Pochodzę z rodziny robotniczej, urodziłam się i wychowałam na Woli, na placu Opolskim, tak się nazywa ulica. Rodzice mieli swój domek, tato był rzemieślnikiem, prowadził warsztat, mama nigdy nie pracowała. Byłam w domu z drugiego małżeństwa. Tata miał starsze rodzeństwo przyrodnie, byłam w domu z siostrą o cztery lata od siebie starszą. Cały czas upływał nam w harmonii, zgodzie, cieple rodzinnym. Dom był przyjazny, mieliśmy ogródek, służącą, było wszystko poukładane, bym powiedziała. Kiedy w 1939 roku od 1 września powinnam rozpocząć naukę w szkole, wtedy wybuchła wojna.
Na pewno tak. Z tym że powiadam, różnica wieku była; mój tata był starszy, tak jakoś nas dzieci oddalano od tych sytuacji. Na pewno szacunek był, wychowanie było właściwe do starszych, do tego, że jest Polska. Uczono nas przecież: „Kto ty jesteś? Polak mały”. To były podstawowe sprawy w domu, nawet forma była zabawowa wtedy między mną a siostrą, licytowałyśmy się, bo byłam młodsza. Był na pewno moment patriotyzmu, bo cała rodzina nasza mieszkała na Woli w Warszawie od wielu pokoleń. Sentyment do robotniczej Woli był bardzo wielki, uroczystości, jakie były, sięgało się… Może mniej mówiono na temat tych poprzednich lat, tych przeżyć, przynajmniej nie pamiętam.
Tak.
Przed wybuchem wojny była atmosfera lęku. Coś się działo, dorośli rozmawiali między sobą. Była u nas taka sytuacja, że mieliśmy domek jednorodzinny, nie mieliśmy podpiwniczenia, a w sąsiedztwie była kamienica, gdzie było podpiwniczenie, tam się zbierali ludzie na modlitwy. Świadomość moja była, że coś się dzieje, ale na tyle, że wybuchnie wojna, to nie docierało do mnie, bo przecież historii się nie uczyłam, miałam niespełna siedem lat w tym czasie.
To pamiętam. Moment wybuchu wojny pamiętam, bo akurat nasz plac Opolski (to była duża [ulica], zresztą do tej pory jest, tylko dom nasz zlikwidowano) tam był Instytut Pedagogiki od ulicy Górczewskiej. Pocisk upadł na plac Opolski, stał koń, on był od razu [rozerwany], bo była wyrwa w ziemi, a nas od razu mama zaprowadziła do tejże piwnicy. Znów były modlitwy. Muszę powiedzieć, że mieliśmy (tak jak to w domku jednorodzinnym) psa, kotki. Kotka się [okociła], to my z siostrą wzięłyśmy sobie [koty] na piersi. Mieliśmy szkolne przygotowane swetry... W piwnicy modliliśmy się. Ktoś z dorosłych wychodził na zewnątrz, patrzył, co się dzieje, ale lęk, że znów jakiś pocisk padnie i odłamki mogą zabić kogoś z otoczenia czy zranić. Na samej ulicy były cztery domy na placu Opolskim 2, 4, 6, w którym my mieszkaliśmy i 8. Pomiędzy ulicą Szlenkierów (która jest do tej pory) a ulicą Tyszkiewicza jest plac Opolski, [wówczas] nie było dużo [ludzi], wszyscy się raczej znaliśmy.
Okres, kiedy wybuchła wojna, spędziliśmy w większość dni w piwnicy, ale w następne dni okazało się, że trzeba wrócić do rzeczywistości.
Wiadomo było, że Niemcy napadli na Polskę. Miałam rozpocząć naukę w szkole na Karolkowej. Niemcy zajęli szkołę, [nauka] była niemożliwa. Ale jeszcze tak się zdarzyło, że zachorowałam na dur brzuszny, znalazłam się w szpitalu zakaźnym na Wolskiej, [gdzie] przeżyłam dni niepokoju, lęku, bo dorośli opowiadali, co się dzieje. Do mnie z trudem to docierało, ale był jeden dzień, już na początku, kiedy wkroczyli Niemcy, to straszyli naród polski. Nie pamiętam, którego to było dnia, ale dziewczynki, które były ze mną w pokoju [szpitalnym] (kilka tygodni leżałam), prosiły, żebyśmy podeszły do okna, bo na ulicy Młynarskiej (wchodząc do zajezdni po lewej stronie) coś się dzieje. Okazało się, że Niemcy przywieźli grupę zakładników, włożono im na głowy worki i rozstrzelano. [Byłyśmy] przerażone, nie wiedząc, co się dzieje, w dalszym ciągu nie docierało to, przynajmniej do mnie.
Na naszych oczach, tak. Taka jeszcze dziecinna ciekawość, ale jednocześnie lęk, bo w pewnym momencie słyszymy strzały, [widzimy] kilka osób przywiezionych ciężarówką, załadowano ciała z powrotem na ciężarówkę... Zbiegli się ludzie (my to widzimy wszystko z okna), podbiegali z chusteczkami, moczyli w krwi, odchodzili, modląc się. Trudno mi powiedzieć, bo wiadomo, odległość, ale wstrząs był i widok niezrozumiały dla nas.
Tak się dzieje. Później wróciłam do domu, rozpoczęłam naukę, ale już na ulicy Górczewskiej 9, gdzie szkołę prowadziły siostry szarytki. Moja starsza o cztery lata siostra poszła wyżej do klasy, zaczęłam klasę pierwszą. W miarę było na pozór spokojnie, bo to był rok 1940, 1941. W 1942 przystąpiłam do komunii świętej, była kaplica, ksiądz, tak jak w szkole sióstr zakonnych.
Tata miał pracę i pracował. Muszę powiedzieć, że […] nie czułam biedy w domu w tymże okresie okupacji. W miarę było jedzenie, była praca. Dyscyplina była większa w domu, bo nie wolno nam było wychodzić, wracaliśmy ze szkoły, to już trzeba było w domu siedzieć. Do czasu Powstania w miarę było dobrze, nie łaknęło się tego jedzenia.
W Warszawie (chyba i w Polsce) była godzina policyjna, były okresy, kiedy nie wolno było wychodzić, ale wychodząc do szkoły... Do szkoły miałam bardzo blisko, kawałeczek, ale mimo wszystko widać było Niemców. Z tym że powiadam, z pierwszych dni to tylko przypadek, kiedy byłam w szpitalu, wrył mi się w pamięć. Ale następne dni to już słyszało się, że łapanka, że nie wolno gdzieś iść, jechać tramwajem, bo Niemcy zatrzymują tramwaj. Mieliśmy wujostwo mieszkające na ulicy Młynarskiej, mieli swój dom, słyszę, że najstarszy syn, który był studentem, jechał tramwajem, tramwaj został zatrzymany i on został wywieziony bez wieści, nie wiadomo gdzie. Po jakimś czasie dopiero wujostwo dowiedzieli się, gdzie był Zdzicho. Coraz gorzej się działo. Też nie pamiętam, na pewno to już były późniejsze czasy, bo róg ulicy Górczewskiej i Szlenkierów była restauracja i był moment (to była gdzieś godzina siedemnasta) kiedy Niemcy wkroczyli, a ludzie poszli sobie coś zjeść. Czy to był zamach, nie wiem. Wiem, że tylko strzelaninę słyszeliśmy, bo to dość blisko od naszego domu, ale też znów ta ciekawość – wybiegliśmy, żeby zobaczyć, widziało się mnóstwo trupów leżących. Byłam świadkiem, kiedy Niemcy czterdziestu zakładników przywieźli (to już był 1944 rok) pod nasze Sądy, w tej chwili w alei Solidarności, bo to było kiedyś Leszno i to bardziej pamiętam. Robili bardzo często pokazy, strasząc ludzi, i tych czterdziestu zakładników powieszono. To była godzina gdzieś trzynasta, kiedy powieszono zakładników, oni odjechali, zapewne obserwowali gdzieś z boku − co ludzie robią. Ludzie przechodzili, modlili się z lękiem, z wystraszeniem wielkim, ale ten obraz też został w mojej pamięci. Z okresu okupacji to do mnie, jako do dziecka, docierały właśnie takie chwile niebezpieczeństwa – że nie wolno wychodzić z domu, daleko się oddalać, bo Niemcy, bo były łapanki, podjechali, wyładowali z ciężarówki ludzi, rozstrzelili. Robili po prostu zastraszenie, pokazy, że w nich jest siła, że mogą każdego, kto podniesie na niego rękę, zlikwidować. Tak to w perspektywie czasu rozumiem.
W późniejszym czasie wiedziałam, że się coś dzieje, że gdzieś ktoś się szykuje, że młodzi ludzie są uzbrojeni. Nawet przed samym Powstaniem na naszej spokojnej ulicy, w naszej dzielnicy, wrzało, gdzieś ktoś przebiegał, ale to ukradkiem, to nie było tak, że demonstrował swoje przejście z jakimś karabinem czy pistoletem, tylko biegiem gdzieś przebiegał. To napawało jakimś lękiem, że coś się dzieje. Ale powiadam jeszcze raz, że nie docierało to do mnie, że to może być wybuch Powstania.
Jeszcze na pewno to jest też okres, kiedy była okupacja, kiedy Żydzi byli prześladowani. Mój starszy brat (bo jestem z drugiego małżeństwa, miałam dorosłego brata) nawet miał romans z Żydówką, była prześladowana. Był taki moment, że u nas zatrzymała się dziewczyna spod Warszawy, ale Niemcy przecież brali na roboty. Sołtys ponoć na wsi wyznaczał osoby, które są młode, silne, zresztą mieli nakazy, ci ludzie byli zabierani. Ukrywała się [u nas] młoda dziewczyna długi okres, ktoś powiedział, że u nas jest i nachodzili nas Niemcy. Okres okupacji był okresem z takim lękiem, takim wystraszeniem, przynajmniej dla mnie jako dla dziecka. Mimo spokoju rodzinnego to, co się działo, nie było obok nas, tylko wchodziło do nas. Moja starsza siostra miała też koleżankę Żydówkę, która później znalazła się w getcie. [Siostra] starała się chodzić, pomagać i umawiały się, jakiś był otwór między parkanem i podawała jej jedzenie. Było takie życie niebezpieczne, bym powiedziała, ale ludzkie. Widziało się drugiego człowieka w potrzebie, chociaż nas każdego dnia napawał lęk z niebezpieczeństwa, które się wokół nas dzieje.
W moim domu było (jak sobie przypominam) zaskoczenie po prostu. Bo kiedy zawyły syreny o godzinie siedemnastej 1 sierpnia 1944 roku, nie wiedziano, co się dzieje, po prostu jakiś chaos zapanował, nie tylko na ulicy, ale i u nas w domu. Mama była wylękniona, tato też. Był taki moment, że nawet byłam rozdzielona z mamą, z siostrą. U nas akurat była pani z dzieckiem, która mieszkała na ulicy Pawiej, ona mówi: „To ja wracam do domu, do siebie” – bo my mieliśmy w ogrodzeniu taką przybudówkę i ona wynajmowała, sklep miała swój, to ona wraca do domu. Moja mama mówi: „Może pani weźmie moje córki, może tam będzie bezpieczniej, bo tu zaczęło…”. Pierwsze chwile były straszne na Woli. Poszłyśmy z panią… Buda się nazywała, na ulicę Pawią i w ten sposób zostaliśmy rozdzieleni z rodzicami. Kiedy chciałyśmy wrócić, to już był 5, 6 sierpnia 1944, to na ulicy Młynarskiej była barykada, znalazłyśmy się po stronie wschodniej barykady, od strony zachodniej już byli Niemcy. Wtedy spotkaliśmy się z Powstańcami, z młodymi ludźmi, nawet właśnie bym powiedziała, dziećmi uzbrojonymi, chłopcami głównie. Wtedy powiedziano nam, że nie wracamy, nie ma mowy – „My was nie puścimy, bo was Niemcy zastrzelą, proszę wrócić, skąd żeście przyszły!”. Wtedy siostra zdecydowała, że pójdzie do rodziców przez cmentarz ewangelicki (bo to było róg Żytniej i Młynarskiej, w tym momencie byliśmy przy barykadzie), a ja żebym wróciła do tej pani. Znów nastąpiło to, że zostałam zupełnie sama, bo siostra już do okresu długiego nie przyszła, nie wróciła, bo była wywieziona też gdzie indziej. W każdym razie wróciłam do pani Budowej.
Każdego dnia siedzieliśmy w piwnicy, też widziało się poruszenie wielkie między partyzantką, bo widać było, że tych młodych ludzi... Jeszcze tam dzielnica łączyła się z tą częścią getta i tam umiejscowili się Niemcy, jak ktoś wychodził z bramy... Z jednej ulicy my byliśmy w domach, a druga część ulicy vis à vis było ogrodzenie, gdzie było getto, ktokolwiek wychodził, to Niemcy od razu strzelali z okien. Już było niebezpieczeństwo, partyzanci próbowali (ci co byli z nami) jakoś zlokalizować to, ale to było niemożliwe, z tego co wiem. Każdego dnia siedzieliśmy w piwnicy, nie było już zupełnie co jeść.
Zupełnie nic nie miałam, był taki moment, to było 11 sierpnia, Niemcy dotarli do nas, do ulicy Pawiej, kazano nam opuścić dom, piwnice, wyjść na zewnątrz. W międzyczasie jeszcze znajomy pan został postrzelony przez Niemców, którzy byli w getcie, w tej części i mieli nas jak gdyby na spuście, że można było do nas strzelać. W każdym razie kazano nam opuścić [dom, piwnice], bo krzyczeli na nas bardzo. Pognano nas ulicą do Żytniej, Żytnią do kawałka Młynarskiej, Szlenkierów. Tłum ludzi szedł. Niewiele rzeczy miałam, bo wszystko zostało w domu, ale z tą panią, głównie jej się trzymałam i szliśmy. Los zrządził, że szliśmy ulicą Górczewską, mój dom był między Szlenkierów a Tyszkiewicza. Widziałam dom w odległości, nieświadoma pewnych rzeczy, sprawy – co się dzieje wokół mnie – chciałam odbiec i pobiec do domu. Wtedy wyszłam z szeregu pędzonych ludzi. Niemiec, jak mnie popchnął, tak się przewróciłam i ktoś mi powiedział: „Dziecko, co ty chcesz zrobić?”. − „Chcę iść od mamy, bo tak blisko jestem”. Ale okazało się, że jest inaczej. Gnano nas do kościoła Świętego Wojciecha, oddzielono mężczyzn. Cały czas Niemcy koło nas byli, psami szczuto nas od razu, żeby nie wychodzić z szeregu. Nawet nie pamiętam, jak to się stało, czy część jakoś przejechaliśmy. Znalazłam się w Pruszkowie.
Towarzyszyły mi wrażenia, że zwyciężymy, że jest opór, że to, że słyszę, że Niemcy napadli na nas, bo okres okupacji już mi uświadomił pewne rzeczy, to później, kiedy zorientowałam się, że jest siła oporu, że jest właśnie partyzantka, że potworzyły się grupy w podziemiu za okupacji, bo od razu ciekawość nawet dziecka… Jak siedziałam w tejże piwnicy na Pawiej, to pytałam, kto w miarę mógł mi coś powiedzieć, to powiedział. Wierzyłam w to. Nawet kiedy wracałyśmy z siostrą, ta walka na barykadzie między Niemcami i Powstańcami już napawała [nadzieją], że coś się dzieje, że Polacy się bronią, że może zwyciężymy. Tak mnie się w tym moim dziecięcym umyśle układało, że zwyciężymy, że nie dopuścimy. Później sytuacja, kiedy opanowali nas Niemcy i wypędzili, gnani byliśmy niczym [zwierzęta], znów stworzyła jakiś lęk, że widocznie mała siła w narodzie. Trudno mi nawet takimi kategoriami w tej chwili mówić, bo byłam dzieckiem, które było w pewnym okresie zupełnie chronione w tymże domu.
To znów taka pociecha, bym powiedziała, że coś się dzieje, że my jeszcze jesteśmy, że żyjemy, że właśnie prócz mnie, przeciętnego człowieka, jest pewna grupa ludzi, która myśli, żeby coś się zmieniło. W czasie okupacji, kiedy słyszałam, że tu jest jakiś zamach, tam się coś dzieje, może detalicznie nie znałam tego, ale wiedziałam, że podrywa się naród, że będzie coś lepszego; że mimo widoków, które miałam, czy ludzi rozstrzelanych czy powieszonych, że jednak ludzie [stają] do obrony polskiego [narodu] − jak będą walczyć, to coś będzie na naszą korzyść. Tak to rozumiałam też w skrytości ducha, bo trudno powiedzieć, żebym to demonstrowała, bo zawsze był lęk, kiedy nie było mamy, nie było taty, nie było siostry, byłam wśród swoich i obcych.
[...] Dochodziły nas wieści i pomoc ze strony partyzantów, bo nie było jedzenia. Podawali nam konserwy. Pamiętam, że z puszką konserw znalazłam się w Auschwitz niechcący, bo po prostu człowiek trzymał, żeby miał co do jedzenia. Była taka sytuacja, że bardzo często do nas zaglądano, że pocieszano nas i jakiś prowiant przekazywano. Nie byliśmy zupełnie my cywile sami, bo grupa partyzantów, uważam, że cały czas, mało, że walczyła z wrogiem, to potrafiła dzielić troskę o drugiego człowieka. Tak to czułam wtedy i tak to widzę.
Taka była prawda. Później już moment, kiedy Niemcy wkroczyli i nas wyrzucili stamtąd, to znów załamanie myślowe, ale moment, kiedy siedzieliśmy w piwnicy, to powiadam, że mieliśmy coś zjeść, bo tak to co.
W Pruszkowie to było też tak, że moja pani, z którą cały czas szłam, miała dziecko na ręku i kiedy doszliśmy do Pruszkowa, nas gnano do hangarów, ale przedtem było ogrodzenie, szłyśmy na końcu tego całego szeregu i pani, którą znałam, wycofała się z tego. Niemiec, który gnał nas, idąc za nami, pozwolił jej, udał, że jej nie widzi. Chciałam iść za nią, bo się jej trzymałam, ale on mnie wepchnął za bramę, zamknął i znalazłam się znów wśród swoich i obcych. Panujący chaos, coś się działo, ale kiedy doszłam, poznała mnie sąsiadka i do mnie mówi: „Dam ci menażkę – miała młodszego ode mnie synka – pójdziesz, daje RGO zupę, to przyniesiesz nam, bym nakarmiła Januszka”. Wzięłam menażkę i poszłam, kiedy wróciłam, już jej nie było. Niemcy pognali nas, grupę ludzi, która znów stworzyła się i ja wśród grupy, pognano nas w stronę torów, gdzie stały wagony towarowe i kazano nam wchodzić do wagonów. To były towarowe wagony, gdzie przewożono bydlęta. Zapchano nas, dosłownie jedno obok drugiego [staliśmy] tak jak w puszce, bym powiedziała, może z jakimiś szprotkami. W każdym razie zaryglowano wagon i [pociąg] ruszył.
Byli mężczyźni, kobiety, dzieci, co kto miał i stworzenia były. Pani stojąca obok mnie miała pieska. Kto został wyrzucony z domu i gnany do Pruszkowa, co mógł wziąć, to wziął. Wagon ruszył. Mężczyźni głównie zaczęli zastanawiać się, co się z nami dzieje, gdzie nas zawiozą, lęk ogólny. Kucnęłam między ludźmi, bo trudno nawet było się ruszyć, i tak trwałam w takiej pozycji. Był moment, kiedy zatrzymał się wagon, bo Niemcy stwierdzili (czy nie wiem, jak to się stało), że potrzebę trzeba załatwić. Odryglowali wagon i część zaczęła wychodzić, ale że to był sierpień i były różne skoszone trawy czy zboża na polach, ludzie zaczęli uciekać. Strzelanina się straszna zrobiła, ci co uciekli, to uciekli. Niemcy zobaczyli, co się dzieje, znów wpędzono [ludzi do wagonów], zresztą nie wychodziłam, stanęłam na brzegu wyjścia. Z powrotem zaryglowano wagon i ruszyliśmy. To była już noc. Po jakimś czasie przez małe okienka, które są w wagonach towarowych, niektórzy panowie patrzą i mówią: „Do Oświęcimia nas wiozą, Oświęcim”, po terenie się rozeznało. No i tak to było.
Dojechaliśmy nocą do Oświęcimia, otworzono drzwi, Niemcy stali przed wagonem z psami, kazano nam opuścić wagon, wszyscy zaczęliśmy wychodzić. Lęk, smród, w oddali było widać płonący komin, po prostu żywy ogień leciał, krzyczą wszyscy: „Spalą nas, zniszczą nas”, jakiś taki lęk był straszny. Niemniej Niemcy o tyle panowali, że mieli psy i pejcze, cały czas czuwali, żeby ludzie w miarę byli w jednym szeregu, żeby się nie rozpierzchli. Oczom moim przedstawił się teren ogrodzony, podświetlony i za tymi drutami nawet jakaś kobieta jest i krzyczy: „Wy do nas przyjechaliście? Myśleliśmy, że wrócimy do Warszawy!”. Czyli grupa uwięzionych ludzi tak reagowała na nasz przyjazd, krzyczą: „Nie dochodźcie do drutów, bo są pod napięciem!”. Zapanował straszny chaos. Pani jedna, która była ze mną w wagonie, miała pieska, ta za drutami krzyczy, żeby puściła go i tak Niemcy go zastrzelą. Nie wiem, jaki był los, w każdym razie reakcja była straszna, a poza tym komin, nieprzyjemny zapach, noc, a jednak tak bardzo widno. Wprowadzono nas na teren obozu, do jakiegoś baraku.
Tak, przejechaliśmy ją. Po prostu, kiedy na rampę nasz pociąg wjechał, to przejechaliśmy moment napisu. Była noc, mężczyźni byli bardziej zorientowani w sytuacji i między sobą mówili, gdzie jesteśmy, co nas czeka i tak dalej. Cały czas byłam zalękniona, nie wiedziałam, co się dzieje. Niemniej, kiedy wprowadzono nas do tegoż baraku, znów panika zaistniała, zgasło światło. Nawet [z] konserwy, którą wiozłam z Warszawy, to już nieładny zapach był, musiałam postawić to gdzieś z boku, bo to było niezjadliwe, nic niemożliwe było do zjedzenia. Była beczka z wodą, wpadł do niej po ciemku mężczyzna, nie wiedział, chaos, lęk, strach. Po jakimś czasie światło się zapaliło, przetrwaliśmy do rana w tym bloku. Rano wypędzono nas z baraku. Wszędzie panował strach przede wszystkim, bo Niemcy dookoła krzyczący na nas. Kiedy wychodziliśmy z tego wagonu, to krzyczeli: Polisch Bandit – i tylko mieli chęć każdego bić, takie było nastawienie. Pies [niemieckiego żołnierza] przerażał mnie zawsze [jak] jakieś widmo, było to dla mnie przerażające.
Rano opuściliśmy barak i rozdzielono kobiety, dzieci, mężczyzn. Trudno sobie wyobrazić jedenastoletnie dziecko oderwane od rodziny, nie wiedzące, co się wokół niego dzieje, co zaraz będzie? Wszyscy przerażeni, nikt nie da otuchy, tylko wręcz odwrotnie, widać, jaki sam jest wylękniony, wystraszony, że lęk i człowiekowi się udzielał. Był barak, okazało się, że to jest sauna, przed sauną stał stół i spisywano nas. Wszystko odbierano (złoto, kto miał) i Niemcy spisywali. Kazano wejść nam do sauny, rozebrano, wszyscy byliśmy [rozebrani] do naga. Obraz był straszny, dorosłej kobiety i dziecka, który pierwszy raz spotkał się z takim widokiem obnażonego człowieka. Były schodki, kazano nam poczekać, nasze ubrania poszły do dezynfekcji, po pewnym czasie grupami przechodziliśmy do następnego pomieszczenia, gdzie golono nam włosy do gołej skóry i wchodziliśmy do pomieszczenia, gdzie nic nie było, tylko otwory. Przerażenie i znów, bo to panika jest między ludźmi, ktoś z dorosłych mówi: „Gaz będzie i teraz nas zagazują, na pewno zginiemy tu”. Z tychże otworów poleciała woda, wykąpaliśmy się, opuszczaliśmy wąski [korytarz], zresztą ta sauna do dzisiejszego dnia jest. Pomieszczenia, gdzie dezynfekowano nasze ubrania, to też podano ubrania, nie nasze, różne, w każdym razie mokre, nieprzyjemne, ale zakładaliśmy, opuściliśmy saunę. Wychodząc, Niemcy nam Polakom robili pasy na plecach farbą, na naszych ubraniach.
Cywilne stroje. Każdy pyta: „Przeżyłaś Oświęcim, a nie masz numeru wybitego?”. Okres okupacji kiedy Niemcy... Zresztą przecież sami uwięzieni Polacy musieli budować Oświęcim. Kiedy przywozili transporty kilkudziesięciu osób, mogli opanować sytuację wybicia numerów, natomiast kiedy tłumy takie jak nasze, to już nie było możliwości. Ci, co byli tam, mieli pasiaki, mieli numery z winklem, wszystko było w miarę uporządkowane. Był lagier męski, lagier żeński, było inaczej. A tu byliśmy jakimś tłumem, gdzie widocznie nie mogli opanować. Opanowali o tyle, że mieli siłę, mogli nas tylko albo zabić, albo straszyć. Taka była sytuacja. Znów przyszła noc, przetrwaliśmy nawet przed barakami.
Rano oddzielono matki na inny blok i nas na inny. Cały czas, już od tego momentu płakałam. Wcześniej [też płakałam], ale tutaj to już szlochałam, bo już nie wiedziałam, co się dzieje i jak się dzieje. Kiedy kazano nam zająć jakieś miejsce na naszych posłaniach, weszłam na samą górę, na trzecie piętro, weszłam w kąt i buczałam, płakałam, bo nie widziałam. Dziewczynki chodziły, zastanawiały się, gdzie jest ich mama, co się dzieje. Wiedziałam, że nie mam mamy, nie wiem, co się dzieje, jak się dzieje. Wtedy podano nam jeszcze dobrą zupę, pamiętam tego pierwszego dnia, nakarmiono nas. Weszła młoda kobieta i przeszła po całym naszym bloku, zainteresowała się, że siedzę i płaczę. Pyta się koleżanek, zresztą prosiły, żebym zeszła… Ona pyta koleżanek, czemu płaczę. Mówią, że ona nie ma mamy i dlatego płacze. Zeszłam, ona do mnie doszła i mówi, że jest obok na bloku i od tej chwili postara się mi zastąpić mamę. Jakaś taka nutka nadziei tego, że ktoś się mną będzie opiekował. Okazało się, że to była młoda (dwadzieścia dwa lata miała) pani, która była więźniarką z Bydgoszczy w pierwszym okresie, w opozycji pracowała, przywieziona i była szrajberką na bloku żydowskim obok nas. Tak było.
Apele były bardzo często w Oświęcimiu, kiedy kazano nam opuścić blok i liczono nas w tą i powrotem, Niemcy chodzili z maczugami i z psami. Po przekątnej stały matki i tak wtedy też jeszcze bardziej mnie płacz ogarniał, kiedy koleżanki [mówiły]: „O, zobacz, zobacz, to moja mama”, a ja mimo wszystko mamy nie mam. Były przykre dni, Niemcy nawet zrobili też (tak w tej chwili myślę) pokazówki, bo przecież był taki okres czasu, że dużo było więźniów w Auschwitz, że też Polacy w miarę organizowali się, że uciekali. Była ławeczka, kiedy staliśmy na apelu, Niemcy złapali jakiegoś uciekiniera i bili maczugą. Były obrazy straszne, jeżeli trwoga, niepokój, lęk był na każdym miejscu. Kiedy wracałyśmy do bloku, w miarę rozmawiałyśmy między sobą i działo się tak, jak się działo.
Był listopad, pani, która zadeklarowała się opiekować mną, przychodziła nieraz nawet w czasie apelu. Żydówki mi uszyły nawet sukienkę, taki woreczek, gdzie miałam napisane swoje nazwisko i dane tej pani, żebym pamiętała. Któregoś dnia była taka noc, gdzie spałam przy okienku i kazano buty trzymać pod głową, żeby nie ukradziono. Budzę się, nie mam jednego buta. Znów to już przecież wrzesień, październik, dni lecą, zimno, pani, która opiekowała się mną, załatwiła mi też jakieś buty, od czasu do czasu przynosiła mi coś do jedzenia. Tak to trwało do listopada.
W listopadzie Niemcy przenieśli nas do Brzezinki. Tam były inne baraki, bo tutaj mieszkaliśmy w murowanych, są bloki, tam były drewniane. Niemniej przeżyłam nawet okres Wigilii. Pani opiekunka już nie miała do mnie dostępu, ale w Wigilię przysłała mi (bo okazuje się, że wszędzie potrafili Polacy jakoś sobie poradzić) przez jakiegoś funkcyjnego Polaka paczkę z sukienką, z jakąś słodyczą, kawałek było choineczki, gdzie mogłam się podzielić z koleżankami. Było mi bardzo miło, ale już od tego momentu kontakt z tą panią się urwał. Obok nas był blok z matkami, które były z niemowlakami. Zawsze umykałam ze swego bloku, chodziłam obok do bloku i starałam się pomóc tym mamom. Zresztą zawsze miałam predyspozycję, potrzebę opieki nad młodszym. Okazuje się... (Z zawodu jestem nauczycielem). Koiłam swój ból, zapominałam, kiedy mogłam pomóc i pocieszyć się tym dzieciątkiem, które uśmiecha się do mnie. Już zaczęły być naloty, już było tak w dzień, zbliżał się front, bo to był już koniec grudnia, początek stycznia.
Tak, jeżeli chodzi o Brzezinkę… W Auschwitz, jak byliśmy w blokach murowanych, to piece stały, natomiast w Brzezince przez cały blok drewniany był piec. My nawet siadałyśmy na nim, bo z jednej strony bloku, nie wiem ilu metrowy był (zresztą są jeszcze niektóre bloki), to ogrzanie było na pewno, ale nie było przecież łazienek, nie było ubikacji, robiliśmy w kibelki, kto ostatni przyszedł, to musiał wynosić to, oblewałyśmy się. Jeżeli chodzi o wodę i mycie się, to myliśmy się raz na tydzień, jeżeli nas zaprowadzono gdzieś, bo w samym bloku nie było takich pomieszczeń. To znaczy one nawet teraz są, ale były nieużywane, niedostępne dla nas.
Jedzenie też było. Dostawaliśmy rano kawałeczek chleba, kwadracik, na tym była kosteczka margaryny. Na obiad zupa z obierkami (pływały), po prostu jednakowa, bym powiedziała, każdego dnia. Na kolację znów pieczywo było i marmelada na kromce chleba. Jakoś tego nie pamiętam, żeby się ubolewało nad tym, że człowiek jest głodny. Ten lęk, ten strach był gorszy od rzeczywistości pragnienia, a że trwało się – w sensie chodzenia... Był taki moment, że ja na przykład (nie tylko ja, bo koleżanki to chodziły) byłam prowadzona do bloku. Bolały mnie zęby, zaczęłam użalać się, prowadzono mnie na rewir, gdzie była dentystka. Ponoć leczono mnie, bo buzię otwierałam, coś robiono, ale kiedy wróciłam do Polski, to zęby łamały się jak drzazgi. Było tak, że wrzody robiły się na ciele i miałam taki wrzód, że bałam się, dziewczyny mówią: „Nie chodź na rewir, bo mogą ci znów coś innego zrobić”. Tą margaryną, którą dostawałam, to leczyłam sobie wrzody, które były. […]
Bał się człowiek, że to w ogóle jakaś gangrena będzie, rozprzestrzeniały się. Jeden wrzód to mi się rozprzestrzeniał. Ale jak dziewczyny mówią: „Nie chodź”, to człowiek też nie wiedział, co jest lepsze.
Raczej opowiem jeszcze, to już mówiłam, że chodziłam do bloku, pomagałam ludziom, ale były momenty, kiedy pozwolono nam wyjść na teren. Obok nas dzielił lagier męski z żeńskim, koleżanka moja, widzi swego brata za drutami, podeszła do [drutów], jakiś odruch zrobiła, idąc, a że były miejsca, gdzie Niemcy obserwowali nas z karabinami, tak kiedy ona się zbliżyła do drutów – strzelił. Zapanował straszny lęk, chaos. Popędzono nas do bloków z powrotem. Ktoś mówi: „Zastrzelono Wandzię”, bo to nasza koleżanka, ale okazało się, że była postrzelona, wywieziono ją i nic nie wiedzieliśmy. Kiedy po tylu latach wiedziałam, pamiętałam ten moment bardzo dokładnie, ten obraz miałam w oczach, byłam w Niemczech na spotkaniach z młodzieżą i ta koleżanka dorosła, nawet nie poznałyśmy się, ona była w Auschwitz, ja byłam w Auschwitz, rozmawiamy, ale byłyśmy i każda z nas opowiadała też swoje przeżycia i ona o tym fakcie opowiada. Jakie moje było, powiedziałabym, nawet szczęście, bo myślałam, że ona nie żyje. Ona mieszka w Toruniu, mam kontakt z nią. Byłam tak szczęśliwa, że ta Wandzia żyje! Opowiedziała, że była postrzelona, gdzie była wywieziona. [Zawieźli ją] do Krakowa, tam ją leczono, bo tylko była postrzelona w rękę.
Kiedy chodziłam na sąsiedni blok, gdzie były matki z niemowlakami, [nasiliła się] częstość alarmów, nalotów już, bo zbliżał się front rosyjski. Był moment, że się spóźniłam, biegłam do swojego bloku (bo w tym czasie trzeba było być bezwzględnie w swoim bloku) i kiedy chciałam wejść na teren bloku przez nasza bramę (bo to nie drzwi były nawet, tylko wrota), była blokowa, od razu mnie szarpnęła za włosy, uderzyła mnie w twarz. Niemniej byłam szczęśliwa, że [zdążyłam] jeszcze, nie zostałam jakoś inaczej potraktowana. W każdym razie cały czas było to niebezpieczeństwo takie przykre.
Dni mijały, zima. Pamiętam kiedyś przywieziono buty, ale to były właściwie drewniaki, też zakładałyśmy drewniaki, ślizgałyśmy się po śniegu. Dziecko jest zawsze dzieckiem, jakoś inaczej przyjmowało to wszystko. Był taki dzień, kiedy jedna z koleżanek do mnie mówi: „Słuchaj, Marysiu, wywożą Niemcy z Oświęcimia ludzi, dzieci i matki, ale ty nie masz matki, ciebie nie wywiozą, ale moja ciocia jest tutaj też, która powie, że jesteś jej córką i ciebie wywiozą razem z nami. Chcesz?”. – „Wiesz, Henia, naprawdę nie wiem, co jest lepsze. Jeżeli tak uważasz, to niech powie”. Tak się stało. Był 16 stycznia 1945 roku, Niemcy kazali nam opuścić barak, stali z listami, wyczytywali nazwiska matek. Matki obok stały, dzieci obok przy swoim boku. Tak się stało, że wyczytano moje nazwisko, nie znałam tej pani, ale dołączyłam do niej, takim sposobem wywieziono mnie z Auschwitz.
To znaczy, do nas to nie docierało. My stwarzaliśmy takie pewne życie, trudno powiedzieć. Dzień był też długi, jak byłam w Brzezince, to miałam to zainteresowanie, że chodziłam do bloku. Natomiast w Auschwitz, będąc w tych murowanych budynkach, to też siadałyśmy, opowiadałyśmy sobie, modliłyśmy się bardzo dużo, ale to, co się dzieje… Wokół nas był tylko lęk, strach, a co jutro będzie, to możemy być rozstrzelone, wiecznie coś nad nami wisiało. Niemniej cały czas myślałam o domu, o rodzinie, o mamie, o siostrze, czy w ogóle ich zobaczę. Ale docierało to, że Niemcy złapali ludzi, którzy uciekali, że widocznie coś się dzieje, że chcą nas ratować stąd, ale te myśli były takie dziecinne, bym powiedziała, jak wracam w tej chwili spojrzeniem do tamtych czasów.
Tak, absolutnie. Powiadam − zimno czy jakaś taka troska, a poza tym apel potrafił być trzy razy dziennie, to nie była godzina, stało się godzinami, liczono, patrzono. Jeszcze obraz z daleka, gdzie Niemcy bili kogoś czy prześladowali. Obrazki były straszne, to na pewno oczekiwał człowiek, że coś będzie lepiej, ale czy to dochodziło do świadomości zupełniej, to trudno powiedzieć.
Wtedy nas wyprowadzono poza teren, wiem, że wprowadzono nas do takiej sali, robiono nam zdjęcia, legitymacje, dawano nam numer, nie podpisywaliśmy się, tylko odbijano palec. Z tą legitymacją wsiedliśmy do pociągu, wywieziono nas. Okazało się, że tą panią i mnie z grupą matek z dziećmi (bo to byli chłopcy, dziewczynki z matkami pojedynczo) wywieziono do Blankenburga, to jest podobóz Auschwitz, pod Berlinem.
Już były innego typu baraki, były łazienki, już można się było umyć, ubikacje normalne, spaliśmy w pomieszczeniach na piętrowych łóżkach. Też, jeżeli chodzi o jedzenie, czy było lepsze, trudno powiedzieć, zawsze zupa z brukwi czy kostka chleba, chodziło się pod stołówkę, w śmieciach, obierkach jeszcze znajdowało się coś, tam człowiek chodził, jadł. Z tym że bloki były murowane. Obok był blok męski, moja opiekunka, co była ze mną, poznała jakiegoś pana, pan pracował w zakładach mięsnych. Już była taka sytuacja – teraz może z perspektywy czasu powiedziałabym – swobody: pan przynosił z zakładów mięsnych mięso, ta pani jakiś garnek. Organizacja od razu jest, jak jest więcej swobody. Na takich cegiełkach był garnek. Chodziłam, pilnowałam tego, gotowało się, już było troszeczkę lepiej. Z tym że można było po powrocie z pracy… Rano nas samochodami wywożono do Berlina, pracowaliśmy, każda grupa gdzie indziej.
Z grupą koleżanek byłam dowożona do fabryki słodyczy, która była częściowo zgruzowana, bo to już był styczeń, luty, okres, kiedy front się zbliżał do Berlina, naloty też były, odgruzowaliśmy fabrykę słodyczy. Spotkałam się [również] z odruchem ludzkości wśród Niemców. Kiedy chodziłyśmy do toalety, Niemki zorientowane były, że to są polskie dzieci, z tej części, gdzie toczyła się normalnie praca, miały jakąś słodycz, czekoladę nam wtykały, jak zobaczyły, ale to się robiło też, żeby nikt z przełożonych nie widział. Niemniej taka była z lekka inna zasada, ale każdego wieczoru, już tak był chyba marzec, może już początek kwietnia, to siedzieliśmy nocami w bunkrach, bo były tak częste naloty na Berlin, a że to była bliskość, to jedna z dzielnic Berlina, Blankenburg, w związku z tym większość siedzieliśmy w bunkrach. Toczyło się życie. Było lepsze, bym powiedziała, nawet higiena była inna, jedzenie było inne, możliwość była inna, bądź sami Niemcy nas też tak szablonowo żywili, tylko że te boki były takie a nie inne przy organizacji tychże Polaków już pracujących na terenie Niemiec.
Był taki dzień, kiedy rano się budzimy – jakiś chaos, krzyk, nie wiemy, co się dzieje. Ktoś krzyczy, że Niemców nie ma na terenie, bo nas pilnowali, był blok, gdzie cały sztab Niemców się mieścił z rodzinami. My, dzieciaki, wyskoczyliśmy do bloku niemieckiego, zaczęliśmy szaleć po tych mieszkaniach, to był też piętrowy blok, nawet pianino było, gra. W pewnym momencie pocisk uderzył w dom, posypały się cegły, lęk, strach, każdy się z nas [przeraził], ale nikomu się nic nie stało, bo my byliśmy na piętrze, a pocisk uderzył w sam dach. W każdym razie coś się działo.
Niemniej, kiedy zobaczyliśmy, że nie ma Niemców, zobaczyliśmy twarze, które nas też przestraszyły, bo okazało się, że to jest grupa Ukraińców, którzy zdobywali Berlin. Była to dzicz, która prześladowała młode osoby. Zajęli jeden z bunkrów, gwałcono młode dziewczyny, był krzyk, straszne rzeczy, to się słyszało jako dziecko tylko z opowieści dorosłych. Chociaż, kiedy siedziałam w bunkrze (bo większość czasu już siedzieliśmy nocami w bunkrach) kocem zakryta, dochodzi taki do mnie Rosjanin czy Ukrainiec, trudno mi powiedzieć: Skolko let?. Mówię, że jedenaście. „Osiemnaście?”. Ta już nie opiekunka moja, tylko mama z kolegą moim mówi: „Jedenaście!”. A on się uparł, wrzeszczy, ale ustąpił, odszedł. Po prostu wyciągali młode dziewczyny, straszne rzeczy, odgłos słyszany przez nas był przerażający. Jak tak się wszystko działo, grupa mężczyzn (która mówię, że były baraki, które wcześniej, jak my przyjechałyśmy, to ci ludzie byli, pracowali w fabrykach różnych) stwierdzili, że trzeba uciekać, bo coraz bliżej jest front, czołgi wokół nas, tu niebezpieczeństwo jeszcze z tych, którzy nas wyzwolili. Pewnej nocy nad ranem skrzyknięto się, pod czołgami, pod tym świstem kul zaczęliśmy wracać w stronę Polski.
Absolutnie [nie]. Uciekliśmy przed tym lękiem, który zaistniał. Jeszcze był moment, kiedy wkroczyliśmy do bloku, gdzie mieszkali Niemcy i jeszcze coś z jedzenia było, to wzięliśmy. Przynajmniej to pamiętam… Czy do stołówki jacyś mężczyźni poszli, co zostało, to wzięli, tutaj absolutnie nie.
Tak, był innego rodzaju lęk. Po prostu też był lęk, krzyk, to wszystko, co się działo, co ludzie opowiadali, to nie mieści się w głowie. Zaczęliśmy iść w kierunku Polski. Wiem, że każdego dnia przeciętnie przechodziliśmy trzydzieści kilometrów. Były domostwa opuszczone przez Niemców, nocowaliśmy w tychże domach.
Tak. Pewna grupa panów, matki z dziećmi, bo panowie to byli po prostu Polacy, którzy zjednoczyli się, stworzyliśmy pewnego rodzaju powracającą rodzinę. Też po drodze, co było w tych domach, to się jadło, z tym że one już były przelecone, jak to się powiada, szabrowane. Widać było powyrzucane z szaf wszystko, ale można było sobie wziąć pościel czystą, położyć się w nocy, w godziwych warunkach przespać, rano iść. Szliśmy do pewnej miejscowości, nawet nie pamiętam tejże miejscowości, gdzie stały towarowe wagony. Stwierdzono, że możemy je zająć, w kierunku Warszawy jadą. Jaka była sytuacja − kazano nam zająć wagony, usiadłam tak sobie w kąciku, tylko też cały czas towarzyszył mi koc, bo to był kwiecień, różne był noce, idzie jakiś pan, mija mnie, kuleje, tak spojrzałam na niego, mówię, podobny do Felka, do tego mojego przyrodniego brata, ale kulawy. Nie wierzyłam, że on silny mężczyzna [mógłby tak wyglądać], mimo że wiedziałam, co się toczyło wokół mnie, nie wiem, jak to było, [myślałam:] „Niemożliwe, żeby to był Felek”. Sobie poszedł, zajęłam to miejsce w tych wagonach, przyjechaliśmy do Polski. Okazało się, że to był mój brat, wróciliśmy jednym transportem, bo byłam w Blankenburgu a on był w Oranienburgu. Oranienburg to był taki obóz dla mężczyzn, gdzie byli ciężko traktowani i bardzo przykro przez Niemców, pracowali ciężko, on przeżył.
Jak wróciłam do Warszawy, cały czas mi towarzyszyła taka myśl, że moja mama musi żyć, że siedzi w domu. Wszyscy mówią, że Warszawa zgruzowana, nie ma jej po prostu. Mieliśmy domek jednorodzinny, [cały czas myślałam o tym], że siedzi w tym domku, czeka na mnie. Marzenia dziecka były. Pani, z którą wróciłam, mieszkała na Okęciu, ona wróciła, jeszcze marzyła, cały czas mówiła, że muszę z nią zostać, że ona mi zapewni, że będę jej córką, mama na pewno nie żyje. A jeszcze jadąc tym pociągiem, to broniłam się, mówiłam: „Jak mama nie żyje, to mam wujka, na Pradze mieszka, ciocia w Sochaczewie”, cały czas tak pragnęłam tejże rodziny. Przespałam noc na Okęciu.
Nie. Dopiero, jak spotkaliśmy się w domu, bo on też wrócił. Jak poszłam do tej pani, przenocowałam, rano wstałam, mówię: „Proszę pani, pójdę, zobaczę, czy moja mama jest, bo na pewno jest”. − „To wrócisz”. Nawet taką lalkę sobie wzięłam po drodze, bo w domostwach poniemieckich mnóstwo różnych rzeczy, ale wszystko zostawiłam, swój tobołek. Biegłam do domu, szłam Grójecką.
Grójecka to trudno powiedzieć, jeszcze jakieś pojedyncze domy stały, ale kiedy weszłam w ulicę Towarową, to torowisko, to nie mogłam przejść, była kupa gruzu. Wszędzie szłam poprzez kupy gruzów, żeby przejść. Przewracałam się, bo nie było dojścia zupełnie, tak była zniszczona Warszawa. Szłam Towarową, doszłam do ulicy Wolskiej, Wolską doszłam do ulicy Młynarskiej, weszłam w ulicę Górczewską między Młynarską a Szlenkierów, już zobaczyłam, że życie jakieś jest. Weszłam był sklep, gdzie był szewc. On mnie chyba zresztą zawołał, bo to maj już był, początek, mówi do mnie: „Mama czeka na ciebie, mama czeka”. Zaczęłam pędzić, mówi: „Zaczekaj, to ci powiem coś o tym domu”. Pobiegłam do domu, rzeczywiście mama bardzo chora, bo była postrzelona w nogę, okazało się, że tata był w pierwszych dniach zastrzelony, wyprowadzony na ulicę Wolską z grupą mężczyzn i z grupą zastrzelony. Mama była postrzelona w nogę, jakimś cudem znalazła się pod Warszawą, a stamtąd u nas była służąca, więc w tym domu przygarnęli mamę, przetrwała ten czas.
To był piętrowy [dom], na dole był warsztat i kantor, takie pomieszczenie dwudziestopięciometrowe, gdzie urzędował tato, bo tam była praca. Góra była zupełnie zniszczona. Mama zamieszkała w tym kantorze. Właśnie wrócił brat. On o noc wcześniej wrócił, bo ja byłam u owej pani i przenocowałam.
Zaczęło się dopiero życie. Ciekło nam na głowy, spaliśmy, to się kładło coś na łóżka, bo łóżka były też metalowe, miały jakieś takie oparcia, że kładło się blachy, żeby nie kapało, jak deszcz padał. Mało tego, że mama była, ja, brat, nie wiedzieliśmy nic o siostrze, o niczym. Wiedziałam, że tato był rozstrzelany. Ktokolwiek wracał (a obok były domy zniszczone), to przychodził do nas, tak że w tym dwudziestopięciometrowym mieszkaniu nie było miejsca na poruszenie się, tylko na spanie po prostu, żeby przetrwać. Wokół nas było gruzowisko, nędza była bardzo duża. Rozpoczęłam naukę w szkole, chodziłam na Młynarską do szkoły, nie było co jeść. Mama, jak zdobyła kawałek bułki, to chowała ją pod poduszkę, żebym miała co zjeść, jak przyjdę ze szkoły. Zresztą mama była bardzo poważnie chora, noga postrzelona to nic, ale miała kłopoty, miała opuszczony żołądek, w ogóle była bardzo słabą kobietą. Nie było z czego żyć, nie było się w co ubrać, bieda, bo to wszystko zniszczone.
W szkole o tyle [było lepiej], że przywożono tran, dawano nam jakieś takie pożywienia różne, ale obiady były w szkole. Miałam nauczyciela, który zorientował się chyba w mojej sytuacji czy koleżanki powiedziały, że nie mamy co jeść. Chodziłam nawet na Towarową, zbierałam ziemniaki, jak jechały pociągi, coś spadło, z dziewczynkami się umawiałam, z koleżankami, bo taka była nędza, nie było co jeść. Światła nie było, wody nie było w Warszawie, zupełna nędza, trzeba było przetrwać. Miałam wychowawcę, bardzo szlachetnego człowieka, opiekuńczego dla całej klasy, ale jakoś mnie wyróżniał zawsze, bo do wszystkich mówił po nazwisku, do mnie po imieniu. Byłam przewodniczącą klasy. Kiedy się zorientował w biedzie, to załatwił, że obiady nosiłam do domu dla mamy, zaczęło być lepiej. Ale był taki dzień, kiedy znalazłam się na ulicy Marszałkowskiej, to był listopad, byłam w pepegach, w jakiejś letniej sukieneczce (bo tak nie było [cieplejszych ubrań]) spotkałam wujka (rodzony brat mojej mamy), wujek mówi: „To wy żyjecie?”. – „Tak jak wujek widzi”. – „A mama, a tato?”. Mówię: „Tak, mama żyje, tylko jest chora”. – „To do was przyjdę”. Tak jak mówiłam, że cała rodzina mieszkała na Woli, dość była… trudno powiedzieć bogata, zasobna, bo domy mieli własne. Wujek miał z kolei na Pradze młyn na ulicy Objazdowej, stoją jeszcze budynki, później „Arged” to wziął. Wujek dość wcześnie ruszył z produkcją, bo rolnicy przywozili zboże, on do mnie mówi: „Do was przyjdę, ale ty przyjdź do mnie, dam ci mąki czy coś”. Ale przyszedł jeszcze wcześniej, dał mamie jakieś pieniądze, pocieszył nas, później mama jeździła… Ale jaki był transport? Były takie przewozowe budy, jak to się mówi też, ciężarowe samochody z przyczepą, wsiadali ludzie. Mama jadąc, przyczepa się otworzyła, moja mama mało, że w ogóle była chora, to upadła, obojczyk złamany, znów tragedia była, bo już leżała zupełnie.
Ucząc się, dość wcześnie zaczęłam pracę, skończyłam szkołę podstawową, była pomoc od wujka. Z tym że starałam się chodzić, pomagać, też nie mogłam tego [tolerować] − bierzemy coś, a nic nie dajemy od siebie. Wujek się śmiał zawsze. Kiedyś przyszedł list od siostry. Pyta nas, co u nas, czy rodzice żyją, czy ja, taki odezw, bym powiedziała dosłownie, bo nie wiedziała, do kogo pisze, tylko na adres domowy. Okazało się, że była w Ravensbrück, później w Neuengamme wywieziona, spotkała bratową (żonę tego brata, co spotkałam) były razem w tym obozie. Później bratowa urodziła dziecko w Neuengamme i została. Natomiast po wyzwoleniu przez Amerykanów siostra została wywieziona do Szwecji na okres rehabilitacyjny, na pozyskanie zdrowia. Stamtąd napisała, trudno pamiętać miesiąc jaki był, napisałam jej, że wszystko u nas w porządku, wracaj do nas. Wiedziałam, że jest starsza, że może coś się będzie innego działo, pewniejsze będzie. Po jakimś czasie ona wróciła, zaczęła pracować. Pracując, ucząc się, wspomagała dom. Cały czas mieszkaliśmy w tym mieszkaniu, brat troszkę odbudował górę, bo wróciła bratowa, inaczej zaczęło się toczyć to życie.
Skończyłam szkołę podstawową, też miałam chyba łut szczęścia w życiu, bo nauczycielka... Kończyłam szkołę na Gostyńskiej 125, nauczyciel matematyki zawsze zachwycał się moimi zeszytami, od razu miałam takie, nie wiem, szczęście czy może widziano we mnie jakiś moment organizacyjny, byłam przewodniczącą szkoły, PCK. Jak skończyłam siedem klas szkoły podstawowej, poszłam do szkoły normalnej ekonomicznej. Ale moja wychowawczyni tejże szkoły 125, pani Kołakowska, to też człowiek historia Woli, bo pracowała, pomagała – Towarzystwo Przyjaciół Dzieci prowadziła. Kiedyś przyszła do kościoła (mój kościół parafialny był na ulicy Wolskiej, [kościół] Świętego Wojciecha) i mówi: „Słuchaj, Marysiu – po mszy świętej wychodzę – mogłabyś chodzić do szkoły wieczorowej i być sekretarką w szkole”. Miałam szesnaście lat. Mówi: „Wtedy pomożesz mamie, będzie wam lepiej”. Zresztą na kolonie, jak chodziłam do szkoły, brała mnie bezpłatnie, jakoś tak od razu starała się nam pomóc. Nie wiedziałam, co dobre, ale zdecydowałam się. Rzeczywiście pracowałam pewien okres czasu jako sekretarka w szkole, skończyłam szkołę średnią.
Później bardziej mnie interesowała praca z dziećmi, bo każdego roku w wakacje na dwa miesiące wyjeżdżałam na kolonie, na dwa miesiące dosłownie, bo wtedy dorobiłam, mogłam do ubrania sobie coś kupić, inaczej się toczyło życie. Później, po sekretarstwie, zaczęłam pracować w świetlicy. Mało tego, młodzież cały czas mnie pociągała, ale to, że zgodziłam się prowadzić, bo ona była kierowniczką szkoły, prowadziłam sekretariat pod jej nadzorem, bo przecież nic nie umiałam, ale toczyło się tak, jak toczyło. Wtedy poznałam swego męża. Ona była zazdrosna, uważała, że chciała mnie, jak to się mówi, kogoś z nauczycieli, żebym została. Ona była starą panną, uważała, że jakoś sobie mnie przyhołubi jako dziecko, trudno powiedzieć, jakie miała myśli. Przeniosłam się ze szkoły, poszłam pracować do szkoły 221. na ulicę Ogrodową. Wyszłam za mąż. […]
To znaczy powiem szczerze, że byłam zagubiona.
Po powrocie do Auschwitz.
Po pięćdziesięciu latach, w ogóle nie chciałam słyszeć, nie chciałam widzieć. Tak jak były jakieś stowarzyszenia, nigdzie nie należałam, żyłam tym, co się dzieje wokół mnie, odgruzowanie Warszawy. Przecież codziennie, każdą niedzielę były akcje, żeby ją odgruzować, to było coś, co człowieka łączyło, w związku z tym absolutnie nie myślałam. Kiedy wróciłam do Auschwitz, to były obchody pięćdziesięciolecia, to był nasz taki pobyt, pierwsze spotkanie było w Domu Przyjaźni.
Straszne były, miałam lęk jakiś mimo wszystko, mimo że znałam rzeczywistość, że już jest wszystko. Tym bardziej że spotkaliśmy się z Niemcami, były wywiady na takiej kolacji przed wkroczeniem, bo były w Domu Przyjaźni na terenie Oświęcimia, w związku z tym zdawało mi się, że wszystkie mury są pogrzebane, że wejdę, ale jak na blok weszłam, serce miałam w gardle, jakiś lęk panował jeszcze. Przypominały mi się momenty tego, że cały czas straszono nas, że to niebezpieczeństwo było. Przeżyłam bardzo. Teraz każdego roku jeżdżę na wyzwolenie, teraz sześćdziesięciopięciolecie było, byłam, to już inaczej, też się przeżywa, bo są wywiady, spotkania, ale to już nie tak jak ten pierwszy raz po pięćdziesięciu latach.