z jednej strony, z drugiej strony Izba Skarbowa. To są okolice, w których się najwięcej człowiek obracał. Parafię mieliśmy w kościele Wszystkich Świętych. Nawet po wojnie stwierdziłem, że są papiery (zapisane w księdze) z okazji mojego chrztu, z podpisami świadków, znaczy ojca, wuja i drugiego wuja, i księdza, który był. Zresztą bardzo pięknie napisane, pięknym tekstem.
- Proszę opowiedzieć o wybuchu wojny. Jak pan pamięta te dni?
Jeśli chodzi o wybuch wojny, to byliśmy na tak zwanych letniakach, bo wtedy się wyjeżdżało na letniaki. To była miejscowość Zieleniec koło stacji kolejowej Sadowne. Tam żeśmy wyjechali z babcią, ja i brat. Rodzice pracowali. Ojciec miał ukończoną Szkołę Średnią Techniczną Kolejową na Chmielnej. Matka też miała maturę, pracowała w telefonach, na poczcie. Ojciec – przy budowie węzła warszawskiego. W okresie tuż przedwojennym byliśmy tam i w momencie, jak wybuchła wojna, w pierwszych dniach rodzice przyjechali. Z tym że nie pamiętam, czy razem, czy osobno. Jeszcze pociągi wtedy kursowały. Jechało się do stacji Sadowne. Rozmawialiśmy, ojciec mówił, że wojna, trzeba będzie się chyba rozstać. Pamiętam to nie za dokładnie, ale były takie rozmowy. Potem ojciec wyjechał, mama jeszcze raz przyjechała. Potem już, od jakiegoś 10 września, w zasadzie kontaktu żadnego nie było. Byliśmy w tymże Zieleńcu, rodzice byli w Warszawie. Nie mieliśmy absolutnie żadnej wiadomości. W międzyczasie tam front przechodził parę razy, bo była niedaleko stacja kolejowa. Tam wyładowali wojsko polskie. Niemcy bombardowali, strzelali, miedzy innymi do nas też. Jak żeśmy kiedyś wracali znad rzeczki (tam była rzeczka, która się nazywała Struga), jak zobaczył nas, to zaczął z karabinu maszynowego strzelać do nas. Gówniarze byliśmy mali, było nas czterech, pięciu. Żeśmy biegli i się przewróciłem. Dostałem żółtaczki, co mi opowiadali, właściwie nie pamiętam. Potem mnie leczyli różnymi metodami, bo lekarza nie było, nic nie było w tym czasie. Nie wiem, czy to wypada powiedzieć, bo mnie wyleczyli babską metodą: kazali mi zjeść muchę i tę muchę zjadłem, i potem pojechałem, jak to się mówi, „do rygi”. I minęło. Nie wiem, czy to od tego, czy to zbieg okoliczności, niemniej tak to było. Parę razy Niemcy wchodzili, wychodzili, potem jeńców pędzili. Babcia wychodziła, patrzyła, czy wśród tych jeńców nie ma ojca, bo ojciec poszedł na pewno na wojnę. Był oficerem rezerwy, żeby była jasna sprawa. Wojna się skończyła, Niemcy zostali. Stali we wsi. W międzyczasie włamali się do piwnicy, pozabierali łyżki, różne rzeczy. To znaczy nie wszyscy, było takich dwóch, którzy złamali zamek do piwnicy, otworzyli walizkę, którą babcia tam miała. Pozabierali, pamiętam, jakieś noże, widelce, sztućce, różne drobiazgi. Uratowała nas jedna sprawa, że żeśmy u rodziny zostali. Cała wieś uciekała przed Niemcami i ich potłukli z samolotów pod jedną z rzek w okolicach Wisły. Mieli dość dużo strat, byli i ranni. My żeśmy to przetrwali w sposób prawie normalny.
- W jaki sposób było to odbierane przez was, dzieci, kiedy zetknęliście się z tego typu działaniami?
Było kompletnym zaskoczeniem, dlatego że człowiek w ogóle nie wiedział, co to jest. Człowiek nie bardzo rozumiał, co się dzieje. Niemcy, wrogowie wchodzą. Jedni byli, jak to się mówi, złodziejami, a drudzy byli przyzwoici. Byli nawet tacy, że jak babci pogryzł pies nogę, to natychmiast przyleciał, owinął, opatrzył.
