Nazywam się Helena Majkowska, urodzona 18 sierpnia 1926 w Rogowie, powiat Sokołów Podlaski. W 1930 roku wraz z rodzeństwem i z mamusią przyjechałam do Skierniewic. Od tamtej pory do obecnej chwili zamieszkuję w Skierniewicach.
Mój tata nazywał się Jan Kurek, moja mamusia Marianna Kurek, a z domu Kukwa.
Miałam dwóch braci i siostrę, siostra urodziła się nawet w Skierniewicach w 1930 roku.
Brat najstarszy miał Mieczysław, ja miałam Helena, byłam druga, później był brat z 1928 roku, Jerzy, i siostra Irena z 1930 roku.
Tak.
Podstawowej i do średniej zawodowej.
W Skierniewicach.
Proszę pani, w 1939 Niemcy zbombardowali nie tylko Skierniewice, ale inne miasta, to moja mamusia z rodzeństwem przeniosła się pod las, do takich znajomych i tam przebywaliśmy, dopóki Niemcy nie wkroczyli do Skierniewic. Jak Niemcy wkroczyli do Skierniewic, to wtedy mamusia z nami wszystkimi wróciła do domu i mieszkałyśmy na ulicy Mickiewicza 36 cały czas, do 1940 roku. No, ja mieszkałam z mamusią i z rodzeństwem do 1941 roku. 1 lutego 1941 roku, nie mając piętnastu lat, poszłam do konspiracji w Skierniewicach.
Proszę pani, to był przypadek, bo jechała taka pani, miała broń na wozie, karabiny, i ja szłam (już nie pamiętam, czy to była Rawska ulica, czy to była Mszczonowska ulica, może Rawska, oni mieli tam swój domek) i ta pani mówi do mnie: „Chodź, dziecko – mówi – pomożesz mi w sprawach konspiracyjnych”. No to wsiadłam z nią do wozu, bo ona jechała tym wozem z koniem, pojechałam do jej domu i tam faktycznie zostałam u niej, ona mnie zaangażowała do tej konspiracji. Tam byłam pod dowództwem „Dębicza” z całą konspiracją. Później pomagałam jej, ona miała pseudo „Armus”, pomagałam jej w opatrywaniu rannych, przynosiłam broń małokalibrową, granaty, później gazetki. To, co ona mi kazała zrobić, to zawsze to robiłam. Pomagałam jej w opatrywaniu rannych, gdzie wracali ranni z […] [akcji]. Byłam tam do 31 grudnia 1941 roku. W 1942 roku 1 lutego pojechałam do Warszawy. Przedtem jeszcze rozmawiałam z tą panią, że muszę do Warszawy pojechać, ona trochę żałowała, że odchodzę, ale mówi: „Jedź, dziecko, jedź”. […] Pojechałam do Warszawy, zamieszkałam u znajomych na ulicy Ikara 13 i ja [poznałam] się z takim „Marcelem”, on był w konspiracji któryś tam rok, ale oddziału „Baszta”, i on miał w sąsiedztwie… Bo dzielił nas płot, ja mieszkałam Ikara 13, a on mieszkał Ikara 13a. I on mnie zapoznał z „Leśniczanką”. Ta „Leśniczanka” mnie zapoznała znowuż z taką […] podporucznik Koń, „Jadwiga”. […] Oni organizowali, proszę panią, ochotniczą [grupę] dziewcząt, chłopców i przygotowywali nas na wypadek Powstania Warszawskiego. Wtedy uczęszczałam na kursy przygotowania pomocniczek, sanitariuszek. Później składałam przysięgę tam z tymi dziewczynami, co się zgłaszały do Powstania Warszawskiego.
Już nie pamiętam, proszę pani, ja już dużo rzeczy nie pamiętam. Po tej przysiędze chodziłyśmy na te kursy przygotowawcze, bo nas przygotowywali na wypadek Powstania Warszawskiego jako sanitariuszki i łączniczki. […]
Proszę pani, nie bardzo wiedziałam. Wiedziałam, że Armia Krajowa, ale jaka jeszcze to była organizacja, naprawdę nie pamiętam tego.
Proszę pani, dlatego że moja mamusia zmarła w czasie wojny. Moja mamusia zachorowała na zapalenie oskrzeli, później z tego zapalenia oskrzeli przeszło na zapalenie płuc, później z zapalenia płuc przeszło na gruźlicę i moja mamusia bardzo wcześnie zmarła – miała chyba 48 lat, jak zmarła. Nas zostało czworo dzieciaków. Ojciec się za parę miesięcy ożenił, poszedł do swojej żony, z którą się ożenił. Myśmy mieszkali osobno w mieszkaniu. Moja ciocia, mojej mamusi siostra, ona nam pomagała. Co jakiś czas przyniosła nam jedzenie czy na święta nam zawsze wyszykowała coś, żebyśmy gdzieś miały do zjedzenia, i tak żeśmy ciągnęli cały czas.
Już mamusia nie żyła, nie. Mój brat wyjechał do Niemiec, mój ojciec pracował też gdzieś w Niemczech. Mój [drugi] brat, ja i siostra żeśmy byli razem w swoim mieszkaniu. Później, proszę panią, w 1941 roku, w lutym właśnie, wstąpiłam do tej konspiracji do Skierniewic, a oni nawet nic nie wiedzieli, że ja gdziekolwiek się udzielam. Tam byłam do grudnia 1941 roku, a w grudniu 1941 roku wyjechałam do Warszawy, do znajomych, bo moja ciocia powiedziała: „Jedź do państwa Rudnickich, tam zamieszkasz i będziesz miała lżej, jak tutaj w domu jesteś”.
