Mark Christian „Karol Durski”
Nazywam się Mark Christian. Urodziłem się 25 grudnia 1925 roku w Puszczykowie pod Poznaniem. W czasie Powstania używałem nazwiska rodowego Wujec, imię Eugeniusz Józef.
- W jakiej rodzinie pan się urodził i wychowywał, ile miał pan rodzeństwa, co robili pana rodzice?
Pochodzę z rodziny mieszanej, to znaczy rzemieślniczej i inteligencji. Mamusia była bardzo szlachetną osobą, ojciec był właścicielem warsztatu rowerowego. Pochodzę z licznej rodziny – ośmioro dzieci – pięciu synów i trzy córki.
- Od kiedy mieszkał pan w Warszawie?
Urodziłem się w Puszczykowie pod Poznaniem, do Warszawy przybyłem w 1935 roku. Przed wyjazdem z Poznania do Warszawy, mamusia zabrała nas w Poznaniu do kina. Wyświetlany był pogrzeb marszałka Józefa Piłsudskiego. W 1935 roku w Warszawie z siostrą i ojcem zamieszkaliśmy na ulicy Karowej. Ojciec wcześniej wyjechał do Warszawy, do elektrowni, bo rozbudowywali jakieś duże kotły. Mój ojciec pracował jako mechanik w elektrowni w Warszawie na Powiślu.
- Do Warszawy przyjechał pan tylko z siostrą i z ojcem?
Tylko z najstarszą siostrą, która była osiem lat starsza ode mnie. Uczyła się w gimnazjum i liceum w Warszawie. Przed wybuchem wojny zaczęła studia na uniwersytecie.
- Do jakiej szkoły pan chodził?
W Warszawie chodziłem do szkoły powszechnej na Skaryszewskiej 8. W 1939 roku miałem trzynaście lat, to był mój ostatni rok szkoły powszechnej.
- Jak pan zapamiętał 1 września 1939 roku?
Mieszkałem na ulicy Lubartowskiej na Grochowie w pobliżu kościoła na placu Szembeka. Mieszkaliśmy tam do wybuchu wojny w 1939 roku. Cała moja rodzina była już wtedy w Warszawie. Pierwszego września cała rodzina poszła do drewnianego kościółka przy placu Szembeka na modlitwy o pokój. W pierwszym tygodniu wojny mój dom był zbombardowany. Nie zawalił się, ale nie można było do niego wchodzić. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy Grochowskiej. Na bocznej ulicy była szopa i tam zostaliśmy. Za parę dni niemieccy żołnierze zajęli ten obszar Grochowa. Pukali do drzwi i szukali polskich żołnierzy. Byliśmy małymi dziećmi, a ja zawsze byłem mały, nawet w okresie Powstania.
W czasie ataku na Kutscherę byłem z moją najstarszą siostrą w tramwaju, jechałem z Pragi do Śródmieścia – Niemcy zamknęli most i z tramwaju wyciągnęli wszystkich ludzi, zabrali wszystkich mężczyzn. Chociaż miałem już siedemnaście chyba lat, mnie z siostrą [postawili] pod ścianę, nie tknęli mnie, zostawili. Gdybym był wyższy, tak jak inni moi rówieśnicy, to prawdopodobnie by mnie zabrali razem z mężczyznami.
Mój tatuś i najstarszy brat Rysiu (był pięć lat starszy ode mnie właściwie troszkę więcej, bo ja się urodziłem w gwiazdkę w 1925 roku, a on 1 stycznia 1920 roku, to był ponad pięć lat starszy ode mnie) byli w Śródmieściu. [Rysiu] był studentem Wyższej Szkoły Muzycznej czy Konserwatorium Warszawskiego, miał być organistą i po wojnie ukończył studia, był organistą i nauczycielem muzyki.
- Czy pana tata został powołany do wojska?
Nie, bo mój ojciec ożenił się jak miał osiemnaście lat, a moja mamusia miała szesnaście [lat]. Moi rodzice pochodzą ze wschodu Polski. Ostatnim pociągiem (jak bolszewicy napadli na Polskę) uciekli do zachodniej Polski do Poznania, dlatego urodziłem się pod Poznaniem w Puszczykowie, w wilii „Maryli”. Mój dziadek był profesorem na uniwersytecie w Kijowie. Nie mam dokładnych informacji, ale to było tak, że mój dziadek, ojciec mojej mamusi (mama mojej mamusi umarła wcześniej) został z synem i córką. Był już starszym [człowiekiem] o słabym zdrowiu. Mój ojciec był w jakiejś szkole zawodowej i ożenił się z mamusią, która była z domu Superska Janina, a mój ojciec był Zygmunt Wujec, pobrali się. On miał osiemnaście lat, mamusia miała szesnaście i uciekli ze wschodniej Polski przed nawałem bolszewickim.
- W którym roku rodzice wyjechali ze Wschodu pod Poznań?
Chyba w 1920 roku jak był najazd bolszewicki na Polskę, dlatego że moja najstarsza siostra urodziła się jeszcze na wschodzie, to dlatego wiem, że musieli być tam do czasu bolszewickiego najazdu na Polskę, bo mój brat Ryszard urodził się już w zachodniej Polsce.
- Gdzie pan mieszkał z rodziną po zburzeniu domu na Grochowie?
W budynku naprzeciwko Teatru Powszechnego obecnie, ulica Zamieniecka, blisko kościoła na Kamionku i blisko fabryki Wedla. Mieszkaliśmy tam do roku 1942 czy 1943, nie pamiętam dokładnie. Na parterze był sklep kolonialny żydowski, właścicielem był Żyd i kilku mieszkańców tego budynku było izraelickich. Niemcy zbudowali mur getta i wszyscy Żydzi musieli opuścić mieszkania i przenieść się do getta, do części Warszawy, która była odseparowana od aryjskiej dzielnicy. Tam umieścili Żydów. Miejsce, które opuścili Żydzi zajęli Niemcy (wojska niemieckie), zajęli klatkę schodową... Tam były dwie klatki schodowe. […] To był budynek sześciopiętrowy i Niemcy tę część budynku zajęli, a […] po roku czy kilku miesiącach Niemcy nas wypędzili i zabrali tę część aryjską.
- Gdzie się państwo przenieśliście?
Wtedy przenieśliśmy się na ulicę Nowiniarską. Ulica Nowiniarska to jest ostatnia ulica Starego Miasta. Równoległą od Bonifraterskiej jest ulica Nowiniarska. Mieszkaliśmy w dużym budynku na ulicy Nowiniarskiej 16 mieszkania 74. To olbrzymie zabudowanie miało dwa podwórka, dwie bramy. […] To był czworobok i mieszkaliśmy w czworoboku od strony Starego Miasta. Mieliśmy bardzo wygodne mieszkanie, większe od poprzedniego, z pianinem. Mój brat miał fortepian. Prawdopodobnie było to mieszkanie opuszczone przez mieszkańców izraelickich, dlatego dostaliśmy przydział na to mieszkanie (tak mi się wydaje), bo mieszkanie było częściowo umeblowane. Mieszkaliśmy tam do Powstania.
- Z czego utrzymywała się pana rodzina w czasie wojny?
Mój ojciec miał warsztat rowerowy na ulicy Grochowskiej, naprzeciw placu Szembeka. Prowadził cały czas warsztat do wybuchu Powstania. I w czasie wojny, [… nie wiem, co się stało, nie pamiętam daty kiedy ten dom... Budynek, w którym ojciec miał warsztat był zburzony prawdopodobnie przez działanie wojenne, jak armia bolszewicka wkroczyła na Pragę na lewą stronę Warszawy. Nie było tego budynku jak wróciłem do Polski w 1973 roku.
- Czy pan w czasie wojny pracował czy się uczył?
Uczyłem się, zaraz jak się wojna skończyła, to wstąpiłem do gimnazjum Romana Wolframa, to było po niecałym roku. Niemcy zabronili uczenia ogólnokształcących przedmiotów. Moi rodzice myśleli, co ze mną zrobić? Nie było gimnazjum […], tak jak teraz jest bardzo dużo ludzi, którzy mówią, że ukończyli maturę, ale matura w czasie wojny nie była taka jak przed wojną. Były komplety albo tajne kursy. Dla niewielu bardzo młodych uczniów to było tajne, konspiracyjne nauczanie. Nie było profesorów wszystkich przedmiotów gimnazjalnych przed wojną.
- Czy pan też chodził na tajne komplety?
Nie. Ja się uczyłem w szkole Romana Wolframa i oni próbowali włączać przedmioty nielegalnie, ale moi rodzice myśleli, że jestem malutki i wątlutki, to musze mieć jakiś zawód. Moja najstarsza siostra była już po maturze i była bardzo mądrą, inteligentną, młodą osobą i ona przejęła pomoc w wychowaniu młodszego rodzeństwa. Wzięła mnie na ulicę Bracką, żebym się uczył na zegarmistrza. Na ulicy Brackiej między Alejami Jerozolimskimi i ulicą… (zapomniałem) był sklep jubilerski zegarmistrzowski i szef mógł przyjąć ucznia na zegarmistrza. Siostra mnie tam zaprowadziła, ale w tym czasie szefa w sklepie nie było, to powiedzieli, że mamy przyjść później. Po drugiej stronie ulicy była apteka, a od podwórka była pracownia jubilerska Ludwika Wardzyńskiego, bardzo poważna pracownia. Moja siostra poszła tam ze mną i pan Ludwik Wardzyński po spotkaniu i rozmowie ze mną zadecydował, że przymnie mnie na ucznia. Już miałem rok w szkole technicznej czy mechanicznej. Pan Wardzyński pytał się, czy potrafię coś rysować. Po badaniu przyjął mnie. Od tego czasu byłem uczniem jubilerskim. Tam było dwóch mistrzów jubilerskich, prócz szefa, który też był jubilerem, jeszcze był grawer i poliszerka – kobieta, która polerowała biżuterię. W biurze pracowała pani Zofia i także grawer, on częściowo był grawerem i urzędnikiem w biurze. Podczas mojej obecności u pana Wardzyńskiego było trzech uczniów prócz mnie. Na Brackiej po drugiej stronie Alej Jerozolimskich była szkoła jubilerska, to była szkoła w tym samym budynku na tym samym piętrze, połączona [ze] szkołą fotografów i szkołą żeglugi (marynarska), bo na Wiśle pływały statki. Wisła była bardzo żywą rzeką. Nawet były łodzie i kajaki przy parku Paderewskiego. Tam jest duże jeziorko i tam była przystań łodzi. Na Wiśle po stronie Grochowa, Kamionka były wypożyczalnie kajaków i łodzi, i statki pływały po Wiśle. Chodziliśmy nad Wisłę na plażę pływać .Wisła była bardzo użyteczną rzeką.
- Czy pracował pan u Jubilera i uczył się do Powstania?
Trzy dni w tygodniu byłem w szkole i trzy dni w tygodniu byłem w pracowni. Uczyłem się do Powstania. Prócz tego byłem uczniem gry [na] skrzypcach. Brałem lekcje gry na skrzypcach i przygotowywałem się do egzaminów do Wyższej Szkoły Muzycznej. Nosiłem skrzypce do pracowni i z pracowni szedłem na lekcje skrzypiec. Profesor przygotowywał mnie do egzaminu do Wyższej Szkoły Muzycznej, ale po wakacjach poszedłem do niewoli, po Powstaniu.
- Kiedy zetknął się pan z konspiracją?
Jeszcze jak mieszkałem na Zamienieckiej na Kamionku, to przyjaciółka mojej siostry zamieszkała u nas. Ona była w konspiracji cały czas. Nie pracowała nigdzie, tylko była członkiem na wyższym poziomie Narodowych Sił Zbrojnych.
Irena. Ona została żoną mojego brata po wojnie. Irka zamieszkała u nas i była koleżanką mojej siostry. Przed wojną była w PW. W gimnazjach było przysposobienie kobiece wojskowe. Irka miała wojskowy mundur i zakładałem ten mundur, kiedy jechałem na lekcje skrzypiec.
- W którym roku przystąpił pan do konspiracji?
Jak już mieszkałem na Nowiniarskiej. W moim domu, były dwa wejścia do mojego mieszkania – frontowe i z tyłu budynku od kuchni, i było w drugim podwórku. W czasie okupacji były spotkania konspiracyjne w moim mieszkaniu ludzi z wykształceniem i w wieku mojej najstarszej siostry, która w 1944 roku miała dwadzieścia sześć lat – moja siostra Zofia.
- Uczestniczył pan w tych spotkaniach?
Nie uczestniczyłem. Ani nie byłem członkiem, ani nie byłem obecny. Spotkania były we frontowym pokoju, nikt z nas, dzieci, nie miał wstępu do tego pokoju.
Jednego dnia jeden z tych panów przyszedł do pokoju, gdzie byłem ja, mój brat i jeszcze ktoś z rodziny i opowiedział nam, że przed wojną był oficerem na okręcie „Batory”. Opowiadał nam o stanowisku i działaniu „Batorego”. To był polski okręt pasażerski, który kursował między Ameryką, Kanadą a Polską. To był najważniejszy cywilny okręt polski, chyba mogę powiedzieć jedyny, który był w użytku jeszcze po wojnie za czasów PRL-u, bo moja przyjaciółka z Beverly Hills kupiła mi bilet powrotny z Warszawy na tym okręcie.
- Wróćmy do okresu konspiracji.
Jednego dnia w czasie spotkania starszych członków konspiracji przyszedł do mnie młody oficer (nie wiedziałem czy on jest oficerem czy nie) z moją siostrą i włączyli mnie do konspiracji, do Narodowych Sił Zbrojnych, nie do siebie... (rok, miesiąc i kilka tygodni młodszy brat Romuald) Dali mi instrukcję, żebym się zgłosił na jakąś ulicę – już nie pamiętam. Tam właśnie był podchorąży „Zbyszek”. Nie wiedziałem, że on jest podchorąży – nic, tylko on przedstawił się jako „Zbyszek” i byłem włączony w konspirację. Nawet nie wiedziałem, że jestem w Narodowych Siłach Zbrojnych.
W 1943 roku dostałem polecenie, rozkaz. Nie byłem żołnierzem, w konspiracji nie było wojska w sensie jako wojsko. Byłem przedstawiony młodemu człowiekowi, który był rok czy dwa lata starszy ode mnie, przedstawił się jako „Zbyszek”. Ze „Zbyszkiem”, z moim bratem i jeszcze dwoma innymi członkami wychodziliśmy pod Warszawę na pola czy łąki, czy lasy na ćwiczenia wojskowe. [„Zbyszek”] przynosił jakąś broń, jakiś granat, niemieckie granaty z pałką, które się odkręcało – szkolił nas. Nie używaliśmy tej broni, [mieliśmy tylko] teorię używania tej broni, przechodziłem właśnie szkolenie [organizowane] przez „Zbyszka” i dali mi pseudonim. Mojego braciszka pseudonim był „Orłowski”, a mnie dali „Karol Durski”. Mnie to nie bardzo się podobało, dlatego że nie mogłem połączyć tego nazwiska z niczym. „Karol Durski” – kto to jest? Orłowski, no to Orłowski, Sokołowski, no to Sokołowski, a Durski? Ale przecież jak się ma siedemnaście lat, to się nie dyktuje niczego, przyjmuje się to, co przekazują. I zostałem „Karol Durski”. Wszyscy zwracali się jeden do drugiego jak prawdziwymi nazwiskami. Teraz są pseudonimy... Nie było pseudonimów, to były nazwiska, bo w czasie okupacji pseudonimy były nazwiskami i uczestnicy i członkowie sekcji byli właśnie nazywani.... Nikt nie wiedział, jeden nie wiedział od drugiego prawdziwego imienia ani nazwiska, ani adresu. Ja nie znałem „Zbyszka” adresu, dopiero jak byłem w niewoli, to się dowiedziałem, że mieszkał gdzieś na Czackiego.
- Pana rodzina ukrywała przez dwa lata Żydówkę, kiedy to było i w jakich okolicznościach?
W 1942 roku byliśmy na wakacjach z rodzeństwem pod Warszawą. Dlaczego byliśmy? Warszawę zaczęli bombardować Rosjanie i byliśmy na wakacjach, a mój brat pojechał pod Warszawę do jakiegoś klasztoru. Jak przyjechałem z wakacji do domu, to była dziewczynka w mieszkaniu, przedstawiono ją nam jako Renie. Klasztor, do którego pojechał mój brat potrzebował pozbyć się żydowskich dzieci (bo utrzymywali w klasztorze żydowskie dzieci) i mój brat przywiózł Renię do nas do domu. Renia była bardzo inteligentną, dobrą, miłą dziewczynką. Była troszkę młodsza ode mnie. Była u nas do Powstania cały czas, około dwóch lat.
Prócz tego była w osobnym pokoju kobieta z małym dzieckiem, chyba dziewczynką dwuletnią też Żydówka. Ta pani nigdy nie wychodziła z pokoju, nigdy nie wychodziła na miasto, nigdy nigdzie nie wychodziła. Renia też prawie nigdzie nie wychodziła. Jednego razu ta pani przyszła do pokoju, gdzie było pianino, i grała na pianinie. Wtedy dowiedzieliśmy się, że ona jest doskonałym muzykiem, ale to było tylko jeden raz. Mój brat był uczniem w Wyższej Szkole Muzycznej na fortepianie i na organach.
- Gdzie wtedy mieszkaliście?
Na Nowiniarskiej 16 mieszkania 74, dlatego u nas były te spotkania konspiracyjne, bo Niemcy szukali Żydów w tych budynkach, ale jak Niemcy szli do frontowej klatki, to klatką od kuchni Żydówki były wyprowadzane z mieszkania, a jak Niemcy przychodzili do wejścia [od kuchni], to Żydówki przechodziły do wejścia [frontowego]. Niemcy nigdy nie znaleźli żadnej Żydówki w naszym mieszkaniu.
W następnym budynku, w [którym] kiedyś było kino czy coś, tam [mieszkańcy] w piwnicy przechowywali Żydów i któregoś dnia Niemcy właśnie przyszli i zabrali tych Żydów. Ktoś ich wydał. Od nas ta pani z dzieckiem po jakimś czasie przeniosła się. Jeden raz pamiętam, że przyszedł jej mąż do niej, ale tylko jeden raz i to było krótko, potem ona była przeniesiona do innego miejsca. Renia była z nami cały czas i była jak wszyscy wyszli w dniu wybuchu Powstania.
Dostałem rozkaz zameldowania się na ulicy Pańskiej (bo przecież byłem w konspiracyjnym wojsku) popołudniu dzień przed wybuchem Powstania. Jak przyszedłem na ulicę Pańską, tam już byli moi koledzy z konspiracji. Tam było mieszkanie jednego z członków mojej sekcji. Przenocowałem tam...
- Jak nazywała się pana sekcja?
Sekcja – nie. Myśmy mieli pseudonimy i to wszystko. Zameldowałem się na adres, który mi podano i przenocowałem. W południe czy popołudniu parę minut (nie pamiętam dokładnie godziny) powiedzieli nam, że możemy iść do domu.
Nie! W dniu wybuchu Powstania. Dzień przed wybuchem Powstania zameldowałem się na przekazany mi adres i przenocowałem tam i 1 sierpnia w południe powiedzieli nam, że możemy iść do domu. Poszedłem na Bracką 8 czy 12 do mojego szefa pożegnać się, bo wiedziałem, że coś się dzieje, ale nie wiedziałem, że Powstanie będzie czy coś. Nikt nam nie mówił: „Idźcie tam, bo będzie Powstanie”. Nikt tego nie mówił. Przekazali nam adres, żeby się zgłosić i mojemu bratu nie powiedzieli, żeby tam poszedł tylko mnie.
Poszedłem do szefa, już nikogo nie było z pracowników, tylko był szef pan Ludwik Wardzyński, [który] był wielkim patriotą, wielkim człowiekiem, nawet można powiedzieć był on na stosunki polskie zamożnym [człowiekiem], bo przed wojną miał samochód a przed wojną niewiele ludzi mogło mieć samochód. Miał kilku pracowników i był szefem Cechu Jubilerskiego i w czasie okupacji był bardzo pomocny inteligencji polskiej. Zatrudniał artystów, malowali portrety [Wardzyńskiego] przy warsztacie, przy Benschu, wielkie obrazy malowali. Robili jego rzeźby, popiersia – dla niego. On to wszystko fundował wspierając artystów. Płaskorzeźba jego jest w kościele Świętego Marcina przy wejściu na bocznej ścianie, projektowana i ufundowana przez Ludwika Wardzyńskiego. Jest tam napis Ludwik Wardzyński – rzeźba patrona zegarmistrzów i jubilerów. Pan Wardzyński był legionistą, ranny w czasie bolszewicko-polskiej wojny, miał krótszą jedną nogę i bardzo wiele pomagał, nawet mojej rodzinie pomógł. Kupował mnie choinkę na Boże Narodzenie. Był w moim mieszkaniu i mój ojciec pożyczał pieniądze od niego.
Poszedłem się pożegnać z szefem, Ludwikiem Wardzyńskim i pan Ludwik Wardzyński powiedział mi: „Nie sztuka jest zginąć, ale sztuka jest coś dokonać”. Nigdy tego nie zapomnę i nie zapomniałem. Pan Ludwik Wardzyński zatrudniał także moją najstarszą siostrę Zosię. Otworzył sklep jubilerski na Marszałkowskiej i moja siostra ten sklep prowadziła i on właśnie tam był w pracowni. Pożegnałem się z nim i szedłem do domu na Nowiniarską 16 pieszo. Dużo się chodziło pieszo, nie jeździłem dużo komunikacją miejską. Doszedłem na Krakowskie Przedmieście, blisko kościoła Świętej Anny, ale byłem po drugiej stronie Krakowskiego Przedmieścia, jeszcze nie doszedłem do Miodowej i biegł goniec. Goniec mówi: „Zamykać sklepy! Zamykać sklepy!”. Doszedłem do Miodowej. Szedłem Miodową do Długiej, doszedłem do ulicy Długiej, po drugiej stronie ulicy Długiej był sklep jakiś. Wychodzi mężczyzna ze sklepu z karabinem i zamyka sklep. Ulica Nowiniarska jest równoległa do Bonifraterskiej, ale od Nowiniarskiej do Bonifraterskiej... budynek, w którym mieszkałem [teraz jest] jest jakby plac, […] jakby tam były jakieś zburzone zabudowania przed wojną. Po drugiej strony ulicy Bonifraterskiej był mur getta i jak już byłem przy ulicy Długiej, to niemieckie samochody, ciężarówki, pełne wojska jechały chyba na Bielany w kierunku za miasto, bo słyszałem, że tam się zaczęły pierwsze walki powstańcze. Niemieckie wojska jechały, a nasi zaczęli rzucać gwoździe na ulicy Bonifraterskiej i zaczął deszczyk padać. Na rogu Nowiniarskiej i Franciszkańskiej ludzie rzucają jakieś meble z piętra i budują barykadę. Przyszedłem do domu. W moim mieszkaniu była tylko Renia i moi dwaj bracia, nikogo więcej nie było. Chciałem iść na Długą, ale już zrobiło się ciemno i był obstrzał na Długiej, to wróciłem do domu i przenocowałem. Przenocowałem i rano zacząłem iść na Pańską tam gdzie mi powiedzieli noc wcześniej, żebym poszedł do domu. Od Miodowej ulicy czy Bonifraterskiej róg na Długiej – szedłem Długą i jakiś mężczyzna szedł przy mnie i padły strzały od strony Starego Miasta. Ten mężczyzna [został] zastrzelony, upadł, ja wskoczyłem do bramy. Po prawej stronie ulicy była blisko brama i jacyś mężczyźni ściągnęli tego rannego mężczyznę do bramy. Tam była jeszcze dziewczyna w moim wieku albo starsza ode mnie i dwie osoby czekały w tej bramie. Dziewczyna zaczęła rozmawiać ze mną, mówię: „Muszę iść na ulicę Pańską”. A ona mówi: „Ja tam też idę”. – „Ale nie wiem, jak tam iść teraz?”. – „Ja idę w tym kierunku, pójdziesz ze mną”. Przeskoczyła na drugą stronę ulicy do bramy na drugiej stronie Długiej, nie było ostrzału i ja przeskoczyłem na drugą stronę ulicy, ona była bardzo dobrze obeznana w sytuacji. Wprowadziła mnie z podwórka do jakiejś piwnicy, podziemia i z jednego budynku do drugiego piwnicami przeszliśmy do Śródmieścia. Przeprowadziła mnie przez ulicę i mówi: „No to już tu Pańska, rozchodzimy się”. Ona szła do swego zgrupowania, do miejsca, gdzie miała iść, i bardzo mi pomogła. Przyszedłem na Pańską, gdzie przenocowałem wcześniej całą noc. Jakichś dwóch chłopców tam było i oni mi mówią, że na Czackiego jest mój oddział, że mam być na Czackiego. Z Pańskiej (pamiętam deszcz padał) przeskakiwaliśmy przez ulice, przez różne miejsca szliśmy do ulicy Czackiego. Chociaż w niektórych miejscach były obstrzały, nikt nie ucierpiał. Wszyscy doszliśmy do punktu na Czackiego. Przyszedłem na Czackiego i już jestem, tam już jest „Zbyszek” i inni członkowie Powstania. Na Czackiego przekazywali nas na różne miejsca wartownicze, dawali nam pistolety i po godzinie służby zabierali ten pistolet. Byliśmy tam prawie bez [przerwy]...
- Na czym polegała ta służba?
Służba [polegała] na straży przed budynkiem. Pamiętam, że jednego dnia zrobili mi zdjęcie, bo miałem płaszcz z imitacji skóry, buty oficerskie; wyglądałem jak żołnierz. Buty oficerskie, których nie zdejmowałem przez dwa miesiące, a jak zdjąłem to zdjąłem ze skórą stóp. Wysyłali mnie na różne stanowiska, na stanowiska budynków opozycji, budynku komendy policji, kościoła Świętego Krzyża. Był ze mną w konspiracji jeden chłopiec rok młodszy ode mnie, ale silnie zbudowany, o głowę wyższy ode mnie, był w mojej sekcji; bardzo młody i bardzo inteligentny chłopiec. [Byliśmy] w budynku a tam były książki najróżniejsze. On znalazł jakąś książkę, usiadł na fotelu przy oknie i czytał tę książkę. Budynek był równoległy z komendą policji, tak że Niemcy nas nie widzieli, bo budynek był troszeczkę oddalony na skos tak jakby. On czyta sobie a ja dowcip wymyśliłem, myślę – nic się nie dzieje, Niemcy nic nie robią, nic się nie dzieje. Był tam dzbanek, pojemnik na wodę i letni słomiany kapelusz. Wziąłem ten kapelusz, włożyłem na dzbanek, otworzyłem okno i wysadziłem na parapet. Wysadziłem – nic się nie dzieje. No to wziąłem z powrotem i z powrotem wyłożyłem na parapet i strzał z okna, niemiecki strzał. Ten chłopiec siedział na fotelu i został ranny, krew bucha, ja krzyczę „Leć!”, bo w piwnicy budynku, w którym byłem, działał opatrunkowy. On był wysoki, silny i pobiegł z tą raną [na punkt opatrunkowy]. Nie opuściłem miejsca, już wiedziałem, że Niemcy wiedzą...
- Pod jakim nazwiskiem pan go znał?
Nie pamiętam nazwiska, ale wiem, że mieszkał na Czackiego gdzieś, czy przyległej ulicy, w każdym razie w tym okręgu mieszkał, bo ja zostałem tam do czasu zmiany. Rano przyszła do mnie pani i mówi: „Ja wszystko wiem, on mi opowiedział. Ale on w nocy umarł”. On nie żył i ona mówi: „On mi powiedział, ale nie ma do ciebie pretensji”. Dali mi karabin i przydzielili mnie do kompanii honorowej do oddania strzału na jego cześć. Ta pani była jego matką. Tak skończyła się moja zabawa. […]
Po krótkim czasie był atak, który się załamał. Jak mówiłem, Niemcy... jakiś dym był z budynku komendy policji, biały dym, to ktoś krzyknął, że Niemcy palą i uciekają, no to podchorąży „Zbyszek” zebrał nas (chłopców, których był dowódcą przed Powstaniem) wybiliśmy dziurę w parkanie. Jakiś mężczyzna małego wzrostu (dowiedziałem się po wielu latach, że to był kapitan) popychał chłopców przez otwór na skwer, który jest od tyłu budynków przyległych do kościoła Świętego Krzyża od strony Nowego Światu. Popychał tych chłopców i „Zbyszek” ostatni skoczył, czy pierwszy – tego nie pamiętam. Ja byłem ostatni. Jak oni wskoczyli i upadali po dwóch krokach, to ten mężczyzna złapał mnie i nie puścił do tego otworu i dlatego żyję, bo oni wszyscy byli ranni, niemogący chodzić, nic. Tam było wielkie drzewo... […] Nikt nie mógł tam dojść, oni nie mogli się wycofać i tak leżeli i czekali na pomoc. Ktoś krzyknął, że atak jest od Nowego Światu Świętokrzyską, zaczyna się na Świętokrzyskiej. Biegłem na Świętokrzyską, nikt mi nie kazał tam iść, nikt mi nie dawał rozkazu, to pobiegłem do Świętokrzyskiej. Jeszcze nie dobiegłem do Świętokrzyskiej, a już ktoś krzyknął: „Kapitan zginął!”.
- Czy miał pan przy sobie jakąś broń?
Nie miałem żadnej broni. Co więcej, nikt z tych chłopców, którzy przeskakiwali na atak, żaden z nich nie miał broni. Może podchorąży „Zbyszek” miał pistolet, ale żaden z chłopców nie miał broni. Myśmy nie mieli broni. I tam nie było broni. Nikt nie przekazywał nikomu broni. Byliśmy tam przez cały tydzień czy przez dwa tygodnie i tylko pistolet na wartę dawali. Dobiegłem i był narożnik, niski mur wysokości człowieka, ale po stronie ulicy Świętokrzyskiej na wysokości Kubusia Puchatka od Nowego Światu i na tym narożniku, ten budynek prawdopodobnie był zburzony w 1939 roku, bo tam był dół jakby od bomby i klęczał przycupnięty Powstaniec z granatem, a koło niego leży żołnierz niemiecki na wznak głową [w kierunku kościoła] Świętego Krzyża. Mogę tylko przypuszczać, jak to się stało, że on leżał – wskoczył na ten murek, prawdopodobnie zastrzelił kapitana i z naszej strony padły strzały i zastrzelili jego i on padł na naszą stronę. [Niemiec] ma całą gębę pełną krwi i leży nieprzytomny, ale rozciągnięty cały, leży na wznak. Jak podszedłem, to Powstaniec daje mi ten granat i mówi: „Ja zaraz wrócę”. I poszedł sobie. Jestem z tym granatem, nie ruszam się, jestem przykucnięty z tym granatem i słyszę czołg a w oddali troszeczkę z budynków (teraz ministerstwa) po stronie kościoła Świętego Krzyża na Świętokrzyskiej są Powstańcy. Ten czołg się zbliża, ja już nie wychylam głowy, ale słyszę, że ten czołg jest blisko, i słyszę, jak kobiety wołają, żeby nie strzelać. Czuję, że czołg już jest tutaj, to wziąłem ten granat i rzuciłem. Nie wychylałem głowy – rzuciłem. Z okien krzyczą: „Za daleko!”. Patrzę na Niemca, a on ma dwa granaty z sobą i to niemieckie granaty z pałką. Byłem szkolony przed Powstaniem, jak je używać. Jak pociągniesz za gałkę, to usłyszy się szum, to wtedy [trzeba] rzucać. Odkręciłem tę gałkę, przytykam do głowy – nie szumi, to ja drugi raz do głowy (głupek), ale rzuciłem. Nie pamiętam, czy ten drugi granat tak samo rzuciłem, czy nie, w każdym bądź razie z okien krzyczą i klaszczą! Krzyczą, bo czołg się wycofuje. Ten granat czołgu nie uszkodzi, ale jak kierowca czołgu zamknięty ma [małe] okienko, a błysk z rozpadniętego granatu [zobaczy], to on nie wie, czy czołg jest podpalony, czy nie. Wycofał się.
- Mówił pan, że jak czołg jechał, to słyszał pan krzyki ludzi, żeby nie strzelać – co to mogło znaczyć? Czy przed czołgiem szli cywile?
Byli cywile przed czołgiem. Czołg się wycofał, Powstańcy zaczęli biegać. Przyszedł jakiś wysoki Powstaniec z karabinem, strzelił temu leżącemu [niemieckiemu] żołnierzowi w głowę i dobił go. Nie pamiętam, czy [oddał] jeden strzał, czy dwa strzały. W każdym razie pierwszy strzał to jestem pewny, ale czy dwa strzały, to nie pamiętam. Drugi Powstaniec przyszedł i ściągnął buty z tego żołnierza. Poszedłem zza murku na chodnik i [widzę, jak] Powstańcy zabrali kobietę ranioną z mojego granatu.
Tak. Przybiegli Powstańcy... Po drugiej stronie Świętokrzyskiej, jakby na wysokości Kubusia Puchatka, był trawnik przed chodnikiem i tam leżał niemiecki żołnierz z niemieckim szmajserem, precyzyjnym. Nasi Powstańcy nie podchodzą do leżącego Niemca, bo był obstrzał z kościoła Świętego Krzyża i nie chcieli ryzykować. Wołali, żeby ten ranny Niemiec rzucił pistolet maszynowy. On to zrobił i Powstańcy... Niemiecki żołnierz chciał, żeby pozwolić mu iść do swoich, bo Niemcy byli w komendzie policji i byli w Uniwersytecie Warszawskim. W bramie Uniwersytetu Warszawskiego był czołg stacjonowany cały czas. Nasi Powstańcy pozwolili mu – niech idzie jak chce. On się przeczołgał na naszą stronę ulicy parę kroków i utracił siły, nie wiem jak to określić, po prostu stracił przytomność. Ktoś mi powiedział, że on miał urwaną stopę. Nie widziałem jego nogi. Już tam dłużej nie byłem, wróciłem do miejsca tego otworu gdzie był atak, gdzie powinienem być. Nikt mi nie kazał przyjść na Świętokrzyską, nie miałem żadnego polecenia czy [nakazu], żeby iść na Świętokrzyską – sam z siebie poszedłem. Wróciłem do tego miejsca, gdzie był otwór i ci wszyscy ranni razem z podchorążym leżeli.
Tak, leżeli pod drzewem, ale podchorąży „Zbyszek” poderwał się i zrobił skok, ale upadł. Krzyknąłem z całej siły, jak tylko mogłem: „Zbyszek!”. On znowu się poderwał i dostał się do nas, do bezpiecznego miejsca.
„Zbyszek” miał kawalerskie buty, a różnica między kawalerskimi butami a [butami] piechoty [była taka], że kawalerskie były do kolana wysokie, a piechoty były do pół łydki, [„Zbyszek”] miał te buty i but miał przestrzelony [bo „Zbyszek” miał przestrzeloną stopę], nie miał ciężkiej rany. Dał mnie te buty na zamianę w niewoli za wieczne pióro, które dostałem na urodziny. Dałem mu to pióro, on dał mi przestrzelone buty. Moje buty oficerskie, jak się Powstanie skończyło, to bardzo starannie owinąłem, bryczesy zdjąłem i w jakiś otwór w piwnicy ukryłem, że po wojnie jak wrócę z niewoli, to będę miał te buty, a ktoś mi przyniósł nowe trzewiki z Marszałkowskiej (jak było zawieszenie broni), czyli już miałem buty.
- Na Czackiego był pan do końca Powstania?
Na Czackiego byliśmy krótko, do czasu, jak był atak na komendę policji, poważny, zwycięski atak na komendę policji i kościół Świętego Krzyża.
- Czy pamięta pan ten atak?
Nie pamiętam. Po tym nieudanym ataku ci polegli koledzy leżeli cały dzień i całą noc, i cały dzień, i następną noc i następną noc wyciągnęli ich. Drutem powiązali nogi i przyciągnęli ich. Nie pamiętam, czy to był tydzień, dwa tygodnie. Po tym właśnie był główny atak, bardzo idealny atak, bo wtedy i Niemcy w komendzie policji się poddali i Niemcy w kościele Świętego Krzyża się poddali. Wyszli. Nie miałem broni, ale miałem butelkę z benzyną czy z jakimś płynem – rzuciłem [do kościoła] – zaczęło się palić i Niemcy wyszli z bocznej nawy, z podziemi. Przy początku kościoła Świętego Krzyża, zaraz przy wejściu po lewej stronie jest kapliczka (kapliczka jest dzisiaj i tam była wtedy) i podziemia. Jak się zaczęło palić, to Niemcy otworzyli otwór z podziemi i wyszli z kościoła Świętego Krzyża. Oni poddali się. Wyciągali zdjęcia, fotografie z rodziną swoją, z dziećmi swoimi, bo tacy byli wystraszeni, bo chcieli żyć – policjanci. Był jeden niemiecki żołnierz w bramie policji komendy i wołał do budynku równoległego z budynkiem komendy policji po drugiej stronie, żeby Niemcy się poddali czy wołał do kościoła Świętego Krzyża, nie wiem do kogo on wołał. On nie wychodził z łuku spod bramy tylko przy boku i wołał po niemiecku. Nasi nakazali jemu, żeby wołał, żeby się Niemcy poddali i ci Niemcy w kościele z podziemi wyszli i poddali się. Nasi Powstańcy powiedzieli... przecież tam byli dowódcy... ja byłem kapralem, żołnierzem, tam byli dowódcy. Kazali im zdjąć buty i wyprowadzili ich gdzieś do Śródmieścia, nie wiem gdzie. Niemiec, który na Świętokrzyskiej był ranny, to rano powiedzieli mi, że on już nie żyje. […] Ktoś mi podał tą butelkę i ja tą butelkę zużyłem. To wszystko, co miałem do roboty w wielkim, wspaniałym, zwycięskim ataku. Wielki mój cały udział. Biegałem po pokojach komendy policji na piętrze i co? Znalazłem karabin! Wspaniały niemiecki karabin i amunicję! Przyszedłem na Czackiego z karabinem i z amunicją! Wtedy byłem poważnym Powstańcem. Wtedy miałem coś do powiedzenia i wtedy się ze mną liczyli. Byłem wtedy pożądany, bo przedtem byłem wysyłany na czujki.
Jak przyszedłem na Czackiego, przez jakiś czas nie było żadnej akcji i spokój był, ale były wypadki śmiertelne. W tym ataku, jak niemiecki czołg atakował, było kilka zgrupowań na Świętokrzyskiej, którzy byli aktywni. Tak samo, jak było kilka zgrupowań w walce o kościół Świętego Krzyża i komendy policji. To był najwspanialszy, najlepszy zorganizowany atak z wszystkich ataków, o jakich słyszałem albo widziałem, albo pamiętam. Takie zwycięstwo, żeby Niemcy uciekali z kościoła Świętego Krzyża na Uniwersytet; a ci, co nie mogli uciec, to się poddali. To był drugi taki atak jak zwycięstwo nad PAST-ą.
- Ilu było Niemców w kościele i na komendzie?
Nie pamiętam ilu, było kilku może czterech, pięciu, może sześciu. To wszystko było zabarykadowane kamieniami. Komenda policji – wszystkie drzwi były wielkimi głazami, kamieniami zabarykadowane. Jak wchodziłem do komendy policji, to przez te kamienie, ale jak się Niemcy poddali, to przyszli jacyś oficerowie. Nie znałem „Bora” Komorowskiego, nie znalem wielkich oficerów, nie spotkałem, nie znałem. Ktoś zaczął grać na fortepianie marsza generalskiego i wtedy ktoś powiedział, że to „Bór” Komorowski przyszedł. Nie wiem, czy to prawda, czy nie prawda. Wiem, że przyszli ważni dowódcy po takim zwycięskim dziele. Wróciłem na Czackiego.
Dalej byłem wysyłany na posterunki, ale był jakiś wielki atak nie bardzo długo po tym [ataku na kościół] Świętego Krzyża i wycofali nas z Czackiego do Śródmieścia. Powiedzieli nam, żebyśmy owinęli sobie głowę, że przechodzimy... Mnie się zdaje, że było to na Ordynackiej. Zdaje się, że przekazali nas gdzieś na Kruczą koło Łazienek, ale na Ordynackiej była żandarmeria i nie można było się wycofywać z pozycji jak jakiś dowódca pojedynczy zadecydował, nie wiem, kto dał rozkaz......wycofania się i przekazania nas dalej na Śródmieście, mnie się wydaje, że to było niezgodne z wyższym dowództwem, bo były bardzo silne ataki bombowe i do tego czasu Czackiego było nieruszane i do tego czasu tam nie było zniszczeń. Czołgi przyjeżdżały do Świętokrzyskiej i strzelały do [miejsca, gdzie] teraz jest hotel „Warszawa” i tam strzelały i rozbijały. Hotelu „Warszawa” nie zburzyli tylko przedziurawili hotel i Niemcy... Byłem właśnie na warcie, kiedy niemieccy żołnierze szli od strony Hotelu „Warszawa” do Nowego Światu, już było ciemno. Ukryłem się, przykucnąłem – słyszałem ich rozmowę, dwóch Niemców szło do Nowego Światu. Pobiegłem do budynku i mówię, że tu już są Niemcy, a tam cała podłoga wysłana rannymi, cała piwnica, leżą ranni. I właśnie było wiele (jak mówię) bombardowań w ciągu dnia i wycofali nas gdzieś na Kruczą.
Wiem, że z sąsiednich budynków... jak byłem na warcie to widziałem Niemców w Łazienkach i strzelałem do nich i mam właśnie zdjęcie. Nie wiedziałem, że ktoś fotografuje. Przesłali mnie na stanowisko, widziałem Niemców to strzelałem. Ze mną była łączniczka czy sanitariuszka, nawet jej nie widziałem. Podszedłem pod okno i strzelałem do Niemców a oni robili zdjęcia. Nie wiedziałem, że stoi w narożniku łączniczka. Jej zdjęcie chcieli zrobić w akcji. To zdjęcie mi dali jak już byłem w niewoli. Jak już byłem w niewoli, to oficerów zaczęli rozdzielać od podoficerów i szeregowych. Oficerów do oflagów...
Wtedy już byłem pożądanym, jak mnie wyprowadzili na Kruczą, ale ktoś powiedział (nie wiem kto), że wrócili Powstańcy na Czackiego, że mieli rozkaz wrócić, ale dwóch podporuczników... Już wtedy miałem karabin. Tam był „Szczapa”. „Szczapa” to był odważny i dowcipny chłopak. Bardziej dowcipny jak ja. On wyskakiwał na balkon, żeby drażnić Niemców, a Niemcy strzelali, a on wskakiwał z powrotem. Dwóch podporuczników już w Śródmieściu oddzieliło mnie, „Szczapę” i jeszcze kogoś, kilku i wzięli pod swoje dowództwo. Oddzielili mnie od macierzystego miejsca, bo ktoś mi powiedział, że mój oddział wrócił na Czackiego, ale nie wiem, czy już wrócili, czy nie, bo ja tam nie byłem drugi raz. Tylko jak byłem w Śródmieściu, to wiem, że dwóch podporuczników... Jeden podporucznik miał pseudonim „Mirski”, a drugiego podporucznika nazwiska nie pamiętam, ale ten drugi podporucznik zginął w akcji niedługo potem. Odseparowali „Szczapę” i mnie, i kilku jeszcze. Było kilku podchorążych i kilka dziewczyn, bo każdy podchorąży miał swoją dziewczynę [śmiech]. [Było] kilku podchorążych z kilkoma dziewczynami i robili wypady. Podporucznik „Mirski” był bardzo ambitny i on miał kontakt z kapitanem. Kapitan do nas nigdy nie przychodził, kapitan z nami nigdy nie rozmawiał ani inny oficer tylko tych dwóch podporuczników. Podporucznik „Mirski” chodził codziennie do kapitana po instrukcje, kapitan dawał mu instrukcje i on przychodził do nas i przekazywał rozkazy. Nie brałem wiele udziałów w żadnych atakach, byłem zawsze na czujkach. Wiem, że byli Niemcy w parku, w ogrodzie, w swoich bunkrach, bo mnie wysłali po drugiej stronie ulicy na wartę i byłem na tej warcie przeszło trzydzieści godzin i nikt mnie nie zwolnił, nikt mnie nie przyniósł nic, nikt ze mną się nie skontaktował! Byłem tam przez trzydzieści dwie czy trzy godziny. Wreszcie przyszła jakaś łączniczka i przyprowadziła mnie do naszej siedziby. Wtedy dostałem jakieś pożywienie. Nie pamiętam, czy ja coś jadłem. Nie było żywności, nie było... Miałem amunicję i karabin, ale zawsze owało amunicji, broni, mimo że były zrzuty z samolotów. Większość z tych zrzutów kończyła się w strefach niemieckich, [ale] nie z winy aliantów.[… ] Mam nowe buty, trzewiki od Powstańca, który mi przyniósł z Marszałkowskie,j i świeci się coś na ziemi! Świeci się! Szoruję butem i mój but się świeci, a to były fosforowe granaty...
Kontynuacja rozmowy przeprowadzona 1 marca 2010 roku w Warszawie Nazywam się Mark Christian. Moje rodzinne nazwisko jest Eugeniusz Józef Wujec. […] Urodziłem się w Puszczykowie 25 grudnia w 1925 roku. Obecnie mieszkam na ulicy Kruczkowskiego w Warszawie.
- Skończyliśmy naszą rozmowę na okresie pod koniec Powstania Warszawskiego. Proszę opowiedzieć już o samym końcu Powstania. Proszę opowiedzieć o siostrach i o spotkaniu z siostrą.
Kiedy było zawieszenie broni, już akcja powstańcza się skończyła, przyszedł do mnie porucznik „Mirski” i powiedział, że moje siostry mnie szukają. Zaprowadził mnie do placu Trzech Krzyży. Tam spotkałem się z moją siostrą, Zofią. Moje obydwie siostry brały udział w Powstaniu na Starym Mieście i przeszły kanałami do Śródmieścia. Jak Stare Miasto upadło, walki się skończyły na Starym Mieście, to moje siostry przeszły kanałami do Śródmieścia.
Na Starym Mieście mieszkałem na Nowiniarskiej 16 mieszkania 74. Miałem dwóch młodszych braci na Starym Mieście. Zostali na Starym Mieście. Jeden z nich, Jan, brał udział w Powstaniu Warszawskim, a Tadeusz miał jakieś dwanaście, trzynaście lat, nie uczestniczył w Powstaniu Warszawskim, ale zginął na podwórku swojego domu. Jak siostra mnie spotkała na placu Trzech Krzyży, to właśnie powiedziała mi, że mój brat jeden i drugi zginął, tylko Jan był ciężko ranny i moje siostry przeniosły go do Śródmieścia do placu [obecnie] Napoleona i tam umarł.
Po Powstaniu, jak moje siostry wróciły z Niemiec, bo wszyscy byli wywiezieni z mojej rodziny do Niemiec, ci, co przeżyli Powstanie. Tadeusza, Tadzia, grób na podwórzu znaleźli i pochowali szczątki mojego brata na Bródnie, a Jasia szczątków nie znaleźli. To na Bródnie jest grób moich dwóch braci i ojca w tym samym grobie, ale Jasia w tym grobie nie ma [jego ciała], bo nie znaleźli jego szczątków.
- Co się działo z panem po spotkaniu z siostrami…
Rozeszliśmy [się], pożegnaliśmy się, moja siostra prosiła, żebym więcej już nie szedł do akcji, ale powiedziałem: „Jestem w wojsku”. Wróciłem z porucznikiem do swojej kwatery i tam byliśmy jeszcze, nie pamiętam jak długo, tydzień czy dwa, bo wszyscy cywile też musieli opuścić Warszawę. Pomagaliśmy doradztwem cywilom, cywile pytali się, czy mają wyjść z Warszawy, bo Niemcy przeznaczyli punkty dla cywilów do wyjścia z Warszawy w czasie zawieszenia broni. Ludzie byli bardzo zaniepokojeni i nie wiedzieli, co mają robić. Pytali się nas i my musieliśmy im radzić, żeby opuścili Warszawę. Jak wszyscy cywile wyszli z Warszawy, z mojej dzielnicy przynajmniej, to wtedy zostaliśmy zebrani i wyprowadzeni z bronią, do punktu, gdzie Niemcy odbierali od nas [broń], czy my oddawaliśmy im naszą broń i prowadzili nas na dworzec. Nie pamiętam, który dworzec, ale prowadzili nas na dworzec. Tylko pamiętam, że wokół drogi były czołgi niemieckie, żołnierze w niemieckich mundurach, ale mówili po rosyjsku. To ktoś powiedział, że to są „ukraińcy”, którzy walczą po stronie […] niemieckiej. Zeszliśmy do dworca, nie pamiętam, do którego dworca, czy to był dworzec, czy nie dworzec. W każdym bądź razie pociąg czekał na nas, towarowe pociągi, wagony. Załadowali nas na wagony i jechaliśmy, nie pamiętam jak długo, do Niemiec. W Niemczech [jechaliśmy] do obozu jenieckiego. Wszyscy jeńcy…
- W jakim obozie był pan w Niemczech?
Mühlberg Elbe, Stalag IV B. Tam wszystkich nas żołnierzy, oficerów, podoficerów, wszystkich razem do obozu wzięli i przez kilka dni sortowali. Oficerów zabrali z tego obozu do Murnau, czy do obozu oficerskiego, do oflagu, podoficerowie zostali w tym obozie, a szeregowi byli wywiezieni do jakichś innych placówek, miejsc na roboty. W tym obozie był dział baraków przegrodzony drutami kolczastymi, wysokim parkanem. Tam były kobiety, Polki, powstańcy z Powstania w tym obozie w Mühlbergu. W tym obozie byłem do chwili, kiedy słyszeliśmy rosyjską ciężką artylerię. Mąż zaufania, bo w każdym obozie jenieckim był przedstawiciel, który miał łączność z dowódcą obozu. W tym obozie byli […] jeńcy wojenni wszystkich narodowości, uczestniczących [w walce] przeciwko Niemcom, przeciwko hitlerowcom. Tam byli Norwegowie, Szwedzi, Czesi, Polacy oczywiście, byli tam Francuzi, Anglicy, Polacy z 2 Korpusu i 1 Korpusu, którzy byli w barakach z Anglikami, bo byli pod dowództwem angielskim. Byli rosyjscy jeńcy i pod koniec wojny, blisko końca wojny, byli nawet jeńcy włoscy. Włoscy żołnierze byli jeńcami. Włoch przychodził do mnie, żebym mu dał mundurki z ziemniaków gotowanych czy pieczonych. Byli Czesi, żołnierze, jeńcy. Jak był blisko front rosyjski, to mąż zaufania… Byli tam żołnierze z 1939 roku, jeńcy, przez wszystkie lata wojny przetrwali, przeżyli. Poszedł mąż zaufania do dowódcy, Niemca, prosić, żeby nas, Polaków, wyprowadzili z obozu na zachód, do frontu zachodniego. Niemcy wyrazili zgodę i przeznaczyli niemieckich strażników Wehrmachtu, którzy nas prowadzili przez Niemcy do strefy, gdzie było też zawieszenie broni między aliantami i Niemcami. [...] Prowadzili nas przez Niemcy, przez miasta, przez rzeki, przez rzekę Fuldę musieliśmy [się przeprawić]. Jeniec, który umiał dobrze pływać, przepłynął na drugą stronę z drutem. Zakładaliśmy swoje ubrania na głowę, przywiązywali do głowy i po tym drucie przeprowadzaliśmy się na drugą stronę Fuldy. Pieszo szliśmy i jeden żołnierz nawet próbował doić jakąś krowę, na polu. Szliśmy przez szereg dni. Nie pamiętam, ile dni. Przed całą grupą wojska polskiego zawsze szła czołówka na przodzie, i oni skontaktowali się i przybiegli z płaczem, że już jesteśmy wolni. Pamiętam, że to było 3 maja. Doszliśmy do jakiejś rzeczki, rzeki, i po tamtej stronie były amerykańskie ciężarówki czekające na nas, a po tej stronie już byli amerykańscy żołnierze. Ciężarówkami zabrali nas Amerykanie do byłych koszar niemieckich. W koszarach były różne mundury, odznaczenia, różne medale, różne rzeczy niemieckich żołnierzy. Pamiętam, że to było gdzieś blisko Lipska.
- Jaka duża grupa was była?
Wszyscy polscy jeńcy wojenni, ci z 1939 roku i my powstańcy, wszyscy szliśmy do frontu zachodniego. Ilu nas było, nie pamiętam. […] W koszarach niemieckich, dużych, murowanych zabudowaniach, byliśmy pod opieką amerykańską. Byliśmy na ich utrzymaniu. Ale była godzina policyjna, nie wolno było chodzić, amerykańskie patrole jeszcze chodziły, bo były jakieś jednostki niemieckie, które jeszcze się nie poddały Amerykanom. Byłem w tym obozie kilka miesięcy.
Byliśmy młodzi, a jeszcze wrócę do czasów z obozu, bo nie było łatwo decyzje różne [podjąć]. Z Warszawy byli jeńcy wojenni z Powstania Warszawskiego w różnym wieku, byli intelektualiści, nauczyciele, profesorowie, starsi, pięćdziesięcio- i więcej letni mężczyźni, i była polska inteligencja. Było dwóch reporterów z Warszawy, czy dziennikarzy z Warszawy, też byli jeńcami, namawiali nas, żebyśmy nie wychodzili, żebyśmy czekali, aż rosyjskie wojsko przyjdzie tutaj, nas wyzwolić. Ale nie wiem, bo nie widziałem, żeby ich ktoś posłuchał. Nie wiem, czy ktoś ich posłuchał, czy nie, bo jak Niemcy nas zgrupowali do wyjścia, to chcieliśmy jak najprędzej uciec z tego obozu, ale był polski korpus, 1 Korpus, polskie wojsko, które było z Anglikami. Tacy chłopcy jak ja i oficerowie chcieli wstąpić do polskiego wojska pod komendą brytyjską. […] W każdym razie wszyscy chcieli dojść do tych oddziałów, ale oni mieli ograniczoną ilość, jaką mogli przyjąć. Ktoś powiedział, że we Włoszech jest 2 Korpus, też z brytyjskim wojskiem, polskie wojsko, i tam przyjmują nowych polskich żołnierzy, byłych jeńców. Poprosiłem dowódcę o danie mi dokumentu, uprawnienia, do przejazdu do Włoch, samotnie, byłem sam w tej [decyzji], nie byłem w żadnej grupie. Poszedłem na autostradę czy na główną ulicę. Jechał jakiś Amerykanin, Murzyn, dużym amerykańskim samochodem ciężarowym. Zatrzymałem go, poprosiłem, żeby mnie zabrał. Nie znałem angielskiego, ale widział, że jestem jeńcem wojennym, byłem w wojskowym stroju.
W Niemczech, jak wyszedłem z obozu na spacer z kolegą, spotkaliśmy dwie dziewczyny. Ich rodzice byli właścicielami wielkiego gospodarstwa, byli Szwajcarami. Tak przynajmniej nam powiedzieli, że są Szwajcarami. Jej brat dał mi swoje umundurowanie i buty i byłem właśnie w takim wojskowym, nie polskim, bo nie miałem polskiego munduru, szwajcarskim umundurowaniu.
Ten Murzyn zabrał mnie. Później jeździłem towarowymi pociągami, bo normalne pociągi nie kursowały, tylko towarowe wagony. Zajechałem do Monachium, Munich.
- Czy pamięta pan, jaki to być miesiąc?
To było jesienią 1945 roku. Wojna się skończyła w maju, byłem w Niemczech do września, zdaje się, października. Dojechałem do Monachium, przenocowałem na uniwersytecie w Monachium. Wiedziałem, że koło Monachium był obóz jeniecki oficerski, oflag, obóz jeńców-oficerów. Miejscowość nazywała się Murnau, w tym obozie, jak w obozie, gdzie byłem jako żołnierz, byli jeńcy z 1939 roku wszystkich narodowości. W Murnau byli oficerowie wszystkich narodowości, ale jak już przyjechałem do Murnau, to byli tylko starsi chorzy. W klinice w oflagu byli polscy żołnierze. Wszyscy jeńcy opuścili już obóz, a jedynie zostali – Polacy, oficerowie, starsi już panowie, którzy byli schorowani i nie mogli już iść do 2 Korpusu, już nie mogli być przyjęci do wojska, a nie chcieli wracać do Polski, to w obozie żyli pod opieką niemieckich lekarzy. Tam byłem przez tydzień czy dwa, nie pamiętam, chyba z dwa tygodnie. W Murnau, w oflagu, w obozie, był punkt zbiorowy właśnie tych ochotników, którzy chcieli jechać do Włoch.
Jak zebrała się nas jakaś ilość, ochotników, to przyjechała ciężarówka z żołnierzami 2. Korpusu, załadowali nas na ciężarówki i przez Austrię przewieźli nas do Włoch. W Niemczech już były deszcze, było zimno, a we Włoszech ciepło, lato. […] Wysiedliśmy z ciężarówki. Przyjechali z 2 Korpusu ci, którzy wybierali spośród nas do jakiej broni [chcemy się przyłączyć]. Pytali się [o] wykształcenie i do jakiej broni chciałbym się przyłączyć. To każdy sobie według własnego uznania [wybierał]. Jak byłem dzieckiem, malutkim chłopcem, to chciałem być policjantem i byłem w tym szeregu, [do żandarmerii], iprzyjechał na dużym, amerykańskim motocyklu w białym hełmie żołnierz polskiego 2 Korpusu. On był właśnie w żandarmerii, żandarmem. Mnie się to podobało, ten motocykl mi się podobał, wszystko mi się podobało. Mówię: „Chcę iść do żandarmerii”. Było dwóch z 2 Korpusu panów, prócz tego na motocyklu, byli jeszcze inni. To ten, co wybierał, mówi: „On jest za mały!”. A ten drugi mówi: „On urośnie!”. I zabrali mnie do Urbino. Nie, przepraszam, do Ankony. W Ankonie był 11 Szwadron Żandarmerii, dowództwo 11 Szwadronu Żandarmerii. Oczywiście, trzeba było napisać wszystkie dane, życiorys, […]. Byłem bardzo szczęśliwy i właśnie to wszystko wypisałem, że nareszcie dobrnąłem, taki byłem szczęśliwy, że się dostałem do Wojska Polskiego po stronie alianckiej, angielskiej. Stamtąd wywieźli jakąś ilość nas, nie pamiętam ile, tych nowoprzybyłych ochotników, do Urbino. Urbino to małe uniwersyteckie miasteczko na [...], ale ten uniwersytet był zajęty przez wojsko, przez polską Akademię Żandarmerii. Tam przeszedłem szkolenie żandarmerii, wszystkie informacje, wszystkie instrukcje, nie pamiętam, ile miesięcy. W każdym bądź razie kilka miesięcy szkolenia przeszedłem w Urbino. Z Urbino [przeniesiono mnie] do Senigallii. Tam była szkoła motorowa, […] i szkoła ruchu drogowego [była] bardzo ważną częścią żandarmerii. Żandarmeria zajmuje się kierowaniem ruchu wojskowego różnych oddziałów. Prócz dochodzeń, prócz różnych innych funkcji, tak jak polska policja tu, w Warszawie, jest specjalny oddział ruchu drogowego, tak samo w żandarmerii. W żandarmerii jest szkoła motorowa, bo żandarm musi umieć jeździć motocyklem, samochodem. Skończyłem kurs motorowy i byłem wtedy przydzielany z powrotem do Ankony. Przywieźli nas do Ankony po ukończeniu szkolenia i byłem wysyłany na różne posterunki po całych Włoszech. Byłem blisko granicy szwajcarskiej w Como, tam jest jezioro Como i jest szosa, która prowadzi do Szwajcarii, a po drugiej stronie szosy są zabudowania, góry i hotele. Hotel był zajęty przez wojsko dla żołnierzy na wypoczynek […], a. ja byłem tam sierżantem na posterunku. Stamtąd byłem po jakimś czasie wysłany do Rzymu na posterunek. W Rzymie miałem zaproszenie do Watykanu na beatyfikację świętej… Nie pamiętam [imienia]. Zwiedzałem Rzym i patrolowałem na motorze.
- Jak długo był pan we Włoszech?
Do końca 1946 [roku] prawie. Z Rzymu wróciłem do Ankony, bo w Ankonie jest główne dowództwo 11 Szwadronu Żandarmerii i przygotowaliśmy się do opuszczenia Włoch, bo Włosi byli tak jakby okupowani, Włochy były okupowane, tylko Polacy mieli szczególny związek z Włochami. Anglicy, Amerykanie nie bratali się. To jest inny naród, Anglicy się nie bratają, Anglicy się nie zbliżają do cywili w krajach, które okupują, czy kontrolują. […]
- Gdzie pan pojechał z Włoch?
[Pojechałem] do Neapolu, [wsiadłem] na okręt w Neapolu. Wypłynęliśmy, też nie pamiętam jak długo płynęliśmy, ale to jest łatwo sprawdzić, bo z Neapolu do Glasgow w Szkocji [płynęliśmy]. Dopłynęliśmy do Szkocji. W Szkocji nas zakwaterowali. Bardzo, bardzo, bardzo nieprzyjemne doświadczenie. Bardzo nieprzyjemne pod względem klimatu, ale nie tylko, bo w Rzymie lato, we Włoszech zimy nie ma takiej jak w innych częściach Europy, a na pewno nie ma takiej zimy jak w Polsce czy w Niemczech. W każdym bądź razie ze słonecznego Neapolu wylądowaliśmy w deszczowym Glasgow. A na dodatek zakwaterowali nas w namiotach na łące i byłem tam chyba z trzy miesiące, może niecałe trzy miesiące. Wszystkie dni i tygodnie, co byłem, nie pamiętam ile, chyba trzech miesięcy nie było, cały czas deszcz padał. Jak przyjechaliśmy i deszcz padał, to mówimy: „Jutro deszcz przestanie [padać], to pójdziemy do miasta”. [ …]. Byłem właśnie w okresie deszczowym, jesienią.
- Jak długo pan był w Glasgow?
Byłem… Nie pamiętam, kilka miesięcy. […].
- Czy pełnił pan służbę w wojsku podczas pobytu w Glasgow?
Byliśmy w dalszym ciągu w naszym wojsku […] w żandarmerii, ale to nie było trzy miesiące, może trzy tygodnie. Nie pamiętam już. Stamtąd dostałem przydział do Langholm. Wtedy [tam] był posterunek i była większa ilość [żandarmów], na normalnym posterunku jest tylko kilku żandarmów, a tutaj było nas bardzo wielu i zakwaterowali nas w pałacu, bardzo pięknym pałacu.
To już był rok 1946, zima. Zima w Anglii. Pamiętam, że pisałem na maszynie list do Polski, do mojej siostry, bo moje siostry wróciły do Polski z Niemiec, jak wojna się skończyła. Mój ojciec, który był też w Niemczech, wrócił do Polski, i jeszcze jeden brat był do Niemiec wywieziony, Ryszard. Oni nie brali udziału w Powstaniu, mój ojciec i moich dwóch braci, Romek i Rysiu. Chociaż Romek rok i miesiąc [był młodszy]. Urodził się 6 lutego, a ja 25 grudnia, on urodził się w 1927 roku, a ja w 1925 [roku]. Był młodszy ode mnie, ale był w konspiracji przed Powstaniem, w Narodowych Siłach Zbrojnych. Był w tej samej sekcji, co ja, ale ja byłem powołany dzień przed wybuchem Powstania na miejsce wyjścia na Powstanie, a mój brat nie. To ja się zameldowałem na Pańską dzień przed wybuchem Powstania, a mój brat pojechał na bazar Różyckiego na Pragę, bo chciał mieć takie same buty oficerskie jak ja. Pojechał tam o szesnastej je kupić, a o siedemnastej zaczęło się Powstanie i już nie miał przejazdu przez most. Pierwsze, co Niemcy zrobili – zablokowali mosty. Mój ojciec był w swoim biznesie, w warsztacie, na Grochowie; Ryszard, mój brat, nie wiem, był też po tamtej stronie Wisły, i Romek. Oni nie przedostali się przez całe Powstanie do Śródmieścia i zostali wywiezieni z tamtej strony Wisły, ze wschodniej strony Wisły. Wszyscy mężczyźni zostali wywiezieni do Niemiec podczas Powstania. Byli wywiezieni na roboty do Niemiec, do fabryk, do… A mój ojciec był zabrany do obozu koncentracyjnego w Niemczech.
Obóz nazywał się Mauthausen, zdaje się. Jak wojna się skończyła, byli w obozach cywilnych czy robotach cywilnych. Oni wrócili i moje dwie siostry wróciły, a Romek i ja, nie wróciliśmy. Romka spotkałem w Ankonie. Jak byłem w Ankonie już po kursie w żandarmerii, był amerykański teatr wojskowy, występ dla żołnierzy wszystkich narodowości – Anglików, Amerykanów, Polaków. Jak wyszedłem z tego przedstawienia, spotkałem mojego brata! Romka! Nie wiedziałem, że on tam jest we Włoszech, a on z jakimś kumplem jeździł sobie po Włoszech. Byli w Palermo, byli na Korsyce czy jak się nazywa ta wyspa? Korsyka. Jak się ze mną spotkał, ja jestem już w mundurze, a on cywil! I teraz on się chciał do mojego szwadronu przyłączyć, ale nie przyjęli go. To pojechał do kawalerii, do miejscowości, gdzie polska kawaleria stacjonowała, ale nie polska kawaleria konna, tylko czołgi, tak się nazywało, kawaleria zmotoryzowana. Mój brat był w szkole w Warszawie, studiował właśnie w szkole inżynierskiej, inżynier. Po wakacjach miał wstąpić na Politechnikę Warszawską, ale zamiast na Politechnikę Warszawską, skończył w obozie jenieckim. A ja miałem wstąpić do szkoły muzycznej. Przygotowałem się do egzaminu przez kilka lat gry na skrzypcach i po wakacjach miałem iść do szkoły muzycznej, ale poszedłem do niewoli, bo było Powstanie.
- Jak długo był pan w Anglii?
W Anglii byłem do 1952 roku, ale w wojsku byłem na różnych posterunkach. W Carlisle Castle byłem na posterunku polskiej żandarmerii z brytyjską żandarmerią. W Carlisle jest zamek królewski, gdzie była więziona królowa szkocka, królowa Maria, przez swoją siostrę Elżbietę. […]. W tym zamku na posterunku byłem jakiś czas. Nie pamiętam dat. Stamtąd wysłali mnie na posterunek do Manchesteru. Byłem w Manchesterze, bo w żandarmerii na posterunku długo nie trzymają tych samych żandarmów w tym samym miejscu. Po jakimś czasie z Manchesteru [wysłali mnie] do miasta Chester. Miasto Chester jest tak jak w Polsce Stare Miasto obwarowane murem, śliczne małe miasto. W Chester znowu byliśmy z brytyjską żandarmerią. Zawsze był posterunek brytyjski, bo żandarmeria nie była w koszarach poza miastem, tylko przeważnie w miastach, bo wojskowi przychodzą na zabawę, na rozrabianie do miasta. Żandarmeria musi być tam, gdzie są żołnierze z dala od swoich dowódców. Stamtąd, to już byłem… Z Carlisle wysłali mnie na kurs instruktorski na południe od Londynu do Akademii Żandarmerii Brytyjskiej. Tam byli brytyjscy instruktorzy, wszystko było angielskie, to był kurs instruktorski, ostatni kurs. To już było w 1947 roku, bo Anglicy nie rozwiązali 2 Korpusu, jeszcze długo do 1948 roku byliśmy. Jeszcze długo byliśmy, całe polskie wojsko, wszystkie oddziały, wszystko było [...] w normalnej służbie. A dlaczego? Bo nie było pokoju w Europie […].
- Jakie nastroje były w wojsku.
[…] Amerykanie, Anglicy i Polacy, polscy piloci, którzy brali udział w pokonaniu Hitlera, teraz dostarczali żywność, opał i wszystko, co potrzebne do życia normalnego miasta Berlina. To trwało długi czas. […]. Wiem, że generał Anders chciał wrócić do Polski jako zwycięzca, że chcieliśmy wszyscy do Polski wrócić jako zwycięzcy, a nie pod jarzmo bolszewickie. Jako młodemu chłopcu, jakim ja byłem, podejmować decyzję, co robić, nie było łatwo. Siostra pisała mi z Warszawy, żebym wrócił, bo będę mógł skończyć studia, będę mógł studiować. To był bardzo przykry i trudny czas dla mnie, dla moich rówieśników i dla innych polskich żołnierzy po stronie brytyjskiej, bo tam były wszystkie roczniki i wszystkie stopnie wojskowe. Tam byli wysokiej rangi oficerowie, którzy nie mieli żadnego prospektu, nie mieli żadnej gwarancji. Ja byłem młody, Anglicy mi dali wybór, chociaż byliśmy w angielskim umundurowaniu: „Zdejmij ten mundur, załóż brytyjski mundur i będziesz jako brytyjski żołnierz okupował Niemcy”. I miałem taki wybór, jak jeszcze byłem na normalnym posterunku w Anglii, w polskim wojsku. Był wybór: „Jesteś młody, potrzebujesz jeść, to pójdziesz na farmę pracować”. To był płacz i zgrzytanie zębów, [ten] okres, zwłaszcza dla oficerów, starszych oficerów, bo żaden z nich, nie dostał żadnej emerytury, nic! To ja dostałem… Nie pojadę do komunistycznej Polski i nie pójdę do brytyjskiego wojska. Jestem Polakiem, polskim żołnierzem, walczyłem o wolność Polski. Jak wszystkie narodowości, jeńcy, wrócili do swoich wolnych, demokratycznych krajów, miałem wybór – albo iść do komunistów, albo iść na tułaczkę. Oficerowie widziałem jak płakali, bo oficer, który walczył od 1939 roku i teraz jest tragarzowym, wozi meble w ciężarówce, przewozi meble dla Anglików, cywili, to płakał. Ci polscy żołnierze, oficerowie, byli kelnerami w hotelach, byli tragarzami, uczyli się na zegarmistrzów, na jubilerów. W
art college’u w Londynie byłem z oficerami, ja wiem. Wyżsi oficerowie łapali się, czego mogli, bo nie było [pensji]. Jedynie generał Anders dostał pensję, a żaden oficer nie dostał pensji. Nie. Dostałem dwanaście funtów odprawy z wojska, demobilizacja.
W 1948 roku, zdaje się. Mam ten dokument. Tak, bo byłem w hotelu w Londynie, a na przeciwko był kościół i obecna królowa Elżbieta brała ślub w tym kościele właśnie w tym czasie, kiedy byłem na urlopie w Londynie. Widziałem przez okno z hotelu ślub królowej Anglii z
Prince Philip. I teraz tak – siostra pisze, żebym wrócił, a ci moi sprzymierzeńcy w szwadronie, większość z nich była z Polski wschodniej, z granicy Polski przedwojennej. Większość z nich była w 2 Korpusie właśnie z tamtych ziem. Przeszli rosyjską niewolę. Nie mogli wrócić do swoich domów, bo to była Rosja. Nie chcieli wrócić do Rosji. To był okres najbardziej tragiczny w historii polskiego oręża. To oni mówili mi: „Ten okręt, co będzie płynął do Polski, nie dopłynie do Gdańska czy do Gdyni. Skończysz na Syberii”. Bo byłem w Narodowych Siłach Zbrojnych, nie byłem w AL, w Armii Ludowej. Byłem w konspiracji przed Powstaniem w Narodowych Siłach Zbrojnych Romana Dmowskiego, bo jestem z poznańskiego, urodziłem się w Puszczykowie. […]
Co miałem zrobić? Pomyślałem sobie… Poprosiłem o przepustkę do Londynu. Trzeba było dostać rozkaz i bilet. Mówię: „Pójdę na Kolej Brytyjską, do warsztatów kolejowych może”. Przyjechałem do Londynu, poszedłem na [kolej]. Zwolniłem się z wojska, bo miałem wybór albo iść do brytyjskiego wojska, albo iść na pole do pracy. Gdzie iść? Nie mam zawodu, chociaż byłem uczniem jubilerskim przed Powstaniem na Pradze, na Brackiej 12 w firmie jubilerskiej Ludwika Wardzyńskiego. […] Zwolniłem się z wojska, pracowałem na kolei. Rzucałem węgiel na wagony towarowe w mundurze, jeszcze w mundurze, bo na zwolnieniu z wojska dostałem dwanaście funtów czy sześć funtów, nie pamiętam dokładnie. Dostałem marynarkę za dużą na mnie, ale taka była, to taką mi dali. Dali mi koszule, spodnie, a wojskowe buty miałem i tak chodziłem w mundurze. Jeździłem kolejką podziemną na stację kolejową, gdzie ładowaliśmy węgiel. Ładowałem węgiel przez dwa tygodnie, ale ktoś powiedział, że w restauracji [...] „Lyons Corner House” naprzeciwko Parlamentu brytyjskiego koło mostu jest trzypiętrowa restauracja z windą i tam mnie przyjmą do pracy. To pracowałem, przyjęli mnie i jeździłem windą myłem okna i lustra i płakałem, bo myślałem, że jestem podoficerem, wojskowym zasłużonym, przeszedłem niewolę i wojnę, i wojsko, a tutaj jestem portierem. Ktoś powiedział, że jest dzielnica jubilerska w Londynie. […]. Poszedłem tam, powiedziałem, że byłem uczniem jubilerskim, wysłali mnie do
art college w Londynie. Był dział jubilerski, produkcji i dział włókienniczy, wybieranie kolorów do różnych materiałów. To był taki
art college zawodowy.
- Czy skończył pan ten college?
Tam byłem na kursie dwa lata, trzy dni w tygodniu. Ale żeby dostać się do szkoły, to musiałem coś pokazać, że mam jakąś wiedzę w tej dziedzinie. Tak jak idziesz do szkoły muzycznej, to musisz pokazać, że umiesz grać na skrzypcach. Nie przyjmą ciebie dlatego, że chcesz być muzykiem, musisz już mieć początki. Tak samo w tej szkole wysłali mnie do firmy jubilerskiej, żebym coś wykonał pod ich nadzorem i żeby właściciel napisał mi zaświadczenie, że to ja wykonałem, że [to] tylko jest [projekt] mojej wyobraźni czy mojej produkcji. Ja to zrobiłem, przyjęli mnie do szkoły na kurs. Chciałem na dzienne studia, całodzienne studia, ale kierownik powiedział: „Wyjeżdżam do Paryża. Po wakacjach wrócę, ty jesteś młody, to na drugi rok możesz się zgłosić”. A ja się obraziłem i na drugi rok się nie zgłosiłem, dostałem pracę w dzielnicy jubilerskiej i pracowałem od 1948 [roku], bo w restauracji byłem tylko kilka tygodni.
Ale przy okazji miałem okazję być w pałacu królewskim, w Buckingham Palace, bo ta restauracja „Lyons House”, to ma restauracje na każdym ważnym rogu w Londynie. To jest bardzo duża instytucja i na wszystkich ważnych [wydarzeniach], jak Wimbledon, tenis zawodowy, to ta firma zaopatruje pod namiotami w różne urządzenia, wszystko, [co] potrzebne do gotowania posiłków dla tych ludzi, którzy tam biorą udział. W zamku królewskim król Jerzy VI wydawał przyjęcie dla monarchów swoich kolonii raz w roku, dla Commonwealth. To się nazywa Commonwealth. […]. Tam właśnie ta restauracja wszystkie urządzenia potrzebne [zapewniała]. A ja tam byłem, myłem naczynia i po tej uroczystości na całą noc szliśmy do miejsca, gdzie myliśmy naczynia na następny dzień. Pięć funtów dodatkowo miałem zarobić. I całą noc i cały dzień pracowałem, bo chciałem oszczędzić pieniądze. Teraz jestem w Anglii, pracuję jako jubiler i jestem bardzo dobry, bo byłem bardzo ambitny i musiałem zawsze najlepszy we wszystkim, co robiłem. Zawsze chciałem być najlepszy i zawsze starałem się jak tylko mogłem.
- Do którego roku pan pracował w Anglii?
W Anglii pracowałem do 1952 roku. W 1952 roku w gazecie było ogłoszenie, że 14 000 byłych żołnierzy polskich może emigrować do Stanów Zjednoczonych, bo przez wszystkie lata w Anglii Polacy wyjeżdżali do różnych miejsc świata, ci byli żołnierze polscy 2, 1, 3 Korpusu i Powstańcy, […] wszyscy. Wielu z nich emigrowało do Argentyny, do Brazylii, do wielu krajów Południowej Ameryki, do Afryki.
- Pan się zdecydował na wyjazd do Stanów Zjednoczonych, tak?
Teraz przychodzę do tego… Było ogłoszenie, że 14 000 byłych żołnierzy może być przyjętych do Ameryki, a ja przecież mieszkałem w Londynie i pracowałem w Londynie. […] Pojechałem do ambasady amerykańskiej, przedstawiłem się, przekazałem swoje dokumenty, byłem w wojsku alianckim, walczyłem po ich stronie i nie miałem żadnej trudności. [Po] kilku tygodniach byłem w Ameryce. Do Ameryki wypłynąłem, bo wtedy samolotami się nie latało, tak jak teraz, okrętami się pływało. Płynąłem we wrześniu w 1952 roku, ostatni tydzień… Zdaje się 25 września w 1952 roku [dopłynąłem]. Z Southampton pod Londynem wsiadłem na francuski okręt, który był niemieckim okrętem, po wojnie przejętym przez Francję. Okręt „Liberty”. Wypłynąłem luksusowym okrętem, wino francuskie przy każdym posiłku, przepłynąłem, nie pamiętam jak długo, jeden tydzień i noc, […] do New York. I od 1952 roku mieszkałem w Stanach Zjednoczonych.
- Kiedy pan na stałe wrócił do Polski?
W 1993 roku. To jest mój czwarty raz w Polsce. Pierwszy raz do Polski przyjechałem w 1973 roku. […] Moja siostra wykształcona, z uniwersyteckim wykształceniem, muzyk, dyrygent orkiestry i chóru, w Warszawie, mam zdjęcia jej, przyjechała odwiedzić w 1973 roku mojego brata w Chicago. Mój brat w Chicago jest kierownikiem fabryki.[…] Moja siostra przyjechała odwiedzić mojego brata. [… ]. Brat ją zatrudnił, ale ona nie chciała pracować w fabryce, przecież jest inteligentką, nauczycielką muzyki, chóru. Gotowa była wrócić do Polski, a ja się dowiedziałem, że jest w New York, wysłałem jej bilet, przyjechała do mnie, do Beverly Hills. Mieszkałem w Beverly Hills, miałem sklep w Hollywood. Była ze mną w sklepie, ale nie znała angielskiego. Była ze mną siedem miesięcy. [….]
Byłem napadnięty i obrabowany. Cały Sunset Boulevard, gdzie miałem sklep, to tylko nocne kluby i dyskoteki, masażyści, rozrywkowa dzielnica. Wszyscy młodzi Amerykanie, osiemnasto-, siedemnasto-, i dziewiętnastoletni przyjeżdżali do Hollywood, bo filmy... Piękni, przystojni, młodzi chłopcy i piękne dziewczyny z całej Ameryki wałęsali się po całym Hollywood i całym Beverly Hills, a zwłaszcza po tej dzielnicy, gdzie miałem sklep. […] Napadli mnie właśnie tacy młodzieńcy, pobili i obrabowali.
I jak moja siostra przyjechała w 1973 roku, już byłem przygotowany na wyjazd, na emigrację do Australii, już miałem wszystko przygotowane. […].Ona teraz jest ze mną i mówi: „Nie jedź do Australii. Jedź ze mną. Mam mieszkanie, będziesz ze mną. W Polsce możesz mieć lepszy biznes jak tutaj”. [...].
- I przyjechał pan do Polski?
Przyjechałem do Polski, ale całą swoją biżuterię zatrzymałem. Sklep sprzedałem, pracownię sprzedałem i przyjechałem do Polski z moją siostrą. Przyszedłem tutaj, w cechu jubilerskim przyniosłem moją biżuterię, [powiedziano mi]: „Pan nie może tutaj handlować złotem. Pan może tylko wykonywać biżuterię z powierzanego metalu”. [ …] To wróciłem do Ameryki. W Ameryce zostałem. Już nie założyłem biznesu osobistego, tylko [była] informacja, że na Hawajach potrzebują projektanta biżuterii, wielka instytucja, i pojechałem tam. [...] Tam byłem przez piętnaście lat. […]
Przyjechałem do Polski w 1988 roku, to drugi raz, i tutaj jeszcze był PRL, już kończył się PRL, ale jeszcze był. Wziąłem wczesną emeryturę, to jedną trzecią mniej, ale miałem 450 dolarów miesięcznie, a tutaj zarabiali trzydzieści dolarów miesięcznie. To byłem bogaty, to po co mam jeszcze pracować do sześćdziesięciu pięciu lat, trzy lata dłużej, jak mogę w Polsce sobie żyć wygodnie.
[…] Ostatni raz wróciłem w 1993 roku. Na stałe. Do klasztoru. Mieszkałem w klasztorze przez rok. W klasztorze polecili mi kupić mieszkanie. Kupiłem mieszkanie i jestem w Warszawie. […]
Warszawa, 8 lutego i 1 marca 2010 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna