Nazywam się Maria Turowska. Jestem emerytowanym profesorem Uniwersytetu Łódzkiego. Pochodzę z Brześcia Kujawskiego, gdzie mój ojciec miał młyn i gospodarstwo rolne.
16 marca 1929 roku w Brześciu Kujawskim.
Władysław. Mama Pelagia.
Władysław Pawłowski. Nie powiedziałam, że z domu jestem Pawłowska.
Pańka. Mama z domu jest Pańka.
Tak, miałam. Nas było pięcioro. Dwóch chłopców, najstarszy i najmłodszy zmarli we wczesnym dzieciństwie, jeden miał trzy latka, drugi rok, dlatego tylko nas były trzy siostry. […]
Jedna siostra w 1926 roku, Barbara. A druga siostra w 1925 roku, Halina.
Wspominam dzieciństwo bardzo dobrze. Mieszkaliśmy nad wodą. Od dziecka mieliśmy ogród, który był otoczony wodą z trzech stron, tak że bardzo dobrze było się bawić w tym ogrodzie. I od dziecka pierwszą rzecz, jaką nas uczono – prawie jak chodzenia – pływania. Żebyśmy się nie potopiły. Bo ten ogród nie był jakiś ogrodzony od wody, tylko był żywopłot duży. Ale za to, jeżeli chodzi o ciekawostkę, którą mogę powiedzieć, to za tym ogrodem była też… Bo rzeka opływała [nasz teren] z trzech stron, bo cały nasz dom z czworakami, z młynem, z zabudowaniami był na jakby wyspie. Dlatego że turbina wodna musiała mieć zawsze dopływ wody i odpływ i była taka otoczona z trzech stron wodą, nawet z czterech, bo tylko szosa dzieliła nas od rzeki z jednej strony, a z drugiej była też rzeka. Tak że ogród był otoczony wodą. Na tej wodzie była wydra, żywa wydra, co mnie jako dziecko fascynowało. I ona się ze mną jakoś zaprzyjaźniła, powiedziałabym, bo ja do niej podchodziłam blisko, nie za blisko, ale blisko na krok, i nie uciekała.
Mama miała maturę, co przed wojną [było rzadkością]. Zaznaczam to, bo w tych latach, co moja mama żyła, rzadko kobiety w majątkach miewały nawet średnie wykształcenie. Moja mama miała maturę, ale nigdy nie pracowała. Pięcioro dzieci, to i tak było co robić. Z tym że – takie ciekawostki – u nas w domu zatrudniało się też rodziny. Jak te rodziny nie miały na przykład warunków do życia, to dzieci zabierało się, na przykład zatrudniało się u rodziny. I u nas takie dwie ciotki były. Jedna zajmowała się dziećmi, nami, taka niania, nie niania. Więcej niż niania, bo ona aż do śmierci mojej siostry blisko z nami była. […]
Zaczęłam tam chodzić do szkoły i to właśnie była szkoła w dawnym zamku Łokietka […]. Za czasów carskich był więzieniem, a potem po wyzwoleniu poprzez Polskę w 1920 roku został szkołą podstawową. I moja to była szkoła numer 1, bo w Brześciu były dwie szkoły.
Pamiętam bardzo dużo, dlatego że nasz dom był położony, jak pani mówiłam, na takiej jakby wyspie dużej, ale to bardzo duża wyspa, wodą otoczona i przed samym domem przechodziła szosa Berlin – Warszawa. Znaczy to nie była najgłówniejsza, ale jedna z głównych dróg Berlin – Warszawa. W czasie wojny to tędy potem szły czołgi – czołg za czołgiem, czołg za czołgiem, całą wojnę. I nam, właśnie jak Polacy się cofali, to kazali opuścić dom, wszystko zabrać, dlatego że nie wiedzieli, czy nie będą [wysadzać mostów], bo były trzy mosty przy nas. Bo to był najpierw młyn wodny, to młyn wodny musi mieć most zaporowy opuszczany, i jeszcze był miejski, z fos, tak że trzy mosty były przy nas. I te mosty będą wysadzać, więc nie wiadomo, czy się dom nie zawali, bo to na wyspie, nie wiadomo, jakie podłoże. I myśmy wszyscy wyjechali, łącznie z tymi naszymi pracownikami u nas, to znaczy z fornalami, z ich rodziną z tych czworaków. Wszyscy się zapakowaliśmy na wozy i z tym elektrykiem, który był od młyna, pojechaliśmy do mojej babci, bo było to siedem kilometrów, niedaleko, majątek ziemski. I tam, zdawało się, że [będziemy] na odludziu.
To się nazywało… Płowki to siostra mieszkała, na wsi. Kłobia.
Miejscowość Kłobia.
Babcia nazywała się Pańka, bo to mojej matki matka.
Weronika, Weronika Pańka. Tak że babcia jeszcze żyła i potem, jak ich wysiedlili (ona mieszkała ze swoją córką Reginą), to do Warszawy przyjechały. Bo ona była stara, ta siostra już też jakoś… Jak ich wysiedlali, to pozwolili jej przyjechać do Warszawy i one w Warszawie mieszkały w czasie wojny. W ogóle cała moja rodzina, wszyscy, [którzy] byli albo na Kujawach, albo w Gdańsku na przykład, w Poznaniu, to wszystkich wysiedlono i wszyscy znaleźliśmy się w czasie wojny w Warszawie.
W 1940 roku. Ojciec wiedział, bo to była znana metoda niemiecka, że wysiedlą Polaków i przywiozą na to Niemców, Baltendeutsche, jak my ich nazywaliśmy. Z Łotwy, Litwy i Estonii oni przywozili tych Niemców autentycznych, autentycznego pochodzenia niemieckiego. I nas wysiedlili o szóstej rano, a oni już byli o pierwszej w południe. I weszli we wszystko. Myśmy nic nie [dostali], tylko tyle co wynieśliśmy. Ja miałam dziesięć lat, siostry trzynaście, czternaście, więc co myśmy mogli dużo wynieść. Mama chorowała na serce, więc też nie mogła dźwigać. Tak że został tylko ojciec do dźwigania. Przywieźli nas do Łodzi, do obozu dla wysiedleńców w Łodzi. Tutaj znowu była segregacja. Młodych ludzi zabierali na roboty do Niemiec – sprawnych, młodych ludzi. Starszych to puszczali. W ogóle puszczali starszych i rodziny, a samotnych przeważnie wysyłali do Niemiec. No i między innymi przechodziło się, tego chyba nie opisałam we wspomnieniach, że ta segregacja ludzi to była taka długa sala, […] siedzieli Niemcy za stołem, a myśmy musieli przechodzić. A moja siostra naprawdę była bardzo ładna, ta najstarsza. Mama ją ubrała w chusteczkę, ale ona miała takie duże, czarne oczy i jak wychodziła, to z radości, że przeszła już tę całą salę i jej nie zatrzymano, to podobno przed samymi drzwiami błysnęła oczami na salę. Któryś z Gestapowców zobaczył te oczy i ją odstawiają. Matka poszła spytać się, co z nią robią. „No wie pani…” Mama mówi: „Przecież ona drobna jest”. Bo ona nie była taka duża – wysoka była, ale nie tęga i nie silna, po co im taka. A oni mówią: „Są różne roboty”. I powiedzieli: „Są też takie hotele rozrywkowe…”. Ojej, jak moja mama to usłyszała, to oni stanęli na głowie, żeby tę córkę uratować od tego wywiezienia. No i całe szczęście, był tam polski lekarz. A siostra miała takie ataki histerii. Jak gdzieś coś nie chciało się dać, to dostawała [ataku] i sztywniała. A tam była bardzo młoda obsługa niemiecka tego obozu, młodzi chłopcy przeważnie. Jak ona im zesztywniała raz, to zaraz do lekarza. Okazało się, że polski lekarz. Matka dotarła do tego lekarza i obiecali jej, że za pieniądze – znaczy mama zaproponowała pieniądze – zgodził się jakiś tam przywódca niemiecki. Tak że oni też nie tacy czyści. Bo zawsze mi się Niemcy wydawali tacy uczciwi. No, nie tak bardzo, bo dał się przekupić. Ten lekarz polski będzie pośrednikiem. Ojciec zebrał te wszystkie pieniądze nasze, co tylko mieliśmy. Myśmy nawet specjalnie pozaszywane mieli, te dzieci, znaczy ja na przykład miałam w sukience pozaszywane pieniądze, ale tego nie dali, tego nie ujawnił ojciec. Powiedzieli, że nas wywożą już do Chełma lubelskiego. Pierwszy raz widziałam ziemię z kredy, białą. Co tylko się przeszło, wszystko białe – buty, ubrania, wszystko białe. Ale to taka dygresja. No i w tym Chełmie – siostry nie było w tym transporcie – mówią, żeby czekać, że przyślą na pewno. No to czekamy. No i na szczęście na drugi dzień drugi transport przyjechał i przyjechała siostra tym transportem. No więc my szczęśliwi. A ojciec przesyłał pieniądze przez zieloną granicę do stryja, do Warszawy. […] No i pojechaliśmy do Warszawy i zostałam już w Warszawie do końca Powstania.
Tak, ale tylko rok. To było za małe [mieszkanie], bo nas była jednak piątka. Z tym że ojciec pracował na Kielecczyźnie i tu też taka ciekawostka, że on jako młynarz znalazł sobie młyn. Nie znalazł sobie pracy odpowiedniej, ale musiał znaleźć, bo nie miał tyle pieniędzy, nie wywieźliśmy tyle, żeby można było przeżyć całe cztery lata. Znalazł sobie wspólnika i co najśmieszniejsze, że wspólnikiem był prawnik, młody prawnik, wcale nie młynarz. Korzystał z tego, że ojciec miał uprawnienia młynarskie. I wynajęli… Znaczy myśmy z rodziną, z dziećmi, z moimi siostrami, mieszkałyśmy w wynajętym mieszkaniu w Warszawie na ulicy Akacjowej. I co najdziwniejsze, to była ulica to główna od Puławskiej, gdzie było Gestapo. Przed tym Gestapo jechało się jeszcze tramwajem do końca, do pętli i tam był kościół jezuitów. To były prywatne zabudowania lotników polskich. […] Na Rakowieckiej był też słynny w czasie wojny w Warszawie kościół jezuitów. Niecała Warszawa się schodziła i tam ten ksiądz (nazywał się chyba Miecznikowski, to taki słynny ksiądz na całą Warszawę) mówił kazania patriotyczne. […] A po drugiej stronie ulicy Rakowieckiej od Pola Mokotowskiego już było Gestapo, od alei Niepodległości do ulicy Puławskiej to już było Gestapo.
Tak, bo jeden z moich stryjów był zastępcą dyrektora Filtrów Warszawskich i mieszkał na ulicy Niemcewicza, to na dzielnicy Ochota.
Bolesław Pawłowski. I on był w Filtrach. Młody człowiek, który był po studiach dopiero co i zatrudnił się w tych Filtrach. I mieli mieszkanie na ulicy […] Niemcewicza 5A. Na trzecim piętrze oni mieli mieszkanie. Tam było wiadomo, że przez stryjostwo nas przyjmą, to przeznaczyli nam jeden pokój. Pięć osób nas było, bo dwoje rodziców i trzy siostry. Ja i dwie siostry, czyli trzy dziewczyny. Więcej nie mogli, bo sami mieli trzy pokoje, dwa pokoje nawet, jeden był taki wspólny. Tak że tam mieszkaliśmy przez rok u nich, a potem jak po roku ojciec tę pracę znalazł, ten młyn, to wynajęliśmy mieszkanie właśnie na ulicy Akacjowej, to jest na końcu ulicy Puławskiej, na samym końcu Puławskiej. Tak że nasze okna na pierwszym piętrze wychodziły na ogród jezuitów. Był tam ogród księży jezuitów, oni mieli klasztor, tak że stąd wiem o tych mszach, o tym wszystkim, bo tam mieszkaliśmy.
To się nazywała szkoła podstawowa numer… widzi pani, nawet to zapomniałam.
Szkoła na Mianowskiego 15. A one mieszkały na Filtrowej, chyba sześćdziesiąt kilka. To właśnie przy tej szkole, co szła przy Filtrach niedaleko, bo tam właśnie stryj mieszkał i myśmy tam mieszkali przez pierwszy rok, dopóki ojciec nie dostał pracy. Jak ojciec dostał pracę i zarabiał, że mogliśmy płacić za mieszkanie, to wynajęliśmy na końcu… jak się ta ulica nazywała właśnie… […]
Ponieważ stryj pracował w wodociągach, to znał trochę ludzi, a do żadnej szkoły powyżej czterech klas to by nie przyjęto bez protekcji, że tak powiem. W związku z tym jedna moja siostra poszła do gimnazjum przez [protekcję] drugich stryjostwa, a my z tą średnią siostrą, [stryj Bolesław] nas polecił do szkoły prywatnej, przedwojennej podstawówki sióstr Goldman. Ale one [wbrew brzmieniu nazwiska] nie były Żydówkami, bo inaczej by ich aresztowano i w ogóle by były w obozie. One były chyba pochodzenia niemieckiego, ale były wielkie patriotki polskie. Trzy siostry, jedna była dyrektorką tej szkoły, jedna uczyła matematyki, a trzecia geografii. […] I to niby była podstawowa szkoła, ale [w rzeczywistości] to było gimnazjum, znaczy uczyły aż do matury, bo moja siostra tam skończyła maturę. [Dzięki temu, że] stryj był znany już na tym osiedlu, to nas przyjęli do tej szkoły prywatnej. No i właśnie w tej szkole prywatnej to przeważnie były dzieci z osiedla. Na Ochocie jest takie osiedle między politechniką a placem Narutowicza i aleją Niepodległości. Tam było osiedle pracowników Politechniki Warszawskiej, ci ludzie mieszkali. […] [Siostry Goldman] miały oprócz [szkoły] na Mianowskiego 15, to jeszcze na Filtrowej sześćdziesiąt kilka. Potem jako wychowankowie szkoły myśmy się zorganizowali i jest tablica wmurowana, że w tym domu była szkoła taka i taka, sióstr Goldman. […]
Tak. Ale to chyba w 1942 roku dopiero. Najpierw to była ta konspiracyjna lewica u nich, ale potem, jak się dowiedziały, że to jest lewicowa, to przeszły na AK. Jak powstało AK, to one przeszły do AK. I one zatrudniały na przykład… W mojej klasie to uczyły niektóre nauczycielki z gimnazjum, a na przykład u mojej siostry, gdzie ona doszła do małej matury, to na przykład jednym z profesorów był profesor przedwojenny Politechniki Warszawskiej. Matematyki on uczył. On był zatrudniony, bo na politechnice nie mógł być. Rodzina jego zginęła, to siostry go zatrudniły. Tak że tam byli czasem ludzie z dużo wyższym wykształceniem. Potem z wychowanków tej szkoły to wie pani, to był biskup warszawskiej katedry, mer Śródmieścia Warszawy, dużo było nawet ministrów, właśnie z tej naszej szkoły. Na przykład z aktorów to był Suzin. Był nawet w mojej klasie. A ten arcybiskup potem, to był w klasie siostry. Bo to było wszystko poleceni ludzie, a po drugie, głównie dzieci pracowników Politechniki Warszawskiej.
Pierwszy dzień Powstania Warszawskiego to dobrze zapamiętałam, bo w ten dzień dostałam rozkaz pójścia z terminem wybuchu Powstania, że o piątej ma być wybuch Powstania. Niosłam to na tę ulicę od placu Trzech Krzyży… Nie Chmielna, bo Chmielna w poprzek. […] Nie dotarłam tam, nie mogłam dotrzeć. Jechałam tramwajem i naraz motorniczy zatrzymał tramwaj nie na przystanku i mówi: „Proszę państwa, dostałem wiadomość, że na następnym przystanku są Niemcy i będą aresztować ludzi z tego tramwaju. Nie wiadomo, czy wszystkich, czy nie, ale będą aresztować”. No to ten motorniczy wyskoczył i wszyscy ludzie zaczęli [wysiadać]. Ale zawsze było takie niebezpieczeństwo, że… W tych tramwajach była taka część dla Niemców oddzielona sztachetką, taką balustradą, no to Niemcy to słyszeli wszystko. Tak że on musiał uciec, bo inaczej to nie wiem, co by z nim zrobili. Tak że motorniczy wybrał sobie takie miejsce, że mógł uciec. Ale wszyscy prawie z polskiej części uciekli z tego tramwaju. Ja też. No i [szłam], gdzie tam najdalej, żeby nie te ważne ulice, ale doszłam na tę ulicę Bracką, gdzie miałam dojść. (O widzi pani, Bracka, teraz mi się przypomniało). Bracka 5 chyba to była. Doszłam tam, patrzę i to było niezapomniane wspomnienie, naprawdę, niezapomniane do dziś wrażenie. Zobaczyłam nad bramą, tam gdzie światło zawsze się pali, wisi polska flaga. Wie pani, to się nie da opisać. To było coś, co do dzisiaj mnie wzrusza. To było niesamowite wrażenie, że polska flaga znowu tu wisi.
Tam na tej kwaterze, gdzie zaniosłam ten list, nie mogłam zostać. Ale mi dali adres Komendy Głównej, na ulicy… […] Tam od placu, gdzie stoi Prudential, ten najwyższy w Warszawie gmach. […] I tam poszłam. Nie miałam co wracać, bo na Mokotowie, tam gdzie mieszkałam, byli Niemcy. Tylko mama nie chciała… A [mieszkańców] naszego domu wszystkich Niemcy wyrzucili i kazali iść w kierunku Dworca Zachodniego, żeby jechać do obozu. A moja mama, ze względu na to, że jej trzy córki były w Powstaniu – bo moje siostry wcześniej poszły do Powstania, bo były starsze, ja też potem poszłam – więc w związku z tym mama nie miała nas trzech. Wie pani, sama, pogrzeb ojca już się odbył…
[Został ciężko ranny] w Kieleckim, prawdopodobnie przez Niemców… bo pomagał partyzantom. [Po tym my jako córki przywiozlyśmy go do Warszawy do szpitala, gdzie zmarł wkrótce]. To było straszne życie. Ja u ojca byłam na wakacjach na przykład. Bo tam pięknie, nad Kamienną, piękna rzeka, naprawdę pięknie. Cztery kilometry od ujścia, więc wielka rzeka, lasy wokoło. Kieleckie. Tak że to było bardzo ładne miejsce. I dom był tak, że w górze była wycięta skarpa i tam stał dom, gdzie myśmy mieszkali, a młyn był już nad wodą, nad rzeką. Rzeka tam płynęła, tak jak wszystkie rzeki przy młynach wodnych. […] I tam było strasznie. Dla ojca to były straszne czasy, dlatego że w dzień przychodzili partyzanci, a partyzantek tam było wszystkich odłamów. Polskie to były i prawicowe, i lewicowe, i komunistyczne. Jako uciekinierzy, bo niektórzy uciekali ze swoich jakby grup, to wszystko do tych lasów Kielecczyzny. I w nocy się zjawiali. I wszyscy przychodzili gdzie? Do młyna. Ojcu przystawiali pistolet do głowy: “Daj nam [coś do jedzenia]”. Ojciec mówił, że nie ma. Bo do młyna przywozili wozami żyto, pszenicę czy co mają, miele się i oni zabierają mąkę. Więc on ma tyle, że może sam jeść. W każdym razie nie miał tak, żeby tym partyzantom tak dawać. Trochę może musiał dawać, bo inaczej to by w ogóle… No i wreszcie jak odmówił, to go postrzelili. Ale to było już przed samym Powstaniem Warszawskim. Znaczy to było tak, że ojciec umarł miesiąc przed Powstaniem, w lipcu, a w sierpniu wybuchło Powstanie.
I myśmy z matką w ogóle przeszły na stronę… Bo dwie siostry były już w swoich oddziałach i [zostałyśmy] tylko matka i ja, i jeszcze taka kuzynka nasza, która z nami tam mieszkała, bo znalazła się w Warszawie (my Baba na nią mówiliśmy), też z nami była. I myśmy przeszły nocą linie między Niemcami, przez aleję Niepodległości. Aleja Niepodległości była granicą i myśmy przeszły przez tę linię na stronę polską. Tam gdzieś w jakimś miejscu się przeszło. W każdym razie przez aleję Niepodległości, to na pewno. Tylko tam gdzieś wysoko, na północy. Jak się patrzy na mapę, to tam. I byłyśmy po stronie polskiej. I siostra zgłosiła się tam do dowódcy tego, co była ta […] dzielnica, co pomnik Lotnika stał. […]
Nie, to nie na Ochocie, to był raczej Mokotów.
[…] To była boczna do tej ulicy, co do Wilanowa szła. […] To chyba nadal Puławska?
Od placu Zbawiciela ona szła czy od placu Zbawiciela, czy od placu Trzech Krzyży. […] Potem mama przeszła z siostrą na tę polską dzielnicę i mama z tą moją kuzynką Babą, jak ją nazywaliśmy, to gotowały obiady dla powstańców, [na ulicy Wiśniowej 13], a siostra poszła do swojego oddziału na Ochocie, bo miała tam oddział. Tak się zaczęło dla mnie Powstanie.
Ja zostałam przy harcerskich oddziałach do samego końca. Znaczy jeszcze jak poszłam na ulicę Świętokrzyską do tych oddziałów, to tam powiedzieli, że nie ma miejsca. Pod tym wieżowcem. Wszyscy myśleli, że pod takim wieżowcem najwyższym w Warszawie to jest bezpiecznie, to tam się zapchała ta piwnica. Znaczy te piwnice wszyscy traktowali jako świetny schron, to się zapchała ta piwnica. To powiedzieli: „Jak chcecie, jak nie macie gdzie spać, to idźcie z tyłu Prudentialu, tam jest wejście”. A Prudential to były same urzędy, tam nie było ludzi mieszkających, rodzin, tylko same urzędy. A artyleria ten Prudential traktowała jako świetny cel. Znaczy widocznie się chwalili między sobą, że: „Ja trafiłem prosto w Prudential”. […] Tam znalazłyśmy mieszkanie z tą moją koleżanką i tam mieszkałyśmy. Ale to nie była jeszcze Ilona Baranowska, Ilona Baranowska była później. Tam miałam inną koleżankę i z tą koleżanką mieszkałyśmy aż do poddania się Śródmieścia.
Ale ona zginęła.
Nie wiem. Ta, która ze mną mieszkała, to nie pamiętam dobrze. Wie pani, to już tyle lat i nie miałam z nią kontaktu. Wiem, że ona też zginęła. Dużo zginęło, bo myśmy roznosiły tę pocztę pod ostrzałem. Państwo sobie nie wyobrażają, jak Warszawa wtedy wyglądała. Te domy i podwórza to były cmentarze. Na podwórzach nic się nie działo, tam nic nie można było, ostrzeliwane były. W każdym razie samo centrum – a ja byłam w samym centrum, bo ulica Świętokrzyska, Aleje Jerozolimskie, to same centrum Warszawy – to było tak ostrzeliwane, że na przykład przez ulicę do Dworca Głównego, Aleje Jerozolimskie, to były usypane barykady, ale barykady były do tej wysokości, dajmy na to (szafy, coś tam poustawiane), to jak się przelatywało – a ja musiałam przelatywać przez te ulice, żeby roznosić pocztę – to dużo bardzo tych listonoszek czy listonoszów zginęło. Trzeba było przebiegać przez ulice ostrzeliwane i byli tacy snajperzy, że z Dworca Głównego strzelali. I ściął mi tą swoją serią włosy z głowy. Ale źle trafił, bo nie trafił w głowę, tylko we włosy, a ja miałam bardzo bujne włosy kiedyś, i na szczęście ściął mi, tak zeskalpował, znaczy [zerwał] nie ze skórą, tylko same włosy. Taki ostrzał tam był. Tak że nigdy nie było wiadomo, kiedy się wróci i gdzie się wróci.
Technicznie to było tak, że ten plac, gdzie była ta poczta, tam gdzie Prudential, to plac Napoleona, to tam było długo Powstanie. To była przedostatnia dzielnica, która się poddała. Ta poczta działała w dawnej poczcie i w dawnych urządzeniach pocztowych, tylko nie było listonoszów, bo poszli do wojska. Bo to byli przeważnie mężczyźni. I dlatego młode nawet dziewczyny brały, jeżeli chciały. Ja miałam rejon swój, to miałam ulicę z jednej strony Marszałkowską, z drugiej strony Aleje Jerozolimskie i […] Piękną. Nie, no ta pierwsza od placu Trzech Krzyży, zapomniałam. […]
Tak, właśnie przez Aleje Jerozolimskie. Tam była ustawiona taka barykada jedna, to było mniej więcej na wysokości ulicy Kruczej, i tam się przychodziło do Śródmieścia 2. Bo najpierw byłam w Śródmieściu 1, [tam był] plac Napoleona. I miałam ten rejon prawy – jak patrzę od Wisły na Warszawę w górę, to na prawy rejon. Potem przeniosłam się do kwatery głównej [poczty, która] była po lewej stronie Alei Jerozolimskich, na ulicy Wilczej 41 chyba, coś takiego. […] I w ostatni dzień, jak już poddała się Warszawa, to tam była odprawa. Stwierdzili, że te młodsze roczniki… Ale jeszcze przedtem to może powiem o tej koleżance, Ilonie Baranowskiej. Bo szukają jej bardzo. Iwaszkiewicz to jej dobry znajomy. Mama jej była spokrewniona czy coś z tym Iwaszkiewiczem i w związku z tym ja go też poznałam, bo potem z Iloną [do niego] pojechałam. Bo Ilona pod moim wpływem ochrzciła się. Pierwszy wieczór, jak razem nocowałyśmy (ja byłam tak nauczona w domu, że klękałam do pacierza), uklękłam i modliłam się. Ja wstaję potem, a ona mówi: „Co robiłaś?”. Ja mówię: „Jak to co? Nie wiesz, jak się modlić?”. Okazuje się, że ona była żydówką, nie była katoliczką. Ale wyobraża sobie pani, że ona ze mną potem wyszła z tego Powstania. Ja napisałam do stryja, bo uciekałyśmy też z pociągu – też miałyśmy różne przygody – z pociągu uciekałyśmy razem z Iloną. […]
Wtedy na kwaterze, jak przeszłam na stronę lewą Alei Jerozolimskich, patrząc od Wisły […] i tam odszukałam po prostu tę swoją harcerską kwaterę główną. Tam przyszłam i mówią: „Tu trzeba się położyć”, bo tu ludzie ze wszystkich dzielnic się zgromadzili w tej ostatniej dzielnicy. „Ale musi druhna na podłodze rozłożyć coś i tu spać, bo nie mamy już miejsca”. Już tylko mały obszar był wolny. Ale podeszła do mnie Ilona (ona była ode mnie starsza o rok, też to samo co ja robiła, też pocztę roznosiła) i powiedziała: „Jak druhna chce, to ja zapraszam. Mam miejsce”. I wyobraźcie sobie, że to miejsce to była zamknięta ulica Koszykowa, bo już byłyśmy prawie na alei Szucha, za nami dalej była tylko Szucha. Dlatego ci ludzie się udostępnili, bo to był już koniec Powstania, ale jeszcze ludzie nie wiedzieli. Udostępnili to jej, ona tam miała przedtem już mieszkanie, przez znajomych jakichś trafiła – oni w piwnicy mieszkali, a ona w tym ich mieszkaniu. No i tam razem zamieszkałyśmy. Ale ja potem zostałam ranna. Stałam na rogu ulicy Kruczej i zrzucali bomby odpryskowe, te wyjące „krowy”, i to na tym placu. Tam potem był cmentarz na tym placu, z grobów tych umarłych, bo bombardowali ciągle [Niemcy]. Zostałam ranna tak, że uciekałam, pocisk za mną się rozerwał i odłamki pociachały mi nogi. No i poszłam szukać pomocy. […] Jak zostałam ranna, to miałam przy sobie taki opatrunek osobisty, to [zabandażowałam] tę całą nogę, co krwawiła… Bo tu miałem posiekane, ale na szczęście tak, że zacisnęłam bandażem i doszłam na punkt opatrunkowy. Jak doszłam na punkt opatrunkowy, to tam [ludzie] – tu bez ręki, tu bez oka… Ja sobie myślę, co ja tu będę zawracać głowę z moją nogą. Zabandażowałam jeszcze raz, jak umiałam i poszłam sobie do siebie na kwaterę. Przychodzi ta moja Ilona i […] mówi: „Słyszałam, że miałaś wypadek”. Ale taka dziwna jakaś… Ja mówię: „Tak, zobacz”. Odchyliłam kołdrę i mówię „Popatrz jak”. Ona mówi „A to ty tę nogę masz?”, ja mówię „A co, myślałaś, że przyszłam na jednej nodze? Naturalnie, że mam drugą”. – „Bo tam mówili, że ci nogę urwało”. Na tym punkcie, gdzie jej pokazano, że przyszła ta ranna, to [powiedziano, że] jej nogę urwano. Ja jej mówię: „No widzisz, na szczęście nie”. No i razem wyszłyśmy z Iloną z Powstania.
O pieniądzach, które odegrały dużą rolę. Na ulicy Pięknej palił się dom. Akurat odleciały samoloty, [a wcześniej] ja się schowałam do bramy, ludzie też się chowali do bramy, paliło się wszędzie. Ja już idę, gdzie miałam iść dalej, w kierunku ulicy Żelaznej i jakaś pani wyskakuje z tego domu i mówi: „Chodź, dziecko, pomóż mi”. Myślę, ona [wyskakuje] z takiego palącego domu, więc trzeba jej pomóc. A z tej strony i z tej strony płonął dom. I ona poprosiła, żebym jej pomogła. Razem wyniosłyśmy taką [jak mam], dosłownie taką, szafkę, podobną bardzo w każdym razie. Zamykane szuflady były w tej szafce, cięższa od tego. I ona wysuwa szuflady, a tam pełno pieniędzy, dosłownie, pełno pieniędzy. I ona mówi: „Dziecko, weź, ile chcesz”. A ja mówię: „Po co mi pieniądze?”. One miały wartość, ale w czasie Powstania nie miały wartości. I nie pomyślałam, a ona mówi: „Dziecko, weź ile możesz, bo pójdziesz na zewnątrz, one mają wartość”. Ja tak upchnęłam pieniądze w takiej kurtce, w której byłam, do kieszeni tej kurtki. „Weź tyle, ile możesz”. No to ja wzięłam. Proszę pani, te pieniądze uratowały nam z Iloną dwa razy życie, naprawdę.
Opisałam to w tych wspomnieniach.
Razem z Iloną wyszłyśmy. I najpierw w Pruszkowie… Aha, jeszcze taką przygodę miałyśmy. […] Wie pani, te pieniądze kilka razy mi pomogły. Ale raz właśnie tak, że z Iloną jechałyśmy pociągiem – to ten ostatni raz. Bo najpierw, tak jak pani powiedziałam przedtem, nam kazano wyjść z cywilami. I myśmy szły piechotą koło Politechniki Warszawskiej. Tam widziałyśmy, jak z wojsko benzyną na plecach, z baniakami dom po domu podpalali, dokładnie – dom po domu, stojące domy. Tak niszczyli tę Warszawę. No i myśmy tam przeszły i wyszłyśmy… „A gdzie tu do tego pociągu?” – „A tam”. To trzeba przez ten peron Dworca Zachodniego. I na ten dworzec weszłyśmy, na ten peron, a tam jak wchodzimy na ten peron – we dwie szłyśmy tylko, deszcz padał, 4 października – ktoś ręce w błoto i mnie smaruje błotem po twarzy. To samo z Iloną. A na głowę mi zarzuca worek. Deszcz padał, to worek brudny, taki z ziemią, a twarz to właśnie posmarował po ziemi twarz. Sobie myślę, Boże, co to… „Cicho, nic nie mówcie”. I nas wzięli, podjechał pociąg i zabrał nas do Pruszkowa, ale nie do obozu, […] a do prywatnych ludzi. I miałyśmy pieniędzmi płacić. To jest różnica, bo może oni by nas gdzieś [przechowali], znaczy dali te noclegi, ale tutaj myśmy płaciły za noclegi. To znaczy chętnie nas przyjmowali. I myśmy postanowiły jechać, znaczy postanowiłam, że chcę… Bo wszyscy zostali wysiedleni i wszyscy byli w Warszawie, ci wysiedleńcy. Jedyny stryj, lekarz, który był zawsze w Zakopanem, u którego z mamą byłam w 1935 roku zwiedzać Zakopane. Nawet nie pamiętałam adresu, tylko pamiętałam, że mieszka w Zakopanem. Ale wtedy Zakopane było małą miejscowością. My zatrzymałyśmy się pod Pruszkowem prywatnie, w prywatnym [mieszkaniu] u takich robotników, tam mieli pokój, dali nam ten pokój – za te pieniądze. Myśmy płaciły za ten pokój. I ja napisałam do stryja z Zakopanego, czy mogę przyjechać z koleżanką, czy u stryja jest tak, że mogę przyjechać, i czy mogę przyjechać z koleżanką. I dostałam odpowiedź: „Tak”, i podpisane moje dwie siostry. Już moje dwie siostry były u stryja w Zakopanem.
No i myśmy z Iloną od razu kupiły normalnie [bilety], wsiadłyśmy do pociągu. Jedziemy pociągiem, znowuż staje w polu – łapanka. Znowu ludzie z tego pociągu uciekają, my też. Dwa razy w życiu tak miałam. Ale uciekamy. No i trafiłyśmy do takiego gospodarza i tam znowu za te pieniądze mieszkałyśmy, ja wiem, ze dwa tygodnie. Dlatego że zanim ten list doszedł do stryja, zanim ta odpowiedź przyszła, to musiałyśmy czekać. Bo ten list „Przyjeżdżajcie” dostałam, właśnie czekając u tego państwa, u tych rolników. No i myśmy wyruszyły w tę podróż, już szczęśliwe, mamy bilet do Zakopanego, jedziemy pociągiem. W Krakowie przesiadka, musiałyśmy przesiąść się na inny pociąg i nas tajniak wyłapał. Byłyśmy podejrzane, że z Warszawy na pewno jesteśmy, bo ubrane byłyśmy podobnie, jak tam się ubierało. „No to, proszę dokumenty. A macie jakieś pieniądze?” – „No mamy, ale to małe pieniądze. Nie mamy dużo. Tyle, co mamy, to mamy”. – „Pokażcie”. Dałyśmy wszystką resztkę tych pieniędzy, które upchałam wtedy w kieszeni. Naprawdę, jak w bajce. Daję słowo, dużo szczęścia miałam w życiu. Naraz te pieniądze [pomogły], że on nie dał nas do obozu, tylko pojechałyśmy dalej do Zakopanego. Przyjechałam do stryja, a tam są moje dwie siostry i stryj, który był starym kawalerem, samotnym. Miał tylko pomoc domową. Naraz u stryja byłyśmy my trzy, siostry moje dwie i ja, to trzy, mój kuzyn, którego matka i siostra zginęły na placu Trzech Krzyży. Był [też] następny kuzyn, który uratował się w innym miejscu… A ten [pierwszy] kuzyn uratował się, dlatego że na placu Trzech Krzyży był dość duży dom jak na tamte czasy, ośmiopiętrowy czy coś. A ta ciocia [jego matka] z córką mieszkały w jednopiętrowym domku, jeszcze z synem, tym kuzynem. Jak się zaczął nalot, to oni wszyscy lecieli do tego wysokiego domu, do piwnic, no bo tam bezpieczniej. I one poleciały do tego domu, a kuzyn zamykał tylko to mieszkanie w tym jednopiętrowym domku. To nie był [typowy] dom, ale […] tylko ze dwa pokoje, znaczy wąskie to było bardzo. I on zamykał to. I on się uratował, a ten gmach cały się zawalił i one zginęły w piwnicy. Jakie to są ludzkie losy. Są tak złożone, że coś niesamowitego.
Ona mieszkała ze mną aż do matury. Stryj się zgodził. Znalazła swoją matkę u Iwaszkiewiczów. Iwaszkiewiczowie mieli pod Warszawą jakieś letnisko, taki duży dom i matka się u nich znalazła. Ilona znała ten dom i adres, napisała i znalazła matkę. Ale stwierdziły, że najlepiej, jak ona skończy jeszcze te gimnazjum, co zaczęła, w Zakopanem, że skończymy te klasę, bo to była mała matura, więc ona została do końca roku szkolnego u stryja. Stryj się zgodził.
Moja mama … Jej kazali opuścić dom z tą mamą i moją siostrą. […] Ta starsza siostra, jak Powstanie wybuchło, to ona była w swoim oddziale. A ta druga siostra dopiero miała iść do swojego oddziału. Ona była jeszcze z mamą w tym naszym domu, na końcu ulicy Rakowieckiej, za tym Gestapo. No i aleję […] Niepodległości musiałyśmy przejść, żeby znaleźć się po stronie polskiej. Znaczy siostra, […] ta jedna, która z mamą została, i mama nocą przeszły tę aleję, pod osłoną nocy gdzieś tam prześlizgnęły się przy jakichś pojazdach. Bo tam droga była, jeździły samochody, niemieckie naturalnie, ale one znalazły w nocy czas. I matka z tą „Babą” na ulicy Wiśniowej 13 zatrzymały się, to jest równoległa do ulicy Puławskiej. Zaraz jak się mija aleję Niepodległości, to jest ta uliczka. Tam mama z tą „Babą” zostały i gotowały. A siostra [Halina Zofia Pawłowska] poszła do swojego oddziału. Dowiedziałam się, że siostra żyje, bo jak poddał się Mokotów, to niektórzy z Mokotowa uciekli do Śródmieścia, które poddało się ostatnie. Jak przyszli, to opowiadali: „Nie bój się, żyje, była u nas. Jest żywa, jest tu gdzieś”, tak że wiedziałam. A druga siostra [Barbara Pawłowska], to ja ją odwiedziłam, wiedziałam, gdzie ona jest w Warszawie, gdzie miała to zgrupowanie. Też była łączniczką. Czyli dwie moje siostry żyją, nie zostałam sama. Ojciec nie żył miesiąc przed Powstaniem. Matka – właśnie ci powiedzieli mi, że mama zginęła na ulicy Wiśniowej 13. No i potem, zaraz po wyzwoleniu, to myśmy z siostrami postanowiły przenieść [ciało matki]. Bo najpierw to był pogrzeb na Cmentarzu Powązkowskim. To było od razu, jak się skończyła wojna. Tam był pogrzeb w Warszawie i tam ekshumowano. Matka była zawinięta w dywan. Bo tak akurat pechowo [się złożyło], że to mała willa i bomba upadła na podwórko, na dziurę, na kwietnik w środku domu. I te osoby, co były w domach (małe domki, willowe), to zginęły wszystkie i je pochowano na tym niby kwietniku. I mama w dywan była zawinięta w jakimś domu, pokazano nam, gdzie ona leży, i zabrałyśmy mamę i Babę też. Ojca ekshumowałyśmy też, bo […] ojciec też w Warszawie umarł [i został pochowany]. Tak że grób to miałyśmy dla mamy po ojcu, bo ojciec leżał już miesiąc przedtem. Mamy zdjęcia z pogrzebu, to tylko z tym [momentem], jak się rodzina spotkała. [Chcieliśmy, żeby] jak najmniej było przy tym szumu, żeby nie wyszło. Bo on zginął od partyzantów, a nie wiadomo, czy by go nie wzięli za partyzanta.
Nie, on [został ciężko ranny] w Kieleckim, w tym młynie, gdzie [postrzelili go] partyzanci, którym powiedział, że nie ma jedzenia. Widocznie byli bardzo głodni. Nie wiem nawet, jakiej narodowości byli. Bo mówię pani, że co wieczór – a ja tam byłam dwa miesiące – co wieczór inni przychodzili. Znaczy jeden cały miesiąc tam byłam, a jeden pół. Codziennie inni. To byli tak różni partyzanci – polscy, lewicowcy, prawicowcy, komuniści, wszystkie nacje. Nawet niemieccy partyzanci byli. I byli rosyjscy partyzanci. Oni też uciekali z tych wojsk, bo te wojska były bezwzględne dla swoich wojsk. Tak że oni uciekali z tych wojsk też, pod koniec. Ci partyzanci byli różnej nacji. Tak że nawet nam nie chciano powiedzieć, jakiej narodowości [partyzanci] postrzelili ojca, znaczy strzelali do ojca.
Nie. Tylko został ciężko ranny w Kieleckiem, a myśmy go przewiozły [jeszcze żywego] do szpitala do Warszawy, żeby go uratować, bo mówili, że może można go jeszcze uratować. Przewiozłyśmy go do szpitala – pod placem Trzech Krzyży w dole jest taka ulica i tam był szpital duży i byli Polacy. Znaczy to było po wojnie, więc Polacy, ale pamiętali, że można tutaj ekshumować, dostałyśmy pozwolenie na ekshumację. A my trzy nie wiadomo, gdzie będziemy, co będziemy robić. A w Brześciu nam został dom. Młyn upaństwowili, ale dom został. W związku z tym było gdzie się zatrzymać. Jak siostra była w ostatnim etapie choroby, to ją zawiozłyśmy do tego domu, bo tam była ta niania nasza, nasza niania z dzieciństwa, która bardzo dobrze z nami żyła. Ona powiedziała, że nam pomoże.
Nie. W Zakopanem to tylko ja byłam tak długo. A siostra Halina (nazywana Halszka) to była w Poznaniu. I do szkoły tajnej to chodziła w Poznaniu ta siostra, która [przedwcześnie] umarła. [A po wojnie skończyła Farmację na Uniwersytecie Poznańskim i dostala pzydział na Ziemie Odzyskane. Wracając stamtąd do Poznania odkryła u siebie guz w piersi. Po badaniach okazało się, że to był złośliwy rak. Jakieś 5 lat po tym, po cięzkiej walce z chorobą, zmarła w Brześciu Kujawskim w naszym domu rodzinnym i została pochowana w grobowcu rodzinnym w Brześciu]. A moja druga siostra, Basia, Barbara, ta bliższa mnie, bo tylko trzy lata ode mnie starsza, to była ze mną w Warszawie, uczyła się w tej samej szkole sióstr Goldman co ja.
Do naszego rodzinnego domu wróciłyśmy i tam sześć tygodni ona leżała. My we dwie zmieniałyśmy się, żeby nas nie wyrzucono z pracy. Ja jeździłam do Łodzi, a siostra do Warszawy, do SGGW, bo ona pracowała w SGGW, a ja na Uniwersytecie Łódzkim. Brałyśmy urlopy, że niby to chore, niby coś tam, żeby jak najdłużej [być z siostrą], no bo sama niania to obca osoba. Chodziło o to, żeby był ktoś przy tej siostrze. Myśmy wszystkie miały mało lat. Najstarsza siostra, jak umarła, miała trzydzieści lat, a ja miałam wtedy dwadzieścia pięć i byłam młodą mężatką.
Jest. Jeden z synów mojej siostry, która wyszła za mąż na Kujawach, przejął ten dom, znaczy tam się osiedlił.
Ale robi zupełnie co innego. Młyna nie ma, bo młyn został upaństwowiony, a potem rozebrany. Dom tylko został i ziemi trochę, kawałek ziemi. On, ponieważ miał uprawnienia rolnicze, to przejął to jako swoją ziemię. Wykształcenie wyższe zdobył i pracuje w Bydgoszczy jako jakiś urzędnik. I ma dom w Bydgoszczy teraz. Tam, w naszym domu, to mieszkała tylko niania Andzia… Ta nasza [niania] już też umarła, bo dopóki żyła, to mieszkała w tym naszym domu. Bo jak nas wysiedlili, proponowali jej, czy chce być z nami wysiedlona, czy nie. Ona nie była związana z niczym, tylko u nas pracowała. Ona powiedziała, że nie, bo miała tam siostry czy braci w tym Brześciu, to została w tym naszym mieszkaniu. Jak tych Niemców przywieźli, to tam między innymi była starsza pani, matka właściciela tego młyna na tej Łotwie. I ją zatrudnili do opieki tej matki. I ona do końca mieszkała w tym domu, do wyjścia Niemców, do wyzwolenia. Tak że jak myśmy przyszli do tego domu, to ona tam mieszkała i myśmy ją zostawiły nawet w tym domu. Tak że u niej zamieszkałyśmy we własnym domu. Tylko że to był tylko dom, bo wszystkich zabudowań i młyna już nie było, bo [prawie całkowicie] rozebrano.
[Tak].
Zniszczone, tak, [ale zostały odbudowane i teraz tworzą drogę Włocławek – Radziejów]. A ten grób, co w Warszawie miałyśmy, to zostawiłyśmy dla tej siostry. Ta starsza pani, Baba, co się nami opiekowała, to w Warszawie mieszkała, to […] leży w Warszawie z siostrą na tym miejscu grobowym, gdzie nasi rodzice byli przewiezieni.
Łódź, 28 września 2022 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk