Marek Walicki

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Marek Walicki. Urodziłem się w Warszawie, w domu rodziny inteligenckiej. Moim ojcem był Leon Walicki, profesor Akademii Stomatologicznej w Warszawie. Moją matką była jego asystentka, na początku, potem była jego adiunktem.

  • Kiedy i gdzie dokładnie pan się urodził?


Urodziłem się w szpitalu u Sióstr [Elżbietanek na Mokotowie], 9 lutego 1931 roku.

  • Czy miał pan rodzeństwo?


Później miałem. Ale z pierwszego małżeństwa mojego ojca miałem również starszego od siebie brata przyrodniego, Michała. Potem został wybitnym historykiem sztuki, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, kustoszem Muzeum Narodowego. No i on też później był w referacie kontrwywiadu kwatery głównej Związku Walki Zbrojnej (potem to było AK). Ale o nim może jeszcze powiem coś potem.

  • Jak miał na imię pana młodszy brat?


Mój młodszy brat urodził się w 1937 roku i miał na imię Ryszard.
Przed wojną nam niczego nie brakowało. Ze względu na zawód ojciec i matka kupili bardzo duże mieszkanie, właściwie dwa mieszkania, które były połączone, pięciopokojowe, czyli razem dziesięć pokoi, przy ulicy Chocimska 28, Klonowa 5. Część była zabrana na gabinety dentystyczne. No ale rzeczywiście nam niczego nie brakowało przed wojną.

  • Przed wojną zdążył pan też pójść do szkoły. Do jakiej szkoły pan poszedł?


Przed wojną zacząłem chodzić do Szkoły Ziemi Mazowieckiej, która była przy Klonowej. Ale krótko trwało to wszystko, bo wybuchła wojna. Ja byłem odseparowany od moich rodziców. W 1939 roku 1 września znajdowałem się u ciotki w Miedzeszynie ze swoją nianią i młodszym bratem. Miał wtedy dwa lata. No i byliśmy odcięci. I ciotki (ciotka Truszkowska) nie było, i rodziców nie było, więc to była sytuacja bardzo podbramkowa W pierwsze dni wrześniowe toczyły się tam jeszcze jakieś walki. Pamiętam, żeśmy się przenieśli do piwniczki ze względu na bezpieczeństwo, bo strzelanina była tu i ówdzie. No i taka ostatnia noc, nie wiem, którego to mogło być września, słyszałem karabin maszynowy tuż pod naszymi oknami. Widocznie było jakieś tymczasowe stanowisko karabinu maszynowego. Później jakieś odgłosy galopujących koni. Byliśmy tak zabarykadowani w tej piwniczce, że tylko ja mogłem wyjść przez małe okienko, bo byłem nastolatkiem. Żaden mężczyzna dorosły by nie przeszedł. Jak zapadła cisza po tej strzelaninie, to ja wychodziłem przez okienko. Patrzę, leży karabin maszynowy, więc instynktownie go odciągnąłem gdzieś w pole. Spodziewałem się, że może przyjdą Niemcy, więc odciągnąłem, żeby żadna broń nie leżała, żadne plecaki. Chodziłem do sąsiadów po mleko dla mojego braciszka, który ciągle płakał i był głodny.

  • W którym momencie państwo wróciliście do Warszawy?


No, w pewnym momencie matka przyjechała. Nie mogła się przedostać przez Wisłę, były jakieś utrudnienia. To trwało dosyć długo. Pamiętam, 25 września dostaliśmy w Falenicy pierwszy świeży chleb. Staliśmy w ogonku. No i tam widziałem też pierwszego Niemca. Szedł torem kolejowym, wydawał mi się wielkoludem. Poza tym widziałem eskadry samolotów lecących na Warszawę. Nawet nie mogłem rozpoznać znaków. Ale oczywiście byłem jeszcze młody. Spodziewałem się, że to są prawdopodobnie niemieckie samoloty, które będą bombardować Warszawę. No i w końcu matka jakąś furką przyjechała i zabrała nas do Warszawy.

  • Jak wyglądało życie w okupacyjnej Warszawie? Rodzice nadal pracowali?


Ojciec pracował jeszcze przez pewien czas, ale jeśli się nie mylę, chyba w 1942 roku dostał zapalenia opon mózgowych, tak że już nie praktykował, absolutnie. Ledwo wyżył dzięki przyjacielowi naszej rodziny, doktorowi Janowi Kossakowskiemu, który prowadził klinikę dziecięcą na Litewskiej. On zrobił po prostu szpital w naszym domu. Pielęgniarki przychodziły, pielęgnowały ojca i tak dalej. I tak to trwało. Ja chodziłem wtedy na komplety tu i ówdzie. Przy Bagateli, pamiętam, głównie odbywały się komplety. Miałem prywatnych korepetytorów.

  • Czy, a jeśli tak, to w którym momencie zetknął pan się z konspiracją?


Wówczas to jeszcze z taką prawdziwą konspiracją na pewno się nie zetknąłem.

  • Czy miał pan świadomość istnienia działań konspiracyjnych?


No oczywiście, miałem świadomość, widziałem napisy. Sam starałem się też napisać coś od czasu do czasu na murze. Ale jeszcze wtedy do organizacji żadnej nie należałem. Wiedziałem, że u Michała odbywają się bardzo poważne spotkania, jakieś odprawy No i później się dowiedziałem, że on podejmował skoczków. Były narady. Wtedy on odsyłał swojego syna Andrzeja do nas. Właśnie ten Andrzej tak zaczął się ze mną wychowywać. Bardzo byliśmy blisko ze sobą. Powiedziałbym, że ze względu na wiek był mi bliższy w tym okresie niż mój brat rodzony. No ale ta nasza dzielnica niestety stawała się już niemiecka. Tych różnych gestapowców, nie gestapowców to widziałem prawie że na co dzień. Z moich tak zwanych kolegów z podwórka to tam kilku już się stało folksdojczami, znaczy rodzice podpisali folkslistę. Na początku się z nimi jeszcze bawiłem, to byli jeszcze przedwojenni moi koledzy. Potem – otóż tam mieszkali bracia Schoenowie, którzy już na pewno należeli do AK, i oni mi mówią: „Słuchaj, nie baw się z tymi folksdojczami już więcej, bo ci sprawimy manto”. No wiec przestałem się już z nimi bawić. Nawet oplułem jakiegoś takiego chłopaka. On poskarżył się swojemu ojcu i ten przyszedł z nim do mego ojca. Ojciec jakoś wybrnął z tej groźnej sytuacji, ale dał mi lanie, bo narażałem rodzinę przez taką głupią rzecz.

  • Czy pamięta pan, jak mieli na imię bracia Schoenowie?


Nie pamiętam. Ja się z nimi nie bawiłem. Oni po prostu byli na drugim piętrze, z tarasu widzieli jak ja się bawię i zawołali mnie.

  • Czy pamięta pan moment wybuchu Powstania?


No tak. Ale jeszcze opowiem taką scenkę przedpowstaniową z naszego pobytu na Klonowej i Chocimskiej 28. Nasz dozorca o nazwisku Schultz, Aleksander Schultz, walczył w 1939 roku w polskim wojsku. Ale po kapitulacji podpisał, nie wiem, reichslistę czy folkslistę, chyba reichslistę, i został szoferem gestapo. No i chodził już w mundurze, miał wojskowe spodnie, pistolet. Tam ciągle były jakieś strzelaniny, tu i ówdzie. No i leciał jakiś nasz akowiec z jakiejś misji, biegł ulicą Chocimską. Jak przebiegał koło naszej bramki, bramka ogródka była na tej Chocimskiej, to ten Olek, jak wtedy się go nazywało, sięgnął za pistolet i chciał strzelić do tego uciekającego. Na to jego żona mówi: „Coś ty, Olek, oszalał”. I go rąbnęła po prostu w twarz. On się schował i tamten uciekł. Więc tak to chciałem porównać dwa niemieckie nazwiska. Tutaj Schoenowie, a tu Schultz – dwa całkiem odmienne zachowania.
No i tak żyliśmy w tym strachu. Oczywiście, słyszałem o małym sabotażu i egzekucjach. Miałem jeszcze kilku kolegów Polaków, chodziliśmy na strych, wchodziliśmy na taras naszego budynku, a na tarasie leżał żwir, masa żwiru, takie drobne kamyczki. No i wszyscy mieliśmy proce. Procami strzelaliśmy w okna mieszkań zajętych przez Niemców, gestapowców czy jakichś innych. W każdym razie to była też niebezpieczna, ale nasza własna inicjatywa, akcja.

  • Czy należał pan do harcerstwa?


Znacznie później. Szczęście w nieszczęściu, w marcu chyba, o ile pamiętam, 1943 roku było bombardowanie Warszawy przez lotnictwo sowieckie. Oczywiście oni starali się trafić w Okęcie, w koszary, które były przy Rakowieckiej, zapewne zbombardować ulicę Szucha. Ale bomby padły tuż przed naszymi oknami. Szczęście, że nie padły na stację benzynową, która była między rogatką przy placu Unii Lubelskiej a frontonem naszego budynku. Gdyby trafili w tę stację benzynową, to by była rozpacz. Tym niemniej, poleciały całe okna z futrynami. Ja leżałem w łóżku. Matka wyrwała mnie z łóżka w nocy. Tuż nade mną odłamek przeszedł, nad głową. Przebił ścianę, wpadł do pokoju ojca, rozszarpał jego garnitury i upadł gdzieś w szafie. Ojciec sobie potem oprawił go jako pamiątkę. Oczywiście zbiegliśmy do schronu. Niedaleko było, bo mieszkaliśmy na parterze. To mieszkanie było na parterze, gabinety na parterze. No i ze względu na zniszczenie gabinetów i chorobę ojca doktor Kossakowski skontaktował się z Branickimi, z którymi był spokrewniony. Braniccy byli pacjentami mojej matki i przyjeżdżali do nas. Pani Beata z córkami przyjeżdżała karocą. Ja tam z jakąś dziewczynką, swoją pierwszą miłością, wchodziłem do tej karety. Czułem się jak [król]. W każdym razie te okna zostały zabite dyktą i deskami od zewnątrz i Braniccy zaproponowali nam przeniesienie się do Wilanowa, do lewego skrzydła pałacu. Zdawałoby się, że luksus, ale tam nie było nawet elektryczności. Kabel szedł z prawego skrzydła poprzez środek, do lewego skrzydła pałacu. Kabel był [specjalnie dla nas przeciągnięty, abyśmy] mieli prąd. No i tam siedzieliśmy. Tam zaczęły się moje pierwsze kontakty z konspiracją. Takim wielkim konspiratorem był narzeczony Anny Branickiej Janusz Radomyski. On mnie wziął pod swoją opiekę. Pouczył mnie, jak rozbierać i czyścić pistolet. No i ciągle jakieś paczki mi dawał i bibułę. Na rowerze jeździłem nawet na Sadybę. Nie zaglądałem do tych paczek, ale niektóre były cięższe [niż ważyłby sam papier]. Wydawało mi się, że może tam była i broń. To było takie pierwsze moje zetknięcie się z konspiracją. Wszystkie trzy córki Branickich konspirowały. Znaczy Marysia najstarsza, Anna z Januszem, a Atka była w Warszawie chyba z narzeczonym. Już nie pamiętam, jak się on nazywał, chyba Rybiński, Leszek w każdym razie. Ona została w Warszawie, była z nim w Warszawie w czasie Powstania.

  • Czyli Powstanie zastało państwa właśnie w Wilanowie?


Tam nas zastało Powstanie. Tuż przed Powstaniem Niemcy wykryli na terenie pałacu wilanowskiego szpital polowy przygotowany na Powstanie i nałożyli areszt domowy na panią Beatę i jej córki, Annę i Marysię. Zbliża się dzień wybuchu Powstania. No i romantyczna scena, Janusz prowadzi swój oddział do Warszawy, ale chce odbić ukochaną. Jest tak zwany atak na Wilanów, na pałac. Mój ojciec bardzo źle to ocenił, no bo była to taka trochę prywata. Tam zginął jeden z tych niedoszłych Powstańców. Janusz Radomyski krzyczał: „Anna, wychodź, skacz, skacz!”. A tu siedzi przed ich sypialnią żołdak, trzęsie się też na pewno, ale pilnuje. Jak ona może skakać? Albo matka, dosyć otyła osoba. No nie. Więc po takiej nieudanej strzelaninie, akcji, zostawili tego biednego Powstańca, który padł. Przyjechało gestapo – rano, badali. On leżał, wołał pomocy, wołał: „Wody, wody, dajcie wody”. Ale każdy bał się wyjść z domu. No i gestapowcy czy SS, już nie pamiętam dokładnie, czy to byli gestapowcy, ale chyba gestapowcy… On w pewnej chwili tak zsunął ten piasek, był ciężko ranny, udusił się. Nie zabrali go, tylko mu grozili, że pójdzie do obozu koncentracyjnego. Tylko dochodziły nas te słuchy. A myśmy już nie mieszkali w lewym skrzydle pałacu. Taka była niewygoda w tym lewym skrzydle, nie było podstawowych warunków do życia, więc przenieśliśmy się do budynku administracyjnego. Przy prawym skrzydle był taki, jeden z dwóch budynków administracyjnych i my tam mieliśmy malutkie mieszkanko, taki właściwie prawie że jeden pokój z łazienką, ale było ciepło i wygodnie. I to było w Wilanowie. Taki był mój kontakt z konspiracją, że tak powiem z Powstaniem.

  • Czy dochodziły w ogóle do państwa, już w czasie Powstania, informacje, co się dzieje w Warszawie, na przykład na Woli?


Nie. Ja nie byłem świadomy, co się tam dzieje. W końcu doszło do tego, że front sowiecki się zbliżał i nastąpiła ewakuacja całego pałacu. Cała ta arystokracja zaczęła uciekać w stronę Nieborowa. Pomagali im w tym Węgrzy. Pewnego dnia generał [węgierski, Laszlo Szabo, chyba też arystokrata], elegancko meldował się pani Beacie oświadczając, że już nie jest w areszcie domowym i tak dalej. No i ładowali, co mogli, na te tabory węgierskie, takie olbrzymy fury wojskowe, i uciekali. I wtedy, zdaje się, pani Beata zaproponowała ojcu, czy by nie chciał z nimi uciekać. Ojciec podziękował, ale mówi: „Nie, nie, my idziemy w przeciwnym kierunku”. Tak uniknęliśmy wywiezienia do Rosji, bo oni przecież zostali wszyscy złapani w Nieborowie, aresztowani i wywiezieni. Ta biedna Anna pisała listy. Nie wiem, czy pani czytała. Pisała do Janusza cudowne listy, każdego dnia pisała. On niestety dostał się po Powstaniu do niewoli i wyjechał w końcu do Anglii, z Anglii bodajże do Australii, tam poznał jakąś panią. Myślał, że Anna nie wróci. No i tak się [skończyła ich wielka miłość]. Ona wydała bardzo piękne listy pisane do niego, ale niewysłane. Mam książkę z jej dedykacją.

  • A państwo dokąd się udali?


A myśmy przez kilka [dni], może dwa tygodnie, byli poza pałacem, w pobliżu tak zwanej figury świętego Jana, to prawie że na Sadybie. Tam jeszcze trwały walki, to jeszcze nie był koniec Powstania. I na polach od tej szosy królewskiej prowadzącej do Wilanowa stały niemieckie najcięższe karabiny maszynowe. A myśmy mieli taki maciupeczki domek. Nie wiem, czy to było [załatwiane] przez Branickich, czy nie przez Branickich, w każdym razie tam byliśmy. I pamiętam te pociski. Wtedy Sadyba jeszcze była w rękach Powstańców. Niemcy ostrzeliwali [ich pozycje z tych enkaemów], co któryś pocisk był świetlny, więc można było widzieć dokładnie tę linię. Czołgałem się pod tą linią, na tej wysokości i wykopywałem [po kilka ziemniaków, bo już nie mieliśmy prawie co jeść. Tam właśnie jeszcze jak byliśmy w tym malutkim domku, gdy był ostrzał tych enkaemów na Sadybę, to był dla mnie najbardziej przerażający moment Powstania, te sztukasy zmieniające się w powietrzu jedna eskadra za drugą i nurkowanie tych sztukasów. I potem łuny, pożary. To straszne na nas wrażenie wywarło, to było przerażające]. Potem stamtąd cofnęliśmy się do Wilanowa i z Wilanowa piechotą doszliśmy do Zalesinka pod Warszawą. Moja matka pamiętała, że ma tam jakiegoś pacjenta, który ma willę. Pacjent nazywał się Żbikowski, był inżynierem. No i my tak szliśmy: ojciec, który już ledwo szedł, mój młodszy brat, matka, niańka, ta Elżbietka z Miedzeszyna, i mały piesek Nora – wszyscy razem. W końcu dobrnęliśmy do tego Zalesinka, siedliśmy w rowie i mieliśmy się rozejrzeć co, gdzie. Opatrzność Boża sprawiła, wprost cud, że ten inżynier nas znalazł w tym rowie. Oddali nam jakiś malutki pokoik na stryszku, prawie że na poddaszu, no i tam razem na siennikach słomianych żeśmy się rozlokowali. A potem jeszcze przyszedł Andrzej z Pruszkowa, doszedł do nas z kożuchem zawszonym, z którym mieliśmy wielkie problemy, i tak dalej, i tak dalej. No i tam doczekaliśmy się tak zwanego wyzwolenia.

  • Czy wróciliście do Warszawy zaraz po tak zwanym wyzwoleniu?


Nie, nie. Na początku matka w Zalesinku znalazła troszeczkę lepsze mieszkanie na pięterku jednej z willi i tam próbowała otworzyć gabinet, ale to bardzo ciężko szło. […]
No ale już jesteśmy teraz w Zalesinku. Głód, jakiego nigdy nie doznaliśmy. Pamiętam, jak żeśmy zdobyli kilka cebul, to się gryzło te gorzkie cebule jak jabłka, żeby tylko jakichś witamin trochę człowiek dostał.

  • Pan był chyba osobą, która mogła najwięcej tego jedzenia zdobyć, bo jako młody chłopak gdzieś pan chodził…


No właśnie, tak się złożyło, że zostałem pirotechnikiem. Zacząłem się bawić niewypałami. Rozkręcałem różne pociski artyleryjskie, wyjmowałem proch w takich rurkach, laseczkach. Robiło się z tego tak zwane żabki. Podpalało się z jednego końca, i taka „żabka” skakała w locie. Takie „zabawy” odbywały się po wsiach. No i ja oczywiście [towarem tym handlowałem]. Pieniędzy lubelskich jeszcze wtedy nie było, ale moi młodzi „klienci” przynosili mi to chlebek, to jakiś kawałek mięsa, znaczy niemal dosłownie utrzymywałem rodzinę. Matka płakała, ojciec płakał. Jak tam dostał paczkę papierosów jakąś, to w ogóle… Oni byli zupełnie bezradni. No i tak to trwało.

  • Czyli reaktywacja gabinetu mamy w Zalesinku przynosiła niewiele profitów.


No właśnie. Dopiero po kilku miesiącach rodzice opuścili Zalesinek i przenieśli się do Warszawy. Matka zaczęła znowu tam pracować, ojciec wykładał w Akademii Stomatologicznej. No i tam matka zaczęła urządzać nowy gabinet.
[Ja zostałem jednak w Zalesinku. Zapisano mnie] do drugiej klasy gimnazjum Emilii Plater. Bardzo dobre było to gimnazjum i liceum. To było przedwojenne gimnazjum dla dziewcząt, a po wojnie stało się gimnazjum ogólnokształcącym, koedukacyjnym. Przed wojną mieli dom wypoczynkowy w Zalesiu Dolnym i tym domu wypoczynkowym stworzyli powojenną szkołę. W tej szkole było harcerstwo. Zapisałem się oczywiście do harcerstwa. Były nadzieje, że to harcerstwo to będzie takie przedwojenne harcerstwo, bo jeszcze była ideologia Baden-Powella. Zostałem drużynowym w końcu. Jeździliśmy na obozy, bardzo piękne, głównie na Mazury, gdzieś koło Olsztyna. Mam bardzo miłe wspomnienia z tego okresu.

  • Wiem, że poznał pan też Aleksandra Kamińskiego.


Tak jest, poznałem go i to był dla mnie olbrzymi zaszczyt. Poznałem go w Łodzi, u matki Andrzeja Walickiego, Hanny Chmielewskiej, która z nim współpracowała. Tam go poznałem. No i tam mi wręczył „Kamienie na Szaniec” i dedykował pięknie. Trzymam do dzisiaj dnia na swoim biurku i czasami zaglądam. Tak że to było dla mnie duże przeżycie.

  • A jak go pan odebrał? Jako jakiego człowieka?


Podziw młodego harcerza. W ogóle zachwyt. Oniemiałem niemalże przy tym człowieku-legendzie, przełożonym tak wysokiej rangi. Trudno coś więcej dodać na ten temat.
No i tak to było, ale potem odrzucili ideologię Baden-Powella, zrobiło się czerwone harcerstwo. Był taki podharcmistrz Zbigniew Brydak, który nam kazał zakładać czerwone chusty. A jeszcze była taka zabawa harcerska. Ja ją przedłużyłem, nie mając pozwolenia, bo żeśmy się dobrze bawili, przedłużyłem niecałą godzinę. Milicja się dowiedziała, wezwali mnie na milicję. A na milicji od razu przesłuchania: a co, a jak, a o czym się mówi w domu. Widzę, że już się robi coraz ciaśniej. A trochę wiedziałem, bo między innymi wiedziałem… W Zalesinku mieszkaliśmy w tym małym pokoiku willi Żbikowskich, to pod nami mieszkał Józef Jarosz, artysta malarz. Jego żoną była siostra kardynała Wyszyńskiego. On był w tym czasie biskupem lubelskim. Ona należała do NSZ-u. Więc trochę wiedziałem. Myślę sobie, zaczną może mnie tam torturować, bić. O Michale też masę wiedziałem, co on robił w AK i tak dalej. Więc się bałem, po prostu się bałem. Wiedziałem już wtedy, że to robi się taka klatka. Myślę sobie, może jest na Zachodzie jeszcze polskie wojsko, to zapiszę się do wojska i z Andersem wrócimy do Polski i będziemy się rozprawiać z komunistami.

  • Który to był rok?


Moja ucieczka była w 1949 troku, w październiku, w bardzo trudnych, takich prawie że zimowych warunkach, bo myśmy uciekali przez granicę czechosłowacko-niemiecką w górach, wysokie góry. Już śnieg z deszczem padał, więc to nie było takie proste.

  • Mówi pan „myśmy uciekali”. Z kim pan podjął tę ucieczkę?


Z kolegą szkolnym podjąłem decyzję. Nazywał się Marian Krauze. Już nie żyje. Wyjechał do Kanady i w Kanadzie umarł. Teraz jeśli chodzi o uczestników Powstania, tak jak mówiłem, rodzinnych uczestników Powstania, no to Michał był w Komendzie Głównej AK, wydział kontrwywiadu. W każdym razie oni namierzali komunistów, niewątpliwie namierzali komunistów. Brał udział w Powstaniu na Starówce mój krewniak Mirosław Zaleski, który był synem mojej ciotki. Ta ciotka była siostrą mojej drugiej ciotki, która była jednocześnie moją matką chrzestną, ciocia Lunia Rudzka. No i on bardzo dzielnie walczył na Starówce. Spotkałem go dopiero w Ameryce. Odwiedził mnie w moim pierwszym mieszkaniu. Wtedy jeszcze mieszkałem w Passaic, w stanie New Jersey. Osiedlił się i pracował w Kanadzie. Tak że to [tyle], jeśli chodzi o to, kto z rodziny brał udział. Mego wuja, brata matki, Józefa Zyskowskiego rozstrzelano na Woli na podwórku. Nie wiemy, czy on brał jakiś udział w Powstaniu czy też po prostu się opiekował moją babcią, bo już była w bardzo podeszłym wieku. Przypuszczalnie się opiekował tylko tą babcią, swoją matką. Tam co drugiego rozstrzeliwali na podwórkach. To była straszna tragedia. Jego starszy brat – Piotr, [nadleśniczy], został wywieziony przez Sowietów w 1939 roku na Syberię. W pierwszych dniach Powstania zginęła też, w pobliżu placu Unii Lubelskiej (chyba od bomby przy ul. Bagatela), moja krewna, córka stryja Juliusza Poniatowskiego, byłego ministra rolnictwa) – Barbara Poniatowska pseudonim „Grażyna”. [No i tak to wyglądało. No i udało się. Uciekłem. Wybrałem wolność].

  • Czyli podjął pan decyzję o ucieczce z kolegą, ale nie poinformował pan o tym rodziny?


Tak, bo wiedziałem, że jak zacznę informować rodzinę, to się popłaczemy i nic z tego nie wyjdzie albo ojciec mi zakaże. A ja już byłem zdecydowany. Przygotowaliśmy listy. Dałem przyjacielowi, który też chciał z nami uciekać, ale nie mógł ze względów zdrowotnych. Dałem mu list. Jak dobrnęliśmy już na Zachód, no to wysłał. Ja wysłałem też potem kartkę i zaczęliśmy korespondować. Oczywiście matka nigdy nie pisała na moje prawdziwe nazwisko, tylko jakimiś okrężnymi drogami.

  • Dokąd dotarliście przez góry?


Ja do Pragi czeskiej znałem drogę dobrze, ponieważ w 1947 roku, już po aresztowaniu Michała, ojca Andrzeja, ja z Andrzejem… To dziwna bardzo rzecz, że on się wtedy decydował na ucieczkę. Myśmy chcieli uciec już w 1947 roku, ale uznaliśmy i to rozsądnie, że jesteśmy za młodzi i że mogą nas odesłać (prawdopodobnie tak by się stało). No więc wróciliśmy. Byliśmy jedynymi chyba, którzy wracają do PRL-u.

  • Czy pan uciekał tą samą drogą, którą uciekaliście w 1947 roku?


Tak, tak, częściowo – do Pragi czeskiej. Myśmy się wtedy zaprzyjaźnili z Czechami, wspaniali Czesi. Śpiewaliśmy z nimi razem i tak dalej. Im dobrze się wówczas powodziło. Praga czeska nie była zniszczona, no to w ogóle zrobiło na nas olbrzymie wrażenie po naszej zburzonej Warszawie. No więc ja, że tak powiem, do Pragi czeskiej miałem drogę przetartą i że tak powiem, prawie że gwarantowaną. Chociaż tam były niebezpieczeństwa różne po drodze, których już nie będę w detalach opisywać. Dobrnęliśmy do niej. Ale oczywiście przyjaciele, przyjaciele, ale nam oświadczyli, że: „My teraz dobre komunisty”, że oni się zapisali do partii. Byłem zupełnie sparaliżowany. Myślałem, że na drugi dzień przyjdą i będzie jakieś aresztowanie. Ale gdzie tam. Sprowadzili nam jakiegoś znajomego, Czecha, który też chciał uciekać na zachód. Ten znajomy przyszedł. Ja już też znowu byłem przygotowany, że to może będzie policja. Po prostu nie chciało się wierzyć. Ale naprawdę muszę powiedzieć, że spisali się znakomicie. On z nami poszedł pod Hradczany, tam gdzie pełno tych antykwariatów, kupił nam sztabówkę, tę część, gdzieśmy chcieli przejść – okolice Železnej Rudy, Eisenstein po niemiecku – tam gdzieśmy chcieli dobrnąć, tamtędy uciekać. No i to też było niebezpieczne z tym zakupem. On się tam grzebał, nie wychodził. Czekaliśmy. Tam pełno policji. Więc wyciąłem ten kawałeczek mapy sztabowej, gdzie chcieliśmy przejść granicę, schowałem. No i nasi czescy przyjaciele pomogli nam kupić bilety do Železnej Rudy. Ale mówię: „Słuchaj, Marian, do Żelaznej Rudy to tam już przy granicy niebezpiecznie, to trzeba będzie wyskoczyć trochę przed Železną Rudą”. No i jedziemy. Mieliśmy przesiadkę w Pilźnie. Ledwośmy znaleźli pociąg gdzieś na jakimś bocznym torze, który szedł właśnie do tej Železnej Rudy. Bo były tylko dwa wagony, może kilkanaście osób tam jechało, więc trochę podejrzane to też było. No i jedziemy. Mijamy Klatovy. No i patrzę, a w tym Klatovy wysiadają trzy czy cztery osoby i stoi czeska straż graniczna z wilczurami. Widzę, że badają, sprawdzają bilety. Myślę sobie, jak już tutaj sprawdzają, to bliżej granicy będzie coraz gorzej. No i postanowiliśmy skoczyć z pociągu. A ten pociąg to tak trochę w górach szedł jak ciuchcia grójecka. Byliśmy zdenerwowani, nie wiedzieliśmy, kiedy ten pociąg wjedzie na stację, i wyskoczyliśmy. Jak pociąg szedł troszeczkę pod górę, zwolnił, ja wyskoczyłem dobrze. Kolega był trochę cięższy, więc upadł. Ale przeskoczyliśmy tor i w dół doliny pobiegliśmy. Ale wyskoczyliśmy za wcześnie. Granica w tym miejscu miała takie kolanko. Tutaj był Hamr i my mieliśmy przekroczyć tę granicę [odległą od tej miejscowości o tylko] sześć kilometrów, coś takiego. Ale myśmy skoczyli tu, za wcześnie, i zaczęliśmy iść wzdłuż granicy. No i tak idziemy i idziemy. Deszcz ze śniegiem. Przespaliśmy noc pod świerkiem. Następnego dnia znowu widzimy jakieś w dolinach zaorane pola. No i tak w pewnej chwili mówi Marian: „Słuchaj, ja już się poddaję, ja już nie mogę. Daj słowo, wiesz, gdzie idziesz”. Ja mówię: „Ja ci nie mogę dać słowa. Słuchaj, idziemy dalej. Jeszcze tutaj ta góra, weźmy jeszcze tę górę ”. Gdzieś ta mapka mi wypadła, zgubiłem, no ale mniej więcej się orientowałem. No i ten cały Osser w chmurach. I rzeczywiście, pojawił się za chwile pas ściętych drzew, taki uniemożliwiający łatwe podejście. Te kłody sosen leżały wszędzie oblodzone. Było ciężko. No i nareszcie na samym szczycie widzę słupek graniczny betonowy, stary szlak turystyczny. I z jednej strony D, a z drugiej Czesko-Słoweńska Republika. No więc uścisnęliśmy się. Udało się. Jeszcze piętnaście kilometrów szliśmy w dół po drugiej stronie, zanim dotarliśmy do pierwszej przygranicznej chałupy niemieckiej.

  • Jaki to był miesiąc?


To był październik, koniec października, więc naprawdę było zimno. Miałem tak zmarznięte nogi, że szedłem jak na kikutach, naprawdę prawie stóp nie czułem.

  • Dotarliście do niemieckiej wioski?


Dotarliśmy do miejscowości Lam. Pytaliśmy się o wojsko amerykańskie: „Gdzie tu stacjonuje wojsko amerykańskie?”. Powiedzieli: „Nie ma tu amerykańskiego wojska. To dosyć daleko, dopiero tam w Straubingu gdzieś”. No i nas wzięli na przesłuchanie. I z powrotem z takiej zwykłej policji na policję przygraniczną, straż przygraniczną. Pod karabinem znowu, do góry. Wtedy ja już byłem tak zmęczony i tak zdenerwowany tym. Zaczęto nas przesłuchiwać. Byliśmy jeszcze młodzi. Myślę, może nas gdzieś kropną przy tej granicy i powiedzą, że to Czesi, albo oddadzą tym Czechom. No i w trakcie tego przesłuchania przy pomocy tłumacza, który niezbyt dobrze tłumaczył, wpadłem na pomysł. W czasie chwili przerwy, szepnąłem Marianowi: „Tylko słuchaj, co ja będę mówić, i potakuj”. No i jak przyszło co do czego, to ja mówię: „Ja idę do ojca mojego. Mój ojciec jest pułkownikiem w armii amerykańskiej”. – „A, żeby to była prawda”, oni mówią. Ja mówię: „No to się przekonamy. Zaprowadźcie mnie do jakiejś jednostki”. Więc zmienili od razu oczywiście podejście. A ja miałem mundur harcerski, ale to była eisenhauerka, znaczy zielone spodnie i przerobiona eisenhauerka na ubranie cywilne, bez guzików wojskowych, więc takiemu jednemu czy drugiemu strażnikowi może się skojarzyło, że rzeczywiście może ten ojciec przysłał mi tę amerykańską bluzę. No i nas zabrali z powrotem do tego miasteczka, oddali miejscowej policji. Na koszt tej policji w gospodzie dali nam czyściutki pokój z pierzynami, żarcia, ile tylko trzeba. No cudo. Nie chcieliśmy wierzyć własnym oczom. Komendant tej policji ciągle przychodził, pytał się, czy jest nam dobrze, czy chcemy jeszcze jeden dzień dłużej zostać. „No, jak najbardziej” – odpowiadaliśmy. W końcu po trzech dniach opuściliśmy Lam. Policja kupiła nam bilety do Monachium, więc nie było problemu. Sam komendant zasiadł do motocykla z koszem. Marian wsiadł do kosza, ja z tyłu. Odwiózł, salutował. „No, chyba nie było wam u nas tak źle” – zapytał retorycznie. No i dojechaliśmy do Straubinga. Tam była przesiadka chyba ponad dwugodzinna. Ja zawsze lubiłem wyjść, zobaczyć coś nowego, więc mówię: „Słuchaj, Marian, chodź, pójdziemy na miasto, zobaczymy”. – „A nie, ja będę spać” – odpowiedział. Położył się na ławce w poczekalni, a ja wyszedłem sobie. Idę, idę i widzę nareszcie, stoją żołnierze amerykańscy w białych hełmach z napisami MP, Military Police. Trochę angielskiego szkolnego znałem, więc podchodzę do tego strażnika, on mi tak trochę zagradza drogę, i mówię: I escaped from Poland. Mówię do niego: I’m hungry. Głupio, bo byłem najedzony, ale to tak jakoś instynktownie. A on mi mówi: „Słuchaj, lunch się skończył, ale ja cię zaprowadzę do sierżanta, który mówi trochę po polsku, to porozmawiacie sobie”. No i dobrze. Zaprowadził, zameldował mnie temu sierżantowi. Taki, zdaje się, budynek zarekwirowany po gestapo. Olbrzymie wrota, olbrzymia sala, naokoło wiszą mapy sztabowe i prawie nie widzę nikogo, tylko takie biureczko stoi na końcu. Nareszcie patrzę, i widzę buty. Ściągnął te buty z biurka (taki zwyczaj Amerykanie mają, trzymać nogi na stole, na biurku), wstaje i patrzy na ten mój mundur. Mówi: „Skąd ty masz ten mundur? Musisz to zdjąć. Nie możesz chodzić w takim zielonym”. Ja mówię: „Ja nie mam żadnego cywilnego, takiego czysto cywilnego”. – Zmienił więc temat. „Pokaż mi tu na mapie, gdzieś uciekał”. Dał mi długi kij, pokazałem. No i gadu gadu. O tej ucieczce. On mnie częstuje papierosami. Ja jako harcerz nie paliłem, ale zapaliłem jednego, zapaliłem drugiego, to już mi się zaczęło kręcić trochę w głowie. No i tak mu opowiedziałem to i owo. Okazuje się, pochodził gdzieś z Brooklynu, z polskiej rodziny, ale już bardzo słabo mówił po polsku. No i ja w końcu mówię: „Już muszę się zbierać, bo kolega czeka na stacji”. On mi wcisnął dwadzieścia marek. Ja w ogóle nie wiedziałem, co to jest dwadzieścia marek. Dwadzieścia złotych to nic nie było. Nie znałem wartości niemieckiego pieniądza. No i idę. No i po raz pierwszy zainteresowałem się sklepami. Patrzę na ladę, pomarańcze, tu, tam, jakieś kiełbaski wiszą. Wszedłem, kupiłem pomarańcze, kiełbaskę, coś jeszcze. Zapakowali mi w taką wielką torbę. Daję te dwadzieścia, a on mi jeszcze dziesięć wydaje. Myślę sobie, sporo można kupić za te otrzymane marki. Idę z tą torbą, wchodzę na stację, kolega, Marian mówi: „No skąd ty to masz? Podiwaniłeś?”. Ja mówię: „Nie chciałeś wyjść…”. I opowiadam mu historię.
No i dojechaliśmy do Monachium. W Monachium oczywiście bardziej już się nam oczy otworzyły na rzeczywistość. Pytam się o wojsko. Żadnego wojska polskiego już tu nie ma. Są kompanie wartownicze. Jakiegoś kompaniaka żeśmy w końcu spotkali i zaprowadził nas do ich koszar. Tam nas dobrze nakarmili. Nie chcieli nas od razu przyjąć, więc musieliśmy się udać do Luitpoldkaserne, to znaczy takiego obozu dla uchodźców. No i w tym obozie żeśmy mieli różne przygody, nie będę wchodził w detale. No w końcu nas zaprowadzono do… To może za długa historia… Mieszkaliśmy w tym ośrodku dla uchodźców na poddaszu i tam byli jacyś Polacy, jak się okazało, po prostu przestępcy. No i oni nam mówili: „A, nie macie dobrego ubrania, to już postrzępione”. Kazali nam iść do księdza, do Caritasu wraz z nimi. W pobliżu tego ośrodka dla uchodźców, [na Infanteriestraße, był polski] Caritas. No i dosłownie wepchnęli nas do tego biura. „Idź i proś, bo to katabas, bo to tego…”. Byłem bardzo skrępowany... Ale naprawdę, to byli gangsterzy, dosłownie. Więc ten ksiądz nam coś dał, ale zorientował się, że jest taka [dziwna sytuacja], sam się bał, bo oni chcieli gotówkę od niego, więc mówi: „To przyjdźcie, chłopcy, później”. No i tak się zaczęło. Przyszliśmy później, spokojnie porozmawialiśmy. Potem dostaliśmy się do tych oddziałów wartowniczych. Tam znowu kiedyś ten sam ksiądz [Władysław Cwiklik] przyjechał i powiedział mi, że ma pracę biurową, czy ja bym się zgodził. A ja już trochę na maszynie pisałem, już będąc drużynowym, więc oczywiście złapałem to z miejsca. I on mnie zrobił sekretarzem Centrali Caritasu Polskiego na amerykańską strefę okupacyjną Niemiec.

  • To już poważna funkcja.


Tak, to już była moja pierwsza poważna funkcja. No i tam się bardzo szybko nauczyłem prawie że perfekt pisać na maszynie, co mi się przydało później w radiu.

  • No właśnie. Teraz zaczyna się okres monachijski w radiu. Jak to się stało, że trafił pan do Radia Wolna Europa?


To dosyć ciekawa historia. Ta praca w Caritasie była bardzo marnie płatna. [Płatna częściowo „w towarze”]. Dostawałem żywność, odzież, bo odzież przychodziła do tego Caritasu z Kongresu Polonii Amerykańskiej. Tam pierwszy raz spotkałem się na przykład z amerykańskimi jajkami w proszku. No ale w końcu postanowiłem z tym zerwać. Znalazłem się w takiej miejscowości, takim uzdrowisku, znanym kurorcie pod Monachium, który się nazywa Bad Wörishofen, założonym przez ojca Sebastiana Kneippa, znanego już przed wojną nawet w Polsce. Do dzisiaj dnia jego produkty można dostać na całym świecie. Tam poznałem moją przyszłą żonę, więc tam mnie oczywiście bardzo ciągnęło, żeby być blisko niej. No i miałem radio, nastawiałem, słuchałem BBC po polsku, słuchałem tego, owego. No i nareszcie kiedyś słyszę jakiś „głos wolnej Polski”. I walą w tych komunistów. Myślę, no to nareszcie ktoś [dobrze w nich] grzeje. Bo jak już mówiłem, wojska polskiego już nie było, co było dla mnie wielkim rozczarowaniem. Więc słucham, słucham. I takie były programy, jak „Rzeczpospolita młodych”, jak „Razem młodzi przyjaciele”, takie młodzieżowe. Już nie pamiętam, jak się te wszystkie programy nazywały. W jednym z tych programów opowiadano, jak to wspaniale jest na Zachodzie, czego tam nie ma, czego się nie je, jakie przysmaki, jakie kafejki, Bóg wie co. Więc mnie to trochę – po tej rzeczywistości PRL-owskiej- zdenerwowało i zastanowiło. I napisałem do skrzynki radiowej grzeczny list. „Jestem uchodźcą, niedawno przeszedłem granicę, ale niektóre te programy mi się nie podobają, że mówi się takie cuda, cudeńka Polakom, którzy są głodni. Do głodnych się nie mówi: »och, jaki smaczny jem w tej chwili – powiedzmy – marcepan«”. Tego się nie mówi. No i nic, wysłałem i słucham dalej. Słyszę nagle w którejś tam skrzynce czytają kawałek tego mojego listu i mówią, że chcą się ze mną skontaktować. Proszę bardzo. Nie spodziewałem się tego. Nie tylko się skontaktowali, ale przyjechali do mnie. Nowak ich wysłał, trzech dziennikarzy, reporterów.

  • Do tego kurortu?


Do tego kurortu przyjechali. Ja miałem małe mieszkanko, kawalerkę. Przyjechali. To był profesor Imre Boba, z pochodzenia Węgier, był Zdzisław Szyłejko i taki redaktor, który prowadził głównie programy sportowe, [Edward] Sokopp – tak się nazywali. No i znowu gadu, gadu. „Pan dyrektor chce, żeby pan przyjechał do Monachium co najmniej na dwa tygodnie, przejrzał programy młodzieżowe i napisał swoje opinie”. Myślę sobie: ja, zwykły człowieczek… Ale świeży uciekinier, więc chcieli wiedzieć, jak to młodzież odbiera.

  • Inne spojrzenie.


Tak. No i przyjechałem. Oczywiście były to wtedy dla mnie luksusy w porównaniu do tego nędznego życia uchodźcy. No i dali mi do przesłuchania masę tych programów młodzieżowych. Siedziałem, robiłem notatki i sugestie. Nie wiedziałem nawet, że trochę się narażam Tadeuszowi Nowakowskiemu, który był dosyć znanym pisarzem, bo niektóre z tych programów to były jego programy. Po zakończeniu zasugerowałem porównywanie podręczników historii Polski, przedwojennych z obecnymi, gdzie są te białe plamy, gdzie są przeinaczenia, że taka audycja byłaby potrzebna. A poza tym harcerskie – w związku z odrzuceniem ideologii Baden-Powella to takie harcerskie przypominanie najrozmaitszych rzeczy związanych z harcerstwem.

  • Czy to był już moment, kiedy pan poznał Jana Nowaka?


Jeszcze nie, ale już się zbliżamy do tego momentu. No i przyjeżdżam. Złożyłem to sprawozdanie, no więc myślałem, że się już pożegnamy. [A tymczasem oni nie tylko] mi tam coś zapłacili ale i zaproszony zostałem – do gabinetu pana dyrektora. Siedzę [już w jego gabinecie. On wydał mi się surowym człowiekiem], bardzo surowym wtedy. Widzę tam te moje sugestie i widzę krechę czerwoną gdzieś przy moich sugestiach. No i Nowak do mnie mówi tak: „Proszę pana, nie mam na razie etatu, ale ja pana przyjmę do pracy”. Oczy zrobiłem. Mówi: „Pana sugestie mi się bardzo podobają. Proszę profesora Piszczkowskiego, on będzie pisał te audycje, właśnie porównanie przedwojennych podręczników z nowymi. A pan w nagrodę, że to pana pomysł – ten profesor to będzie pana ojciec”.

  • Mentor.


Nie, w audycji, Nowak przydzielił nam od razu role, bo błyskawicznie podejmował decyzje. „Janka Katelbach – znana aktorka – ona będzie pana starszą siostrą. Ona się uczyła się z tych przedwojennych, a pan się uczył z tych powojennych. Będziecie porównywać, jak to [uczono historii Polski przed wojną, a jak obecnie], i profesor w roli waszego ojca będzie wam [wyjaśniać, skąd biorą się te różnice czy też „białe plamy”]. I tak zaczęły się audycje, zaczęły się też moje znacznie lepsze zarobki… […]

  • Jak nazywała się ta audycja?


Nie dam głowy po tylu latach, ale chyba „Dwie różne historie Polski”. Ale audycja ta nie utrzymała się długo – była raczej topornie pisana.

  • Tak naprawdę Nowak-Jeziorański, wtedy Jan Nowak, obdarzył pana dosyć dużym zaufaniem, bo przecież nie znał pana.


Więc właśnie ja się zastanawiam. On się oczywiście wtedy nie ujawniał. Nikt nie wiedział, że on się nazywa Jeziorański. Może kilku wiedziało, ale to było utrzymywane w tajemnicy. Ja się zastanawiam, że jak on był w Polsce, jak był zrzucony, jak był w Komendzie Głównej AK, to on mógł znać, wiedział, jak później się okazało, kim był mój brat przyrodni, ten historyk sztuki. Ale tego mi nie powiedział, nie powiedział, że to [miało jakikolwiek wpływ na przyjęcie mnie do pracy]. Może właśnie lepiej, że tak. No i ja w końcu musiałem zlikwidować te Bad Wörishofen.

  • Zostawić narzeczoną.


No właśnie zostawić, tak.

  • A to była Polka?


Nie to była Niemka.

  • Niemka. Czyli ożenił się pan z Niemką.


Tak.

  • Poznali się państwo w Monachium?


Poznaliśmy się w Monachium, a potem jeździłem do niej do Bad Wörishofen, gdzie później sam zamieszkałem.

  • Wracając do Radia Wolna Europa, chciałabym bardziej skupić się na dyrektorze. Jak pan postrzegał go jako właśnie dyrektora? Jakim był szefem?


W pierwszym okresie był bardzo lubiany. Wszyscy się go bali, ale nie było żadnych sprzeciwów. Była jedna kochająca się rodzina, mająca do niego całkowite zaufanie. Oczywiście on był bardzo ostry, surowy, apodyktyczny, potrafił naprawdę ostro komuś powiedzieć do słuchu. Był potem spisek, ale to znacznie później. Problemy się zaczęły, dopiero jak powstały związki zawodowe. Wtedy niektórzy – nie wszyscy, ale niektórzy – zaczęli sobie pozwalać na różne wybiegi, bardzo niemiłe. Wtedy zaczęły się tam tworzyć takie koterie, koteryjki. To był okres nieprzyjemny. To tak właściwie trwało, nasilało się aż do końca. Mnie już tam nie było. Tak to życie mu tam uprzykrzyli, że już potem nie mógł wprost wytrzymać. Ustąpił właściwie pod presją nie tylko tych związków, tych niektórych wrogich mu ludzi, którzy odgrywali jakąś rolę w tych związkach zawodowych, ale też i Amerykanów.

  • Ale to był czas, że on już w zasadzie mógł wybrać się na emeryturę i to zrobił.


Przeszedł na emeryturę. W Alpach w Austrii kupili piękny dom. Tam napisał „Kuriera z Warszawy”. No i później otworzyła się dla niego też wielka szansa, bo Zbigniew Brzeziński został doradcą Cartera. No więc jak on przyjechał do Waszyngtonu, to był 1977 rok. […] No i tu się zaczął pewien konflikt z Korbońskimi. Bo do tej pory pierwsze skrzypce, że tak powiem, w tych wszystkich sprawach związanych z Polską, i tymi otwartymi sprawami, i ukrytymi, to prowadzili Korbońscy. Stefan Korboński miał wspaniałe dojście do Departamentu Stanu. A jak przyjechał Nowak, to miał on – przez Brzezińskiego – dojście bezpośrednie do Białego Domu. Został doradcą do spraw środków masowego przekazu, został jednym z dyrektorów Kongresu Polonii Amerykańskiej, więc jego pozycja urosła. No i były takie podchody z jednej i z drugiej strony. Chociaż on zawsze wyrażał się, może nie tyle o panu Stefanie, ale o Zofii Korbońskiej, z wielkim uznaniem, dla jej roboty, dla jej działalności konspiracyjnej, prowadzenia radiostacji, szczególnie w czasie Powstania. Ale były między nimi różne tarcia i to było niemiłe.

  • Kiedy pan się w ogóle dowiedział o jego przeszłości? Jeszcze w Monachium?


W Monachium, tak, chyba pod koniec mojej tam pracy, w roku 1955, dowiedziałem się o tym, że on się nazywa Jeziorański. Dokładnej daty już nie pamiętam, kiedy to nastąpiło. Ale szczegółów o nim, o jego przeszłości, to dowiedziałem się dopiero z książek, dopiero jak napisał tego „Kuriera”. Wiedziałem natomiast, [będąc już w Stanach], że [Nowak i Korbońscy niezbyt za sobą przepadają]. Wspomniałem już o tym. Po śmierci jednak „Grety” i po śmierci Stefana [Korbońskiego] z tej strony oni byli samotni i ja starałem się ich pogodzić. I rzeczywiście, przychodzili do nas naprawdę bardzo często. Ja przywoziłem pana Jana (jeszcze kiedyś przyjeżdżał sam samochodem), ale po panią Zosię zawsze jeździłem do Waszyngtonu, przywoziłem. Mam piękne ich zdjęcia i ich, że tak powiem, na stare lata (on umarł w 2005 roku, a ona w 2010 roku) p o g o d z i ł e m, do tego stopnia, że obejmowali się, całowali się w naszym domu. Oni po prostu dobrze wiedzieli, że działali w tej samej sprawie, tylko grali na trochę innych fortepianach. Można grać na różnych fortepianach taką samą melodię… […]

  • W radiu miał pan kilka funkcji. Zajmował się pan nie tylko nasłuchem, ale też redakcją, występował na antenie.


Jak najbardziej. Oni mnie ciągle wykorzystywali, jako młody głos. Ja sobie dorabiałem głosem już w Monachium w tak zwanej produkcji. Za udział w takiej czy innej audycji od jej długości zależała taka czy inna stawka, tak że sobie dorabiałem. Dorabiałem sobie, pisząc. Pisałem kilka audycji harcerskich do programu Nowakowskiego. Potem pod jego czujnym okiem zacząłem próbować mojego pióra. To był ten okres. Tadeuszowi Nowakowskiemu sporo zawdzięczam. Ale jak już byłem w Nowym Jorku, to już byłem redaktorem, już pisałem. Pisałem nie tylko wstawki do „Panoramy dnia”, ale pisałem do „Faktów”, takie i polityczne teksty. Uważałem, że te polityczne łatwiej pisać niż naukowe. Bo ja się specjalizowałem w popularyzacji wiedzy. Czasami popularyzacja wiedzy zajmowała mi więcej czasu i miałem trudności z dotarciem do różnych źródeł, a tutaj tematy polityczne się powtarzały, zmieniały się tylko nazwiska. Nie było to takie skomplikowane.

  • To nie było tak, że pan wyjeżdżając z Monachium po prostu jechał od razu do pracy do Radia Wolna Europa w Nowym Jorku.


Nie, nie. [Zanim dostałem się do nowojorskiego oddziału Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, imałem się przez kilka lat różnych prac fizycznych – biłem i to dosłownie bruk w St. Louis, w stanie Missouri, byłem pokojowym malarzem, spawaczem w amerykańsko-szwedzkiej fabryce metalurgicznej, kierownikiem kilkudziesięcioosobowej ekipy sprzątania biur w wieżowcach na nowojorskim Manhattanie, by wymienić kilka. Powrót do Wolnej Europy nastąpił znacznie później, chyba w roku 1964].

  • Przecież to nie było takie proste.


Nie było takie proste. I tutaj muszę powiedzieć, że do pewnego stopnia był to taki podstęp kierownika oddziału nowojorskiego rozgłośni polskiej Wolna Europa, pana Karola Wagnera i mój. Ja już miałem dosyć trochę Ameryki, tych różnych robótek, a Nowak bez przerwy korespondował ze mną i starał się utrzymać kontakt i pytał „co pan robi?” i „gdzie pan jest?”. Bez przerwy. Chciał mnie zabrać z powrotem do Monachium. Ja byłem już prawie gotów.

  • Po ilu latach miał pan dosyć Ameryki?


Po pięciu może latach, [ale i wcześniej też nieco tęskniłem za Europą]... Chciałem robić coś lepszego, w międzyczasie się trochę uczyłem. Więc on już był gotów do przyjęcia mnie z powrotem. Ale pan Karol Wagner był ze mnie bardzo zadowolony, muszę się pochwalić tutaj, i szepnął mi do ucha przed przyjazdem pana Jana: „Jeśli pan chce tu zostać, to niech pan podziękuje Nowakowi. Po prostu niech pan postawi go przed faktem dokonanym, że pan dziękuje mu za zgodę na pozostanie w Nowym Jorku”. A miałem małe dzieci. [Wtrącę tu, że do Stanów Zjednoczonych ja i moja ówczesna narzeczona wyjechaliśmy głównie dlatego, by założyć rodzinę i by na nasze dzieci nie miało zbyt dużego wpływu środowisko niemieckie]. Więc Nowak przyjeżdża, bardzo mile do mnie się odnosi i mówi: „A słyszałem, pan Karol jest z pana zadowolony”, i to, i owo. A ja na to: „No, ja właśnie, panie dyrektorze, chcę panu szalenie podziękować, że pan się zgodził [na moje pozostanie w Nowym Jorku]”... – „Ale jak to?! Przecież miał pan wrócić do Monachium! No ale jeśli pan Karol jest z pana zadowolony, to się zgadzam”. No i tak to ostało.

  • Do zamknięcia.


Tak, do zamknięcia. I potem to straszne zamkniecie. Po tym zamknięciu [jeszcze pracowałem blisko dwa lata], ale odebrano mi wszystkie świadczenia społeczne, a tutaj dzieci do szkoły. Okropna sytuacja. Zaczęli mi płacić, że tak powiem, od sztuki, od kawałka, od przesłanej relacji, więc to była mordęga. Robiłem to samo co przedtem, a za dużo mniejsze pieniądze. To były koszmarne czasy.

  • Czytałam w pana książce, że Jan Nowak-Jeziorański bardzo chciał utrzymać oddział nowojorski, że ta korespondencja, którą z panem prowadził, była taka, jakby jemu zależało na utrzymaniu oddziału?


Tak. Może myśmy nie bardzo to rozumieli. Pewnie, że mu zależało. W pewnej chwili nawet dostał upomnienie z góry, amerykańskie, że nie wolno mu robić żadnych takich starań… Bo on poruszył Kongres Polonii Amerykańskiej, wszystkie te różne swoje chody, Brzeziński, nie Brzeziński. Starał się. Ale miał wyraźne ostrzeżenie, żeby tego nie robił, bo taka była decyzja. To były czasy Sonnenfeldta, kiedy znowu przyszło to ugłaskiwanie Rosji, to, co się dzieje do pewnego stopnia także dzisiaj – niektórzy chcą ugłaskiwać Putina. Więc to były smutne historie. Potem zostało wykryte, jak pani wie, że Wolna Europa była finansowana przez CIA, przez Centralną Agencję Wywiadowczą, a Głos Ameryki był właściwie pod opieką Federalnej Służby, czyli FBI. CIA nie miało rzekomo prawa na działalność w Stanach Zjednoczonych, mogli działać tylko poza granicami USA. Natomiast FBI zajmowało się sprawami głównie wewnątrz Ameryki i nie powinni się zajmować sprawami poza granicami. No więc nastąpiły takie jakby wymiany. Zamknęli Głos Ameryki Monachium, bo był duży oddział w Monachium, i zamknęli Wolną Europę i Radio Swoboda w Nowym Jorku, żeby Kongres był zadowolony i szczęśliwy.

  • Czy pan, pracując jeszcze w Wolnej Europie, w Nowym Jorku, już wiedział, że będzie pracował w Waszyngtonie, w Głosie Ameryki?


No więc w pewnej chwili już doszło do tego, po tych prawie dwóch latach, że ja już nie mogłem wytrzymać i w wydziale personalnym Wolnej Europy powiedziano mi: „Słuchaj, spróbuj Głos Ameryki. Tam na ciebie chyba czekają”. Tak mi powiedziała [szefowa wydziału personalnego]. Ja lojalnie napisałem Nowakowi, że mam taką propozycję. On się wściekł. [Że inicjatywa wyszła z wydziału personalnego Wolnej Europy! Ale oni, Amerykanie, mi dobrze życzyli. Nie chcieli, bym został całkiem „na bruku”].

  • Dobrze, że wtedy był czas listów, a nie telefonów, to ten szał w listach chyba już nie był tak mocny.


Tak.

  • Dotarły do pana takie informacje, że bardzo mocno zareagował.


Tak, tak. No i musiałem pojechać na trzygodzinny [egzamin], bo każdy starający się o posadę federalną musi go przejść. Ale ja przeszedłem jeszcze taki dodatkowy, radiowy. No i naprawdę, jak to mówią Amerykanie, zdałem go flying colors. Nie wiem, czy pani zna to powiedzenie. To jest tak „śpiewająco” po prostu. Miałem to wszystko w małym paluszku. Charakter audycji, programu Głosu Ameryki był znacznie odmienny od Wolnej Europy – wszystko się tłumaczyło z tekstów amerykańskich, pisanych przez amerykańskich korespondentów. I to: „Proszę tłumaczyć dokładnie”, tak mówił szef. No więc ja oczywiście wykłóciłem się o wyższy stopień, bo uważałem, że mam już trochę tego radiowego doświadczenia, i go otrzymałem. Niektórym pracownikom nie bardzo się to podobało – szeptali „przychodzi jakiś facet i już dostaje – powiedzmy – piątkę, a ja mam siódemkę”. No takie były sprawy.

  • Pan tam dotarł do stanowiska dyrektora czy wicedyrektora?


[Pełniącego, ale nie dyrektora, tylko szefa. Dyrektor Głosu Ameryki był jeden. Był to zawsze Amerykanin].

  • Pełniącego obowiązki?


Byłem przez kilkanaście lat zastępcą, przez ostatnie dwa lata byłem pełniącym obowiązki szefa. Ze względu na to, że postanowiłem przejść na wczesną emeryturę, oni nie chcieli mnie zaklepać na tym stanowisku. Ale robiłem to, co należało do szefa. Nikogo więcej nie było, więc pełniłem obowiązki szefa.

  • A to, że pan przeniósł się do Waszyngtonu, do Głosu Ameryki, tak naprawdę zbliżyło was z Janem Nowakiem-Jeziorańskim, który ostatecznie wylądował w Waszyngtonie.


My tak czy inaczej byśmy na pewno byli w kontakcie ze sobą, bo już na tyle byliśmy wtedy dobrymi znajomymi. Przed przyjazdem do Stanów Nowak prowadził ze mną regularną korespondencję. Ja mu załatwiałem mieszkanie, wynająłem je, wszystko było gotowe, nawet pełna lodówka. No i potem pomagałem mu w zakupie domu. Potem zaczęły nas łączyć również zainteresowania polonikami, zbiorami. My byliśmy kolekcjonerami. On miał już ładną kolekcję i ja miałem ciekawą kolekcję malarstwa polskiego. Nawet w mojej nowej książce napisałem nowy rozdział o pierwszych kolekcjach sztuki polskiej w Ameryce. Więc to kolekcjonerstwo też nas łączyło.

  • Czy byliście bliskimi sąsiadami? Daleko od siebie mieszkaliście?


Mieszkaliśmy około pół godziny jazdy samochodem. Po śmierci jego żony Jadwigi on był u nas stałym gościem. Właściwie ja przywoziłem [go do nas i odwoziłem. Zwykle po kolacji]. On na ogół miał jakąś pomoc z Polski, miał kilka pań, które mu pomagały. Potem przez pewien czas, pod koniec, przed samym powrotem do Polski, chyba już nie miał. Nowak nie był praktycznym człowiekiem. On nie potrafił wyprasować sobie koszuli. Pamiętam, przyjeżdżałem, prasowałem mu koszule. Więc naprawdę żeśmy się zaprzyjaźnili tak, jakby należał do naszej rodziny.

  • Czy w czasach, kiedy jeszcze żyła żona, też spotykali się państwo rodzinnie, to znaczy pana rodzina i Jeziorański z żoną?


„Greta” niestety nie lubiła gości, nie lubiła chodzić w goście. Była stara, już trochę schorowana. Ja też byłem przy niej, jak już w ostatnich miesiącach leżała w łóżku, już była obłożnie chora. Pamiętam, nawet przyszło mi ją karmić. Lubiła łososia, tak że, pamiętam, podawałem jej [małe przekąski]. Ale była osobą trudną. Ze względu na zaangażowanie męża w te różne sprawy nie chciała się udzielać, nie chciała chodzić do Białego Domu, nie chciała chodzić na jakieś takie czy inne przyjęcia. Niektórzy jemu zarzucali, że to jest jego wina, niektórzy mówili, że to jest jej. Takie ma upodobania i koniec. Trudno byłoby wymagać od niego, żeby zaprzestał swojej działalności.

  • Czy Jan Nowak, w przeciwieństwie do żony, był osobą towarzyską?


No, w towarzystwie to on był wspaniały, tryskał humorem, dowcipem – opowiadał. Bawił się nawet z moją wnuczką zabawkami. Psy lubił. Zawsze pytał: „A gdzie masz tego pieska?”. Był bardzo ludzki, naprawdę. Nawet wybierałem się z nim na polowania. Nikt nie ma fotografii Jana Nowaka, chyba ani Muzeum Powstania, ani Karta, nie ma fotografii Jana Nowaka ze strzelbą, razem z takim nastolatkiem, bo wtedy miał siedemnaście lat, który się nazywa… Czy pani wie, domyśla się…

  • Domyślam się.


Mark Brzeziński, obecny ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce.

  • Czyli Mark polował z Janem Nowakiem?


Tak. Znaczy Nowak nie polował, ale nosił strzelbę. Ale ja z [Markiem] polowałem. Pierwszy jelonek, jakiego zabił Mark, to był wystawiony trochę przeze mnie. Byliśmy razem i razem go oprawialiśmy.

  • A Zbigniew, ojciec Marka, też polował?


Nie, on wtedy nie polował. Byliśmy u jego kolegi, nazywał się Paul Henze. Miał olbrzymi teren myśliwski w Wirginii. No i muszę dodać jeszcze, bo to jest chyba zabawne i ciekawe, że tego jelonka przygotowała żona Zbigniewa Brzezińskiego, „Myszka”, Beneszowa z domu. Zaprosili na przyjęcie premiera Chin Deng Xiaopinga. I Deng Xiaoping, oczywiście mnie tam nie było, pałaszował tego zabitego przez nas, przez Marka, jelonka. Taka piękna historia. […]

  • Łączyły panów najpierw praca, potem też stosunki towarzyskie, kolekcjonerstwo, ale przede wszystkim też sprawa polska.


Jak najbardziej. Proszę pani – to konkluzja taka – zawdzięczam wszystko Nowakowi. Gdyby nie Nowak, nie zostałbym chyba nigdy dziennikarzem ani radiowcem. Wszystko. No i umożliwił mi to, o czym marzyłem. Bo ja uciekając, marzyłem o wojsku polskim, o tym, że będę walczył i wrócę z Andersem. Potem się przekonałem o Jałcie, że Anders nie wróci na białym koniu do Warszawy, i radio zastąpiło mi armię. Grzaliśmy do końca w komunistów, ile się tylko dało, i chyba coś tam jednak zrobiliśmy dla Polski.

  • Na pewno. Chciałam zapytać o ten moment, kiedy Polska wstąpiła do NATO w 1999 roku. To była wielka misja Jana Nowaka…


Jak najbardziej.

  • Czy pan pamięta ten moment? Na pewno panowie rozmawiali na ten temat. Jak on to odebrał?


Proszę pani, trwał olbrzymi lobbing pana Jana i Jerzego Koźmińskiego. Ja chodziłem z panem Janem do Bidena, jak był senatorem. Nawet teraz jak ambasador Wilczek był ambasadorem w Waszyngtonie, to zaprosił mnie do swojej rezydencji, jak przyjechał prezydent Duda, i miałem okazję poznać prezydenta. No więc do końca walczyliśmy o tę Polskę. Biden był na początku bardzo przeciwny przyjęciu Polski do NATO i właśnie lobbing Nowaka i ambasadora Koźmińskiego sprawił, że Biden stał się wprost fanatykiem przyjęcia Polski do NATO. I kto by co nie powiedział o Bidenie, może jego polityka gospodarcza się nie podobać, ale to, co robi dziś dla Ukrainy, to jest wspaniałe. To jego przemówienie w Polsce, jakie wygłosił – mówił jak natchniony. W ogóle nie czytał, mówił z pamięci. Nigdy takiego jego przemówienia nie słyszałem w Stanach Zjednoczonych. To było fantastyczne. Potem do Kijowa pojechał, stary człowiek, zmęczony. To się liczy.

  • Moment wejścia Polski do NATO był z pewnością spełnieniem marzeń, spełnieniem misji Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Czy on w tym momencie mówił o tym, że właśnie to jest jego spełnienie, że to jest najważniejsza rzecz, która się wydarzyła?


Jak najbardziej. Zdawał sobie sprawę ze znaczenia, co to jest parasol NATO nad Polską. To jest po prostu nie do przecenienia. To jest wspaniała rzecz, że się tak stało, i mam nadzieję, że tak pozostanie, że nie będzie żadnych exitów, bo to byłoby groźne.

  • W dużym stopniu zawdzięczamy właśnie jemu naszą sytuację w tej chwili, parasol ochronny.


Tak, ale co mnie strasznie martwi, to te rozłamy w Polsce, bo myśmy byli… Ja osobiście, jak już w Monachium (zapomniałem o tym może powiedzieć) podchodzili mnie najrozmaitsi politycy emigracyjni… Bo Radio Wolna Europa w tych pierwszych latach składało się z pracowników [dobranych według uzgodnionego klucza stronnictw politycznych]. Część musiała być członkami NiDu, Niepodległość i Demokracja (z Nowakiem na czele), potem musiało być kilku redaktorów socjalistów, musieli być ludowcy i tak dalej. Ci ludzie czasem do mnie podchodzili. Mówili: „Słuchaj, zapisz się do nas”. Ja mówię: „Nie, nie chcę żadnych stronnictw. Po prostu nie chcę do żadnych należeć. Moja partia – to Polska i robię to, co mogę, w miarę swoich skromnych możliwości, dla Polski”.

  • Chciałam zapytać o powrót Jeziorańskiego do Polski. W momencie kiedy Jan Nowak-Jeziorański już jest człowiekiem starym, postanawia wracać do Polski. Czy rozmawiali panowie o tym, o jego decyzji?


Tak, oczywiście. On w początkowym okresie może spodziewał się tutaj nawet jakichś wyższych funkcji, stanowisk. Chociaż słabł fizycznie, ale do końca jego głowa pracowała doskonale, więc wiedział, że jeszcze coś może zrobić. Był człowiekiem kompromisu i człowiekiem pojednania. Do tego dążył i myślał, że się do tego przyczyni. Nie zawsze mu się to udawało. Czasami też mu zarzucali, że trochę zgołębiał…

  • No właśnie, piękne sformułowanie.


Tak, że spotyka się z Kwaśniewskim, że był w Białym Domu z Kwaśniewskim. Jemu chodziło o to, żeby było jak najlepiej dla Polski. Czasami bez kompromisu, bez pojednania nic nie załatwimy i tylko sobie strasznie zaszkodzimy. On był moim mentorem. Wiem, jak on myślał i co on chciał. Chciał naprawdę wielkiej Polski i mocnej Polski, bezpiecznej Polski. I ja tak samo.

  • Czy pamięta pan ostatnią rozmowę, ostatnie spotkanie z Janem Nowakiem?


Ostatnie spotkanie, przyjechałem zaniepokojony jego stanem zdrowotnym. On już wtedy założył fundację Jana i Jadwigi Nowak-Jeziorańskich. Myśmy tutaj mieli w muzeum zebrania. Zrobiliśmy już po jego śmierci zebranie. Ale mieliśmy też zebrania w jego mieszkaniu. Ja byłem współwykonawcą jego testamentu. Wykonawcą testamentu na Polskę był mecenas Jacek Taylor, a ja byłem na Stany Zjednoczone. Załatwiałem wszystkie sprawy związane w Stanach. On był już wtedy bardzo schorowany. Jak przyjechałem, to widziałem, że śpi na tym swoim łóżku z Annandale, bo z Ameryki przywiózł jakieś stare łóżko, niewygodne. No więc pierwsza rzecz, pojechałem do Łomianek, tam był jakiś skład z meblami, kupiłem mu takie elektryczne, inwalidzkie łóżko. On to łóżko nazwał moim imieniem… Ale było mu wygodnie. Napisał mi ostatni chyba list. „Sobie nie zdajesz sprawy, jak słaby jestem. Ale jeszcze coś chcę zrobić. Głowa mi pracuje, więc tylko tu mogę coś zrobić”. Były różne szoki. To też mu na pewno nie pomogło i może nawet skróciło mu życie. Na przykład dowiedział się, że Trościanko (to był znany komentator Radia Wolna Europa w Monachium, Wiktor Trościanko) okazał się współpracownikiem, towarzyszem współpracującym. To było przeżycie dla [Nowaka-Jeziorańskiego] okropne. On już nie mógł odbierać telefonu. Byłem w jego mieszkaniu, zadzwoniła prasa. Już nie wiem, kto to był, „Rzeczpospolita” czy „Gazeta”, chyba „Rzeczpospolita”. Chcieli jakiś komentarz. A on mówi: „Powiedz im coś. Ja nie mogę”. Jakoś zakończyłem tę rozmowę i on nie udzielał wywiadu. On to tak strasznie przeżył, że tacy ludzie właśnie… Zawiódł się na tego rodzaju ludziach. Niektórzy mówili, że on się nie zna na ludziach.

  • Zbyt ufał ludziom?


[…] Może zbyt ufał, nawet jako kolekcjoner. Ja go wielokrotnie ostrzegałem przed falsyfikatami. A on mówił wtedy: „Tak mówisz, bo to nie twoje”. A potem jak przeszło to wszystko do Ossolineum, to Ossolineum, pierwsza rzecz, odrzuciło mu właśnie jeden czy dwa obrazy, o których mu mówiłem, między innymi Wyspiańskiego, którego bardzo trudno dostać prawdziwego na rynku. Więc i takie były zabawne historie. Miał dosyć zaufania. Ale jak ktoś był jego wrogiem, to już naprawdę tępił go ostro.

Warszawa, 21 czerwca 2023 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk

Marek Walicki Stopień: cywil Dzielnica: Mokotów, Wilanów

Zobacz także

Nasz newsletter