Jak się ojciec ożenił, Niemcy tam tory zakładali (myśmy mieszkali przy samych torach), te wszystkie budynki rozparcelowali, zakładali więcej torów, dali mieszkania tym wszystkim lokatorom, co tam mieszkali, i mój brat i moja siostra byli u ojca i u tej macochy. Ta macocha w ogóle wiele o nich nie dbała. […] Była taka sień, z jednej strony zamykana i z drugiej strony zamykana, no temu mojemu bratu kazała się zawsze myć w tej sieni, a siostrę jako tako tolerowała. Ale nie była dobra, w ogóle koło nosa nas miała, no ale wie pani, oni musieli być z nimi. Jak ja pojechałam do Warszawy, to cały czas mieszkali… Bo jak ja pojechałam do Warszawy, to jeszcze te domy stały, dopiero po [moim] wyjeździe do Warszawy, za jakiś czas rozbierali te domy. Jak pojechałam do Warszawy, to oni w dalszym ciągu mieszkali z ojcem i z tą macochą na ulicy Stanisławskiej 7.
Proszę pani, codzienne życie [wyglądało tak, że] miałyśmy zlecenia, że mamy tu zanieść, i nosiłam – przenosiłam broń, przenosiłam granaty. Pomagaliśmy, proszę panią, nie tylko ja, bo były i inne dziewczyny z Powstania Warszawskiego. Pomagałyśmy rannym, tym, którzy mogli jeszcze się ruszać, dostać się do szpitala Elżbietanek w Warszawie. Później była prowizoryczna szkoła na Woronicza, dlatego że w tej szkole urządzili szpital.
Nie, w Skierniewicach chodziłam do podstawówki, a później już po wojnie, no to pojechałam do Legnicy, tam kończyłam szkołę średnią. Później pracowałam w różnych [miejscach]. Chyba po wyzwoleniu to [pracowałam] jako doręczyciel, później jako pielęgnacja chorego w domu Czerwonego Krzyża, a później już pracowałam w Czerwonym Krzyżu […]. No, cały czas w pracowałam później w służbie zdrowia.
Po wojnie.
Mieszkałam na Ikara. Zawsze zapominam tę ulicę – był taki wielki budynek, bardzo duży, wysoki i tam była, proszę panią, radiostacja naszych chłopaków. [To było w okolicy], jak Wyścigi Konne były, kolejka grójecka tam jeździła. Był jeszcze […] taki klasztor, nie pamiętam [nazwy ulicy]. Niemcy zajęli ten klasztor i z tego klasztoru zawsze strzelali do naszych chłopaków.
O Służewcu, o Służewcu, tak. Ale nie pamiętam, tam był klasztor, bo to Niemcy zajęli ten klasztor. Nie wiem, czy zakonnicy byli w tym klasztorze, czy w więzieniu, tego już naprawdę nie wiem. W każdym bądź razie oni obstrzeliwali zawsze ten budynek, gdzie była radiostacja. Miałyśmy kiedyś zanieść tam jakiś rozkaz, nas było trzy, poszłyśmy tam do tych chłopaków ten rozkaz im zostawić, ale już było późno, żeśmy zostały na noc u tych chłopaków. Piąta godzina rano, ja wyszłam pierwsza, bo Ikara ulica była naprzeciwko tego budynku, to tylko przechodziłam ulicę. Wychodząc z tego budynku, patrzę, dwa karabiny leżą na ziemi. Obejrzałam się z jednej strony, z drugiej strony, popatrzyłam, czy tam nikogo nie ma – nikogo nie było, wzięłam te dwa karabiny szybko do ręki i szybko przez ulicę przeleciałam, zaniosłam chłopakom, chłopaki się bardzo ucieszyły. Ale wie pani, też nie pomyślałam nawet, bo Niemcy mogli podłożyć te karabiny, gdzieś mogli być i mogli mnie zastrzelić, ale ja nawet nie myślałam o tym, że może mi się coś stać, tylko cieszyłam się, że chłopaki te karabiny będą miały. No i później wróciłam na Ikara, w dalszym ciągu, proszę panią, byłam na tej…
Tak, to było 1 sierpnia. Wszyscy żeśmy się spotkali na Mokotowie, tylko już nie pamiętam, w jakiej [części] dzielnicy. No i później żeśmy mieli takie rozdzielane [rozkazy]: tu mamy zanieść to, tu mamy zanieść to, mamy załatwić to. Zawsze żeśmy mieli coś. Kiedyś miałam taki rozkaz, zanieść granaty. […] [One] były na kijach, ale już nie pamiętam, jak się nazywały. Miałam dwie torby, proszę panią i miałam to zawieźć na Śródmieście do jakiegoś punktu. Miałam dane, gdzie mam to zostawić. Trzy tramwaje jechały, tylko w pewnych odległościach. Stały budy, niemieckie samochody. Z pierwszego tramwaju wszystkich wygarnęli do tych bud, z drugiego tramwaju tak samo, a nasz trzeci był daleko, bo tramwaj od tramwaju była dosyć duża odległość. Wszyscy wysiedli, tylko ja zostałam i taki pan. Bałam się jak diabli, proszę panią, bo dwie torby… Ale te torby dwie postawiłam na przodzie tramwaju, a sama usiadłam w tyle. Taka niespokojna byłam, bo przecież jakby tu wleźli, zobaczyli te torby, to nawet nie było co oddychać, tylko od razu może by mnie w łeb walnęli. Ale ten pan mówi tak: „Co się tak panienka denerwuje? Do nas nie wejdą Niemcy, bo nas dwoje tylko. Niech się panienka nie patrzy w okno, tylko przed siebie. Zobaczy panienka, że sobie przejedziemy”. I tak rzeczywiście się stało. Puścili też nasz tramwaj, dwie osoby nas jechało. Zaniosłam te granaty wszystkie dalej w punkt, ale było późno. Na Pradze miałam taką ciocię z mojej mamy rodziny i pojechałam do tej cioci, bo już za późno było, żeby wracać z powrotem na Mokotów, więc u niej przenocowałam. Ona mieszkała na ulicy Małej i poszłam do niej, zapytałam, czy mogłaby mnie przenocować. Ona powiedziała: „No pewnie, chodź dziecko”. I przenocowałam u tej cioci. Godzina szósta, od razu na tramwaj i z powrotem przyjechałam do Mokotowa.
Proszę panią, też jeździły tramwaje w czasie Powstania. Tak, tak samo jeździli, tak samo trzeba było pomagać. Ale już więcej bombardowania było może dalej, bo… Proszę panią, 27 września miałyśmy rozkaz przedostać się kanałami na Śródmieście. Jeszcze tutaj, jak Mokotów, nasze dzielnice, Odyńca, park Dreszera… W parku Dreszera były bardzo często zrzuty, ale zwykle z tych zrzutów mało korzystaliśmy, bo praktycznie te wszystkie zrzuty Niemcy otrzymywali. Ale tu jeszcze nic nie było zbombardowane. Jak do kanału wchodziłyśmy, to jeszcze Odyńca, tamte inne boczne ulice to też były jeszcze niezbombardowane. […]
Szkoła na Woronicza, proszę pani, był punkt taki sanitarny zrobiony. Niemcy wtedy bombardowali tymi bombami zapalającymi, te bomby się przebijały aż do piwnic. Ludzie po tym bombardowaniu byli poparzeni – twarze, ręce, nogi – no coś okropnego. I wtedy był zrobiony szpital na Woronicza w tej szkole i kto mógł, to pomagaliśmy im przedostać się, a kto nie mógł, to ich przenosili, przewozili i w tym szpitalu byli. To [było] jeszcze za czasów, nim do kanałów żeśmy doszły, to jeszcze wszystko było względne. Dopiero później chyba zbombardowali ten park Dreszera, ulicę Woronicza […] i Odyńca.
Ten „Alkazar” też był zbombardowany całkowicie, proszę pani. Tak, tam bardzo dużo osób zginęło.
Puławska, nie wiem, chyba Puławska 127 to był… Bo najpierw w Królikarni był cały punkt „Baszty”, a później przenieśli to wszystko na Puławską 127 i tam [byli] wszyscy z Powstania Warszawskiego, był dowódca Powstania, on miał pseudonim „Daniel”.
Tak, tak, kwatermistrzostwo całe było właśnie 107, proszę panią, i tam właśnie bombardowali. Wychodziłam akuratnie, kiedy budynek był zbombardowany. Rękę miałam pełną [drobnych ran] od odłamków, ale ten palec miałam najwięcej skaleczony. I jeszcze […] koleżanka „Dziuńka” miała też rękę całą zbombardowaną.
Tak, tak, tak. Ta „Dziuńka” miała też rękę zniszczoną, tylko więcej jak moją. I żeśmy byli w szpitalu Świętego Ducha (już nie pamiętam, jaka to była ulica). Mnie zrobili opatrunek i jej zrobili. Ona została, a ja poszłam do swojej [kwatery], gdzie jeszcze żeśmy się wszyscy spotkali po tym bombardowaniu przed tym budynkiem.
Nie pamiętam dokładnie, proszę panią. Nie, nie, tego nie pamiętam, którego to było dnia.
Tak, tak, gdzieś w połowie września, nim żeśmy jeszcze do kanałów poszły. Jeszcze tam jakiś czas żeśmy przenosili broń, przenosiliśmy rannych powstańców, pomagaliśmy im dojść, a tych, co nie mogli iść, to ich przywozili do szpitali. Chowaliśmy tych zabitych, co leżeli. Żeby na ulicy nie zostawiali, to ich jeszcze chowaliśmy. Pomagaliśmy, przy tych rannych byłyśmy, co już prawie umierali.
Proszę pani, nie znaliśmy ich, ja ich nie znałam. Moja koleżanka znała jakiegoś, co tam [był] blisko z nimi, znała go całkowicie jeszcze sprzed Powstania Warszawskiego. On też zginął. To był chłopiec młody, nawet transfuzję krwi [robiono]. Podobno ona mu dała krew, bo myślała, że ten chłopiec będzie żył. Nie wiem, osiemnaście lat miał, ale zmarł, tak że nic nie pomogło, proszę pani. A ja… Wiem, żeśmy się spotkali po tym bombardowaniu, wszyscyśmy się zebrali na Puławskiej.
Kanałami?
Proszę pani, więc 27 [września] po południu żeśmy weszli do kanałów.
Proszę pani, nie pamiętam, w jakim. Z Puławskiej, ale już nie pamiętam, z jakiej dzielnicy. Chodziłyśmy prawie cały czas tymi kanałami, bo byli przewodnicy, co nas prowadzali, były liny, bo Niemcy puszczali do kanałów granaty, gazy tymi włazami. W kanałach było tyle [?] wody, chodziliśmy okrakiem. Były szczury, były [ciała] ludzi, co się pozabijali w kanałach. Tych nieboszczyków właściwie pełno było. Doszłyśmy do pewnego… Nie wiem, do jakiej ulicy myśmy doszły.
No, akuratnie, myśmy, czterdziestka, myśmy [trzymały] się same. Inni powstańcy też szli może z innych kanałów, ale w tym, co ja schodziłam, to nasza czterdziestka była.
Już nie pamiętam. Mieliśmy rozkaz może od „Daniela”, że mamy kanałami się przedostać. Ale te wszystkie dzielnice były zajęte przez Niemców i z powrotem wróciłyśmy kanałami. Jeszcze w kanałach umawiałyśmy się, że pojedynczo będziemy przechodzić na drugą stronę Puławskiej i tam się z jakimś oddziałem spotkamy. Wychodząc z kanałów, [zobaczyliśmy, że] Niemcy stali z tymi karabinami gotowi do strzału, kazali nam się położyć. To była ulica Dworkowa. Leżałyśmy długi czas na tej ulicy, ręce wyciągnięte przed siebie. Z piętnaście dziewcząt klęczało twarzami do muru. Czy to były z Powstania, czy to były cywilne osoby, trudno nam powiedzieć, w każdym bądź razie nie wiemy, kto to był, bo nie było twarzy widać, bo one cały czas klęczały. Wyszliśmy na tą Dworkową i leżałyśmy może ze trzy godziny, może więcej, może mniej, trudno nam powiedzieć, i przyszedł taki starszy Niemiec… A rozstawiali maszynowy karabin, okrągły, gdzie nas mieli rozwalać. Bo chłopaków, którzy wychodzili z kanałów, to wszystkich rozstrzelali, tylko nie przy kanałach zaraz, tylko gdzieś tam dalej. Ich bardzo dużo zginęło. […] Żołnierz, co był tam z nami, kazał żołnierzowi rozstawić ten karabin maszynowy. Jedna z dziewczyn umiała po niemiecku i powiedziała, że nas teraz rozwalą tak jak chłopaków. My byłyśmy przygotowane na to, że nas rozwalą. Każdy się pomodlił przed śmiercią. I przyszedł za jakiś czas […] jakiś Niemiec… Cała ulica Dworkowa była przez Niemców SS […] zajęta. I przyszedł taki wojskowy, chyba starszy od tego, co przy nas był, między sobą się kłócili może z pół godziny i w końcu ten Niemiec kazał nam wstać, ustawić może w ósemki, może w czwórki (nie wiem, nie pamiętam tego) i wyszłyśmy piechotką na forty mokotowskie. Tam był godzinny odpoczynek. Tam byli też ranni, więc tym rannym trochę dali pożywienie. Kto tam jakąś miseczkę miał, to tego jedzenia dostał…
Na tym Forcie, tak. I później piechotką żeśmy poszli do Pruszkowa. W Pruszkowie no to nie wiem, czy nam dali kolację, czy herbatę, tego nie pamiętam, ale coś nam dali do zjedzenia i tam przenocowałyśmy tylko nockę i rano, piąta godzina, pobudka i wszystkich na dworzec. Wagony już były podstawione, nas czterdziestka to była w wagonie osobno, bo my byłyśmy bandyci, więc do nas nikogo nie wpuszczali, zaryglowali nas, okienka były zakratowane. Tych ludzi, co pozostawali, powstańców i niepowstańców, wszystkich „ubijali” tyle, ile się dało, że ledwo te drzwi pociągu mogli zamknąć. Jechaliśmy chyba całą dobę, nim dojechaliśmy do Stutthofu. To był wieczór, koło godziny może jedenastej, może dwunasta. Stali Niemcy z psami, te psy ujadały na nas. [Niemcy] na nas wiecznie krzyczeli: Schnell! Schnell! Schnell i wychodziliśmy z tych wagonów, staliśmy pewien czas wszyscy w jednym szeregu. Jak już wszyscy powysiadali, Niemcy tymi pejczami nas walili – ja dostałam w głowę, inny po plecach, zawsze ktoś coś oberwał. Staliśmy prawie całą noc przed budynkiem Stutthofu. Myśmy się dowiedzieli, że to jest obóz koncentracyjny. Rano około piątej godziny, może koło szóstej, otworzyli te bramki, wpuścili nas do środka. Byliśmy na starym lagrze. Tam jeszcze było względnie, bo tam były budynki murowane. Być może, że tam były dalej jeszcze baraki, ale tego to żeśmy nie widziały. I zostawili nas. Najpierw żeśmy stali pod taką kartoflarnią, gdzie kartofle obierali dla żołnierzy, dla wojska niemieckiego, żeby gotować obiady. No to żeśmy do wieczora tam stały, cały dzień i później wieczorem nas wpuścili do [budynku]. To był budynek murowany, może piętnaście metrów, może mniej, może trochę więcej. Tam były dwie szafy, trzy stoły, kazali nam się tam ulokować. Tam było ciasno. Dziewczyny spały na stołach, pod stołami. Na jedną godzinę […] spaliśmy najpierw na jednym boku, później przychodzi jakaś godzina, [śpimy] na drugim boku. Tam byliśmy praktycznie do świąt Bożego Narodzenia. Chłopaki nam organizowali tam jeszcze obiady z kuchni wojskowej, bo [niezrozumiałe], organizowali dla nas kromkę chleba. Czterdzieści kromek chleba dachem… Uchylali te dachy i zawsze dwie osoby stały przy okienku, pilnowały. Jak Niemiec czy ktoś będzie szedł, „to śpiewamy wtedy” i wiadomo, że szybko dach przykrywają, żeby nie spotkali się z tym jedzeniem, jak nam chleb rzucają czy ten dach otwarty. I była taka auzjerka, myśmy ją nazywali „żyrafa”, bo była bardzo wysoka, i tak po cichu podchodziła, że nigdy nie wiadomo, kiedy do nas trafi. Jednego razu […] chłopaki rzucali chleb i auzjerka prawie, prawie że dochodziła do naszych okien, to dziewczyny zaczęły śpiewać i szybko tak przymknęły [niezrozumiałe] dach dobrze. A jeszcze dziewczynom rzucali papierosy, to dziewczyny paliły już wtedy papierosy i był dym od tych papierosów, a okna miałyśmy otwarte jeszcze, bo to było ciepło. Ta auzjerka mówi: „Co tak tu śmierdzi papierosami?”, a któraś, co umiała po niemiecku, mówi: „Nie, my nie mamy żadnych papierosów, my palimy bandaże”. Stała, stała, pomyślała. Na drugi dzień pobudka, wszystkich z pokoju wyrzucili przed dom, zabrali bandaże, zabrali wszystkie, cośmy miały, leki – wszystko nam pozabierali. No i siedziałyśmy w dalszym ciągu w tym budynku.
Proszę panią, do Bożego Narodzenia to jako tako względnie miałyśmy. Był rewir naprzeciwko naszych okien, no to nas wypuszczali tam do tej ubikacji dwa razy, w południe i wieczorem, ale my oknem też często wychodziłyśmy do tej ubikacji, żeby się załatwić, i wracałyśmy oknami. I, proszę panią, przed Bożym Narodzeniem… A jeszcze ci ludzie, obozowicze, jak wreszcie nas wpuścili do tego obozu, to ludzie z Warszawy, co wcześniej byli więźniami, to przychodzili, pytali się, jak Warszawa wygląda. [Jak wychodziliśmy], to jeszcze wszystko stało w normie, budynki wszystkie stały, no to mówiłyśmy, że wszystko jest w porządku, że z kanałów wróciłyśmy. Niemcy odganiali tych ludzi, bo powiedzieli, że my jesteśmy bandyci i „my możemy ich zastrzelić”. Ale jak chodziłyśmy do rewiru, to tam lekarki były z Powstania Warszawskiego, lekarze byli tak samo z Powstania Warszawskiego, co wcześniej byli przywiezieni. Oni nam czasem organizowali jakiś chleb czy kawałek margaryny dali. Były tam w tym rewirze trzy pomieszczenia: w jednym budynku był tyfus plamisty, w drugim był tyfus brzuszny, w trzecim budynku były malarie, wrzody, inne choroby. I przed świętami Bożego Narodzenia wszystkich nas wzięli do łaźni, do kąpieli. Nam włosów nie obcinali, tylko nam dali pasiaki, dali nam trepy, dali nam chustki na głowę, opaski „Armia Krajowa”, winkle czerwone jako polityczni. […] I żeśmy prawie do Bożego Narodzenia… […] Dziewczyny pisały do komendanta tego obozu, że my powinniśmy być w [obozie], gdzie są jeńcy wojenni, a nie tutaj w tym Stutthofie jako więźniowie. To się złościł ten cały [komendant] (już nie pamiętam, jak on się nazywał) i śmiał się, że my żądamy, żeby nas tam dali do oflagu, gdzie powinniśmy przebywać. Pisali do Niemca, już nie pamiętam, jakiego. On powiedział, że mamy zostać w tym obozie do końca wyzwolenia. Dali nas wtedy na blok żydowski. Tam były przeważnie żydowskie baraki. Bo ten obóz wykańczali ci więźniowie. Tam gdzieś dalej może byli jeszcze ludzie z Warszawy i inni więźniowie z różnych państw. I żeśmy byli na bloku 27. Spałyśmy po troje na jednej pryczy. Miałyśmy trzy koce, to jeden koc żeśmy kładli na te wiórki, a dwoma kocami żeśmy się przykrywały. Jednego dnia spałyśmy tak, że jedna spała w nogach, a dwie w głowach, następnego dnia ta, co spała w nogach, to spała w głowach, później się zmieniały. Piętrowe łóżka były trzypiętrowe, na każdym piętrze po trzy osoby. Tam było dosyć dużo tych łóżek takich, pryczy, to myśmy, pierwsza, druga, trzecia… Tam chyba z osiem prycz było po trzypiętrowe, to dosyć dużo nas było. No i tam już miałyśmy apele, tam już miałyśmy jedzenie. Była rano kawa czarna, kromka chleba, dwadzieścia deko może, nie więcej; na obiad przeważnie buraki w łupinach, marchew w łupinach, czasem brukiew, jedno ziarenko brukwi, reszta woda. Marchew i buraki to żeśmy zębami obgryzali, żeby te łupiny zdjąć, i żeśmy to zjadali. Wieczorem chodziłyśmy do pracy. Najpierw to żeśmy do kartoflarni chodziły obierać kartofle, a później nas dali do cięższej pracy. [Byliśmy] w tym budynku 27, a jeszcze był za nami budynek może 30., może 29. (już nie pamiętam) i tam codziennie zaprowadzali Żydówki do tego baraku śmierci. Te Żydówki nie chciały w ogóle wchodzić, ale ich popędzali, tymi [niezrozumiałe] ich tam lali. Każdy barak miał takie furtki porobione z drutu, takie bramki. Otwierali tymi bramkami i ich tam wpuszczali. Już […] nikt z tych baraków nie wrócił. Trupów leżało pod dach barakowy. Codziennie przychodzili więźniowie, tych nieboszczyków na te wózki rzucali i w krematoriach palili. Smród palącego się ciała był nie do zniesienia. Były takie bunkry, murowane to wszystko, zakratowane. Jak już przychodziły nowe transporty Żydówek, to do tego bunkru ich tam wpuszczali, cyklon wpuszczali jakimiś szparami i to wszystko zamykali. Pisk tych ludzi męczących się, duszących się, było słychać na odległość. No, żeśmy, proszę panią, tak ciągnęli do stycznia 1944 roku. W 1944 roku te rosyjskie samoloty taki, kukuruźnik jeździł.
[…] To może i 1945 rok był. W styczniu była ewakuacja obozu. Najpierw wszystko nam zabrali do odwszenia, bo wszy tak jak muchy po nas chodziły, proszę pani, coś niesamowitego. I później jak [latał] ten „kukuruźnik”… Rosjanki widziały, że to ich samolot, a poza tym myśmy też słyszały, „trajkotka” myśmy go nazywali. On zrzuty nieraz w parku Dreszera zrzucał, „tra ta ta ta”, tośmy wiedzieli, że to jest samolot. I teraz Rosjanki mówią: „O, nasi są już blisko. Nasi są już blisko”. Wtedy te wilgotne ubrania nam wrzucali na podwórko i każdy łapał, co mógł, na siebie wkładał. Wędrowałyśmy po trzydzieści kilometrów dziennie, przez tydzień czasu, bez jedzenia, bez niczego. Naszym jedzeniem był śnieg, garstka śniegu – jak się ją wychwyciło, to się ją polizało. Były postoje późno wieczorem w kościołach, w stodołach. W kościołach to jeszcze pół biedy, bo się siedziało na ławce i się zdrzemnęło. Gorzej było, jak w stodołach na klepisku się leżało do rana.
Drewniaki. Ludzie mieli palce poodmrażane, gniły im nogi. Ja miałam wszystkie palce odmrożone. One jeszcze mi nie gniły, ale miałam odmrożone wszystkie palce u nóg. Rosjanie już bardzo blisko byli, w Bobolice czy Bolszewo. Komendant obozu, cośmy mieli ewakuację, zachorował. Miałyśmy przez tydzień czasu luz. […] Ci, co mogli wyjść, to wychodzili na zewnątrz, ci, co nie mogli, to trzeba im było pomagać, żeby ich z tego budynku wynieśli na dwór, i cały dzień na tym śniegu musieli siedzieć, czekać do wieczora. Były drzwi i okna otwarte, żeby smród tych gnijących nóg ubył, ale to i tak wiele nie pomogło. Później wieczorem te osoby, te dziewczyny, co mogły wejść same, to weszły, a tych, co nie mogli, to się zanosiło. Leżały i siedziały w tym budynku, proszę panią. Jak tam była ta ewakuacja, jak myśmy byli w tym Bolszewie (chyba to była miejscowość Bolszewo), to miałyśmy tydzień czasu i te samoloty rosyjskie już nadlatywały. Wtedy ten komendant obozu zrobił zbiórkę, część obozu wysłał… Myśmy byli bardzo nisko w dole, a te czołgi rosyjskie już jechały bardzo wysoko, szosą. Jeden czołg był zwrócony w naszą stronę, to myślałyśmy, że oni będą do nas strzelać, bo nie wiedziałyśmy, kto to jest. Część obozu z auzjerkami i blokowymi poszły do przodu, a druga część została na dole, czekali na przyjście, powrót tych auzjerek i tych blokowych. I one, Rosjanki, za jakieś dwie godziny, bo to było dosyć daleko, wróciły i powiedziały: „Nasi, nasi”. To wiadomo, że Rosjanie tam byli. To nas Rosjanie wyzwolili. A auzjerki [wcześniej] były, to już ich nie było, komendanta obozu też już nie było, wszystko gdzieś się zwinęło. Ruskie nam kazali zajmować mieszkania po niemieckich mieszkaniach w domu. Myśmy zajęli jakieś mieszkanie, gdzie była krowa. Doiłyśmy tę krowę i miałyśmy chociaż trochę mleka. Ale były u nich takie magazyny na strychu, gdzie było pełno jedzenia: boczki, szynki, kiełbasy. My jako głodne rzuciłyśmy się na to – jakie rozwolnienie, jakie choroby miałyśmy z żołądkami, to nie daj Boże. Rosyjscy lekarze przychodzili do nas, badali nas, czy możemy jechać do domu, czy nie możemy. Przywozili nam kaszę, powiedzieli, że broń Boże, żebyśmy cokolwiek z tych rzeczy jadły, bo do domu nie dojedziemy. No to już żeśmy nic stamtąd nie ruszały, tylko to mleko krowie i kasza, i mięta. Mięty takiej nie piłam, jak ruskie przywozili nam codziennie rano, w południe i wieczorem, i leczyłyśmy swoje żołądki. Później codziennie badali, kto chce jechać do domu. Każdy chciał do domu, ale lekarze nie pozwolili. Myśmy jeszcze zostały, a część chłopaków, część dziewcząt, chciała już szybko do domu, więc pojechali. Cztery podwozy były, takie niemieckie chyba, może to nawet i Niemcy wozili tych ludzi, do Wejherowa. Jechali przez las, w tym lesie byli ukryci Niemcy i ci Niemcy wszystkie te cztery wozy, co jechało tych ludzi, tych obozowiczów, wszystkim pozabijali. I myśmy się dowiedziały i żeśmy się bały w ogóle, żeby wyruszać w podróż. I te ruskie powiedzieli, żebyśmy się nie bali, bo ci Niemcy, co byli w tych lasach, to są wszyscy już wyłapani, oni nam więcej nie będą przeszkadzać. Ale jeszcze czasu sporo upłynęło, nim nam pozwolili jechać dalej. Później któregoś razu, nie pamiętam, kiedy to było, kazali nam, że możemy już jechać do domu. Pojechaliśmy do Wejherowa. W Wejherowie był tyfus brzuszny i tyfus plamisty. Mieliśmy tam kwarantannę, prawie dwa tygodnie zostałyśmy jeszcze w tym Wejherowie. Później z Wejherowa dostałyśmy przepustki, że wracamy z obozów koncentracyjnych, i jechaliśmy do… Ja jechałam takim pociągiem, gdzie ruskie jechali, na front może. Nas tam dużo jechało i na każdej stacji stawali. Ja wysiadłam w Zielkowicach. Później pomału, pomału doszłam do stacji chyba Łowicz i tym łowickim pociągiem przyjechałam do Skierniewic. Miałam przepustkę do Warszawy i przyjechałam na tę ulicę Mickiewicza 36, bo tam mieszkała moja ciocia. Nie, tam już moja ciocia nie mieszkała, tylko mieszkała przy Ogrodowej 3. Tam wynajęła sobie mieszkanie, bo [właściciele] mieli gdzieś jakąś pracę, mieli jakąś tam ziemię, to wynajęli mojej cioci to mieszkanie. Poszłam do mojej cioci i u tej mojej cioci zostałam […] długo. Moja ciocia gdzieś tam była na kartoflach, zbierała kartofle i przyjechała biegiem, że ja przyjechałam. Zadowolona była, że jakoś jeszcze się żyje, że jeszcze ruszam się. Ale, proszę panią, leczył mnie Czerwony Krzyż dwa lata, nim do siebie doszłam. Dostawałam takie różne odżywki, bo wtedy z Ameryki przychodziły te różne odżywki, różne rzeczy. Dostawałam dwa jajka, dostawałam pół litra mleka, ćwiartkę masła, no i leki, leki, leki, żeby do siebie dojść. A miałam na jednym płucu dziurę wielkości orzecha włoskiego, na drugim płucu miałam naciek i mieli mnie wysłać do sanatorium gruźliczego. W przeciągu roku mi się to wszystko tak zabliźniło, że ja już wszystko miałam zagojone […]. Wie pani, nigdy od lekarzy nie brałam żadnego zaświadczenia. Inni z tych wsi to brali [zaświadczenia], jakie choroby, a ja dopiero później to brałam, po fakcie. [Lekarka] mówi do mojej cioci: „Proszę panią, córka ma wszystko zagojone. Ale nie wiem, chyba nasze aparaty są złe”. I wysłali mnie do Warszawy, na Piusa XI, żebym poszła na prześwietlenie. Tam wyszło to, co tutaj było, i powiedzieli do mojej cioci: „Proszę panią, pani córka już jest zdrowa. Do sanatorium nie możemy córki wysyłać, do Otwocka, bo tam gruźlica jest otwarta. Niech się pani tutaj kuruje”. Ale długi czas mnie kurowali, kurowali, kurowali. Później nigdzie nie chodziłam, nigdzie nie jeździłam, tylko [byłam] w domu z moją ciocią. A jeszcze pojechałam do Warszawy, proszę panią. Tam [na Mokotowie] były wille. Wszystkie wille były ocalone, tylko trzynastka była spalona. Bo tam mieszkał dyrektor, który jedenastoma językami władał, kształcił tych wszystkich, miał w tych… Ja już nie pamiętam, jak [się nazywał], ale dobrze usytuowany, bardzo ładnie w tym mieszkaniu było. To powiedzieli ruskie, że tu burżuj mieszka, i ten dom podpalili, proszę panią.
Ikara 13. A ja tam miałam pistolet „piątkę” schowany. Jeszcze nim do kanałów poszłam, to tę „piątkę” zawinęłam w szmaty, naoliwiona, i tę „piątkę” zakopałam w ziemię. I po wyzwoleniu, jak byłam w Warszawie, to poszłam do tej pani… Bo [Ikara] 11 mieszkał chyba Wigura, żona Wigury chyba, [jednego z] dwóch pilotów, co zginęło. I Niemcy w tej willi mieszkali razem z nią. Ona miała takiego chłopczyka, dziesięć lat on. Poszłam do tej pani i mówię: „Proszę panią, mogłabym poprosić klucze, jeżeli pani ma, spod trzynastki? Bo ja tam swoje rzeczy mam, to bym sobie zabrała. Ona pytała mnie imię, nazwiska tych wszystkich, co tam mieszkali, ja powiedziałam: „Proszę pani, ja się nazywam Helena Kurek, tu mieszkał pan Rudnicki Apolinary, pani Maria Rudnicka, jego żona, pani Maria z ulicy z Odyńca, jego siostra. Mieszkał tam jeszcze – mówię – wnuczek i Ania”. No i jak to wszystko powiedziałam, to dała mi ta pani klucze, poszłam sobie poszukać. Tę „piąteczkę” wykopałam, kluczyki oddałam i wróciłam do domu, do Skierniewic, bo nie miałam co tam robić. Mieszkałam u tej mojej cioci długi, długi czas. Ona mieszkała na ulicy Ogrodowej.
Spaloną. Dom, wszystko zrujnowane. Tam gdzie myśmy wchodziły do kanałów, to wszystko było tak zniszczone… Poszłam na ulicę Odyńca – park Dreszera łączył się z ulicą Odyńca – poszłam na ulicę Odyńca, bo tam ta pani Maria Rudnicka mieszkała, oni przechowywali Żydów. Pan Apolinary miał na strychu trzech Żydów. Otwarta drabina stała i otwarte były te drzwi, że w razie co, to tam mieli jakieś schowanka. Ale dziękować Bogu, nigdy tam nie kontrolowali. Taki był dzieciak, dziesięć lat miało te żydowskie dziecko. Jak on wszystko po polsku umiał mówić! Jak on oczytany był w książkach polskich. On tam był trzy dni u państwa Rudnickich. Była taka dziewczynka, może miała dziesięć lat (on też nie więcej miał jak dziesięć lat). Ona zawsze, jak jeszcze tam u nich mieszkałam, to na mnie wołała „siostra”. Ale zapomniałam, jak miała na imię, proszę panią. Fajna, ładna dziewczynka, też oczytana, po polsku pięknie mówiła, nikt by nie powiedział, Też włosy jej zmienili na taką Polkę, proszę panią.
Nie, proszę panią, nie, dlatego że oni w nocy może wychodzili, bo w dzień to na pewno nie wychodzili. No ale akurat u pana Rudnickiego nie sprawdzali nigdy, jakichś kombinacji nie było, żeby jakoś ktoś oskarżył czy coś. Proszę pani, poszłam na Odyńca… Ten dom na Odyńca, szczyt, tam gdzie ta pani Maria mieszkała, był zbombardowany. Ale po wojnie, jak już wróciłam z obozu, jak pojechałam do Warszawy, to taki doktor Stępniewski, który mieszkał pod piątką na Ikara (tam ktoś inny chyba zajął te jego mieszkanie), to jak ten dom państwa Rudnickich był spalony, to ten doktor Stępniewski i państwo Rudniccy złożyli się jakoś czy wzięli pożyczki, ten dom odmurowali i państwo Rudniccy mieszkali na górze, a Stępniewscy mieszkali na parterze. Od czasu do czasu do nich jeździłam. Jak później pan Rudnicki zmarł, to byłam na pogrzebie, bo oni zawiadomili mnie, że pan Rudnicki zmarł. Ale jak zmarła pani Rudnicka, to już ta synowa mnie nie zawiadomiła, bo jeszcze bym pojechała na pogrzeb pani Rudnickiej, ale już nie pojechałam. Ale od czasu do czasu pani Maria, synowa u Piotra i ten Piotr zawsze do mnie mówił: „Helenko, przyjeżdżaj do nas, odwiedzaj nas”. Ja mówię: „Dobrze”. Ale później już tak bardzo nie odwiedzałam. Może dwa, może trzy razy byłam w tej Warszawie, reszta zostawałam, mieszkałam w Skierniewicach. Wiedziałam, że w Warszawie są różne te obozy, ale nie byłam w stanie jechać, nie nadawałam się.
Proszę panią, długi czas nie miałam, bardzo długi czas. I później składki zawsze były odwożone do Warszawy, to ta pani Maria i taka „Biała Baśka”, oni tam w urzędzie pracowali, tę składkę od nas brali i ta pani Maria mówi do mnie […]: „Słuchaj, chciałabyś do obozu Stutthof jechać?”. Ja mówię: „No, chciałabym”. Ale to był chyba rok, nie wiem, koło 1946 chyba, może 1947, już nie pamiętam […]. Kiedy pierwszy raz byłam w tym obozie, no to bardzo dużo spotkałam tych naszych dziewcząt.
Dużo dziewczyn, jeszcze było. Bo to na 9 maja pojechałam, to dużo jeszcze dziewczyn było, ale już dużo nie poznałam. Jedna do mnie mówi: „Przecież myśmy razem spały na jednej pryczy”. Ja mówię: „Wiesz co? Ja cię zupełnie nie pamiętam”. Tak pamięć jakoś straciłam. Były takie momenty, że kompletnie nic nie wiedziałam, gdzie co jest i jak się nazywam. I to było długi czas. Nawet jak poszłam do średniej szkoły, była na przykład matematyka: jedno zadanie zrobiłam jak trzeba, drugie zadanie – ja nic nie pamiętałam, no nic. Ta profesorka mi podpowiadała, to, to, to, to, ale ja naprawdę nie wiem. Później taki kolega, co był na piątkach samych, on mi pomagał w matematyce. Ale ja takie miałam zaniki pamięci, że no naprawdę, chociaż chciałam, żeby pamiętać, to nie pamiętam. No a później skończyłam tą szkołę i jak już wróciłam z tej Legnicy, to już zostałam w Skierniewicach i do dzisiejszego dnia siedzę w Skierniewicach.
Pani Marysia to na pewno żyje.
[Maria] Kowalska. Ona mieszka w Warszawie, ma kontakty, miała kontakty z obozowiczami. U nas był Związek Więźniów Obozów Koncentracyjnych, należałam do nich. Z terenów wiejskich też przyjeżdżali ci więźniowie i płacili składki, ale później to wszystko wiek starszy, nie przyjeżdżali, składek nie składali, nie dawali. Warszawa się upominała o składki, musieliśmy zawiesić działalność. Jak byłam później na 9 maja w Stutthofie, to Marysia mówi: „Słuchaj, ale przecież u nas jest Związek Byłych Więźniów, więc przyjeżdżaj do nas”. No i pojechałam. Powiedziała, kiedy, pojechałam do nich i tak co roku do nich jeździliśmy jako do obozowiczów i do Powstania Warszawskiego też żeśmy co roku jeździli. Ale jeżeli był 1 sierpnia, to zawsze zostawałam w Skierniewicach i chodziłam na groby powstańców w Skierniewicach. I tak to było.
Skierniewice, 11 października 2022 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk