Krystyna Górna „Wioślarka”
Krystyna Górna z domu Sulimowicz, pseudonim „Wioślarka”, urodzona w 1928.Drugi batalion, szósta kompania „Obroża”. Byłam łączniczką i sanitariuszką, ale przeważnie łączniczką.
- Zaczniemy od czasów okupacji, proszę opowiedzieć jaka była pani droga do konspiracji, jeszcze przed Powstaniem?
O, bardzo wcześnie dlatego, że ojciec zaczął bardzo wcześnie i wciągnął całą rodzinę. Byłam dumna i blada.
Był zastępcą jakiegoś dowódcy, wiem tylko, że miał pseudonim „Lis”. Zmarł jak miał sześćdziesiąt pięć lat. W ogóle był inwalidą wojennym z 1918 czy 1920 roku, dlatego później był zapalonym piłsudczykiem i ja też. Po Powstaniu przyszliśmy na druga stronę Wisły, Niemcy wypędzili nas.
- Proszę powiedzieć, jak do tego doszło, powiedziała pani, że ojciec wciągnął wszystkich państwa?
Jak to wyglądało? Meldunek zanieść... Dzieciom łatwiej było przejść niż dorosłym. To jest jedna sprawa, druga sprawa – garnęliśmy się, młodszy brat też. Przeważnie nosiłam meldunki. Robiłam to bardzo chętnie. Dlaczego? Po prostu człowiek był jeszcze młody, nie zdawałam sobie z tego wszystkiego sprawy, czym to grozi. Pamiętam był sierpień i dostałam rozkaz, żeby zawieść meldunek od „Soplicy” - dowódcy „Kedywu” do „Ślizienia” - to był dowódca drugiego batalionu. Wtedy czołgi z armii Wiernika umiejscowiły się na wysokiej skarpie między Jabłonną a Buchnikiem. Później była płaska ściana piachu, duże sosny, kawałek łąki i Wisła. Podjechałyśmy z koleżanką na rowerach. Po płaskiej ścianie nie wejdziemy. Może bym się wdrapała - jeśli chodzi o sport byłam dosyć dobra - ale Danka nie. Wreszcie znalazłyśmy miejsce z prawej strony i po krzakach staramy się wejść na górę, nad nami tylko lufy czołgów, wszystkie skierowane na brzeg. Niemcy widzieli nas, słyszymy, że śmieją się z nas. Weszłyśmy. Czołg stał przy czołgu. Młodzi Niemcy w czarnych mundurach jak zobaczyli Dankę… Na mnie, smarkulę, nie zwracali uwagi. To była wyjątkowo ładna dziewczyna, piękna blondyna. Okrążyli nas w kółeczko. Danka już wtedy zrobiła maturę u Hofmanowej. Roześmiana, rozbawiona, co miała robić? Musiała. Meldunek miałam za stanikiem. Oni do niej się uśmiechają, chcą ją częstować, ona nic nie chce. W pewnym momencie mówię: „Danusiu, zapytaj czy mogę poszukać trochę wody, bo strasznie mnie żołądek boli, niedobrze mi.” Ona pyta, oni mówią: „Tak.” Poszłam, pod lufami przeszłam na drugą stronę, widzę chałupka stoi, okna zasłonięte. Pukam – cisza, drugi raz – cisza, ale słyszę, że ktoś tam się rusza. Wreszcie drzwi się uchyliły, ręce składam i błagam kobietę: „Czy mogę prosić trochę wody?” Ona się odwróciła, podaję hasło, ona odpowiada. Wzięła mnie do pokoju. Na środku stoi mężczyzna mocno zbudowany, też odpowiedział na hasło. Daję mu meldunek, a on mówi: „Jak mogli takie dziecko do mnie przysłać!” Z krzykiem na mnie, niegrzecznie. Trochę przerażona, mówię: „Proszę o odpowiedź.” On się złapał za głowę: „Żadnej odpowiedzi nie będzie! Nie widzicie, co tu się dzieje, naokoło czołgi!” Nie będzie to nie będzie, nie dał odpowiedzi. Wyszłam z kubkiem z wodą, żeby Niemcy widzieli, że wodę dostałam, że piję. Danka dosyć dobrze mówiła po niemiecku, ja uczyłam się dwa lata, ale nie potrafiłam tak mówić jak ona. Danka mówi: „Niedługo zacznie się robić ciemno, musimy wracać.” - „A jutro przyjedziecie?” - „Tak przyjedziemy, oczywiście, że przyjedziemy.” Poszłyśmy, pojechałyśmy. Pojechałam do dowódcy „Kedywu” i mówię, że odpowiedzi nie mam, że ten mężczyzna nie chciał dać odpowiedzi. Na tym się skończyło, ale co strachu się najadłyśmy to najadłyśmy. Czołgi były straszne. [...]
- Jaka była pani droga do „Obroży”? Jak pani się tam znalazła?
Bo na tym terenie działała „Obroża”.
Tu jak szosa Modlińska, dalej od Kanału Żerańskiego, to była prawobrzeżna Warszawa. Miejscowości po kolei: Tarchomin, Henryków, Dąbrówka, Buków, Buchnik, Jabłonna. Jeszcze kiedyś w czasie Powstania Niemcy pędzili Modlińską niesamowicie duże grupy mężczyzn w kierunku Modlina. Na stacji Zakroczym były postawione pociągi, ładowali ludzi do pociągów, wywozili do Niemiec. Dostałam rozkaz, że mam zawiadomić tych, których pędzą, że za Jabłonną na pierwszym wzniesieniu jak usłyszą strzały, żeby uciekali z kolumny nie na lewo, tylko na prawo, bo z lewej to już była Wisła. Na rowerze, co podjadę bliżej to Niemcy na mnie
Weg! Weg! Wreszcie udałam, że łańcuch spadł. Poprawiam łańcuch, położyłam palec na ustach i mówię tak, żeby mnie usłyszeli: „Uważajcie, na pierwszym wzniesieniu za Jabłonną będą strzały, uciekajcie na prawo, podajcie wiadomość dalej.” Nadchodzi następna kolumna, słyszę krzyk, mężczyzna krzyczy: „Krysia, moja uczennica!” – to mój profesor z Rzeszotarskiej. Położyłam palec na ustach, a on mówi: „Krysiu, serce, błagam, trochę wody!” Tam stały kobiety z wiadrami, tylko Niemcy nie chcieli im dać. Kobieta dała mi kubek, szybko podałam. Chyba dostał wodę, już nie wiem. Później w szkole ze mnie zrobił wielką bohaterkę, jak wrócił, szukał mnie, a ja już nie chodziłam do szkoły. Nie stać nas było na to. Wrażeń było niemało. W Łomiankach był obóz przejściowy, młodzi szli na lewo, starzy na prawo. Znowu kolumnę ustawiali do pociągów. Stał samochód, bagażówka. To chyba byli Ukraińcy. Ojciec zobaczył, że ktoś tam już siedzi w bagażówce. Dosłownie wrzucili mnie do samochodu, samochód ruszył. Każdy dosyć dużo zapłacił za przewóz. A oni zamiast nas gdzieś wysadzić – Niemcy parę razy sprawdzali, kłuli w budę bagnetem, my leżeliśmy płasko na podłodze – wywieźli nas w płonące ulice. Niemcy zatrzymali samochód, otworzyli budę i jeszcze dostałam kolbą po głowie. Wszyscy uciekają. Nie wiedziałam gdzie jestem. Pali się na prawo, na lewo, z przodu i z tyłu. Kucnęłam, tak do rana przetrwałam. Rano sama jedna szłam prosto przed siebie. Chyba to był Sieraków. Ani żywej duszy, ludzi nie ma. Wreszcie patrzę – unosi się klapa, staruszek głowę wysadził: „Dziecko, co tu robisz?” Mówię: „Nie wiem gdzie iść. Gdzie ja jestem?” On mówi: „Idź prosto przed siebie.” Dotarłam tam, to była wieś. Kobiety z krzykiem na mnie, że w nocy mężczyzn zabrali, tylko kobiety zostały: „Uciekaj dziecko stąd!” Poszłam dalej. Wtedy przeżycie na płonącej ulicy, gdzie zostałam dosłownie sama to było straszne.
- To było w czasie Powstania?
Tak.
Wrzesień.
- Czy pamięta pani inne akcje, gdy przenosiła pani meldunki?
Na przykład meldunek od naszego dowódcy szóstej kompanii do pułkownika „Grosza”. „Grosz” to pseudonim. Trzeba było jechać przez las, też z Danką, często jeździłyśmy razem. Było tak gorąco, tak widno, że w lesie można było igły szukać. Jeździłam na rowerze jak szatan, Danka gorzej. Za mną jechała, przeklinała, mnie wyzywała, ale trudno. To było dosyć duże ryzyko, bo tam było dużo Niemców, a trzeba było przebiec puste pole od lasu do willi pułkownika „Grosza”, ale dałyśmy radę. Z tym, że zostałam na ulicy, a weszła tylko Danka, bo ona miała meldunek. Przeważnie nosiłam meldunki od dowódcy „Soplicy”, dowódcy „Kedywu”. Mój mąż był w „Kedywie”. Chodziłam dumna i blada, bo miałam ładny szary kostium, szarą sukienkę, furażerkę tak jak harcerki, torbę, małą „piątkę”- pistolet. Pistolet ocalał. Zabrali mi go, ale ocalał, bo ojciec go schował w murze w komórce. Jak brat rozbierał komórkę, bo tam stawiał większy garaż, to znaleźli piątkę, nie zwrócili jej. Przecież to była moja pamiątka. A pozwolenie na broń mam. Czego ja nie mam? Prawo jazdy miałam, pozwolenie na broń, teraz mam stopień porucznika.
- Wróćmy do momentu, jak jechała pani na rowerze z meldunkiem przez las.
Nie bałam się, strachu u mnie nie było. Odwrotnie, z uśmiechem jechałam! Po prostu nie zdawałam sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Smarkula jeszcze byłam. Pamiętam, że był zorganizowany punkt obserwacyjny. Było sześć łączniczek, musiałyśmy notować ruchy wojsk niemieckich. To było przekazywane dalej, do naszego dowództwa. Piętro niżej byli chłopcy z „Kedywu”. Poszli rozwalić Niemca. Jak ja się modliłam, żeby mąż wrócił! Jeszcze nie był mężem, tylko kochałam się w nim, on się kochał w innej. Wrócił cały. Później chłopcy przyszli do nas na górę. Towarzystwo usiadło na podłodze. Tam mebli żadnych nie było, tylko piec kaflowy. Siedzą, flirtują. To były kobiety osiemnasto-, dwudziestoletnie, a ja miałam szesnaście i pół roku. Mąż mówi: „Słuchaj, przecież ty grasz na skrzypcach.” Mówię: „A skąd ty wiesz?” - „Pamiętam, jak koncertowałaś w Domu Ludowym przy choince.” Odezwał się szybko kolega: „Na parterze są skrzypce.” Pobiegł po skrzypce. Słuchajcie, co wtedy przeżyłam. Przewoziłam przez las meldunki, ale to nie było takie ważne, jak to by im zagrać. Pamiętam, że stanęłam pod piecem, zagrałam oczywiście „Jeszcze Polska nie zginęła”, później „Nad pięknym modrym Dunajem”, jeszcze coś im grałam i więcej już nie chciałam.
- Jakie były reakcje zgromadzonych osób, gdy pani grała?
Byli zachwyceni. Bardzo się denerwowałam, bo nie wiedziałam, jak to wszystko wypada. Nawet jeśli coś takiego się działo, to zawsze byłam z moim nauczycielem – on grał akompaniament na fortepianie, a ja na skrzypcach. Do dzisiaj mam nawyk, że nie stoję tak na nogach, tylko zawsze tak [pokazuje], bo jak stałam przy moim pulpicie czy fortepianie, to nogi były zawsze skręcone. Później Niemcy zabrali skrzypce. Później były próby grania, ale już nie wróciłam do tego. Siedem lat uczyć się, to było sporo, od dziecka się uczyłam.
- Czy pamięta pani moment szczególnego zagrożenia, gdy przeniosła pani meldunek?
Tak, kiedyś zastępca dowódcy „Soplicy” doktor „Pogodziński”- zginął w Kampinosie – rozkazał, żebym zawiozła meldunek do „Soplicy”, to było niedaleko. Pojechałam na rowerze, rower postawiłam na parterze w korytarzu, weszłam na piętro, pukam – cisza, drugi raz – cisza. Słyszę, że obok ktoś się rusza, ale to już inne mieszkanie. Wreszcie damski głos pyta: „Kto tam?” Jego żona była dentystką. Mówię specjalnie głośno: „Pani doktor mnie tak strasznie boli ząb, nie mogę wytrzymać, niech mnie pani ratuje.” Ona mówi: „Nikogo nie przyjmuję.” Płaczę i błagam ją, żeby mnie przyjęła. Wreszcie wpuściła mnie do kuchni. Podaję hasło, z pokoju usłyszał „Soplica”, poprosił mnie do pokoju. Przeczytał meldunek, dał odpowiedź. Wychodzę, a on mówi do mnie: „Uważaj mała, bo dzisiaj jest duży ruch na Modlińskiej i jest niebezpiecznie.” Mówię: „Wiem.” Akurat jechały tabory konne. Na wozach siedzieli żołnierze. Mieli czarne otoki czapki, denko było czerwone i na tym czarny krzyż. Młodzi ludzie, zmęczeni, spoceni, znudzeni. Wychwyciłam moment, jak konie były dalej, żeby przejść na drugą stronę z rowerem, przeskoczyłam. Wsiadłam na rower, nie wiem czy zrobiłam dwa ruchy, gdy zobaczył mnie żołnierz z wozu, zeskoczył, dobiegł do mnie i wyrywa rower, a w rowerze miałam schowany meldunek. Kurczowo trzymam kierownicę, on się ze mną szarpie, wreszcie rower się przewrócił, ja razem z rowerem. W tym momencie inny, widocznie jego kolega, strzelał po nogach. Do dzisiaj mam ślady, to zaczęło krwawić, roweru nie puszczam. Nadjechał następny pojazd, widocznie oficer. Zeskoczył, dopadł do nas, oderwał żołnierza ode mnie i do mnie po polsku: „Uciekaj, tu na prawo!” To był rów, uciekłam. Pojechałam okrężną drogą. Byłam na tyle nierozsądna, trzeba było od razu tak zrobić, jechać na okrągło, a nie skracać tu, gdzie wojsko jest. Niestety popełniało się błędy.
- To byli żołnierze niemieccy?
To było wojsko niemieckie, oczywiście, że tak. Przecież tam byli: Łotysze, Ukraińcy, Czesi i Węgrzy, pełno różnych było. Węgrzy nawet nam pomagali.
- Żołnierz, który po polsku się do pani odezwał, to był Niemiec?
Tego to już nie wiem, ale powiedział do mnie po polsku: „Uciekaj!”
- Czy codziennie dostawała pani zadania do wykonania?
Nie. Miałyśmy stały punkt obserwacyjny. Wtedy nie było co jeść. Pamiętam, że koleżanka dwa lata ode mnie starsza wychodziła o czwartej rano i w ogródku znalazła kiedyś kawałek zgniłego pomidora, kawałek kartofla. Wtedy to się jadło. Poza tym były takie historie, że jak ludzie przyszli na przykład do Puszczy Kampinoskiej, to dostali suchy prowiant. Okazało się, że to były puszki groszku zielonego konserwowanego.
- Skąd brali państwo żywność przez cały czas Powstania, czy były zapasy?
Ludzie na ogół pomagali. Jeśli ktoś coś miał, to dzielił się. Byli też tacy, że nie chcieli dać. Na przykład już później, jak z płonącej ulicy poszłam na wieś Gać czy Gacie - dosyć zamożna wieś - spotkałam znajomych, całą rodzinę. To byli raczej ludzie zamożni, zapasy mieli niesamowite. Szłam z nimi, bo przynajmniej ktoś był ze znajomych. Spało się gdzieś na polu w kartoflisku, tam nie było kartofli, tam była nać. Naokoło mężczyźni, a ja dziewczyna młoda, ale to jeszcze mało. Do Puszczy Kampinoskiej chcieliśmy przejść. Już tak drogę obstawili, przeważnie Ukraińcy, że nie można się było dostać. Było dziesięciu młodych mężczyzn i ja jedna smarkula. Stał tam niewykończony dom, tylko dach był, nie było drzwi, nie było okien, nie było podłóg, nic, klepisko. Stało koryto, co chłopi wywożą nieczystości na pola, coś w rodzaju nawozu. Chłopcy sobie rozłożyli trochę słomy czy siana na podłodze, padli. Wpadłam na pomysł, że położę się w korycie, że będę dalej od chłopaków spała. Ale to tak strasznie pachniało, że to było nie do wytrzymania, nie było wyjścia. Do końca życia będę to pamiętała. Łączniczka z Kampinosu mnie szukała, byłyśmy blisko, ale nie trafiliśmy na siebie. Tyle ludzi się wtedy przewracało.
- Jak pani nie dostawała żadnych zadań, to jak wyglądał taki dzień, gdy nie musiała pani nic robić?
Wykorzystywały mnie starsze koleżanki. Dlaczego? One flirtowały z chłopakami, one robiły makijaż, paliły papierosy, ja też zaczęłam: „Krysiu, jestem zmęczona, siadaj, notuj.” Kiedyś było tak, że siedziałam trzy czy cztery noce, aż padłam.
Trzeba było notować ruchy wojsk, ile przejechało czołgów, ile wozów pancernych. Meldunki później szły do dowódcy, a ci pewnie dalej przekazywali.
- Skąd pani miała informacje o wojskach niemieckich?
Widziałyśmy z okna, jak jadą Modlińską. Chodziło o to, ile czołgów przejechało w tym kierunku, ile wozów pancernych.
- Pamięta pani szczęśliwe momenty z okresu Powstania?
Bo ja wiem. Pamiętam, jak szliśmy rozkręcić tory kolejowe, chłopcy i dziewczęta. Szliśmy rozbawieni, roześmiani. Nie rozkręciliśmy, bo dali sygnał, żeby nie ruszać, że pociąg nie pojedzie. Po porostu nie zdawaliśmy sobie z tego wszystkiego sprawy.
- Mówiła pani, że była również sanitariuszką, czy były przypadki, że opatrywała pani rannych?
Nie. Za to sąsiadka, nie żyje już w tej chwili, ale była w Ravensbrück. Później jak wróciła miała kłopot z nogami, dwadzieścia lat nie wychodziła z domu. Kiedyś jej strasznie noga spuchła, a opiekunka, siostra ze szpitala opiekowała się nią. Mówię do sąsiadki: „Lidka, daj zabandażuję ci nogę.” Nogę jej bandażuję w choinkę, a pielęgniarka patrzy: „Pani Krysiu, a skąd pani zna takie sposoby bandażowania?” Mówię: „Kochana, przecież skończyłam kurs sanitarny.”
- Czy w czasie Powstania była pani świadkiem zbrodni, egzekucji?
Blisko Politechniki, to chyba było na Koszykowej. Stało tam dwoje dzieci żydowskich, na pewno żydowskich, głodni byli, widocznie wyszli coś znaleźć do jedzenia. Niemcy ich zobaczyli, otworzyli właz do kanałów, wrzucili dzieci. To było straszne. Wtedy jak już było getto i jeździłyśmy z koleżankami, tramwaj jechał tuż przy parkanie, wtedy na balkonach trupy wisiały. Niemcy nie pozwalali podchodzić do okna. Byłyśmy ciekawe, musiałyśmy zobaczyć. To samo było na Pelcowiźnie, też tam ileś osób powiesili. To były przykre momenty.
- A sam koniec Powstania, jak to się odbyło? Gdzie pani wtedy była?
Byłam blisko Puszczy Kampinoskiej. Oni pod koniec września ruszyli w kierunku Jaktorowa, chcieli się przebić w Góry Świętokrzyskie. Tu też wina dowódców – pchać tyle ludzi przez tory kolejowe. Niemcy szybko to zlikwidowali, puścili pociąg pancerny, pruli i ile trupów było! Węgrzy starali się pomóc. Sporo chłopców ocalało. Jeszcze przed tym dowiedziałam się od kolegi męża, że mój mąż jest ranny. Zaczęłam go szukać po szpitalach. Najpierw poszłam do szpitala w Laskach, tam byli powstańcy. Pamiętam, że z koleżanką idziemy przez lasek, to jest park, Tanerka została z tyłu. Idę, patrzę, idzie ksiądz wysoki, szczupły. Nie wiedziałam, że to jest kardynał Wyszyński. Kardynał Wyszyński był w Puszczy Kampinoskiej, a później przyjechał i w Laskach był. Idę, rozglądam się. On miał brewiarz, przymknął go i mówi: „Szukasz kogoś, dziecko?” Podeszłam i mówię:
Laudetur Jesus Christus . Łaciny uczyłam się u Rzeszotarskiej. On odpowiedział też po łacinie. „Kogoś szukasz?” Mówię: „Tak.” - „Szpital jest tu.” A siostry były rozstawione jak czujki. Poszłam, męża nie ma. Idziemy dalej do Milanówka, nie ma. Wreszcie wylądowałyśmy w szpitalu w Woli Gawartowej, to był majątek Kuczyńskich - jakieś takie nazwisko. Tam był szpital. Sanitariuszki były na wsi w prywatnych kwaterach. To była makabra, bo opatrunków nie robiłam, ale pomagałam chłopakom. Koleżanka jeździła, szukała lekarstw, jedzenia. Na podłodze leżał młody chłopak i płacze. Podchodzę do niego, mówię: „Co się stało, dlaczego płaczesz?” On mówi: „Już dłużej nie mogę wytrzymać.” Było straszne robactwo. Jak on miał nogi w gipsie, to pod gipsem robactwo gryzło. Ręce składa i błaga: „Przynieś mi drut.” Mówię: „Skąd ci wezmę?” Mówi: „To z parku chociaż ostrą witkę.” Poszłam do parku, znalazłam witkę, przyniosłam. Wiercił sobie w gipsie i drapał, rany porobił. To było straszne, ale niestety tak to było.
Nie znalazłam. Tam byłam przez jakiś czas. Mąż został ranny pod Jaktorowem. Kolega zobaczył, że mąż leży, porwał go na ręce, rzucił na wóz, podciął konie i pojechali w kierunku Opoczna. Widocznie znał te tereny. Tam leżał jakiś czas w stodole, opatrzyli mu rany. Ruszył do Częstochowy. W Częstochowie miał rodzinę i był umówiony z kolegami, że gdyby coś się stało, gdyby któryś mógł pójść dalej, to tu i tu mają się spotkać. Tam ciotka miała dwie piekarnie, tak że dużo ludzi tam pracowało. Ukryć kilku mężczyzn nie było problemu. Było co jeść. Mąż zaczął próbować, żeby nawiązać kontakt z oddziałami „Ponurego”. Wreszcie poszli w Góry Świętokrzyskie. W Górach Świętokrzyskich różnie to bywało.
- Zakończenie Powstania – co się wtedy z panią działo? Wyszła pani z Warszawy?
Tak. Spotkałam już rodziców, ojciec mnie szukał. Znalazł mnie gdzieś za Łowiczem.
- Wychodziła pani z ludnością cywilną, jak to się odbyło?
Tak, z tymi chłopakami, co spałam później pod Puszczą Kampinoską w niewykończonym domu. Później wróciliśmy do Pruszkowa z ojcem. Z Pruszkowa do Borzęcina, przejście przez Wisłę. Z tym, że to było niebezpieczne przejście, bo Niemcy zaminowali cały wał. Idziemy – tu wybuch miny, tu mina. Kobieta szła z małym dzieckiem, dziecko poleciało, tam samochód wpadł do wody. Moja mama ręce załamała, nie chciała wejść na lód. Ojciec mówi: „Idę, Krysiu stawiaj nóżki tam, gdzie jest mój ślad.” Nogi wsadzałam w ślad. Później mama się odważyła i mój brat. Przeszliśmy po wodzie, lód już się kołysał. Tam front przeszedł, ciężkie czołgi – nic dziwnego, że to wszystko pływało. Wyszli Rosjanie, rewizja. Oczywiście ojcu od razu zabrali a to zegarek, a to tamto i ojca zabrali na jakiś czas. Wyszliśmy mniej więcej na pałac hrabiego Potockiego w Jabłonnie. Moja mama mdleje, widocznie nie miała siły. Ojciec mówi: „Wiecie, teraz pojadę i zobaczę, czy dom stoi, czy nie.” Pojechał, nie wraca, nie wraca, już się denerwujemy, czy go znowu zabrali. Tam wszystko było rozwalone, ojciec usiadł na cegłach, zapłakał sobie. Później straszna męczarnia, głód niesamowity. Ocalała pralnia. To była pralnia, komórka. Pod pralnią była piwnica. Kuchnia była normalna, był komin, ale jak szrapnele leciały, to dach też został podziurawiony. Spałyśmy z mamą na podłodze, już zasypiam, tu mi kap w ucho, kap. Odwracam się, to na głowę, to w oko. Wreszcie zaczęłam płakać: „Mamo, już dłużej nie wytrzymam.” Matka stary garnek mi podłożyła, połamany parasol, to nic nie pomagało. To był bardzo ciężki okres. To też będę do końca życia pamiętała.
- Wrócili państwo później do tego domu?
Mieszkałam na Złotej pod numerem 43. Tam było duże piękne mieszkanie, ale od razu dużo ludzi się napchało. Później przeniosłam się na Emilii Plater do koleżanki, z którą ciągle jeździłam. Później ojciec co mógł, to sam zrobił. Z resztek domu coś postawił, on stoi do dzisiaj. Brat zabrał wszystko. Mieszkał tam wiele lat. Rodzice umarli wcześnie, w 1966 roku. Mama miała sześćdziesiąt dwa lata, a ojciec sześćdziesiąt pięć, mąż sześćdziesiąt, a ja najdłużej żyję, już mam dosyć. Gdyby może tyle chorób nie było...
- Jak później się wszystko układało, czy miała pani problemy w związku z udziałem w Powstaniu?
Raczej dobrze, bo cały czas utrzymywaliśmy kontakt, przyjaźń z naszym dowódcą. Koledzy piszą jeszcze z Kanady, z Florydy, z Londynu. Pamiętają. To są koledzy męża, ale spotykaliśmy się zawsze przy uroczystościach u naszego dowódcy, przeważnie 13 października, bo to imieniny Edwarda.
Dietrych, podpułkownik, dziewięćdziesiąt cztery lata, rok temu zmarł. Do ostatniej chwili, mimo że mąż już tyle lat nie żył, ciągle tam jeździłam, on ciągle do mnie dzwonił. Zawsze się martwił, jak byłam chora: „Krysiu, czy ty jeszcze żyjesz?” Mówię: „Żyję.”
- Czy osobiście miała pani trudności w dalszym życiu w związku z uczestnictwem w Powstaniu?
Owszem, tak, jak chciałam się zapisać, wtedy to był ZBOWID. Na Belwederskiej przy Tatrzańskiej, jak była willa Sikorskiego - tam stoi jeszcze pomnik - obok w domu na parterze był ZBOWID. Złożyłam dokumenty, a mój mąż długo nie zapisał się. Zapisali go koledzy z Kampinosu, przynieśli mu legitymację. Mimo, że tu ciągle ludzie przychodzili: „Panie Stanisławie, chcę złożyć papiery, pan był świadkiem, pan był dowódcą, czy pan może podpisać?” Chętnie podpisywał. Jego podpis honorowali, ale on nie był. Wreszcie oni załatwili. Mąż za Virtuti Militari dostawał dwadzieścia pięć procent, a ja dziesięć dni urlopu więcej. To było jednak coś – miałam dwoje dzieci. Ciągle mi odmawiali. Pamiętam, że kiedyś czekam na rozmowę z „ubowcem”, przeważnie byli z UB. On czyta moje papiery, mówi tak: „Chyba pani zwariowała, ile pani miała wtedy lat?” Mówię: „Szesnaście i pół.” - „Takich dzieci to nie było.” Starszy pan, który siedział na sali, mówi: „Tak, panie kolego, młodsze dzieci były, czy pan o tym nie wie?” Ale odmówili. Dosyć długo to trwało. Wreszcie wziął to w ręce nasz dowódca i załatwił. Jeszcze chłopcy z Kampinosu powiedzieli: „Słuchaj, złóż papiery, szybko ci załatwimy.” Wyszło nowe zarządzenie, że jest rejonizacja, że tam trzeba składać papiery, gdzie kto mieszka. Ponieważ mieszkałam na Olkuskiej to byłam tu. Załatwiłam, z tym, że mimo, że byłam wcześniej policzono mi tylko od daty przysięgi. To było krótko. Oczywiście, że mogłam się odwołać, bo tak niektórzy robili, złożyć jeszcze raz dokumenty, przedstawić świadków, ale to już nie było takie ważne. Porucznika i tak dostałam.
Najpierw dostałam sierżanta, później dostałam podporucznika, później porucznika.Podporucznika w 2000 roku, a porucznika w 2003.
- Na sam koniec proszę powiedzieć, jakie refleksje ma pani na temat Powstania po tylu latach?
Szkoda, że tyle młodzieży zginęło, bo to było straszne, ale nie tylko to. Na przykład brat stryjeczny zginął, miał dwadzieścia lat, Tomek Górny, był ranny na Powiślu. Ciotka Janina Górna z męża Rewersiak siedziała na Pawiaku i rozstrzelali ją w pierwszej grupie w Palmirach. Przede wszystkim szkoda młodzieży, a dużo zginęło pięknej młodzieży.
Warszawa, 6 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk