Marian Jasiński „Gracz”
Marian Jasiński, urodzony 29 lipca 1922 roku. Mam średnie wykształcenie. Przepracowałem w jednej firmie całe swoje życie, to znaczy od roku 1948 do roku 1963. Urodziłem się w Jabłonnie i tam mieszkałem do 1939 roku i później w okresie okupacji mieszkali tam rodzice. Cała moja działalność okupacyjna była podzielona trochę na Jabłonnę i Warszawę. Brano mnie czasami do niektórych akcji.
- Proszę powiedzieć o swojej rodzinie
Moja rodzina jest bardzo patriotyczna. Ojciec był członkiem Polskiej Organizacji Wojskowej od roku 1918 do 1920. W 1920 roku walczył z bolszewikami. Mój pradziad walczył w Powstaniu Styczniowym. Na cmentarzu w Chotomowie jest kamień narzutowy, grobu już nie ma, ale można tam odczytać z epitafium jego nazwisko.
[Ojciec był rolnikiem, posiadał czterohektarowe gospodarstwo rolne. Miał na utrzymaniu pięcioro dzieci. Ojciec, pseudonim „Gołąb” od 1941 roku był w AK].
- Wróćmy do pana dzieciństwa. Pamięta pan swoją szkołę, jeszcze sprzed wojny?
Pamiętam. Oceniam szkołę powszechną dość wysoko, ponieważ historii uczyła nas pani Zakrzewska, wybitna historyczka. Mogę pani wymienić wszystkich królów, poczet królów polskich, pamiętam, mimo że tyle lat przeżyłem. Pamiętam daty powstań, Sejmu Czteroletniego, pamiętam historię Stanisława Staszica, który powiedział: „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. [...]
Tak. Trzech braci, ja jestem najstarszy w rodzinie i mam siostrę. Siostra jeszcze żyje. Była lekarzem, teraz jest na emeryturze. [Moje rodzeństwo to: siostra Zofia, pseudonim „Maryla”, rocznik 1924, lekarz stomatolog, obecnie emerytka, członek AK; brat Kazimierz, pseudonim „Hefajstos”, rocznik 1926, członek AK; brat Edward, pseudonim „Kaptur”, rocznik 1928, technik ceramik, po maturze, członek AK, brat Tadeusz, rocznik 1939.] Mam średnie wykształcenie i dodatkowe półtoraroczne kursy ekonomiki zaopatrzenia. Uczyłem się na Wawelskiej 5. To jest Studium Dokształcania Kadr. Było takie studium.
- Jak pan pamięta wybuch wojny?
Dość śmiesznie, bo byłem z kolegami, zauważyliśmy, że wjechał niemiecki czołg na gumowych gąsienicach. Miał gumowe wkładki, więc nie było go słychać. Jeden z kolegów zobaczył go i mówi: „Popatrz, Niemcy! Jak wojna, to wojna”. Zaczęliśmy się tak bić, tak po prostu, śmiesznie. Ale było to bardzo groźne, bowiem następnego dnia Niemcy przyszli aresztować mojego ojca. Ojca nie było. Mój najmłodszy brat, który jest z rocznika 1928, a więc w 1939 roku miał 11 lat, wyciął razem ze swoim kolegą część kabla telefonicznego, który przechodził przez podwórko. Niemcy powiedzieli, że jeśli się nie wyda, kto to zrobił, to wezmą zakładników i zastrzelą. Aresztowali kilkanaście osób, wywieźli poza Warszawę. W Strudze, zdaje się, był sąd. Chłopcy trafili na jednego wartownika Niemca, który był mazurem. Powiedział im, co mają zeznawać, bo to bardzo młodzi chłopcy. Zeznawali, że wycięli ten kabel na procę. Zwolnili wszystkich. Tak to się zaczęło.
Miałem siedemnaście lat skończonych, ale nie mogłem nigdzie należeć, ponieważ „Szarych Szeregów” nie było, a do organizacji „Polska Niepodległa” przyjmowali tych, co skończyli osiemnaście lat. 10 września 1940 roku złożyłem przysięgę. [...] W konspiracji byłem cztery lata i dwa miesiące. Organizacja Polska Niepodległa później przekształciła się w Armię Krajową.
- Jak wyglądały pana obowiązki w konspiracji?
Byłem dowódcą sekcji. Zbieraliśmy się dwa, czasami trzy razy w miesiącu. Na każdym zebraniu zawsze był instruktor. Uczył nas obchodzić się z bronią, rozbierać karabin czy pistolet, uczył jak należy się zachowywać w czasie ataku. Po prostu był przerabiany przedwojenny podręcznik dowódcy plutonu. To był kurs partyzanta, który trwał cały rok. Później się składało egzamin. Ponieważ egzamin złożyłem na bardzo dobry, więc zostałem dowódcą sekcji. Tak to się zaczęło. Takich specjalnych zadań tam nie było. Nas nie brano.
Przypominam sobie, że przenosiliśmy broń ze zrzutów, które były dokonane w rejonie Zegrza. Stamtąd przenosiliśmy przez lasy, przez Choszczówkę do Białołęki. To była właściwie miejscowość Płudy, stacja kolejowa Płudy. Tam był magazyn broni. Tam składaliśmy tę broń. To były pierwsze zadania. Miałem szwagra, który był w sekcji dochodzeniowo-śledczej Kierownictwa Walki Podziemnej, którą prowadził „Michał”, Stanisław Sękowski. To kierownictwo podlegało Komendzie Głównej. Dowódcą Kierownictwa Walki Podziemnej był Kazimierz Moczarski, pseudonim „Maurycy”. [...] Mój szwagier był właśnie w sekcji dochodzeniowej. Tam właśnie zetknąłem się z dowódcą tej sekcji, „Michałem”, „Rugią” Sękowskim, który czasami powierzał mi różne, drobne zadania. Miałem na przykład śledzić jedną kobietę w kasynie gry – ile przegrała, ile wygrała, kto się z nią kontaktuje. Dla jakich celów, nie wiem. Trzy razy byłem, opowiedziałem to, co widziałem.
W Warszawie, tak. Już później cały czas byłem w Warszawie, tylko przyjeżdżałem do rodziców.
- Mieszkał pan też w Warszawie?
U babci. Pracowałem w Zakładach Philipsa przy produkcji aparatów radiowych, nadawczo-odbiorczych do łodzi podwodnych. Obok mnie pracował poeta Kamil Baczyński. Znałem go osobiście. Odbierałem czasami od niego wiadomości, bo on ustawił skalę. Obok mnie pracował Janek Rodowicz. Mój wujek był tam kierownikiem taśmy i wszyscy robotnicy przy taśmie to byli akowcy. Może z przesadą mówię cała taśma, ale bardzo dużo. Dlaczego właśnie tam pracowali? Bo był żelazny Ausweis. Ausweis to zaświadczenie, że się pracuje w przemyśle wojennym. Taki Ausweis chronił przed łapankami.
- Pana rodzeństwo też było w konspiracji?
Tak. Jeden brat był w „Szarych Szeregach”, siostra była sanitariuszką, szkolona była, później sama szkoliła, bo studiowała stomatologię. I ojciec był w konspiracji. O ojcu nie wiedzieliśmy, że był w konspiracji. Dopiero po jego śmierci w zasadzie dowiedzieliśmy się.
- Jak pan wspomina okres tuż przed Powstaniem?
To było wielkie napięcie, ponieważ wiedzieliśmy, że Powstanie musi być. Czy dowództwo chce czy nie chce, to jednak szkolenia, przygotowanie, obcowanie z bronią, urazy moralne i materialne, jakich doznawaliśmy od okupanta, to powodowało, że musiało być Powstanie. Zresztą widziało się, jak Niemcy uciekają w popłochu, że nie mają już jakiejś formy żołnierza, tylko łazęgi, bez czapek, bez niczego. Widzieliśmy, że lada chwila wybuchnie Powstanie. Poza tym ogromna propaganda. Zrzucali ulotki: „Polacy, chwytajcie za broń! Pomóżcie! Idziemy do was z Armią Radziecką wyzwalać stolicę”. Tak że to musiało nastąpić. I my się do tego już szykowaliśmy – czyściliśmy broń, przygotowaliśmy się. Pierwsze dni Powstania, zaczęło się w Legionowie i w Jabłonnie, to trwało trzy dni. Niemcy po prostu uciekli, żandarmi. Było stanowisko żandarmów, sześciu żandarmów uciekło pierwszego dnia. My rozbroiliśmy tylko policjantów. Osobiście brałem w tym udział.
- Gdzie był punkt zbiórki pierwszego dnia Powstania? Gdzie pan zaczął Powstanie?
Już nie pamiętam dobrze, ale zdaje się, że [w mieszkaniu] u „Fidelisa”, to znaczy mojego szwagra, zresztą już nieżyjącego.
W Jabłonnie, nie w Warszawie.
- Pana rodzeństwo było razem z panem?
Nie. Każdy oddzielnie był. Chodziły tylko patrole przez nas obsadzone. Chodziło o to, żeby ludzie nie rabowali sklepów czy czegoś innego, bo Niemców nie było.
Byłem uzbrojony. [Miałem karabin mauzer 38 i jeden granat]. Po czterech, może sześciu dniach pokazały się niemieckie czołgi z Dywizji „Hermann Göring”, która otaczała Warszawę. Czołgów nie było dużo, ale one się przemieszczały co jakiś czas. Zaczęły chodzić patrole niemieckie, więc przyszedł rozkaz: „Wszystko pozostawić tak, jak było przedtem, zachować
status quo, żeby nie pokazywać się z niczym”.
Potem generał „Bór” ogłosił akcję „Burza”, pomoc Warszawie. Zebraliśmy się wszyscy, cały nasz pluton. Było nas dwudziestu dziewięciu. Zapytano nas, czy chcemy iść. „Tak, chcemy iść”. Cały pluton, dwudziestu dziewięciu ludzi, poszedł. Zebrali się chłopcy z Legionowa, Dąbrówki, Henrykowa i Białołęki. W sumie było nas stu dziewięćdziesięciu sześciu, około dwustu, mogę się mylić. Był rozkaz, żebyśmy się zebrali wieczorem o godzinie dziewiątej w Buchniku. Buchnik to jest mała miejscowość przed Jabłonną. To jest lasek. Z lasku mieliśmy przejść nad Wisłę. Tam miały być łodzie. Łodziami mieliśmy się przeprawić. Dowodził porucznik „Znicz”. [...]
Wszystkie oddziały zebrały się, w sumie batalion, stu dziewięćdziesięciu sześciu ludzi. Spotkaliśmy się w określonym miejscu nad Wisłą. Patrzymy, łodzie są porozbijane. Było przygotowanych dziewięć łodzi. Okazało się, że patrol niemiecki pływał łodzią motorową i wszystkie łodzie, które były widoczne, rozwalał granatami. Tragedia. Jak się wydostać stąd? Postanowiliśmy spędzić noc na kępie. Była to tak zwana Kępa Tarchomińska. To jest stacjonarna kępa w najszerszym miejscu Wisły. Mówię stacjonarna, ponieważ tam były duże chwasty. Nie tyle chwasty, ile niskie drzewa, sitowie. Można było tam się schronić. Tam przeleżeliśmy cały dzień. Nie wolno było palić papierosów, żeby dymek nie był przypadkiem widoczny, nie wolno było rozmawiać, nic nie wolno było robić, bo jeździły niemieckie motorówki w tę i z powrotem. Gdyby nas wyśledzili, to masakra.
W ciągu dnia dwóch kolegów zostało delegowanych, żeby przepłynęli Wisłę na drugi brzeg, żeby nawiązać kontakt z rybakami w rejonie. Dwóch rybaków zgodziło się nas przewieźć dwiema łodziami rybackimi. To są lekkie łodzie rybackie, nie tak zwane baty, które kiedyś czerpały żwir, tylko małe łodzie, ale dwunastu ludzi mieściło się do jednej łódki. Przeprawa trwała od godziny dziesiątej czy jedenastej do godziny pierwszej w nocy. Pierwszy dostał się mój pluton. Pierwszą łódką płynąłem właśnie ja z kolegami. Dwunastu nas było, z tego trzech nie umiało pływać, łódka była bardzo zanurzona, pięć − sześć centymetrów od lustra wody. Ale spokojna noc, bez żadnych kłopotów dobiliśmy do brzegu. Trzeba było wyjść, zamoczyliśmy się. Musieliśmy się zamoczyć. Łódź nie mogła dobić ze względu na zbyt głębokie zanurzenie pod ciężarem. Byliśmy uzbrojeni po zęby. Niektórzy mieli po dwa karabiny i mnóstwo amunicji, granaty. To wszystko, co było w magazynach, zabraliśmy z sobą. Nie wiedzieliśmy, że żołnierze w Puszczy Kampinoskiej mają mnóstwo broni i amunicji. Tego nie wiedzieliśmy.
Marszem ubezpieczonym przeszliśmy do Kampinosu. Pierwsze zetknięcie się z placówkami: „Stój, bo strzelam!”. Już wiedzieliśmy, że to są nasi. To była radość ogromna, że to jest Rzeczpospolita Kampinoska. Przywitali nas z honorami, bo przyszedł dowódca „Okoń” ze swoim pocztem. Był tam porucznik „Dolina”. [...] To są prawdziwi bohaterowie. On potrafił stoczyć ponad czterysta walk, a przyszedł z Nowogródka, z Białorusi. Zatrzymaliśmy się we wsi Truskawka. Tam dostaliśmy skromny obiad. Następnego dnia zostało to przeformowane, nazywaliśmy się już żołnierzami 78. Pułku Piechoty, 6. kompania, mój pluton był III. Znów trzeba było przejść dziesięć kilometrów do wsi Brzozówka. Miałem szeroki pas wojskowy i ten pas uwierał mnie na biodrach, które były poobcierane do krwi, bowiem wszystkie kieszenie były obciążone ciężką amunicją, ale jakoś tam dotarliśmy.
Tam zakwaterowano nas w opuszczonej starej chałupie i w stodole. Na tej placówce byli żołnierze „Jerzyków”. „Jerzyki” były, nie pamiętam, z którego batalionu. Oni walczyli na Woli i z Woli przedostali się przez Cmentarz Wolski. Przeprowadził ich bodajże „Okoń”, który objął dowództwo, bowiem kapitan „Szymon” był ranny. Walczył w pierwszych dniach Powstania o lotnisko na Bielanach, odniósł ciężką ranę nogi i przekazał dowództwo „Okoniowi”. „Okoń” się nie sprawdził, bo już chłopcy mówili, że w walkach na cmentarzu ponieśli ciężkie straty, bo źle dowodził oddziałem, czego dowodem był fakt, że później było to samo. Ta placówka była bardzo niebezpieczna, dlatego że codziennie były ataki Niemców, codziennie trzeba było odpierać ataki. Byliśmy wspaniale uzbrojeni, mieliśmy granaty przeciwczołgowe, a przede wszystkim mieliśmy PIAT-a. PIAT to jest taka rura jak niemiecki
panzerfaust do strzelania do czołgu, angielska, ze zrzutów. To obsługiwał żołnierz z 1939 roku, miał pseudo „Fosgen”. Pamiętam, że strzelił raz do jednego czołgu i coś tam uszkodził, ale się nic takiego nie stało, czołg kręcił parę razy, ale odjechał.
- Jak reagowała ludność cywilna?
Ludność cywilna reagowała różnie. Niby cieszyli się, że są Polacy, ale my im siedzieliśmy na głowie. Byliśmy głodni, dostawy były sporadyczne. Nocą wybieraliśmy się do sąsiednich wsi, gdzie byli Niemcy. Trzeba było zaopatrzyć się w chleb, w mąkę czy wejść do piwnicy ziemnej i z piwnicy zabrać ludziom jedzenie. Były takie miejsca umówione, gdzie ludzie składali się na jedzenie, na prowiant. Tak to trwało do 26 września, gdy wyszliśmy z Kampinosu.
Dowódca „Okoń” zarządził odprawę generalną. Ustawił wszystkich w czworobok, razem ze swoim pocztem, wśród nich poznałem porucznika „Dolinę”. Dla mnie to jest wspaniały człowiek i wielki bohater.
Gros jego ludzi mówiło językiem białoruskim. Powiedział, że jest propozycja, by iść na ochotnika, kto chce, w Góry Świętokrzyskie. Skończył odprawę i zaczął się nalot. Dano nam jeszcze kolację, bo wymarsz miał być natychmiast. Zaatakowało nas lotnictwo, przyleciały samoloty. Mieli wszystko dobrze rozpracowane, wiedzieli, gdzie się znajdujemy, zaczęło się bombardowanie.
Sztukasy to są samoloty nurkujące. Na placówce w Brzozówce mój oddział miał wolne, my wróciliśmy, a poszła inna kompania. Zginęło bodajże trzech żołnierzy i kilku było rannych. Zginął między innymi lekarz i jego syn, z Warszawy, z ulicy Puławskiej. Bomby zabiły kilku ludzi na podwórku, tam gdzie stacjonowaliśmy. Krzyczałem do swojego przyjaciela „Wiechu, jestem ranny!”. Miałem menażkę wojskową z 1939 roku, baryłeczkę bardzo ładną, wygrawerowaną. Napełniłem to gorącą kawą, ale źle zakręciłem i jak padłem i czołgałem się pod drzewo, to mi się to rozlało. Zaczęło mnie parzyć i myślałem, że jestem ranny, a to była kawa. Jakoś szczęśliwie nic nam się nie stało. W mojej drużynie nikt nie odniósł żadnych ran, ale w plutonie było kilku rannych. W nocy nastąpił wymarsz. Już po ciemku szliśmy.
- To już był wymarsz w Góry Świętokrzyskie?
Wymarsz w Góry Świętokrzyskie, do „Ponurego”, sławnego dowódcy w Górach Świętokrzyskich.
- Przez ten czas, kiedy pan tam przebywał na placówce w Brzozówce, miał pan wieści od swojej rodziny?
Nie, nie miałem żadnych wieści. Jedynie takie, że siostra mojego szwagra, młoda dziewczyna, piętnaście lat, z drugą taką samą podfruwajką, przepłynęły Wisłę. Wisła była płytka do Kępy Tarchomińskiej na wyspie, która tam była. Za Kępą dopiero był nurt, ale nurt to był krótki, tak że one bardzo daleko spłynęły z nurtem i przyszły. Nawiązały kontakt z innymi dziewczynami i je tam sprowadziły. Dowiedzieliśmy się, że Jabłonna została już wysiedlona. Niemcy zbudowali most pontonowy w Wieliszewie. Teraz jest tam pole golfowe pod Warszawą. Wszystkich przerzucili na drugą stronę Wisły i rozdzielili w różnych powiatach. Tyle wiedziałem o rodzinie i wiedziałem, że tam nie ma po co wracać.
- Zanim się pan zgłosił na ochotnika.
Zanim się zgłosiłem na ochotnika. Wszyscy się zgłosili, nie było takich w moim plutonie. Wszyscy poszliśmy.
26 września po kolacji nastąpił wymarsz. To była droga przez mękę, bo szliśmy tylko nocami, [marszem ubezpieczonym, tabory konne z tyłu]. Trzeba było przejść sześćdziesiąt do siedemdziesięciu kilometrów. Trzy noce i dni, jak trafiliśmy na jakiś lasek, to szliśmy tak daleko, jak się lasek ciągnął.
- Jak liczna to była grupa?
To była grupa około dwóch tysięcy ludzi, bo „Dolina” przyprowadził cztery szwadrony kawalerii z taborami, z tym wszystkim. To jest cała historia tego człowieka. On najpierw stanął przed sądem w Kampinosie, oskarżony o to, że współpracował z Niemcami, bo jak to? Niemcy go konwojowali i szedł tyleset kilometrów? Niemcy w tym czasie chcieli stworzyć jakieś oddziały polskie do walki z bolszewizmem, propagandowe. „Dolina” ich po prostu oszukał. Jak już widział, że jest Modlin, że oni chcą go zamknąć w twierdzy modlińskiej, to właśnie na wysokości Cybulic, już nie pamiętam, jakiej wsi, uderzył na ochronę niemiecką i przebił się do Puszczy Kampinoskiej. Wspaniały człowiek! Tak nadeszła czwarta noc, były cztery noce na pewno, jeśli nie pięć, nie pamiętam dokładnie. Wyszliśmy 26 września, a 29 września doszliśmy, to były trzy noce.
- Spotykaliście przez ten czas Niemców?
Nie. Ale Niemcy nas namierzali, bo latały samoloty – samoloty wolnolatające, dwupłatowe, Rosjanie nazywają je kukuruźniki, albo jednopłatowe. Widzieliśmy, jak pilot się nachylał, robił zdjęcia. Niemcy mieli dobry wywiad, że to jest duża siła ludzka. Zatrzymaliśmy się przed samymi torami. „Okoń” popełnił drugi błąd, ogromny – zarządził odpoczynek dwugodzinny. Była godzina siódma rano, do dziewiątej mieliśmy odpoczywać i szybko zjeść śniadanie, a później jednym skokiem przez tory, a po drugiej stronie już są zagajniki. Tam są już ludzie „Ponurego”, którzy nas dalej odbiorą. Okazuje się, że to był wielki błąd. My byliśmy bardzo zmęczeni, ale nie na tyle, żeby jeszcze te dwieście, trzysta metrów nie przejść przez tory i być wolnym.
Tymczasem, kiedy rozłożyliśmy się do jedzenia, do śniadania, Niemcy podstawili pociąg pancerny na torach, a z drugiej strony, rzadko, bo rzadko, ale dwa czy trzy czołgi. Ponieważ byliśmy w straży tylnej, to ucierpieliśmy najwięcej. W naszym plutonie zginęło wtedy dziewięciu chłopców od razu. Jakoś się poderwaliśmy i zatrzymaliśmy Niemców. Czołg odszedł w innym kierunku. Patrzymy, że z tyłu za nami, po prawej stronie, są Węgrzy, więc postanowiliśmy przebić się przez Niemców, odsunąć od Niemców, żeby się dostać do niewoli węgierskiej. To się nam nie udało, ale uratowaliśmy życie. Mówię ciągle o naszym plutonie. Wtedy było nas już dwudziestu dwóch w plutonie. Nawet nie można było policzyć, bo to wszystko było z innych plutonów, mieszane, nieład się wkradł.
Działanie ucichło o godzinie piątej, szóstej, był zmierzch. Byli tak blisko nas, że słyszeliśmy, jak do siebie szwargoczą, a my leżeliśmy w głębokiej bruździe, ale bruzda była zarośnięta jakimiś bardzo kłującymi krzaczkami z kolcami. Niemcy tak pruli, wiedzieli, że tam jesteśmy, ale wiedzieli, że mamy broń przeciwpancerną, bo „Fosgen” właśnie stamtąd raz strzelał. Nie podchodzili bliżej, nie chcieli walczyć. Wiedzieli, że i tak z nami nic nie będzie. Tak walili, że leciało na głowę, nie można było przekręcić się na bok, bo się baliśmy, że w ramię można dostać. Liście na twarz leciały od strzelania. W pewnym momencie wpada jeden z żołnierzy „Doliny” i krzyczy po rosyjsku:
Rebiata! Uchadzitie! Tyraliera budiet szła. Uchadzitie! . „Chłopcy, koledzy, uciekajcie, będzie szła tyraliera niemiecka”. Tam dużo ich mówiło do siebie po rosyjsku, to byli Polacy zruszczeni, łatwiej im było mówić po rosyjsku niż po polsku. Bardzo dzielni i kobiety też były wśród nich. Mówię mu „Siadaj tu! Leż!”. Zdążył to powiedzieć i dostał w piersi. Przy mnie, tutaj. I krzyczy
Rebiata, dobijtie menia!. Jak go tu dobić? Dobić, to znaczy pokazać się, że jesteśmy. Nas tam obserwują. Więc nie wolno, nie można było tego zrobić. On podciągnął się do karabinu mojego kolegi (sam nie miał karabinu, miał tylko pistolet, do którego, nie wiem dlaczego, nie sięgnął, może już nie miał amunicji. Pseudonim kolegi był „Wiesław”), karabin „Wiesława” był na wierzchu, podstawił karabin pod brodę i dobił się sam. Pierwsza rzecz, jaką zrobiłem, jak on się zastrzelił, to złapałem go za rękę, „Wiesław” za nogę, podciągnęliśmy go do siebie, żeby mieć osłonę jego ciałem.
Tak leżeliśmy kilka godzin, może przesada kilka, ale dwie, trzy godziny na pewno. Było już zupełnie ciemno, księżyc był w pełni, więc było o tyle widno, że ciemno było tam, gdzie jest las. My w lesie nie byliśmy, tylko na otwartym polu. Było nas sześciu, reszta się rozpierzchła gdzieś. Mówię: „Słuchajcie chłopcy, idziemy na wschodnią stronę, gdzie księżyc świeci nam prosto w oczy. Tam są Węgrzy”. Tylko słuchajcie, ręce w bok. Pamiętajcie, uczono nas, że na tle lasu, pod księżyc, jak się idzie, przy pełni księżyca widzą nas jak na dłoni”. Trzeba było przejść odkrytym polem trzysta, czterysta metrów. Przechodzimy, była kupa zboża czy siana, a tam mnóstwo naszych chłopców rannych i proszą: „Ratujcie, pomóżcie nam”. Jakżeż im pomóc? Ani opatrunków nie mamy, ani nic. To było strasznie przechodzić obok, nie móc pomóc.
Dostaliśmy się do niewoli węgierskiej. Węgrzy przyjęli nas bardzo życzliwie. Mogliśmy się ogolić [(nie skorzystałem)], umyć, dali nam jakieś bułki czy chleb z marmoladą. Było wtedy około godziny dwunastej. Pokazali nam drogę, pokazali nam mapę, z której dowiedzieliśmy się, że jest droga na Milanówek. Jeszcze przedtem dodałem, że musimy się podzielić, nie możemy iść szóstką, bo szóstka to jest oddział, więc po dwóch. I tak było. Ja z Wiesiem poszedłem, bo było dwóch rodzonych braci – Wiesław i Leszek i oni się rozdzielili. Wiesio poszedł ze mną, bo był moim serdecznym przyjacielem.
Wrócę jeszcze do placówki na Brzozówce, kiedy leżeliśmy, siedzieli w wygrzebanym dołku, bo to nie były wykopane okopy, tylko grzebało się doły, że tylko głowa wystawała. I szedł na nas czołg. Tak nakryliśmy się sobą, jeden drugiego i czekaliśmy, że nas gąsienicą rozgniotą. Mówię „Wiesiu, jeśli on nas nie widział, to może się uratujemy”. Tak też było. Nie przeszedł czołg, poszedł bliżej, potem zawrócił. Takich historii było więcej. Wiesio mówi: „Mamy tam kolegę w Milanówku, to się zatrzymamy u niego”.
Puścili. Gdyby był większy oddział, to by nie puścili. Zatrzymali i do niewoli brali, bo dowiedziałem się później po Powstaniu, że zatrzymywali, ale puszczali później, po dwóch, trzech dniach. Na przykład brat mojego szwagra, bo to było dużo rodzeństwa, dwóch braci i siostra, która miała piętnaście lat i doszła do oddziału, to coś niespotykanego, po nas przyszedł do Węgrów, już około pierwszej w nocy. Trafił na moment, kiedy przyjechało czterech żołnierzy i oficer niemiecki z prośbą o wydanie jeńców. Węgrzy postawili się, że to są ich jeńcy i nie wydadzą. Odjechali, a Węgrzy jeńców puścili. Myśmy nie doświadczyli tego, bo nikt po nas nie przyjeżdżał, sami Węgrzy nas puścili. Szliśmy przez łąki, rowy.
Wiedzieliśmy, że w tym kierunku jest Milanówek. Trafiliśmy przez las, patrzymy, pierzyny powyciągane, ludzie pouciekali z domków, to drewniane chałupy, tam bieda, to wszystko siedziało w lesie, dzieci płaczą. To był straszny widok. Widzimy, że jest duże gospodarstwo. Zapukaliśmy w okno, nikt się nie odezwał. To już drugi raz, bo pierwszy raz w chałupce zapukaliśmy, nikt się nie odezwał. Nawet weszliśmy do chałupki, nikogo nie było. Mówię „Chłopcy, jest otwarta stodoła. Idziemy do stodoły i tam się prześpimy, bo już jesteśmy wykończeni przecież”. Nie jedliśmy cały dzień, tyle marszu. Leszek Lisowski, brat Wiesia, był spryciarz. Rozwiązał snopy, bo po młóceniu zboża to są duże. Porobił dołki, dużymi snopami nas poprzykrywał i sam się przykrył i zasnęliśmy.
Obudziliśmy się, było koło dziewiątej. Patrzymy, a na klepisku stoi ogromna bańka gorącego mleka i ogromny kołacz razowego chleba, pieczonego na liściach chrzanowych. To był frajda niesamowita. Chleb podzieliliśmy, mleka się napiliśmy. Nikt do nas nie podszedł, nie ma mowy. Wyszliśmy na zewnątrz, gospodarz wychylił się, nie przez okno, tylko przez szybę, do szyby się przysunął. Prosiłem go, żeby podszedł. On stanął w drzwiach. Pytam „Jaka to jest wieś? Niech pan nam powie, gdzie jest droga na Milanówek? My idziemy do Milanówka i dziękujemy serdecznie za ten poczęstunek. Jesteśmy syci i gotowi do dalszej drogi”. Pokazał nam drogę na Milanówek.
Dotarliśmy do Milanówka do kolegi. Tam przenocowaliśmy u niego, umyliśmy się, wykąpaliśmy się, dał nam swoją czystą bieliznę i pokazał drogę do cukrowni Józefów, gdzie naczelnym inspektorem od plantacji buraków cukrowych był wujek braci Lisowskich. To jest już niedaleko, sześć czy osiem kilometrów od Milanówka, może więcej. Nas dwóch uciekło, ja z Wiesiem, a on z drugim kolegą, ale połączyliśmy się u Węgrów i razem czwórką szliśmy. Przyszliśmy do tego wuja, a u niego ze dwadzieścia osób, uciekinierów z Warszawy z Powstania.
- Który to był mniej więcej dzień? To był już początek października?
To był 30, ostatni dzień września [...].
- Dobrze. I dokąd doszliście?
Doszliśmy do rodziny, do Józefowa, a to rodzina taka, że nikt nie mógł usiąść do stołu, dopóki pani nie usiadła. Nie można było odejść od stołu, dopóki pani nie dała znaku odejścia od stołu.
High life, bon ton. My nie byliśmy przyzwyczajeni do takich rzeczy, a poza tym, to zaczęliśmy kraść. To było wstrętne. Wiesio mówi „Wiesz, mam całą paczkę witaminy”. „A gdzie znalazłeś?” „Za piecem znalazłem”. To ciotka, żona majora, która chciała przetrwać w dobrej formie, to brała sobie witaminki. Taka to była kradzież. Wuj kazał nam iść do Grójca, wszystko na piechotę, bez dokumentów, bo tak zwane kenkarty, niemieckie dowody osobiste, zostawiliśmy w domu. Nie wolno było iść do żadnej akcji z dokumentami. Wuj wysłał nas do Biura Plantacji Buraka Cukrowego, że tam nas zatrudnią. Tam jest organizacja jeszcze czynna, wyrobią nam jakieś zaświadczenia tożsamości. Ale jak tu dojść? Zimno jest, byłem bez kurtki, bez kapelusza. Na czterech dwóch mogło wyjść na ulicę jako tako ubranych.
Dostaliśmy się do Grójca, tam dali nam nocleg na strychu drewnianego domu na przedmieściach Grójca. Gospodarze poczęstowali nas obiadem. Już było dobrze, najedliśmy się. Ale więcej jeść tam nie chcieli nam dawać. Zbieraliśmy kartofle na polu, takie, które były już wykopane, ale nie zebrane i na wpół zielone. Tak się dożywialiśmy przez cztery chyba czy pięć dni, zanim załatwiono nam miejsca pracy. Miejsca pracy były w Kozietułach. To jest dwadzieścia kilometrów za Grójcem w kierunku na Mogielnicę, pięć kilometrów od Mogielnicy.
Leszek był kierownikiem przyjmowania buraków, ja byłem wagowym, bo przyjeżdżał wóz, drugi określał procent zanieczyszczenia buraków, a ostatni był wartownikiem. Takie mieliśmy etaty. Wtedy Eldorado było, bo chłopi, co przywozili buraki, wiedzieli, że jesteśmy z Powstania. Przywozili nam mnóstwo żarcia, żeby im obniżyć procenty na zanieczyszczenie buraków. Aż się chciało żyć! Wszystko mieliśmy.
Poznaliśmy (to cała historia), córkę Kozietulskiego, z tych Kozietulskich spod Samosierry. Ona miała szesnaście lat. Byliśmy później świadkami, jak ją Niemcy aresztowali. Może i przez nas. Waga była daleko od majątku, to były dwa kilometry i od wsi też ze trzy kilometry. Zupełnie w polu, drewniana waga, prycza wąska, była zrobiona tylko na dozorcę, a nas było czterech. Dwóch spało na dole, dwóch na górze. Sami stołowaliśmy się, ale mieliśmy już dużo życia. Ciekawa historia, bo któregoś dnia przyjechała na koniu ta dziewczyna z majątku, Hanka miała na imię. Wiedziała, że jesteśmy z Powstania. Przywiozła nam boczek, różne rzeczy. Bardzo brzydko postąpiliśmy, bo poczęstowaliśmy ją okowitą, wódką, dziewczyna upiła się do tego stopnia, że nie mogła wejść na konia. Przyjechał rządca i zabrał ją. Później więcej nie pozwolono jej do nas przychodzić.
Co ciekawe, ona pierwsza była po skończeniu Szkoły Morskiej kapitanem statku. Ten statek nazywał się „22 Lipca” i w telewizji parę ładnych lat po wojnie pokazywano właśnie panią Wall, bo to jej nazwisko z męża. Ona powiedziała „Ja jestem Kozietulska z Kozienic. Studiowałam w Morskiej Szkole w Tczewie, a później w Gdyni. Jestem pierwszym kapitanem”. To tak ku rozśmieszeniu i odprężeniu.
- Jak długo tam państwo przebywali?
Do wyzwolenia, do 16 stycznia. Ale to jest jeszcze ciekawe, otóż wybrałem się kolejką po pierwszą pensję do Grójca. Spotkałem na ulicy swoich rodziców. Czy to nie jest szczęście?
W Grójcu! Ja się w czepku urodziłem! Nie byłem nigdy nawet zadrapany, wyłaziłem z różnych dziur zawsze w porządku. Dowiedziałem się, że rodzicom Niemcy dali zlecenie do wsi Stanisławów nad Pilicą, to jest piętnaście kilometrów od nas. Znalazłem pomieszczenie we wsi, u sołtysa i ściągnąłem rodziców do wsi. Moja siostra też była z nimi i mój brat, ten który był w „Szarych Szeregach”. On łapał króliki na wnyki, a siostra udzielała korepetycji na wsi. Nieźle nam się powodziło. Dostarczałem nadmiar żywności, jaką dostawaliśmy od rolników. Tak przeżyliśmy do dnia wyzwolenia.
- A kiedy wrócił pan do Warszawy?
[..] Dotarliśmy na piechotę 18 stycznia. 17 stycznia nocowaliśmy pod Warszawą, 18 stycznia do Warszawy przechodziliśmy na Pragę przez zamarzniętą Wisłę. Znajomi uprzedzili nas, żebyśmy się nie przyznawali, że braliśmy udział w Powstaniu, że jesteśmy akowcami, bo łapią i wiozą na Skierniewicką, a stamtąd do Rembertowa do więzienia wysyłają i Rosjanie wywożą. I tak było.
- Więc nie był pan później represjonowany?
Nie. Tylko dzięki temu, że dostałem wezwanie do wojska i spotkałem się ze swoim dowódcą plutonu, „Michałem”, „Rugią”, „Rugia” to jest jego drugie pseudo, on miał na imię Stanisław Sękowski. Powiedział „Słuchaj, jak dostaniesz wezwanie do wojska, to pchaj się do wojska. Nie ma mowy, przeżyjesz. Inaczej to wyciągną nas wszystkich, bo mają nas, na wszystkich mają haka. Tym bardziej, że ja ciebie kilkakrotnie wykorzystywałem w Kierownictwie Walki Podziemnej”. O tych epizodach nie będę mówił.
- Uchroniło to pana przed represjami?
To mnie uchroniło. Mało tego. Wysłali mnie od razu na front, to znaczy po dwóch czy trzech tygodniach wysłali mnie pod Wrocław. Niezupełnie na front, bo do Oleśnicy, to jest trzydzieści kilometrów od frontu. To była taka zwana trzecia linia. Wrocław bronił się o całe dwa tygodnie dłużej niż wszyscy, cała armia niemiecka. Padł później, tam były ciężkie walki, ale tak sprytnie trafiłem na nazwisko jednego kapitana, który się nazywał Jasiński i który na Brzeskiej miał warsztat. Dogadaliśmy się, że jakieś dalekie powinowactwo między nami było. On mnie umożliwił to, że później przenieśli mnie do Warszawy i w Warszawie służyłem w wojsku. Tak się to skończyło.
- Wróćmy jeszcze na chwilę do czasu okupacji. Może opowie pan o akcjach
Dostałem polecenie od „Michała”, który był dowódcą aparatu dochodzeniowo-śledczego. Zadaniem ich było śledzenie i wyławianie ludzi, którzy brali pieniądze od Żydów za przechowywanie, tak zwani szmalcownicy, zwalczanie wszelkiego rodzaju złodziejstwa i innych takich historii. To do nich należało. Później przekazywano to do prokuratury, w której nad wszystkim miał pieczę Moczarski. Były sądy. Były kary dla aktorów. Pani Maria Malicka, sławna aktorka, została skazana na karę infamii i dożywotnio zakaz występów na deskach warszawskich. Adolf Dymsza był skazany.
- Jak wyglądał pana udział w tym?
Byłem tylko w obserwacji. Poza tym byłem takim „leć, poleć, załatw, przynieś”, na przykład do getta. Dostałem lentę, dostałem powiadomienie i pseudo motorniczego. Wtedy chodził ze Stalowej tramwaj numer 4 na Dworzec Gdański. Szedł przez drewniany most ulicą Zakroczymską, Freta. Tam zaraz króciutko zaczynała się brama getta. Jak przejechaliśmy, to motorniczy zwolnił, ja wyskoczyłem z tramwaju, założyłem lentę. Miałem się udać na ulicę Miłą 2, na drugie piętro. Straszny widok. Widziałem ludzi umierających na ulicy. Widziałem zbierających trupy Żydów. Widziałem lokal, gdzie się bawiła finansjera żydowska, przy tej okropnej nędzy.
Dostałem paczkę, nie wiedziałem, co jest w tej paczce. Jak rozpakowałem na miejscu, wiedziałem, że jest coś miękkiego, to się okazało, że są trzy kilogramy kaszy mielonej na żarnach i list. List miałem oddać komuś tam, nazwiska tego Żyda już nie pamiętam, Grynberg czy Gruber. Dostałem od niego mydełko glicerynowe. Takiego mydełka nigdy w życiu nie widziałem, mydło robione z gliceryny. Wspaniałe mydło. To było wszystko. Z powrotem tak samo, o określonej godzinie, na określonym przystanku wsiadam, zdejmuję lentę. Jeszcze dostałem czapkę, musiałem się odpowiednio ubrać, to znaczy trochę brudne ubranie, podziurawione. To była jedna z takich spraw. Druga, to w kasynie gry trzeba było obserwować określoną osobę. To były obserwacje. Trzecią sprawą była akcja odbijania więźniów na ulicy, ze szpitala Jana Bożego. Do mnie należała obserwacja [tych ludzi, więźniów, którzy wykorzystali okazję otworzenia cel i wyszli na ulicę. Więźniów tych kierowałem do podstawionych samochodów, które stały na ulicy Sapieżyńskiej. Były dwa samochody i jeden duży, furgonetka, oba połączone. W odprowadzeniu do samochodów brało udział kilku chłopców i ja też.]
- Co chciałby powiedzieć pan od siebie o tamtym czasie?
Wydaje mi się, że największą kuźnią patriotyzmu był okres okupacji. Tam się nie mógł rodzić patriotyzm, on się tworzył wewnątrz w człowieku. Łatwiej było żyć. Natomiast nie mogę się pogodzić z tym, że dziś jest tak mało patriotów. I cieszy mnie bardzo to, co państwo robicie teraz, to robicie dla przeszłości. Jak pierwszy raz przyszedłem do Muzeum, to spytano mnie, czym jest dla mnie Muzeum. Przy stole siedziało kilku starszych panów, tak jak ja, i każdy z nich odpowiadał, a ja siedziałem cicho. W pewnym momencie jeden z kolegów powiedział „A może kolega powie, czym jest dla pana Muzeum Powstania Warszawskiego?”. Odpowiedziałem „Jest moim drugim domem. Ale odpowiem wam metaforą biskupa Chrapka, który niedawno zginął w katastrofie. W jednej ze swoich homilii powiedział: „Idź przez życie tak, by ślady twoich stóp zostały na zawsze”. I tu są ślady naszych stóp! Naszych, moich, pani, wszystkich kolegów, wszystkich walczących.
Warszawa, 27 grudnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Figiel