Moje nazwisko Jan Marian Wieruch, urodziłem się w Warszawie na ulicy Szopena [dziś Chopina], w miejscu między ulicą Mokotowską i Doliną Szwajcarską. Tego domu już nie ma, został zburzony.
W 1943 roku we wrześniu, będąc już żołnierzem Armii Krajowej, zostałem skierowany do Szkoły Podchorążych. W ciągu mniej więcej jednego roku ćwiczenia odbywały się od września 1943 i skończyły się przed rozpoczęciem Powstania. Ta szkoła składała się z elewów, mniej więcej po dziesięć kolegów, albo dwa razy po pięć. Głównie spędzaliśmy czas w miejscowości nad Bugiem – Łochów. Byliśmy cały czas pod nadzorem miejscowych członków Armii Krajowej, bo nie mogliśmy sobie pozwolić na ćwiczenia i jednocześnie pilnowanie się. Szkolenie było bardzo ostre, tak na różnych rodzajach broni jak i walkach wręcz. Były ćwiczenia, na przykład, szybkości rozbierania danego rodzaju broni po ciemku, składania broni i strzelania w określonym miejscu. Były różnego rodzaju bronie, znacznie więcej niż przeciętnie. Już w czasie Powstania dysponowaliśmy bronią: niemiecką, rosyjską, amerykańską, angielską i każdy z tych rodzajów był wykorzystywany do ćwiczeń. Były ćwiczenia prowadzenia natarcia, unikania, przesuwania się tyralierą lub rzędem, zależnie od tego, jakie było zagrożenie. Każdy z nas musiał umieć poprowadzić cały zespół. Musieliśmy potrafić kolegę wydobyć z miejsca, w którym został ranny. Była zasada, wręcz przymus, że nie wolno zostawić rannego. Musieliśmy zdać wszyscy egzamin, polegało to na pięciu przedmiotach wojskowych i szósty to był temat: historia. Każdy powinien zdać. Tak się ładnie składało, że wszyscy zdali egzamin.
Dostałem stopień kaprala podchorążego, pseudonim „Mirosław”. Zostałem dowódcą piątej drużyny, II plutonu kompanii B 1 Pułku AK „Baszta”. Taki stopień towarzyszył mi właściwie przez cały okres Powstania, bo nawet w Londynie jak dostałem różne dokumenty dotyczące moich różnych funkcji czy odznaczeń, to ciągle towarzyszył stopień kapral podchorąży. […]
Byłem na wakacjach z rodziną nad Bugiem, koło Wyszkowa i spędzaliśmy wśród bliskich nam znajomych cały czas. To były drugie czy trzecie wakacje spędzane w tym miejscu. Niestety, te ostanie wakacje nas wszystkich bardzo denerwowały i wiedzieliśmy, że zbliża się wojna. Na kilka dni przed rozpoczęciem działań wojennych, czyli przed 1 września, mój ojciec przyjechał tam (bo cały czas był w Warszawie) do nas na motocyklu z koszem i natychmiast kazał nam się wszystkim pakować i wracać do domu, bo było pewne, że będzie nieuniknione rozpoczęcie wojny.
Oczywiście. Zacząłem na ulicy Szopena, potem była szkoła w Alejach Ujazdowskich, na rogu Alej Ujazdowskich i ulicy Szopena. Byłem kilkuletnim chłopcem, który się bardzo interesował Alejami Ujazdowskimi…
Może tak przy okazji wspomnę, na dole w Łazienkach były specjalne miejsca do tego celu, gdzie odbywały się międzynarodowe zawody konne – Niemcy, Polacy, Francuzi, Włosi i inni. Z Polaków był jeden z najlepszych jeźdźców – Tadeusz Komorowski. Jak tak rzucam to nazwisko, a wtedy miałem chyba z osiem lat i szedłem za rękę prowadzony z wujkiem na dół, żeby tam gdzieś nie znikł, to też nie wiedziałem, kim ten ktoś będzie. Świetnie jeździł i został zobowiązany do przygotowania grupy jeźdźców na dwa lata, aby wystąpić w czasie Olimpiady w Berlinie w 1936 roku. Polska wtedy wygrała drugie miejsce. Ale nie o to chodzi. Komorowski to był w niedługim czasie po tym „Bór” Komorowski, czyli po śmierci generała Roweckiego został głównym dowódcą Armii Krajowej na terenie Polski.
Ale wróćmy do szkoły. Przystałem do prywatnego gimnazjum i liceum Władysława Giżyckiego, mieszczącym się na ulicy Puławskiej, tuż przy Królikarni. Tak było śmiesznie, że tu była szkoła, mur, a z drugiej strony Królikarnia. W murze była duża dziura i my jako uczniowie tam chętnie przechodziliśmy na drugą stronę i oglądaliśmy Królikarnię. Nota bene bardzo nam się mogła przydać w czasie Powstania, albowiem o Królikarnię były bardzo ostre boje. Skończyłem szkołę w trzeciej klasie, bo rozpoczęła się wojna i w tej samej szkole dalsze szkolenia odbywały się na tajnych kompletach. Tam po jakimś czasie zaproponowano mi wstąpienie do ZWZ (od 1942 roku była Armia Krajowa, a do tego czasu było ZWZ).
Mając piętnaście lat znalazłem się w obozie niemieckim w [niezrozumiałe] w Prusach Wschodnich stalag [niezrozumiałe] i miałem tam numer 33078. Jak to się stało? Otóż muszę się cofnąć do początku wojny, kiedy już Mościcki i Rydz-Śmigły wyjechali za granicę, to został Starzyński, potem doszedł ze swoją armią Rommel, to był podpułkownik, niestety nie pamiętam dobrze nazwiska – Umiastowski. Jakoś 7 września, podał rozkaz dla wszystkich cywilów mężczyzn, żeby opuścili Warszawę i ci, którzy się nadają do używania broni, ale broni nie mają. Było to zdumiewające, i wszyscy mężczyźni, przeważnie w kierunku wschodnim, zaczęli wychodzić z Warszawy. Wielu z nich zginęło na drogach z powodu ostrzelania przez messerschmitty, które miały wielką frajdę, bo sobie po tych drogach latały i ostrzeliwały. Miałem wtedy 15 lat, byłem wzrostu średniego, szczupły. Oczywiście, było widać, że to chłopak, a nie mężczyzna, nie mniej jednak dołączyłem do paradujących i szedłem też w kierunku wschodnim, aż doszedłem do miejscowości Karczma (miejscowość znana przed wojną ze sprzedaży mięsa, różnych wyrobów). Kupiłem, co trzeba, i zawróciłem, bo czułem, że sensu już nie ma dalej iść. Wracając, trafiłem do Kaczego Dołu (wtedy to się tak nazywało, dzisiaj Międzylesie), tam spotkałem moją matkę z moją siostrą. Ojciec został w domu, a matka „uciekła” stamtąd, bo sąsiedni dom został całkowicie zbombardowany. W nocy obudził nas wszystkich przyjazd Wojska Polskiego: lekkiej artylerii i piechoty, którzy się zatrzymali w tej miejscowości. Wykończeni, zmęczeni, jechali w kierunku Warszawy, żeby tam zamykać część od wschodu.