Byliśmy tam gdzieś do początków października. W początku października wujo (czyli brat mojej mamy) Stanisław Madejczyk wynajął dwa konie z wozem i z mamą przyjechali po nas do Zieleńca. Pamiętam tylko scenę, jak myśmy patrzyli, że wóz jakiś jedzie (to była polna droga), a przed wozem mama biegła zobaczyć, co się dzieje, bo też nie wiedziała. Pierwsze pytanie było, czy ojciec u nas był. Nie był. Co się okazało: dostał kartę mobilizacyjną, bodaj 7 czy 8, czy 9 września. Poszedł i w zasadzie od tej pory nie było od niego żadnej wiadomości. Żeśmy tam posiedzieli jeden dzień, załadowali wszystko, co mieli do załadowania. Ruszyliśmy końmi. Cały czas się wujo bał, żeby Niemcy nie zarekwirowali tego wozu konnego, dlatego że oni wszystkie pojazdy rekwirowali. Jakoś się obyło bez tego. Pamiętam tylko, że żeśmy jechali przez Łochów, Tłuszcz, tamtymi szosami. Tam było bardzo dużo spalonych domów, bardzo dużo zniszczonego sprzętu, samochodów, grobów. Pamiętam, że przy każdym grobie matka wysiadała i patrzyła czy to czasami nie ojciec. Tą metodą dojechaliśmy do Warszawy, jadąc prawie cały dzień. Raz żeśmy ugrzęźli, to nawet Niemiec zatrzymał motocykl i nam pomagał wóz wypchnąć. Taki fragment pamiętam. Potem, jak żeśmy dojechali do Warszawy, to zobaczyliśmy dopalające się jeszcze miejscami gruzy. Łuna, sterty cegieł, pozasypywane ulice. Którymi ulicami żeśmy wjeżdżali, nie bardzo pamiętam, ale raczej od strony Pragi. Albo mostem Poniatowskiego, albo mostem Kierbedzia. Dużo gruzu było, szczególnie w Śródmieściu. Dojechaliśmy do domu, tam żeśmy się wyładowali. Poszliśmy do domu. Jakoś szczęśliwie żeśmy dojechali.
Zaczęła się okupacja. Matka nie podjęła pracy u Niemców, chociaż ją wzywali do telefonów. Zajmowała się handlem i poszukiwaniem ojca. Wysyłała dużo listów i do Niemieckiego Czerwonego Krzyża, i do polskiego. Odpowiadano, że nie wiadomo. Potem były wiadomości, że podobno jest w obozie w Linzu. Tam też wysłała, też przyszedł list, że takiego nie ma, że takiego się nie zna. Pamiętam, przed samymi świętami 1939 roku przyszedł list. O tym liście zawiadomił mamę brat, Madejczyk Stanisław. Mówi: „Rychna, leć, bo jest list, może od Gienka”. Mama zbiegła na dół patrzeć. Tak, rzeczywiście, jest list od ojca ze Związku Radzieckiego, z obozu w Kozielsku. Jeden, jedyny list, który przyszedł wtedy. Więcej już żadnych listów nie było. To była jedna, jedyna wiadomość. Następnym etapem był rok 1943, jak Niemcy odkopali groby w Katyniu. Na liście był również ojciec, chyba pod numerem 1895 albo 1825, z podanymi danymi. Była data urodzenia, była legitymacja PKP, jakieś listy były zaznaczone, spinki. Nie pamiętam dokładnie. Oczywiście mama i babcia nie chciały wierzyć. To propaganda niemiecka, to jest oszustwo, to niemożliwe. Żyło się nadzieją, że to inaczej będzie wyglądało. Do Powstania mieszkaliśmy, tak jak mówiłem, na ulicy Twardej.
- Jak wyglądały warunki życia podczas okupacji?
Ciężkie były, dlatego że wszystko kosztowało bardzo drogo. Część jedzenia dawano na kartki, ale na kartki był gliniasty chleb, jakaś marmolada z buraków (nie wszystko pamiętam), jakieś mydło. Śmiali się, że to ludzkie mydło, ale to chyba nieprawda była. W każdym razie jak glina to mydło było. Dawali to na kartki. Jeżeli chodzi o pokrywanie kosztów życia, to mama, jako nie wdowa jeszcze wtedy, ale nazywała się wdową po oficerze… Były organizacje, RGO się między innymi tym zajmowało i jakaś pomoc społeczna była. Pomagali nam, dawali jakieś zapomogi pieniężne. Mama poza tym handlowała, chodziła po okolicy, sprzedawała koszule, takie różne historie, i jakoś się żyło. Były buty drewniane. Był taki okres, że skórzanych w ogóle nie było, w drewnianych butach się chodziło, klapkach w lato. Na bosaka nie, bo człowiek po mieście nie bardzo mógł chodzić na bosaka. Tak to wyglądało. Jakieś jedzenie, zupę się jadło. Co jeszcze? Chleb gliniasty, coś się upiekło. W każdym razie nie były to żadne luksusy, przeciętne jedzenie, chyba żeby człowiek nie umarł. Głodu nie pamiętam, niemniej za dobrze nie było
- Czym się pan wtedy zajmował? Duża była różnica pomiędzy tym, co było przed wojną, a już w trakcie okupacji? Jak pan to pamięta?
Jako dziecko w zasadzie zajmowałem się chodzeniem do szkoły. Tak jak mówiłem, w 1938 roku skończyłem pierwszą klasę. Potem poszedłem do drugiej, niby do tej samej szkoły, ale nie tej samej, dlatego że tamta szkoła została spalona w 1939 roku, jak wspominałem. Najpierw szkołę umieszczono na ulicy Smulikowskiego, w budynkach Związku Nauczycielstwa Polskiego. Po kilku miesiącach przyszli Niemcy, wyrzucili stamtąd szkołę, zajęli ją na koszary. Nas wyrzucili na Drewnianą, do drugiego budynku, ale szkolnego. Na Drewnianą żeśmy chodzili chyba cały pierwszy rok, a potem znowu, z jakichś przyczyn nas stamtąd wyrzucono i umieszczono na ulicy Sewerynów, tylko nie pamiętam, który numer : 5 czy 7. Tam szkoła była praktycznie biorąc do Powstania i do tej szkoły do Powstania ja i brat chodziliśmy. Tam ukończyłem klasę szóstą (o ile dobrze pamiętam) albo piątą. Brat był dwie klasy niżej. Załatwiali dla nas obiady w elektrowni, tam żeśmy chodzili, obiady mieliśmy. Potem w kuchniach różnych, pomoc społeczna organizowała sprawy dożywiania, kolonie letnie robili. Tramwajami nas wozili, na przykład na Bielany. Tramwajem się dojeżdżało do obecnego AWF-u, tam laski były. Tam się chodziło, śpiewało piosenki. Opiekunki były, nauczycielki. Przedstawienia, pamiętam, jakieś robiliśmy ze śpiewaniem, tego typu historie. Na mieście bezpiecznie nie było, co raz były łapanki, co raz były jakieś strzelaniny. Miałem kolegę, który był ewakuowany z Bydgoszczy i mieszkał na ulicy Nowy Świat. Byliśmy u niego, on na ostatnim piętrze mieszkał w facjatach. Myśmy wyglądali przez okno i dało się słyszeć budy, tak nazywali samochody, one z rykiem jak straż pożarna… Raptem sznur Niemców z jednej strony, z drugiej strony. Zagrodzili ulicę Nowy Świat, od Wareckiej kawałek w druga stronę, powiedzmy: do Alei Jerozolimskich. Podjechały samochody, wysadzili – trudno mi powiedzieć, ilu – kilkunastu lub kilkudziesięciu ludzi. Byli poubierani w jakieś… Z daleka to wyglądało jak papierowe ubrania. Ustawili karabin maszynowy: „Babababach!”. Za chwileczkę sprzątnęli, załadowali na samochody i odjechali. Takich rzeczy było bardzo dużo, na porządku dziennym przed Powstaniem Warszawskim. To akurat widziałem na własne oczy jako młody chłopiec.
- Jakie emocje powstawały? Na początku było niezrozumienie. Cały czas było tylko niezrozumienie, czy coś nowego się pojawiło w sensie odczuć, emocji, spojrzenia na tę sytuację?
Niemcy zaczęli być coraz bardziej znienawidzeni. Generalnie rzecz biorąc, to byli już wrogowie – jak to się mówi – całą gębą. Nie to, że chcieli coś pomagać, jak na początku się zdarzało (ale akurat ja się z tym nie spotkałem). Niemców uważali za wrogów, do których każdy odnosił się z nieufnością, z wrogością. Trudno było dzieciakowi z wrogością do dorosłego się odnosić, ale takie były odczucia generalnie rzecz biorąc. W szkole… To była szkoła powszechna numer 65, miejskie szkoły tak się nazywały. Pamiętam, że kierownikiem, bo dyrektorów wtedy jeszcze nie było, był pan Chruścicki, siwy, bardzo sympatyczny pan. Wychowawczynią – pani Maria Rostkowska. Pamiętam do dzisiaj, mimo że to było siedemdziesiąt lat temu albo nawet trochę więcej. Chodziło się, jak to do szkoły, uczył się człowiek historii, tajne komplety były. Na historię się chodziło w tajnych kompletach, na geografię też, a pozostałe przedmioty były normalnie, polskiego uczono (niby ideologii), śpiewu. Budynek na ulicy Sewerynów był nieprzystosowany do szkoły. To był chyba budynek biurowy, zaadaptowany. Tam żeśmy chodzili do 1944 roku. Jak się zrobiła przerwa letnia w roku 1944, to wszyscy poszli na wakacje. Siedzieliśmy w domu, czasami jeździliśmy do rodziny (pamiętam, za Grójec) na parę dni. Ciotka mieszkała w miejscowości Lipie. Jeszcze przedtem w szkole zaczęli organizować harcerstwo, to się wtedy nie nazywało „Szare Szeregi”. Myśmy się spotykali, ale to była sprawa dwóch, trzech miesięcy, tuż przed samym Powstaniem. Był jeden, który to kręcił. Zdobywał nawet jakieś łuki, pamiętam, że chodzili niby strzelać. Ale to była fragmentaryczna sprawa, potem to się wszystko rozpadło na skutek Powstania.
- Czy z działalnością konspiracyjną pan się spotkał przed Powstaniem?
Tak. Nie wiem, jak to nazwać. Wiem, że u nas w domu organizowali zebrania. Kto to był, nie potrafię powiedzieć w tej chwili. To byli panowie, którzy przychodzili w określonych dniach, na określone hasło. Mieli posiedzenie, rozmawiali, omawiali i tak dalej. W tym czasie matka musiała pilnować, a ktoś od nas był w bramie i też pilnował. Jak sobie te rzeczy poumawiali, to kończyła się taka sprawa. Potem była wyznaczona za jakiś czas druga, trzecia i to tak trwało przez całą okupację. Tylko nie potrafię powiedzieć, kto to był. Prawdopodobnie to była Armia Krajowa.
- Co w tym czasie robił pan z bratem?
Wtedy z bratem byliśmy zobowiązani wyjść albo siedzieć w drugim pokoju i się nie odzywać. Albo tak, albo tak.
Zaczęło się Powstanie. To wyglądało w taki sposób, że siedzieliśmy w domu, była godzina po piątej, 1 sierpnia. Jakieś strzelaniny, pojedyncze strzały najpierw się pokazały. W Warszawie to było prawie normalne, że ktoś strzelał od czasu do czasu. Specjalnie żeśmy się tym nie przejęli i postanowiliśmy jeszcze iść. W tym czasie zbieraliśmy karty pocztowe z widokówkami obrazów: obrazy mistrzów polskich, historyczne malowidła na kartach pocztowych. Były takie wydawnictwa. Mieliśmy lecieć na Żelazną, tam widzieliśmy jakąś kartę. Za chwilę mama przybiegła i mówi: „Nigdzie nie wychodźcie, bo strzelają, dzieją się nie wiadomo jakie sprawy”. Myśmy zlecieli na dół, patrzymy, a tu kupa ludzi i ustawiają barykady. Tramwaj zatrzymali na skrzyżowaniu Złotej, Srebrnej i Żelaznej. Tam się zbiegały tory tramwajowe. Teraz nie ma żadnych torów, a był węzeł komunikacyjny bardzo rozbudowany. Jeden tor szedł Żelazną aż do Wolskiej, drugi tor szedł Złotą do Marszałkowskiej, trzeci przez Twardą, Srebrną do Towarowej, a piąty Żelazną do Alei Jerozolimskich. Tam była gwiazda z torów tramwajowych. Zatrzymali tramwaj, zaraz ten tramwaj ustawili na barykadzie. Mnóstwo wytoczyli wozów, bo tam była firma przewozowa, chyba Zajder się nazywała. Tych wozów stała cała kupa na podwórku, powyciągali płyty chodnikowe, rożne rzeczy. Jedna barykada była na przelot Żelaznej (w kierunku Filtrów), drugą postawili potem na Twardej w okolicach połączenia ze Srebrną, na Żelaznej następną. Ludzie spontanicznie się do tego rwali, wszyscy lecieli, wszyscy znosili, co się dało, zrywali płyty chodnikowe, ustawiali segmenty z tego, kopali rowy. Postawili pierwsze barykady. Na pierwszej barykadzie postrzelili dwóch Niemców, ich samochód został. Jeden miał postrzelone nogi, to go zawieźli do szpitala, a drugi zginął. To była pierwsza taka rzecz, bezpośrednie spotkanie ze śmiercią człowieka w czasie Powstania. Pokazali się w naszym budynku żołnierze z opaskami. Skąd się tam wzięli? Jak tam przyszli? Nie potrafię powiedzieć, niemniej to było Zgrupowanie „Chrobry II”. To była 3. kompania porucznika „Zdunina”. Potem się zorientowałem, że to była kompania organizowana w części z ludzi, którzy nie byli związani z danym terenem. Po prostu się tam znaleźli. Między innymi „Zdunin” ich organizował i rozpoczynali walkę. Potem się zrobiła potężna ilość osób, bo w tej kompanii było ponad sto pięćdziesiąt osób, a całe Zgrupowanie „Chrobry II” to były trzy kompanie chyba i byli z różnych miejsc. Twarda 51 – tam była kwatera, miejsce postoju szefa 3. kompanii, porucznika „Zdunina”. Jeszcze mieli swoje punkty przy Miedzianej, mieli na Dworcu Pocztowym, mieli na Chmielnej w Domu Kolejowym. Potem dalej to się rozszerzało. Najpierw się kończyło: Towarowa, Srebrna, a potem dalej pozajmowali teren, całą Srebrną aż do Towarowej zdobyli. Jak zdobyli, to zajęli Handkego, potem zajęli Bormanna i Karbochemię. Z Karbochemii jeden budynek na rogu Towarowej i Srebrnej został. To właśnie jest Karbochemia. Dalej był Hartwig, potem zajęty, za jakiś czas, za dwa, trzy tygodnie. To był wielobok: Aleje Jerozolimskie, przez plac Starynkiewicza do Towarowej, potem Towarowa w kierunku Wolskiej, aż do Grzybowskiej. Ale to już w późniejszym okresie. W początkowym się powiększała ta historia, to obejmowało plac Kazimierza Wielkiego, hale, które tam były. Tam największe walki się toczyły przez całe Powstanie: na Dworcu Pocztowym w Alejach Jerozolimskich i w Domu Kolejowym, potem Bormann, Handke, Karbochemia, aż do Hartwiga. Tam walki były cały czas, bez przerwy. Parę razy było tak, że była panika, wszyscy mieli uciekać, dlatego że tam walczyły jednostki RONA, to była rosyjska
Oswoboditielnaja Armia, to byli kolaboranci rosyjscy, którzy walczyli po niemieckiej stronie. Słynni są z tego, że wyrżnęli Ochotę. Oni tam właśnie nacierali i ciągle były kontakty z nimi. Linie się zmieniały, wychodzili trochę Powstańcy poza Aleje w kierunku placu Starynkiewicza, dochodzili nawet do Nowogrodzkiej. Doszli parę razy aż do szpitala Dzieciątka Jezus, potem się musieli wycofywać z powodu różnych spraw taktycznych, nazwijmy to: taktyczno-operacyjnych. Niemniej, wszystkie te linie generalnie rzecz biorąc były utrzymane od pierwszych dni Powstania, aż do ostatnich dni Powstania, do kapitulacji, czyli praktycznie rzecz biorąc do 3 października.
Cóż my żeśmy robili? Braliśmy udział w tak zwanych dyżurach OPL-u, to znaczy jak był nalot lotniczy, to trzech, czterech leciało na strych patrzeć, jak to wygląda, czy coś się nie zapaliło, czy nie ma jakieś dziury. Parę wypadków było takich, że myśmy bomby zapalające zrzucili stamtąd. Raz nie wybuchły, a drugi raz się paliły, to na kupę piachu i się jakoś z tym walczyło. My byliśmy jako chłopcy, ale oprócz tego dwóch starszych z nami tam biegło. Po każdym nalocie tego typu sprawy się robiło. Przynosiliśmy żywność z Haberbuscha, z Grzybowskiej. Tam były składy kaszy, zboża, różnych wiktuałów, ale nieprzydatnych, nieprzetworzonych, tak to nazwijmy. To była podstawa jedzenia. Po tych kilku miesiącach Powstania nienawidzę jeść kaszy, bo była tylko kasza i kasza. Jak się piekło coś, to pamiętam, mieli pseudomłynek: kamień był i czymś się kręciło po tym, i ziarno z owsa czy z czegoś się ścierało. Z tego potem jakieś placki piekli, różne rzeczy. Trochę było warzyw, ale to były minimalne ilości, prawie tego nie było. O mięsie nie było mowy, ziemniaków nie jadłem praktycznie rzecz biorąc prawie przez całe Powstanie. Dla mnie to była najważniejsza strata, bo to bardzo lubiłem. I tak człowiek biegał, pomagał. Butelki z benzyną żeśmy przenosili, bo na Twardej 51, tam gdzie było miejsce postoju, nalewali te butelki: benzynę, środki chemiczne do tego i potem to w koszach ustawiali. Żeśmy to transportowali do Miedzianej, a od Miedzianej to odbierali następni i dalej przenosili, gdzie było trzeba, oczywiście według wskazówek starszych ludzi, którzy tam byli.
- Czy ktoś z pana rodziny brał czynny udział w Powstaniu?
Bezpośrednio nie, bo nie było nikogo dorosłego. Wujo już nie żył. W budynku, w którym mieszkałem, byli Powstańcy, ale poszli. To byli panowie Gnoińscy, pamiętam, młodzi ludzie, którzy od razu na początku wyszli, bo widocznie mieli przydział gdzie indziej. A tam praktycznie byli ludzie z innej okolicy, chociaż było też sporo ochotników miejscowych. Pamiętam jednego, starszego ode mnie co najmniej o kilka lat, chłopca, który nazywał się Rejnowicz. Jak miał na imię, nie pamiętam. On wstąpił jako jeden jedyny, o ile pamiętam, z tego budynku do Zgrupowania „Chrobry II”, do 2. kompanii. Może jeszcze ktoś, zapamiętałem głównie to nazwisko. Kwaterę miał „Zdunin” na parterze, mieszkanie numer 1, to było jego miejsce postoju, tam były odprawy operacyjne, tam spali. Na pierwszym piętrze spali żołnierze z jego przybocznego oddziału. Na pierwszym piętrze po drugiej stronie, w mieszkaniu mojej babci Madajczykowej, miał znowu kwaterę porucznik, nazywał się chyba Karol, to pamiętam. Zginął koło 20 sierpnia. Jego syn, „Iskra”, mieszkał u babci w mieszkaniu na pierwszym piętrze, pod dziesiątką. Wszystko było zajęte w tym budynku przez wojsko. W międzyczasie Niemcy zrzucali bomby, zburzyli front budynku. To tak wyglądało, jakby mieli namiary, gdzie dokładnie są główne punkty dowodzenia. No bo skąd akurat tam i w to miejsce, budynek, w ten front? Potem czołgami strzelali, tak że budynek frontowy był zburzony do połowy. Ściana budynku sąsiedniego, Żelazna 31, też była zburzona. Przez te gruzy się wychodziło na ulicę. Wszystkie domy okoliczne praktycznie rzecz biorąc zostały całe, nawet do momentu zakończenia Powstania. Jak żeśmy wychodzili, jak nas wyrzucili, to formalnie rzecz biorąc wojsko wyszło chyba trzeciego dnia, tylko patrole pozostawały. Matka myślała, że może to nieprawda, że może nas nie wyrzucą, ale w końcu przyszli z karabinami i:
Raus! Raus! Raus! Wszystko, co na plecy można było wziąć… Mieszkanie pozamykało się na klucz, ale co z tego, jak szyby były potłuczone? W każdym razie budynek został cały. A jak mój brat cioteczny przybiegł tam na początku stycznia, jak tylko wkroczyli, to mówił, że budynek się dopalał. Stąd wniosek, że budynki palili również po zakończeniu działań wojennych, wojskowych. Niemcy to robili już po zakończeniu walk.
- Jaka podczas Powstania była pana wiedza na temat Powstania, na temat tego, co się dzieje?
Bardzo duża była wiedza, było poparcie, był aplauz, była pomoc we wszystkich dziedzinach, tak jak powiedziałem. Transport benzyny, żywności i pomaganie we wszystkim, w czym była potrzeba, obrona przeciwlotnicza, którą żeśmy sprawowali lepiej lub gorzej. Świadomość tego była pełna u ludzi i ludzie rozumieli to wszystko. Nie było, że ktoś psioczył, nie psioczył, że rzucali mięsem. Może tak gdzieś było, może w tragiczniejszych warunkach. Niemniej u nas, praktycznie rzecz biorąc, od początku do końca Powstania, Powstańcy byli. Mimo paru wypadków, że myśleliśmy wszyscy, że trzeba będzie uciekać, to jakoś odparli szturmy, bo szturmy bez przerwy szły. Był tam słynny… Pamiętam, „Generał” go nazywali, ale „Generał” to był chłopak, który miał ze szesnaście lat. Był harcerzem „Szarych Szeregów” ale z „Grup Szturmowych”, już nie z „Zawiszy”. Przyszedł do kompanii „Zdunina” z całym swoim plutonem dwunastu osób. Byli oczywiście bardzo szanowani, bardzo lubiani i operatywni bardzo i waleczni. On zginął pod koniec sierpnia czy na początku, niemniej jego sekcja walczyła do końca. Jak potem z innych danych patrzyłem, to jak było w tej kompanii około dwustu pięćdziesięciu osób, to z tego rannych albo zabitych była co najmniej połowa. Oni się wymieniali, na ich miejsce przychodzili inni, tak że stan zawsze się koło tego plątał.
Tak jak mówiłem, 4 albo 5, albo 6 sierpnia (trudno mi jest powiedzieć):
Raus! Co na plecy można wziąć: trochę ubrań, trochę papierów, trochę czegoś. I wszystko. Wypędzili nas najpierw Żelazną do ulicy Nowogrodzkiej, przez plac Starynkiewicza, potem Nowogrodzką do Grójeckiej, przez Grójecką do Częstochowskiej, do Dworca Zachodniego. Jak żeśmy szli, to na chodnikach byli popaleni ludzie, trupy leżące, bo teren, przez który żeśmy przechodzili, był zajęty przez Niemców. Na Dworcu Zachodnim stały podstawione węglarki, na te węglarki nas załadowali i do Pruszkowa.
Przywieźli nas do Pruszkowa, tam kazali wysiadać. Podstawili jakieś schodki, bo to jednak wysoko było, i do hal trzeba było iść. W międzyczasie nam babcia zaginęła, tragedia była. Mama szukała, w końcu ją znalazła. Ludzie z zewnątrz pomagali, rzucali przez płot jedzenie, różne rzeczy. Część za pieniądze, różnie to było. W każdym razie dużo wrzucali jedzenia. Na hale żeśmy weszli, ale mama mówi: „Nie zostajemy tutaj, bo tutaj wszy, pluskwy straszliwe”. Tam były warsztaty kolejowe, w których Niemcy zrobili obóz. Poszliśmy na rampę rozdzielczą ze znajomymi, bo też znajomi z tego z bloku szli, wszyscy ludzie obok siebie. Jak żeśmy doszli, to tam stało dwóch wartowników czy trzech, Niemców rozkraczonych i ci tu, ci tu. Selekcję robili. Na czym to polegało, trudno mi powiedzieć. W każdym razie jednych gdzie indziej wywieźli, drugich gdzie indziej. Nas wpakowali w pociąg.
Ten pociąg jechał chyba ze trzy dni. Pod Kielcami strzelanina, co się dzieje? Pewnie rozstrzeliwują. Wszyscy w strach, ale nic, nie strzelają, pociąg ruszył, pojechał. Dojechał do Krakowa Płaszowa. Kolejarze mówią: „Pociąg jedzie do Oświęcimia”. Następna tragedia. Kto mógł, to uciekał po drodze, bo specjalnie nie strzelali prawdę mówiąc. Niemcy siedzieli na brenkartach, jak to się mówiło. Ruszył pociąg trzeciego dnia na Oświęcim, dojechał do Krzeczowic wieczorem, późno w nocy. Cofnęli go na bocznicę i: Raus! Wszyscy z wagonów. Gdzie? Nic nie wiadomo, ciemno. Dopiero potem się znaleźli ludzie z miejscowego regionu, z grup opiekuńczych, opieki społecznej, tak to nazwijmy. Widocznie to zorganizowali przedtem, bo furmanki zaczęły podjeżdżać. Po kilka osób na furmankę i gdzieś jedziemy. Gdzie? Nie wiadomo. Tak żeśmy jechali z Krzeczowic do wsi w gminie Czernichów, która nazywała się Wołowice. To było kilkanaście albo dwadzieścia kilometrów. Tam nas zakwaterowali w mieszkaniach chłopskich. Znalazło się znowu trochę komitetu opiekuńczego, załatwiali jakąś pomoc żywnościową. Tam żeśmy chodzili do szkoły, do szóstej klasy tam chodziłem, z tym że szóstej klasy nie ukończyłem, ponieważ zdarzyła się możliwość powrotu w okolice Warszawy.
W marcu (tylko nie potrafię powiedzieć dokładnie, którego marca) wróciliśmy do Włoch pod Warszawą. Tam żeśmy się prywatnie zakwaterowali u znajomych i zaczęło się normalne, powiedzmy, życie. Matka poszła do pracy w telekomunikacji, zaczęła jakieś pieniądze przynosić. Babcia kolejarka, emeryturę zaczęła dostawać. My z bratem dostaliśmy legitymacje kolejowe na przejazd ze zniżkami, ponieważ ojciec był kolejarzem, zginął w Katyniu. O Katyniu nie wolno było mówić, jak to było, co to było, to nie było mile widziane. Jak skończyłem szkołę średnią, maturę zdałem, to złożyłem papiery na Politechnikę Warszawską. Egzaminy zdał, ale nieprzyjęty z u miejsc. Co, jak? Zaczęliśmy się doszukiwać. Mama miała tam jakichś znajomych. „Nie będziemy popierali dzieci oficerów” – taka była odpowiedź. Ale ponieważ mama była uparta, to poszła do innych znajomych i przyjęli mnie z łaski do Wawelberga. To była wyższa szkoła inżynierska, którą – w nawiasie mówiąc – za pół roku połączyli z Politechniką, tak to się skończyło. Niemniej na samym początku takie historie miały miejsce. Rozpocząłem Politechnikę w roku 1950, a skończyłem w 1954. Poszedłem do pracy z przydziału pracy. Najpierw pracowałem w Warszawskiej Fabryce Wyrobów Metalowych na ulicy Duchnickiej, po której nie ma śladu w tej chwili, tam teraz osiedle mieszkaniowe się buduje. Potem przenieśli mnie do zakładów Kasprzaka, a potem do zakładów T-1 (to się Rawar potem nazywało), gdzie pracowałam praktycznie aż do emerytury, gdzie przeszedłem wszystkie szczeble: od pracownika technicznego aż do kierownika zakładu narzędzi. Byłem narzędziowcem, nie takim bezpośrednio na produkcji, tylko żeśmy narzędzia do produkcji robili. Byłem inżynierem, to po tych szczeblach jakoś się doszło. Nawiasem mówiąc do partii nie należałem, żeby była jasna sprawa.
- Wracając do czasu wojny, Powstania. Jak wyglądało życie religijne, jakie znaczenie odgrywało w pana życiu, duże czy małe? Uczestniczył pan w nabożeństwach?
Tak, oczywiście, chodziliśmy na nabożeństwa majowe, w niedzielę do kościoła żeśmy chodzili. Na nabożeństwo majowe do małego kościoła na placu Starynkiewicza, który został wydzielony ze szpitala. Kiedyś był w ramach szpitala. Czasem chodziliśmy nawet do Wszystkich Świętych, jednak to było dalej, dlatego częściej żeśmy tutaj chodzili. Jeżeli chodzi o Powstanie, to (przynajmniej w najbliższych domach) wszędzie były kapliczki na podwórkach pobudowane przez mieszkańców. Tam się modlitwy odbywały dwa lub trzy razy dziennie, rano i wieczorem. Śpiewali ludzie pieśni i modlili się, bo to była przerażająca sprawa. Jak się nie widzi, to trudno sobie to w ogóle wyobrazić. Co i raz ktoś ginął. Akurat tak było, że ja i mój brat, i moja mama, moja babcia byliśmy cali, a były takie rodziny, że co druga osoba albo wszystkie ginęły. Jak bomby zrzucili, to całą rodzinę tramwajarską przysypało we frontowym budynku. Odkopali córkę i matkę, i jeszcze kogoś. Takie rzeczy były na porządku dziennym, śmierć się ocierała o człowieka w każdym momencie i bez przerwy. Czasami człowiek o tym nie myślał, nie zdawał sobie sprawy, że może za chwilę go też nie będzie. Tak że to były sprawy nieciekawe, jak z perspektywy patrzeć. W tej chwili już wiele pozapominałem z tego, to już nie robi takiego wrażenia, jak kiedyś, ale to były straszne sprawy. To nawet trudno opisać. Też paru kolegów zginęło. Jeżeli chodzi na przykład o moją klasę, do której chodziłem w szkole powszechnej, to po wojnie spotkałem jednego kolegę. Co prawda to było bardzo daleko, mieszkałem na Twardej, a chodziłem na Sewerynów, to był duży odcinek. Większość kolegów pochodziła z tamtej okolicy. Nie spotkałem nikogo poza jednym kolegą. Tak wyglądały te sprawy. Co z nimi się stało, nie wiem, wiem, że dwóch ocalało, ale wyjechało na Zachód. Część emigrowała, część uciekła, część mieszkała, wszystko było wymieszane.
- Proszę powiedzieć, czy przy tej dużej ilości negatywnych, złych wydarzeń jest takie, które mógłby pan określić jako najgorsze, które pana spotkało?
Najgorszy był strach przed bandami, oddziałami RONA. Nazywali ich „własowcami”, niektórzy: „ukraińcami”. Niesłusznie. To nie byli Ukraińcy, to była rosyjska
Oswoboditielnaja Armia, RONA. Oni straszliwie rżnęli na Ochocie. Jak żeśmy wychodzili, to żeśmy zaglądali na podwórka na Grójeckiej, trupy na podwórkach leżały. To były najstraszniejsze rzeczy, bo człowiek się bał. Uciekali ludzie stamtąd, przychodzili i opowiadali o tym, co tam robili. To był strach taki, jak nie wiem. To chyba było najstraszniejsze: że przyjdą i będą mordowali, gwałcili, robili wszystko, co im się podoba, kradli, zabierali, nie licząc się z tym, że to są ludzie tak samo. Oni tacy podobno byli. Zresztą Niemcy z brygady Dirlewangera im niewiele ustępowali. To było chyba najstraszniejsze. Człowiek sobie nie zdawał z tego sprawy, że może zginać w każdej chwili, jakoś nie siedziało to przed oczami. Robiło się, co trzeba było robić, człowiek robił to z chęcią, pomagał, gdzie mógł, inni też pomagali.
- A czy jest coś pozytywnego, co najlepiej panu się kojarzy? Coś miłego się wydarzyło?
Solidarność ludzka, pomoc wzajemna. Może powiem szumne hasło, ale miłość ojczyzny. Tu nie chodzi o te dwa słowa, chodzi o patriotyzm. Jednak się myślało o tym, że trzeba dojść do tego, żeby Polska była wolna, żeby to zbudować, mimo że potem niektórzy dochodzili do wniosku, że po co to wszystko było, że szkoda było, że może jakby nie było, to byłoby lepiej. Ale to takie dywagacje. Wtedy nikt na ten temat nie myślał i każdy chciał budować Polskę, każdy z tych, których znałem. Opowiadałem na początku o zakładzie transportowym Zajdla. Dlaczego o tym mówię? Bo on miał na wozach „Zajdel” napisane, potem pisało się: „Seidel”. Pytam się, dlaczego, a dozorca znajomy, Wojciechowski mówi: „To ty nie wiesz? On folksdojczem został”. W związku z tym „Zajdel” po polsku, po ichniemu pisało się: „Seidel”. On sobie jednocześnie od razu na wszystkich wozach przemalował. Byli różni ludzie, i tacy byli, i tacy. Nawet Niemcy pomagali czasem, tak się też zdarzało. Mówiłem: jak żeśmy wozem nie mogli wyjechać z błota, Niemiec stanął motocyklem i pomógł. Ale drugi babci groził rewolwerem i zabrał łyżeczki.
- Jak pan pamięta życie kulturalne w czasie okupacji?
W czasie okupacji życia kulturalnego jako takiego nie było. Były książki. Książki człowiek czytał, były komplety, na które się chodziło.
Prasa podziemna była nie dla wszystkich dostępna. Jeżeli chodzi o Powstanie, to była codziennie dostępna. Przez Powstanie była drukowana i dostarczana tego dnia. I to kilka czy kilkanaście różnych tytułów.
- Pamięta pan jakieś tytuły?
„Rzeczpospolita” była, „Biuletyn Informacyjny”, „Żołnierz Polski”. Masa tego była. I PAL wydawało, i AL wydawało, i AK. AK to był „Biuletyn Informacyjny”, to było główne pismo. Poza tym w poszczególnych dzielnicach wydawali pisma. Myśmy to zbierali w czasie Powstania i gdyby się nie spaliło, to zbiór całej prasy powstańczej bym miał. Ludzie to zbierali, to kolekcjonerskie sprawy, wymieniało się, to też pamiętam. Do kina żeśmy nie chodzili, bo mówiono, że tylko świnie siedzą w kinie. Oczywiście to tak ładnie brzmi, ale byli tacy, co chodzili, nie można powiedzieć, że puste stały. Niemniej mało ludzi chodziło. Jeśli chodzi o teatry, to był jeden teatr w Warszawie, tam gdzie teraz jest Teatr Polski, ale to dla Niemców. Chyba robili jakieś swoje sztuki. Nie wiem, wiem że był taki, jeszcze parę mniejszych.
- Czy były książki, które się szczególną popularnością cieszyły?
Z tego, co pamiętam, to przede wszystkim Sienkiewicz, zacznijmy od tego. Potem Przyborowski, wśród chłopców głównie historyczne książki. A jak wśród dziewcząt, to nie wiem. Jedni drugim pożyczali, każdy miał jakąś mniejszą, większą biblioteczkę i czytał coś. Nic poza tym nie było, telewizji nie było, radia nie było. Radia były skonfiskowane, Niemcy wszystkie radia pozabierali, kazali oddać. Groziła kara śmierci, jeżeli się radio przechowywało. W domu mieliśmy akurat jedno radio w czasie Powstania. Na pierwszym piętrze mieszkał pan Herdan, który był nie folksdojczem, a Reichsdeutschem . Miał radio i nam udostępniał. Przyzwoity, starszy człowiek prawdę mówiąc, a jego syn był Volksschutzem i wydał swoich kolegów Niemcom. Były różne sprawy.
- Jak pan ocenia Powstanie? Było potrzebne, nie było?
W tamtym czasie było potrzebne. Może nawet, jakby się nie zaczęło zorganizowanie tego robić, to wybuchłyby rozruchy, które mogły się skończyć jeszcze gorzej. Natomiast jak się z perspektywy czasu patrzy na to, po tych siedemdziesięciu latach, to szkoda tego wszystkiego, szkoda miasta, szkoda ludzi. Ale chyba innej możliwości nie było. Domówić się ze Stalinem chyba nie było możliwe, wiemy o tym przecież doskonale w tej chwili, jak mamy papiery. Specjalnie zatrzymał ofensywę na Wiśle i nie poszedł, jeszcze wytracił przy okazji ludowego wojska całą kupę. Sami nie mieliśmy szans tego zwyciężyć. Sosabowskiego zrzucić tutaj było niemożliwością, chociaż niektórzy liczyli, że brygadę spadochronową zrzucą. Tak że straty ludzkie i intelektualne, i kulturalne były ogromne. Niemniej, jakbym miał tyle lat co teraz, to też bym pomagał i bym pochwalał.
Warszawa, 1 lutego 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Piekacz