Następnego dnia natychmiast się włączyłem do różnych prac związanych z myciem koni, z robieniem okopów. Oni się spodziewali, że Niemcy zaraz będą nadchodzili. Kapral, który mi się przyglądał, jak tam wszystko robię, zapytał mnie, czy potrafię strzelać i używać karabinu. Powiedziałem, że tylko strzelałem z wiatrówki. „To ja cię nauczę!”. Dostałem pas z amunicją, karabin, miejsce i cały dzień mnie uczono, to znaczy sam strzelałem, a od czasu do czasu mnie kontrolowano. Dołączyłem do normalnego wojska. Po następnym dniu już Niemcy nadchodzili. Rozpoczęła się bardzo ostra walka, ale o tyle jeszcze chroniąca nas przed ostatecznym rozbiciem, że nie było czołgów i nie było artylerii, tylko piechota niemiecka. Było ich sporo. Po kilku dniach, to było 16 września, zostaliśmy otoczeni i wzięci do niewoli. Wtedy przerzucono nas do jakiejś miejscowości, stamtąd do towarowych pociągów. Przez jakieś trzy dni jechaliśmy do Ostpreussen. Tam już zostałem niewolnikiem i przewieziono mnie i innych do Królewca, wyrzucono z wagonu i przewieziono dalej do Klein Norkitten nad Pregołę (to rzeka główna, przez Prusy płynąca), gdzie robiono prace związane z melioracją. Zostałem do tego też włączony i kilkunastu, chyba koło piętnastu Polaków, plus maszyny. Byliśmy cały czas pod nadzorem. Praca trwała do początku grudnia. To był okres bardzo złej zimy, były temperatury –30, –40 stopni C. Pregoła szybko zamarzała. Przerzucono nas z powrotem do obozu, gdzie było mniej więcej dziesięć tysięcy żołnierzy i tam też się znalazłem. Zostałem ukarany i skazano mnie do stania na słupku nocą, przez dwie godziny w mrozie i oczywiście bym się wykończył, gdyby nie podobny kolega jak ja. Cały czas mnie nacierał, żebym to przetrzymał. Tak się złożyły dwie rzeczy: jedna, się okazało, że mam zapalenie płuc, a później zaraz niedługo gruźlicę. Jakiś generał wizytował ten obóz. Zobaczył, że jest kilkunastu chłopców. Dał polecenie, żeby ich wszystkich wyrzucić z obozu do domu. Między innymi ten mój kolega i ja dostaliśmy zezwolenie przez Olsztyn, do granicy guberni i do Warszawy. Nocą żeśmy się dostali do domu. Wtedy już byłem bardzo ciężko chory. Ale jakoś wylazłem z tego.
Dwie rzeczy bym powiedział. Jedna to:
chodziłem do gimnazjum w dalszym ciągu, oczywiście w formie tajnych kompletów i prawie do końca tego okresu, bo to trwało chyba trzy lata czy cztery. Mieliśmy zdane matury, ale tajne. Dopiero po wojnie były one powtórzone w pełnym zakresie. Mieliśmy dokumenty, ale uznano, że trzeba uzupełnienia. Jak dzisiaj pamiętam: chyba to było w dawnym gimnazjum Reja, w sali „Zachęty”, ja i inni koledzy tam pisemne egzaminy robiliśmy. To była matura, to był ten okres dotyczący szkoły. To, o czym jeszcze wspomniałem to przynależność do Armii Krajowej, potem do Szkoły Podchorążych. Później miałem drużynę, ale to już było blisko Powstania, tak że nie było wyjazdów na żadne ćwiczenia, ale były jeszcze inne zajęcia.
Na Grochowie w tamtym okresie mój ojciec, który był przemysłowcem, zbudował dom na ulicy Grochowskiej. Do dzisiaj stoi pod numerem 239. Dwu czy trzypiętrowy. Za tym domem do następnej ulicy Dobrowoja ojciec dobudował fabrykę, która miała być jedno czy dwupiętrowa, ale zdążył zrobić parterową część dla produkcji narzędzi chirurgicznych. Dlaczego akurat tam? Bowiem w tamtym okresie taka była moda, że ten kierunek ulicą Grochowską był często uczęszczany. Wtedy ulica Waszyngtona, to była tak zwana Czerwona Droga, było tam jeszcze mnóstwo zboża, a tramwaj miał tylko jedną linię. Wtedy była jeszcze kolejka. Już był Wedel, już była fabryka Szymańskich, to jest elektryczne maszyny. Był Perkun, jeden Perkun, drugi Perkun, po tym fabryka z wytwarzaniem samochodów strażackich i znalazł się również ten pomysł ojca – narzędzi chirurgicznych.
Ojciec namówił mnie do tego, żebym w jego parterowej fabryczce [pracował]. Maszyny prawie wszystkie napędzane były na pas, były duże: wytaczarki, tokarki, różne szlifierki, i tak dalej… Tam dalej były do szlifowania, galwanizacyjne urządzenia, to, co będzie później do narzędzi chirurgicznych potrzebne. Ojciec mnie zaangażował do tego, żeby tam pracować, żeby się uczyć po prostu, łącznie z zamiataniem warsztatu pod koniec dnia. Po kolei, przy wszystkich maszynach pracowałem, po tygodniu, po dwóch i robotnicy śmieli się ze mnie: „Ale uczeń!”
To było bardzo proste, bo byłem w gimnazjum w dalszym ciągu. Wychodzimy kiedyś z tych kompletów i mówi do mnie Zbyszek Żebrowski: „Janek! Mam sprawę dla ciebie!”. Jak już oddzielnie rozmawialiśmy, mówi: „Słuchaj, czy nie zechciałbyś wstąpić do organizacji?”. „Jakiej organizacji?” Tak się wahał, nie wiedział, jak powiedzieć. „Wojskowej?”. On mówi: „Tak”. To mówię: „Bardzo na ten temat myślę, tylko mam takie spieprzone zdrowie”. Bo to już było po pobycie w obozie, gruźlica mi się huśtała. Mówię do niego: „Pamiętasz przed wojną, jaki byłem cholernie wysportowany? W gimnazjum byłem jednym z lepszych, a teraz zobacz, co się ze mną zrobiło. Chyba się nie nadaję. Poczekam jeszcze trochę”. On mówi: „Dobrze”. Po jakimś czasie sam zdecydowałem, zatrzymałem go, mówię: „Zbyszek! Nie ma co dalej, zamelduj dowódcy, że jestem chętny. Nie mów o gruźlicy”. To był chyba grudzień 1941 roku i w styczniu 1942 zostałem przyjęty jako zwykły żołnierz, to jeszcze było ZWZ, bo AK było na początku 1942 i tak się zaczęło.
Nic nie wiedziała.
Nie. Powiedziałbym pewną okoliczność może i w cudzysłowie śmieszną. To był lipiec 1944 roku, a więc bardzo blisko przed Powstaniem. Dozorca w naszym domu dostaje zalepioną kopertę i na niej napisane na maszynie tylko: „P. Wieruch” czyli Pan Wieruch. Zaniósł do ojca i dał do ręki. Ojciec otwiera, czyta, ale i mnie później pokazuje. Tam jest krótko napisane: „Doniesiono na pana osobę do Gestapo. Musi pan natychmiast stać się bardzo ostrożny, ewentualnie opuścić miejsce”. Ojciec tak mnie zaczął opieprzać (już wiedział wtedy, że jestem w podchorążówce), że „się tak nie potraficie zachować, że takie niebezpieczeństwo nam grozi!”. Mówię: „Papa, a chodźmy na halę produkcyjną, tam do ciebie”. On mówi: „Co chcesz?”. Wiedziałem, że tam leżą oksydowane lufy do „Błyskawic” i czekają na następne operacje, tylko nikt nie wiedział poza tym. Mówię do ojca: „Czy to nie do ciebie pretensja jest?”. To się skończyło tak, że mama wystawiała kwiatek w okno, a my poza dom i po tym kwiatku wiedzieliśmy, czy mamy przyjść do domu, czy Gestapo jest, czy nie ma. Ale nic z tego się nie rozwinęło, bo po prostu przerzuciłem się na lewy brzeg Warszawy, już było wiadomo, że Powstanie się zbliża i nie mogę zostać po prawej stronie.
Powstanie było powołane dwukrotnie. Raz to chyba powołał Chruściel, a drugi raz „Bór” Komorowski, jakoś tak o dwa czy trzy dni się różniły. To była makabryczna sprawa. Hasło: „Wszyscy na zbiórkę swoją mają się stawić”. Łączniczki zawiadamiają chłopaków. Koło czterdziestu tysięcy młodych ludzi pędzi tramwajami, rikszami, przejeżdża z jednego końca na drugi, szykuje się w punktach do rozpoczęcia Powstania i nagle hasło: „Odwołane wszystko!”. Wszystko się rozłazi.
Upłynęło trzy dni, jest następne hasło. Godzina „W” wybuchła na 1 sierpnia, godzina siedemnasta. Cała nasza grupa była w mieszkaniu Zbyszka Żebrowskiego ( tego, o którym mówiłem, że mnie namawiał) przy parku Dreszera i tam czekaliśmy. Jego matka, jak mogła to pomagała, ojciec podobno zginął w Katyniu, a nas piętnastu tam spędzało czas. Jak zbliżała się godzina siedemnasta, my gdzieś koło szesnastej z minutami wyszliśmy do parku. Cała kompania B 1 wyszła już do parku, za chwilę druga – B 2. Układ był taki, że nas obowiązywała z prawej strony ulica Dworkowa i tam żandarmeria, gdzieś dwustu, trzystu żołnierzy. Potem po drugiej stronie: dom Wedla, do dzisiaj stoi, bardzo ładny, też pełen chyba z trzystu czy czterystu żołnierzy i [ulica] Kazimierzowska, szkoła, olbrzymi budynek, chyba z pięciuset ich tam było. Mieliśmy, jako B 1, rozkaz ataku na Kazimierzowską. Dzisiaj jak popatrzę, że w ciągu dnia trzeba atakować taki budynek, mając bardzo lichą broń, to powiem, że nie było to łatwe. I niestety było o tyle przykre, że większość kolegów miała butelki z benzyną, bo jeszcze granaty to pół biedy, po kieszeniach czy coś, ale te butelki z benzyną powodowały zapalanie przy każdym trafieniu ze strony Niemców i taki chłopak się palił, trzeba było go ratować i do końca Powstania już się nie nadawał do niczego.
Uzbrojenie było bardzo mizerne. Mógłbym mówić jak cały pluton – 54 osoby, ale weźmy drużynę, to znaczy było nas jeden i czternastu. To był jeden karabin, normalny, nie jakiś maszynowy, jeden pistolet ręczny. Było osiem chyba granatów, nie wiem, jakie to były, filipinki, mieszane chyba i było kilkanaście butelek z benzyną – kombinacja Mołotowa. Z tym startowaliśmy, czyli właściwie to każdy miał albo butelkę, albo granat. Jeden miał karabin, jeden miał pistolet. Miałem ten zwyczaj, że zawsze dawałem broń któremuś z kolegów, a trzymałem granaty w rękach. Tak się złożyło, że w nocy znalazłem się naprzeciw głównego wejścia do szkoły i nad apteką było jakieś mieszkanie otwarte. Przy drzwiach do wejścia stał młody chłopak i widać było, że był bardzo przejęty. Nie dziwiłem się. Miał karabin. Nie był z mojej drużyny i zapytałem go: „Słuchaj, pożyczysz albo dasz mi ten karabin?”. Nic nie powiedział, wręczył mi. „A masz amunicję?”. Miał chyba z pięć naboi i położyłem się na to łóżko, jeszcze tam oddałem ileś strzałów w stronę niemieckich okien czy wejścia, w nocy. Zaraz Niemcy odpowiedzieli, ale nie trafili.
Dowódca naszego pułku nad ranem kazał się wycofać nam wszystkim z frontu północnego do tyłu, gdzieś poniżej ulicy Różanej i przez dwa trzy dni było formowanie się, dowódca ustawiał to wszystko. Ta część północna to były najmocniejsze budynki na Mokotowie, a na południe w kierunku Wilanowa była wieś, czyli właściwie tu domek, tam domek, przerwa. I było wiadomo, nie trzeba być żadnym specjalistą od wojaczki, że atak przyjdzie na Mokotów od południa, bo przecież tamtędy będą szły czołgi, oczywiście artyleria, oczywiście Nebelwerfer, czyli strzelające rakiety, i samoloty. Już wyprzedzając, tak się stało. Czyli myśmy trzymali do samego końca tę linię, a Niemcy próbowali przebić się od czasu do czasu i nie mogli. Czołgi przechodziły, a piechota nie mogła przejść, bo szła za czołgami. Okazało się, że w niektórych drużynach w naszym B 1 były karabiny maszynowe, tak się złożyło nawet u Rawicza, czyli bliskiej nam drużyny, i oni rąbali po czołgach na zewnątrz, Niemcy musieli się wycofać, bo nie mogli się bronić. Za to ci z dział walili po poszczególnych oknach, żeby w miarę trafić i zlikwidować karabiny maszynowe, bo nie mogli dalej przejść.
Mógłbym nawet powiedzieć, jak byłem na pierwszym piętrze z chłopakami, otwarte drzwi balkonowe i czołg, bo tych czołgów było trzy czy cztery. Nagle widzę: lufa się podnosi, przesuwa i mam ją prosto w oczy. A ja byłem wewnątrz pokoju i się przyglądałem. Chłopaki siedzą tam, czekają, mają butelki z benzyną. I jeden, „Bob”, siedzi, między drzwiami, trzyma te cholerne trzy butelki. Chłopaki na niego patrzą tak niechętnie, bo jakie to niebezpieczne. No i jak zobaczyłem tę lufę, to nie wiedziałem, czy [w czołgu] mnie zobaczyli, czy przypadek, ale natychmiast [wydałem] rozkaz: „Na ziemię wszyscy!”, łącznie ze mną oczywiście. Cisza… Jak pieprznął! Ale przecież strzela z dołu do góry, z parteru, więc pocisk przeszedł nad nami, rozwalił za nami pokój, powaliły się ściany boczne, na tego „Boba” się ściana zawaliła. Ale dzięki temu, że on był przytomny i odważny położył się na tych butelkach z benzyną i nasypało do niego, a butelki zostały całe. No, odważny chłopak był.
Jak zajmowaliśmy nową linię, na samych pierwszych dniach, na ulicy Różanej, to przechodziliśmy wszystkie pokoje, albo były otwarte, albo otwieraliśmy na siłę i sprawdzaliśmy, co jest, ale nie wolno było nikomu nic ruszyć! Taka była zasada i ludzie cywilni, którzy najczęściej byli w podziemiach danego domu, przebijali sobie w piwnicach przejścia i później byli z nami dobrze skontaktowani. Trzymali, co mieli u siebie, czasem wynosili i nam coś tam przygotowywali, myśmy się w to nie wtrącali, nie dotykaliśmy, poza pierwszym momentem.
Wtedy okazało się, że w jednym z tych pokojów stoi mężczyzna, koło czterdziestu lat, zarośnięty i patrzy prosto, więc któryś miał broń, od razu ręce do góry. Okazuje się, że mówi po polsku, że jest Żydem, że jest członkiem PPR-u, że był w tej organizacji, pisał na maszynie i uciekł z terenu placu Unii i cofając się, trafił przypadkowo do naszego mieszkania. „Jak się nazywasz?”. „Leski”, imienia nie pamiętam. „Co z nim zrobić?”. Dostaję polecenie: „Idź z nim do dowódcy kompanii i trzeba podjąć decyzję, nie ty, tylko dowódca”. To poszedłem. On wszystko powiedział dowódcy kompanii: kim jest i tak dalej, ten na niego popatrzył, powiedział, jakie ma właściwe nazwisko, bo „Leski” to był pseudonim, i mówi: „Jak żeście go wzięli, to go sobie trzymajcie”. I go wzięliśmy i on do samego końca Powstania walczył w mojej drużynie. Okazał się, to kawał chłopa było… Skądś skombinował pistolet. Nie wiem, bo nie miał przy sobie, więc musiał, cholera, gdzieś skądś w jakimś momencie ukraść komuś albo Niemcowi jakiemuś i był pod opieką jednego z naszych kolegów. On i jeszcze drugi, jeszcze jak się dostali do niewoli później we trójkę, to cały czas go osłaniali, żeby jak był prysznic, nie było wiadomo, że on ma te odpowiednie zmiany wprowadzone i tak dalej. I tak go rzetelnie przetrzymali, że dostał się do Polski, już jak tam Rosjanie zajęli tamte tereny u Niemców, i później do Szwecji. W Szwecji zmarł.
Jeszcze jedna rzecz, kiedy zostałem prawie aresztowany – kradzież w takiej niedużej wilii na ulicy Bałuckiego – znalazłem worki z mąką z jakimiś tam produktami i to świetnie mi się nadawało do zasłonięcia okien przeciw karabinom, a szczególnie karabinom maszynowym. Upatrzyłem te okna, a to było takie miejsce niewygodne, bo akurat czołg musiał pieprznąć w to miejsce. Jak przyszedł właściciel i zobaczył, że mu pokradłem to wszystko i w okna powsadzałem, to mnie zgłosił do żandarmerii. Żandarmeria przyszła i mnie chcieli aresztować. Musiałem wszystko wyrzucić z okien, oddałem. Właściciel jedną zostawił, to mówię do niego: „Będę pana pilnował, żeby pana nie postrzelili”.
Tak. Otóż była drużyna gospodarcza. Sprawa polega na tym, że po jakimś czasie niektórzy coraz bardziej do siebie przylegają, poznają się. Nie odpychają, ale odwrotnie jest. Tak było u nas. Taki Sopek, to był też mężczyzna około czterdziestu chyba lat, był w drużynie gospodarczej i on się u mnie załączył do nas i różne rzeczy kombinował co chwila. To było tak: „Zimno jest, co, chłopaki?”. Nie ma go tydzień, przynosi wszystkim bezrękawniki, wewnątrz podkłady z królików czy z czegoś, bo wszyscy byli w granatowych kombinezonach, oczywiście biało-czerwone opaski, a on skombinował gdzieś materiały, jakaś pani mu to poszyła i do nas przyniósł. Nocą było zimno, a szczególnie jak się robiło patrol, to często trzeba było godzinę, dwie czekać czy tam coś się nie rusza, nie dzieje na terenie między linią polską i niemiecką. Nagle przynosi ni stąd ni zowąd słój słoniny. Mówię: „Słuchaj no, co z tym, skąd to masz?”. Od tej pani dostał za jej wiedzą i mogę to rozdać, komu chcę.
Miałem obowiązek, trzech nas było, znalezienie dobrej pozycji, żeby zabezpieczyć się od strony Alei Niepodległości, bo spodziewaliśmy się czołgu z tamtej strony, bo była otwarta przestrzeń. Powinniśmy na pierwszym, najwyżej drugim piętrze, porobić na balkonach zabezpieczenia. Nie tylko zabezpieczenia oczywiście, ale też przeciw Niemcom spowodować ostrzelanie. To była zasada, bo wszędzie tak było, że piechota szła za czołgiem i się kryła za czołgiem i chodziło o to, żeby go ostrzelać. Wypatrzyłem miejsce dobre na pierwszym piętrze. Pukam do mieszkania, był ktoś, bo to na Mokotowie duży teren bardzo i te domki to wewnątrz stoją sobie swobodnie i łatwo tam się do nich dostać. Pukamy, otwierają się drzwi, ku mojemu zdumieniu w drzwiach staje znany mi profesor, który wykładał… Później, już po tym, była inżynierska szkoła imienia Wawelberga i Rotwanda i on wykładał tam lotnicze konstrukcje. Wtedy jak się znaliśmy w czasie okupacji, to ta szkoła nie nazywała się tak, ona była ukryta i nie przeszkadzało to temu, że po nazwisku profesor znał uczniów. W tych drzwiach: on zdumiony, ja zdumiony i melduję się, po co przyszedłem, bo on nie wiedział w pierwszym momencie. Zaprasza: „Proszę zająć miejsca i przygotować, co tam panowie potrzebują”, ale natychmiast wycofałem się z chłopakami, bo uważałem, że to jednak jest mimo wszystko duże zagrożenie, na pewno będzie bardzo silny ostrzał i lepiej znaleźć inne miejsce, może nikt nie mieszka akurat, i profesora oszczędziliśmy.
Różnie.
Niemcy byli to żołnierze, którzy byli bezwzględni. Potrafili zabijać rannych w szpitalu. Jak wchodzili do takich pomieszczeń, nie liczyli się, czy jest lekarz czy sanitariuszka, po prostu likwidowali wszystkich po kolei. To było bardzo i jest źle znane, przecież na całej Woli odziały ukraińskie, które tam były pod komendą niemiecką von dem Bacha, te policyjne wojska podlegające Himmlerowi, to spędzali na przykład na podwórze, do domów i nie patrząc, kto tam jest, dzieci, nie dzieci, zabijali. Często jeszcze palili.
Były przypadki, że było odwrotne zachowanie. Rzadziej, ale były. Na przykład taki podam. Byłem bardzo dobrze zaprzyjaźniony z kolegą z drużyny 6. Jan Józef Lipski pseudonim „Grabie”. Jak mieliśmy chwilę przerwy, nie ze strony niemieckiej, naszej akurat, przeważnie tak pod koniec dnia, to spotykaliśmy się obydwaj i zaczynała się rozmowa. Koledzy z mojej drużyny: „Co to jest, co oni gadają? Cały czas gadają”. To tak było: jak o książce akurat przeczytał, to mi opowiadał, to swoje opinie i tak dalej, jak ja Przybyszewskiego przeczytałem, to jemu z kolei opowiadałem, albo on wiedział, to się spierałem, albo mieliśmy wspólną opinię, na przykład „Niebo w płomieniach” Jana Parandowskiego. Takie były wymiany poglądów i dosyć zbliżone. Co najważniejsze, obydwaj kochaliśmy literaturę i myśmy czytali i opowiadali oczywiście nie kosztem walki, tylko w momentach, kiedy to było możliwe. Jak się chłopacy dowiedzieli, że my gadamy, oni myśleli, że się kłócimy, to byli zdumieni i mówili: „Przecież to wariaci, oni literaturę tu uprawiają, jak nam tu grozi co chwila, że w łeb dostaniemy z granatników czy z innych lub w inny sposób!” Ale tak to z nim było cały czas.
Potrafił też się znaleźć ni stąd ni zowąd koło mnie, ale to już trochę trudniejsza sprawa. Dałem mu polecenie, to już były ostanie dwa dni, odległość na Goszczeńskiego, dziesięć metrów, dostał ode mnie polecenie strzelania do Niemca, ten pada za parapetem i mówię: „Dalej nas osłaniaj, a ja się zabiorę z dwoma chłopakami za willę, bo tam jeszcze było pięciu Niemców”. Był jednym słowem chłopcem, takim jakby uczniem, a z drugiej strony bardzo był znany z tego, że był dzielny i w jego drużynie i gdzie indziej inni mogli mu zaufać w różnych ciężkich sytuacjach. Jak już był koniec, dostał się do kanałów, w kanałach miał już postrzeloną rękę i owiniętą, zaczął tracić przytomność, bo były jakieś wyziewy. To często się zdarzało – i gdzieś sam zupełnie szedł, w ogóle nie widział, gdzie idzie, w którą stronę i na ulicy nagle zobaczył wyjście, światełko. Zaczął wychodzić po szczeblach i jedną ręką się trzymając, wyszedł na zewnątrz, tam stoi koło tego włazu, w jego mniej więcej wieku, dwóch esesmanów z bronią i jeden bierze go za rękę, maca, zrywa mu opatrunek, wyciąga swój i zakłada! Zakłada, czymś polewa i tak dalej, jeszcze go tam po twarzy czymś myją, bo widać było (on zresztą okulary miał, miał duże zawsze kłopoty z tym) przemywają, bo on słabo już widział, jak mu tam odświeżyli, to mu każą iść kawałek i tam mówią: „Grupa cywilów, tam dostaniecie ubranie, zmieńcie ubranie i tam dołączyć do nich!”. Czyli też zachowanie różne.
Takie proste rzeczy. Pranie swoich rzeczy najczęściej, bo z tym zawsze były kłopoty. Przecież nie było w pokojach takich łatwych dostępów. Poza tym jedzenie było roznoszone równo, wszystkim jednakowo, obojętnie, kto to był i jakiej był szarży. W miarę możliwości staraliśmy się robić sobie jakieś jedzenie. W miarę możliwości, bo to właściwie było trudno, więcej było desek, niż czego innego do spania, ale to się przynosiło jakieś słomy, jakieś materace skądś, żeby można było na zmianę spać. Oczywiście, jak ktoś pełnił służbę, to nie było mowy o tym, żeby on choć na chwileczkę mógł przerwać i się położyć spać. Tak dbaliśmy o warunki życia w pomieszczeniach, gdzie byliśmy, żeby jakoś to przetrzymywać, ale nie było to łatwe, nie było to wygodne.
Nie. Nie miałem kontaktu.
Tak chyba można powiedzieć, i to kilku kolegów. Wiem, że w mojej drużynie była bardzo zgrana grupa. Bardzo się wspomagali, jeżeli któryś był tylko postrzelony, takie robiliśmy strzelnice w oknach, to pod oknami często przez to trafiło komuś koło twarzy. Zdarzało się, że w okulary czy nawet oko, to zaraz następny łapał i jak mógł, to tak mu pomagał, żeby to wyczyścić, żeby go jakoś podeprzeć.
Opowiem chociażby na przykład takie działanie Lipskiego „Grabie”. Jest zbombardowany szpital na Goszczyńskiego. Był to jeden olbrzymi szpital na dachu, na którym był wyłożony krzyż biało-czerwony, że tam jest szpital.
Na samym piętrze najwyższym leżeli ranni Niemcy, bo byli brani do szpitala i była opieka nad nimi. Wszystko to byłoby w porządku, gdyby nie to, że nagle ni stąd ni zowąd zaczyna się najpierw bombardowanie z samolotów sztukasów I 87 [na] szpital, potem biją z Łazienek, z tych sześciolufowych Nebelwerferów, to aż ziemia się trzęsła, bo to jakaś nafta w tym wszystkim, bo to oczywiście się paliło wszystko wokół, artyleria. Teraz za wszelką cenę trzeba było wyciągać ludzi ze szpitala w inne miejsce, więc oczywiście nie wystarczało obsługi, tym bardziej że obsługa często była ranna, więc z poszczególnych drużyn się rzucało i na ochotników lecieli pomagać. Wracam z takiego, tam i z powrotem, już zmordowany i taką sytuację widzę: dwóch mocnych chłopaków niesie, leży ranny przykryty kocem, a obok nich biegnie truchtem nie kto inny, tylko „Grabie”, oni nie widzą nawet mnie, ja stoję tak obok, przebiegają. Problem polega na tym, że spod tego koca te jelita wypadają, wiszą i ten „Grabie” je zbiera i je wciska z powrotem pod ten koc i biegną dalej.
Tak. Były przypadki, [że] małżeństwa powstawały, uroczystość była, ksiądz i tak dalej. Poza tym: poderwani jesteśmy już przedostatni dzień, bo przed tym o drugiej w nocy Królikarnię chcieliśmy odbić, nie udało się i wtedy „Piotruś” – dowódca plutonu dostał serię z karabinu maszynowego i została mu prawa ręka na wysokości przedramienia obcięta. Wobec tego do szpitala on, a my rano przez innego dowódcę już podrywani jesteśmy, nie do Królikarni tylko na Goszczyńskiego i wtedy ksiądz jest już przygotowany na dole, wszyscy się zbierają. On wszystkim daje rozgrzeszenie. Kto chce, to bierze komunię i biegiem z bronią, wtedy to już mamy dużo broni i nawet ciężko się biegło z nią, naprawdę dużo było, bo i granatów i każdy miał prawie pistolet maszynowy. To był ten moment rozgrzeszenia wszystkim jednocześnie.
Tak, część niestety gdzieś wszystkiego z zrzutów dostawaliśmy, łapaliśmy dwadzieścia trzy procent, reszta trafiała w niemieckie ręce. Oczywiście była broń, były leki w tym, były środki do jedzenia. Pod koniec to nawet Rosjanie zrzucali ze swoich bombowców, z zespołu „Kraków” oni to nazywali, tylko w takich skrzyniach, bez żadnych spadochronów. Co tam było, czy amunicja, czy czasem były rusznice, to rzucali byle gdzie, na łeb komu spadło czy nie, to wszystko jedno. Dostaliśmy się do przechowanych części albo w całościach pochowanych amunicji, do których w momencie rozpoczęcia Powstania nie można się było dostać i dopiero po pewnym czasie wydobywano [je]. Poza tym, zdecydowano, zawsze żeśmy uzyskiwali broń od Niemców. Niemcy zostawiali, jak tylko się poranił trochę, to rzucał to w cholerę, to myśmy woleli ryzykować, podczołgać się i broń zabierać. Mieli dobrą broń, więc tego się zbierało. Nie mogliśmy narzekać na to, że nie mamy broni ręcznej, bo nie mieliśmy niestety, tylko mieliśmy piaty, kilka piatów, które były bardzo skuteczne przeciw czołgom.
Tu wspominam o jednym z kolegów – „Piotr II”, który razem ze mną skończył podchorążówkę, bardzo dzielny chłopak. Potrafił czołg obskakiwać dosłownie, żeby trafić go, blisko, koło niego, ale oni nie mogli nic mu zrobić, bo był za blisko. Nie było żołnierzy wokół, więc on stara się strzelić mu w gąsienicę, tymczasem drugi czołg nadjeżdża i nie może strzelać do niego, bo ten chłopak się tu kręci, tylko rzucają mu ( czy tam wystrzelili) do haka taką linę, żeby załapać ten czołg i go odciągnąć. Bo już mu rozerwał tą ciągnicę całą, taki dzielny z niego był chłopak! Niestety zginął, bo kiedyś w nocy, idąc przed naszą czujką, naszą to znaczy polską, swojej drużyny, miał kurtkę niemiecką na sobie, gdzieś tam zdobył i ten, który stał na czujce walnął w niego, uważając, że to Niemiec. Może powinien krzyknąć „Kto to?” albo Wer da?, a ten mu rąbnął i go zastrzelił. Nota bene, ten, który strzelał, to przypadek, wzięty został do niewoli, do Niemiec, uciekł po drodze, do Jugosłowian, w partyzantce walczył i tam zginął.
Tak, głównie od czasu do czasu były biuletyny albo coś podobnego. Były albo drukowane na podstawie [pism] specjalnych do oficerów Głównej Komendy, którzy tym się zajmowali (pisali tam o różnych rzeczach) albo z „Błyskawicy”, to znaczy z tego, co z Londynu udało im się dostawać i wtedy pisali na tym, i rozprowadzali.
Tak, ale to nie cieszyło się specjalnym zainteresowaniem, każdy czekał na zrzuty jakieś, a nie tam… Tak że to było znacznie ciekawsze w czasie okupacji niż w czasie Postania.
Jest moment, kiedy musimy opuścić willę, na piętrze są Niemcy, już część z nich jest rannych, już mam z kolegą skoczyć przez drzwi, bo już właściwie drzwi nie ma, tylko Niemiec rzuca granat. Jak widzi, że się zbliżamy, rzuca granat i ten rozpieprza to oczywiście. Ja jeszcze nie daję rozkazu, żeby przez okno. Nie zależało nam tak na zabiciu ich wszystkich, tylko chcieliśmy tam wskoczyć. Kolega (nas było trzech) krzyczy, że jest ranny, to natychmiast daję polecenie, że ten drugi kolega, łapiemy go pod pachę i kładziemy w garażu, bo zbliża się czołg wezwany zresztą przez tych Niemców, którzy siedzą na górze i nota bene czasem mówią do nas po niemiecku: Polish Banditen!, a my do nich: Deutsche Schwein! Czołg wali, chce nas wygonić i my teraz z kolei chcemy wykorzystać uderzenie pocisku, jak najbliżej. Tak się dzieje i olbrzymi dym. Pod ręce i w ten dym, nic nie widać i przeskakujemy przez ulicę. To był jedyny moment, zawsze żeby się zdarzały takie okoliczności, żeby wykorzystać ten moment: przez dym i w ręce sanitariuszki rannego zostawiam i kolegę, a sam, ponieważ czołg już niedaleko, czuję: mam dobry granat z sobą, gammona, straszna siła, wystarczy w niego rzucić i rozniesie go, tylko muszę go dopaść! Już wydaję się, że jestem, patrzę, leży sierżant, ma rosyjską rusznicę i też się czai. Zaraz pieprznie ta rusznica, ma jeden pocisk każda, ale bardzo mocny. Jak on zobaczył, wyczuł, że jestem za nim, mówię do niego, nie patrzę, jaka szarża, mówię: „Daj mi postrzelać”, a on mówi do mnie: „Gównem sobie postrzelaj! Chroń mnie przed Niemcami!”. W tym momencie nagle przestałem istnieć, to znaczy poczułem, że mnie nie ma, cały tylko jeden wielki płomień w środku i nie istnieję. Taka wiązanka poszła we mnie granatników, on tam leżał, to go chroniła, a jak ja stałem, to one się za mną rozerwały i dostałem szesnaście odłamków w różnych miejscach, rozerwanie zupełnie prawej ręki i straciłem przytomność. Jak ją odzyskałem po jakimś czasie, nie wiem jak długo, to zaczynałem próby, czy mi urwało rękę, czy nogę, nic nie wiedziałem, więc ruszam tak pomału. Niemcy się widocznie zorientowali, że jeszcze żyję i drugą wiązankę w moją stronę i wtedy rozpieprzyli mi ten pocisk. Pocisk się tak rozrywa, że jak się stoi, to się oberwie, jak się leży, to ciśnienie niszczy wszystko, rozrywa, co tutaj ma, to nie istnieje. Poderwałem się, mimo wszystko czując, że za chwilę mnie zabiją, że jeszcze jedna pójdzie i za mur powlokłem się. Tam dopadły mnie sanitariuszki, zaraz pocięły na mnie wszystko, wszystko się lało, więc zaraz pokręciły na mnie, to, co się dało. Na Foksal w piwnicach były szpitale.
Teraz robię przeskok, omijam pewne rzeczy, ale już prawie koniec.
Jest polecenie, że mają oddziały przechodzić do kanałów i kanałami starać się przedostać do Śródmieścia. W zasadzie mają iść zdrowi lub lekko rani, a ciężko ranni nie byli brani pod uwagę, niemniej jednak z plutonu, w którym był kiedyś (już nie żył wtedy) „Piotr II”, szło do mnie czterech chłopaków, w nocy, z łóżka mnie ściągnęli na nosze i na ulicę Puławską do wejścia. Stanęli wokół, bo tam stała obstawa, żeby nie puszczać byle kogo, i kazali schodzić, ledwie schodziłem tam i dwóch od nich z kocami. Wzięli mnie w koc, jeden mnie ciągnął w takiej brei, a drugi się trzymał mnie w kanale wielkości sześćdziesięciu centymetrów i „Elżbieta” [Maria Biegniewicz-Steyer], sanitariuszka, która się często mną opiekowała, za nimi. Po kilkudziesięciu metrach było widać, że nie da rady, powiedziałem, żeby zostawili i tak sobie tam dreptałem, ona mi pomagała i tak spędziliśmy dwanaście godzin w kanałach, gubiąc się w różny sposób. Po drodze oczywiście były znaki, że tu są Niemcy, a tu nie, że tu trzeba cicho, a tu nie. Byli ludzie zadeptani, zaduszeni w tej wodzie, w tym gównie, w tym wszystkim. Zdarzały się przypadki wariowania, ktoś tam krzyczał: „Dziewczynki, gdzie wy jesteście?!!!” Ryczy w tym kanale, jak nie wiem, raz, drugi, ktoś koło niego był, wyjął pistolet, strzelił w niego i go załatwił, bo dalej nie można było wytrzymać. Przechodzimy koło włazu, widzę otwór, jest bardzo głęboki, jakieś osiem metrów, tak mi się wydawało, i tak pomyślałem wtedy, że jak cholera, bo tak szła woda kanałem w dół, że jeżeli będzie się podnosiła do góry, musimy się cofnąć, ratować się na tych szczeblach, żeby powietrze łapać. Z dołu uderzenie, następny pocisk, ludzie się cofają, my się staramy dostać do tego włazu, już jest zatkany, siedzą tam w środku, ludzie krzyczą na dole, ja jestem ostatni na samym dole, „Elżbieta” obok mnie.
Tamci próbują wybić karabinem tę pokrywę, to nie puszcza, pokrywa sama się unosi, panowie Niemcy ją otwierają, oczywiście widno się robi natychmiast i Raus! Raus!, każą wychodzić. Wszyscy szybko starają się wyjść, nikt nie wie, gdzie jest i co robi, słyszymy tylko krzyki, słyszymy tylko strzały, nie wiemy, co się dzieje, przychodzi kolej na mnie, kiedy powinienem już wychodzić i „Elżbieta” mówi: „Nie wychodź”. Ani tu, ani w tamtą stronę, ludzie pchają, wszyscy chcą wychodzić, widzę ten handgranat z ręką nad sobą i że za chwilę mi puści na łeb, jeżeli nie ruszę do góry, to żadnej szansy, grzebie się po tych szczeblach, „Elżbieta” za mną, wychodzę, dostaję lagą od oficera, padam na kolana, ale się podrywam, bo wiem, że nie wolno mi padać w ogóle, bo dobiją. Zdążyłem tylko zobaczyć, że właściwie wszyscy, co przed nami wyszli, są zabici, więc jak się podniosłem, to ten żandarm… Bo się okazało, że jak myśmy wyszli, to stanowisko żandarmerii, kilkuset żandarmów, powiedzmy, było, aparaty filmowe z różnych stron i on oczywiście następny do mnie strzał, w tym momencie „Elżbieta” już była za mną i Niemca pchnęła, to się nie zdarzyło i ten Niemiec był zdezorientowany, kto go mógł pchnąć! Więc się odwrócił, zobaczył i pistoletem prosto w czoło i myślę: „No, rozpruje ją za chwilę!” Ale ona dosyć dzielna i tak zaczęła go opieprzać po polsku, po niemiecku, trochę francuskiego, ale jak! Jak on śmie! Że byłem cały pobandażowany! Ten nie wiedział, co zrobić, strzelić czy nie strzelić, czy mnie zabić, czy ją zabić, czy razem i ten oficer laską kazał nam pod mur, na ulicy Dworkowej nr 5, więc utykając, tam się znalazłem. Teraz się zaczyna tragedia już nie moja, za chwilę następni tam, za chwilę znajdzie się Bielski, który dostał dwa postrzały i go też widocznie puścili, Marek – też z naszego plutonu, spod „Piotrusia” i jeszcze tam sanitariuszki się znalazły i jakieś małżeństwo. Niemiec zobaczył, że on ma buty niemieckie, zastrzelił go przy niej, a okazało się, że buty były nie niemieckie tylko inne, ale się tam nie przejmował, że dziewczyna rozpacza. Gromada ludzi koło nas robi się coraz większa. Szef główny żandarmerii, ubrany elegancko pułkownik, wychodzi z kanału, wyciąga kogoś znanego nam. Długie włosy, przystojny chłopak. Oficer na niego patrzy i mówi do niego po niemiecku, że: „To pan artysta też bandyta?”. Okazuje się, że chłopak w czasie okupacji w różnych lokalach artystycznych przychodził i rysunki robił. Świetnie rysował, ten Niemiec przychodził po cywilnemu i zawsze mówił po polsku i on prosił, żeby mu zrobił rysunek […]. On podobno odpowiedział: „Nie, jestem polskim żołnierzem!”. Podobno tak odpowiedział, nie słyszałem. On był Żydem, myśmy nie wiedzieli o tym, chłopak bardzo przystojny. Przeczytałem książkę, która u mnie jest, pani, która również się malarstwem zajmuje, która spotkała tego malarza w Paryżu, on się nazywał „Czart” Rudnicki. Ja tę książkę czytam, szukam adresu i szukam, jak tu trafić do niego, bo z Martą mamy jechać do Paryża, to może go dopadniemy. Udało się ten adres znaleźć, niestety on już nie żył.
Ale wróćmy do tamtej sprawy, zrobiła się dosyć duża grupa i Niemcy postanowili zostawić pod murem takich jak ja, tylko rannych, to znaczy trzech: mnie, tego Marka i tego, którego ten oficer zostawił, tego malarza, chociaż nie był ranny, i kilka dziewczyn, „Elżbieta” była, a resztę chłopaków przerzucili na drugą stronę jezdni, tam była siatka i oni kazali im w trzech rzędach uklęknąć. Wszyscy ręce do góry i tak przed nami, my widzimy, jak ci chłopcy są ustawieni, my jesteśmy od nich odlegli na szerokość jezdni i jeszcze kawałek i jeszcze dostaję pocisk między nogi, nie wiem, czy to był przypadek, czy to ten Niemiec, który mnie nie dobił wtedy, to mi posunął, ale nie trafił, nie ranił mnie. Skończyło się wychodzenie ludzi. Niemiec jakiś po śląsku mówił: „Choćta, wychoćta” jeszcze słyszę i jednocześnie widzę, jak chłopcy z prawej strony coś mówią do siebie (a jest ich stu dwudziestu, jak się później przekonaliśmy) i kilkunastu z tej prawej strony poderwali się, żeby Niemcom zabrać broń, żeby się bronić, bo odczuli, że zaraz będą zastrzeleni, i rozpoczęła się straszna walka między kilkunastoma ludźmi z naszej strony. Niemcy się oczywiście zaraz rzucili z okien, z pistoletów maszynowych i z miejsca zaczęli strzelać w tych, którzy byli z rękami podniesionymi do góry, oni nie wiedzieli, co się dzieje, oni pruli po nich… i tych z prawej strony rozstrzelali również, później dwóch żandarmów po kolei: czy ktoś został zabity, czy nie, każdemu w głowę strzelali, każdemu jednemu! Jeszcze dzisiaj pamiętam, jak leży chłopak przykryty dwoma innymi i oczy ma otwarte, widzę, że żyje, niebieskie oczy i widzę, jak słyszy, że podchodzą i „trzask, trzask!” Też został zastrzelony.
Najpierw oczywiście odwiedziliśmy ulicę Nowogrodzką, gdzie panie mieszkały. Nowogrodzka szczęśliwie [ocalała], w części przy Kruczej, tam budynki były w całości tylko tyle, że wewnątrz i na zewnątrz były porabowane przez różnych ludzi. One tam gdzieś mieszkały, śpieszą się, żeby się zorientować, co z ich dobytkiem. Tymczasem mieszkanie jest zamknięte na kłódki, jakieś nalepki i tak dalej, widać, że ktoś jak gdyby rządził tutaj i uniemożliwił wejście. Nietrudno się było domyślić, że to mój ojciec, który z Pragi, a właściwie z Grochowa, natychmiast jak tylko front wojsk rosyjsko-polskich przeszedł, starał się dowiedzieć, co się ze mną dzieje, co się z tamtymi ludźmi dzieje, bo znali się wszyscy. Chyba to było po siedemnastym stycznia, o ile dobrze wiem. Nie było innego sposobu, jak tylko po lodzie się przeprawić i ojciec jeszcze z kimś próbował nas odszukać. Okazuje się, że na balkonie wisiał na sznurze ciężki stół i miał być zabrany, widocznie nie zdążyli zabrać ci „chętni”. Ojciec, który spodziewał się tego, że musi mieć wszystkie narzędzia ze sobą, pozamykał to wszystko, powciągał do mieszkania i ta część jak gdyby się uratowała. A my dalej przez Wisłę przechodziliśmy, taki trakt się wyrobił, wtedy było dosyć zimno, dobry lód, panie mnie podtrzymywały jak mogły, żebym przeszedł po tym lodzie i znaleźliśmy się w domu moich rodziców.
Warszawa… Ta Warszawa, którą zdążyliśmy zobaczyć, była jedną wielką ruiną przysypaną śniegiem, więc nie było możliwości ocenić tego stanu zniszczenia. Wszędzie duże zwały śniegu, gdzieniegdzie tylko pamiętam napis o minach: „Uważać na miny”. Później zaczęły się pojawiać na różnych ścianach napisy: „Szukam takiego i takiego”, całe tablice informacji, pożądań wręcz, żeby się ludzie bliscy znaleźli, bo jak mogli, to ze wszystkich stron ściągali, z Krakowa, z Radomia z innych miejsc do Warszawy z powrotem.
Potem, jeszcze nie byłem w Warszawie, ale mogę powiedzieć, jak było:
wszystko się roztapiało bardzo energicznie, ludność się wzięła za stawianie straganów, kotłów do gotowania zup. Niby to były takie restauracje, w cudzysłowie oczywiście. Książki były sprzedawane, różne rzeczy. Tak wyglądała Warszawa, ulice z tego, co było domami, zostały jedne wielkie ruiny.
Jestem po stronie praskiej, na Grochowie, w domu swoich rodziców, bo jak wspominałem mój ojciec był przemysłowiec i po wybudowaniu domu budował fabrykę narzędzi chirurgicznych, a przedtem mieszkaliśmy na ulicy Szopena na Śródmieściu, ale ta część Warszawy była taka charakterystyczna i ojciec się tam jakoś wyjątkowo wybierał, bo już był Wedel, był Szpotański, był Perkun, to była jedna wielka jak gdyby aleja, która tylko z przemysłu żyła, a jeszcze nie było Alei Waszyngtona, była tak zwana Czerwona Droga, było pełno zboża i tak dalej.
Jestem tam u rodziców i tak szczęśliwie składa, że po drugiej stronie jest bardzo dobry nasz znajomy, chirurg doktor Mur, który z ojcem zresztą w tych sprawach chirurgicznych narzędzi ciągle coś kombinowali, dobrze się znali. Jak mnie zobaczył po powrocie, w jakim jestem stanie, jak niektóre części, zaczynały dobrze się już goić, to drugie nie, jakby na przekór, no więc trwało to dosyć długo. I pierwszy raz kiedy wyszedłem na ulicę, to jak dzisiaj pamiętam, chyba 6 czy 7 maja, bardzo ładny dzień. Wyszedłem pierwszym krokiem w kierunku ulicy Podskarbińskiej, takim niepewnym jeszcze oczywiście, do stojącego głośnika. Za chwilę muzyka i informacje, że skończyła się wojna.
Teraz dalszy ciąg był ze mną taki, że to leczenie już się bardziej poprawiało i były ogłoszenia na ścianach, na ulicach, żeby ci, którzy należeli do jakiejś organizacji, meldowali się, podane były miejsca, gdzie. Oczywiście, kto chciał się meldował, jak nie chciał, nie meldował się. Ale tacy jak ja czy inni, którzy byli podziurawieni na wszystkie strony, w ogóle się do niczego nie nadawali, jak tylko się zameldować, a potem się zastanowić, co dalej ze sobą robić. Poszedłem. To chyba była ulica Chmielna. Był sierpień. Ciepło. Dwa okna nisko były otwarte na parterze, napisy. Podchodzę do okna, nikogo tam nie było i mówię: „Chciałem zgłosić, to, że brałem udział w Powstaniu”, „Ma pan jakiś dowód?” Miałem ze szkoły i doktor Mur mi wystawił świadectwo, zakres moich chorób i przedstawiłem nazwisko, powiedziałem, z jakiego pułku, skąd. Ku mojemu zdumieniu oni wyciągają spod stołu księgę, przerzucają, widzę, nazwiska i pułk AK „Baszta”. Znajdują moje nazwisko, jestem oczywiście, sprawdzają, pytają: „Jaką miał pan szarżę?”. Wszystko to się zgadzało, jeszcze mnie tam wypytywali, co do zakresu ran, skąd one były. Ponotowali to wszystko i koniec. Więcej mnie nie pytali. Jak się dowiadywałem od innych kolegów, którzy należeli nie tylko do mojej drużyny ale i plutonu, jednego, drugiego, to większość poszła do tych punktów i zgłaszali się, że mają za sobą Powstanie i meldowali się. Przeskoczę dalej: żaden z moich znajomych i ja właściwie nie byłem ani razu, to był może zbieg okoliczności, czy inne były sprawy, nie byłem aresztowany. Byłem czasem wypytywany, jak pracowałem gdzieś, ale od razu z miejsca mówiłem, że jestem z byłego AK, żeby nie było żadnych nieporozumień i to ułatwiało, bo w miarę jak lata płynęły, to się zmieniały te parszywe okresy. Jak te napisy były, karzeł czy coś, to było takie przykre, ale to zaczynało się zmieniać, tak że to nie znaczy, że tak było idealne, bo przecież było wielu, szczególnie wysokich szarży, słynna „sprawa szesnastu”, którzy mieli w Moskwie dochodzenia i zginęła z nich część. Chociażby ten słynny pilot nasz, on dostał karę i nie mogłem zrozumieć, za co?! On wrócił z Anglii po wysokich odznaczeniach, po Anglii jeszcze latał, po północnej Afryce, miał wysokie odznaczenia i znajduje się w Polsce, ci go aresztują, potem zwalniają, potem znowu aresztują, potem proces. Dostaje najpierw wysoką karę, potem niższą, ta niższa była osiem lat! Osiem lat przesiedział ten nadzwyczajny pilot, chyba na Mokotowie! To, co mi opowiadał, jak później byłem u niego w domu, to on się śmiał z tego wszystkiego, bo mówi: „Wie pan, początkowo wszystko było takie na baczność, a później, to ci z bezpieki przychodzili i: „Panie pułkowniku, niech pan poopowiada, jak to latanie było, jak pan walczył, jak pan wojował”. I on był chyba drugim, to był Skalski, dwudziestu czy dwudziestu jeden zastrzelił, to potem jeszcze książkę, będąc tam w więzieniu, napisał o czarnych krzyżach na niebie.
Tak, bardzo króciutko. Tak może dla ciekawości. W listopadzie 1945 roku zostałem przyjęty, wtedy to nazywała się Szkoła Inżynierska imienia Wawelberga i Rotwanda na Mokotowie, i zostałem tam przyjęty na Wydział Lotniczy, bo takie ciągoty miałem. Może dla śmiechu powiem, jak się dostać z Grochowa na koniec ulicy Rakowieckiej, bo tam były pawilony szkolne. Okazało się, że codziennie jechał wóz strażacki z ulicy Targowej na plac Unii i zgłosiłem się do szefa oddziału strażackiego i zapytałem, czy nie chcieliby mnie i kolegę wozić z tymi strażakami. No, więc jak pokazaliśmy dokumenty, to proszę bardzo i zawsze codziennie z boku, jeden z jednej strony, drugi z drugiej, na sygnale.
Inna znów sprawa. Ponieważ od pory Powstania do dzisiaj prawe ucho zostało rozerwane razem z ręką, więc tylko pracowałem lewym uchem. Ale żeby być pilotem, to trzeba mieć i lewe i prawe ucho, lewe i prawe oko, lewą i prawą rękę, no wszystko trzeba mieć do jasnej cholery, a ja tu nie mam ucha, ale okazało się, że ten, który mnie badał, Rosjanin, lewe ucho przebadał dobrze, a prawego nie mógł się doskrobać, mówię: „Ono jest brudne przecież”, „A, no to dobrze”. I przez dwa czy trzy lata latałem na jednym uchu tylko, a potem przestałem latać, nie dlatego, że prawe ucho było potrzebne, tylko dlatego że zabrali mi licencję, bowiem niektórzy uciekali samolotami to do Czechosłowacji i gdzie indziej i pozabierali nam wszystkim licencje. Po kilku latach można było odzyskać, ale już nie wróciłem.
Chciałem tylko powiedzieć, że po tym wstąpiłem na Uniwersytet Warszawski, na Wydział Matematyczno-Przyrodniczy, on się tak wtedy nazywał, czyli kończyło się matematykę, a ten przyrodniczy to albo chemię, albo fizykę, wybrałem fizykę. W roku 1952 ukończyłem tę uczelnię, tak że mogłem się bawić w tę matematykę i inne rzeczy, później będąc w zatrudnieniu. Był taki zwyczaj wtedy, że kto kończył wyższą uczelnię, to musiał się pojawić w komisji wojskowej, bo był badany i na jakieś pół roku był delegowany czy to łączność, czy inne tam, niektórzy zostawali w wojsku na zawsze, niektórzy tylko na pół roku. Zostałem zaproszony, rok się skończył 1952 po mojej uczelni, w 1953 zostałem wezwany na komisje MON-u i tam mnie przebadano, gdzie oczywiście wszystko mi potwierdzali i jeszcze przecież to były czasy, kiedy towarzyszyła prawie wszystkim gruźlica. Miałem też, bo byłem, mając piętnaście lat, w obozie i nabawiłem się gruźlicy. Jak mnie przebadali, dostałem książeczkę: „Skreślony z ewidencji wojskowej”. Koniec. Wierucha nie ma w wojsku.
Warszawa, 10 listopada i 7 grudnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski