Alina Chodorowska-Krzyżowska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Alina Chodorowska-Krzyżowska, [w czasie przynależności do Konfederacji Narodu pseudonim „Magdalena”]. W czasie Powstania nazywałam się Chodorowska. Urodziłam się w 1926 roku.

  • Gdzie panią zastało Powstanie i pani przebywała w jakich dzielnicach w czasie Powstania?


Powstanie zaczęło się da mnie w Alejach Jerozolimskich 53, róg Alej i Pankiewicza, naprzeciwko dworca.

  • A potem gdzie jeszcze pani była w czasie Powstania?


A potem byłam w Szpitalu Dzieciątka Jezus, głównie na oddziale ósmym, u profesora Hartwiga.

  • Gdzie się pani urodziła?


Urodziłam się w Pruszkowie, a właściwie Pruszków Żbików, ponieważ mój tata pochodził z Kresów, miał trudną sytuację powojenną, bo musiał uciekać po prostu z Rosji. Tata pracował w Warszawie, ale wynajął tańsze mieszkanie, czyli na Żbikowie, gdzie urodziłam się jako wcześniak sześcioipółmiesięczny w domu, w nocy, można powiedzieć.

  • Którego dnia i roku?


12 kwietnia 1926 roku. Był to bardzo trudny okres, dlatego że potem były rozruchy majowe i mój tata nie mógł się dostać z Warszawy, gdzie pracował, do mieszkania na Żbikowie, tak że musiał pójść na piechotę.

  • Kiedy przeprowadziliście się państwo do Warszawy?


W 1930 roku, czyli cztery lata po moim urodzeniu.

  • Gdzie państwo zamieszkaliście?


Nowy Świat 43.

  • Czy miała pani rodzeństwo?


Miałam brata dwa lata starszego ode mnie.

  • Poproszę imię i nazwisko brata.


Bronisław Chodorowski.

  • Kiedy pani zaczęła chodzić do szkoły i do jakiej?


Właśnie potem z Nowego Świata przeprowadziliśmy się na Pawią 4, a zaczęłam chodzić do szkoły Nowolipki 11/13. To była szkoła wzorowa tak zwana, wzorcowa, przy liceum pedagogicznym imienia Elizy Orzeszkowej.

  • Jak pani tę szkołę wspomina?


Wspaniale. To była szkoła, która w jakiś sposób idealny pokazywała, jak młodzież powinna się rozwijać, kształcić, bo myśmy chodzili na przedstawienia teatralne, do muzeum, do Zachęty. Co dwa tygodnie jeździliśmy do Polskiego Radia, gdzie profesor Bronisław Rutkowski uczył śpiewu, polskich piosenek. Podjeżdżały taksówki po nas i jeździliśmy właśnie do radia na naukę polskiej piosenki.

  • W którym roku pani zaczęła chodzić do szkoły powszechnej? Mając siedem lat czy…


[Siedem] lat z groszami.

  • Zdążyła pani skończyć tę szkołę?


Tak, znalazłam się w gimnazjum Królowej Jadwigi.

  • Proszę pani, jak pani pamięta 1 września 1939 roku?


Myśmy się z powrotem sprowadzili, bo tam mieszkała babcia, na Nowy Świat, który wzbudzał w członkach rodziny wielkie zaufanie, bo jak tylko zaczęła się wojna, to natychmiast rodzina zawędrowała do nas na Nowy Świat. Mieszkanie było duże, ale w sumie dziewiętnaście osób przyjechało ratować się, żeby bezpiecznie być właśnie w takim miejscu w Śródmieściu, które nie może ulec uszkodzeniu.

  • Jak długo z państwem mieszkało te dziewiętnaście osób. Czy to dotyczy tego pierwszego okresu września?


[Część osób przeniosło się w inne dzielnice]. Aż do 25 września, kiedy był nalot, generalne niszczenie, gdzie po prostu samoloty [do nas strzelały i zrzucały bomby], myśmy siedzieli… Najpierw byliśmy w piwnicy, ale piwnica się zawaliła i byliśmy… To miejsce, gdzie mieszkaliśmy, to było kino Majestic, na podwórzu. Za kinem był tak jakby ogródek, bo przed pierwszą wojną światową tam były teatry ogródkowe, tak że tam było sporo miejsca. Tam były po prostu takie rowy przeciwlotnicze i tam w tych rowach się skryliśmy. I kiedy zaczęło się palić to kino, gdzie wylatywały różne filmy, wygląd był niesłychany, fajerwerki, można powiedzieć. [Samolot] coraz bardziej się zniżał, lotnicy nas widzieli i po prostu strzelali. Na szczęście nic nam się nie stało. Był wielki mur między nami a ulicą Górską. Ale w pewnym momencie po prostu mur się zburzył na skutek pocisku i zrobił nam otwór, przez który przebiegliśmy na Górskiego, gdzie zatrzymaliśmy się w domu numer jeden, gdzie zaprowadzono nas do piwnicy, gdzie były skrzynie z materiałami wybuchowymi i część żołnierzy. Był taki moment, że pocisk wpadł do naszego schronu, na szczęście nie zawadziło o żadną z tych drewnianych skrzyń z amunicją, ale siedział żołnierz z dziewczyną i dziewczynie wycięło płuca, a jemu się nic nie stało. Oni byli jakiś metr ode mnie, można powiedzieć. Nam się nic nie stało, ale ciocia była [ranna]. Granatnik po prostu częściowo jej uszkodził brzuch, tak że potem musiała… Ale uratowała się, przeżyła to. Ale niemniej to było, można powiedzieć, piekło.

  • Czyli było to dla pani pierwsze trudne przeżycie.


Tak. To się działo 25 września.

  • Tak, była pani jeszcze dzieckiem. Miała pani trzynaście, czternaście lat.


Trzynaście.

  • Jak pani to potem odreagowywała? Czy wyparła to pani z pamięci, czy cały czas miała to pani przed oczami, te straszne sceny z 25 września?


[Przez całą okupację działy się okropne sceny]. Ponieważ bombardowania były właściwie już od początku września, bo zaczęło się tak, że… Ponieważ goście się zjechali, a gosposia wyjechała do siebie i zostaliśmy z tą ogromną liczbą ludzi chroniących się, a naprzeciwko, na Ordynackiej, był targ, więc poszłyśmy z babcią robić zakupy dla tej większej liczby stołowników. W tym momencie właśnie, a to był chyba 1 albo 2 września, samolot się obniżył, zaczął do nas strzelać. Między innymi była taka sprzedawczyni, która miała ryby – to wszystko uległo uszkodzeniu, a my z trudem jednak zdołałyśmy uciec. Ten targ był vis-à-vis naszego domu, na Ordynackiej. Tak że zakupów nie zrobiłyśmy, ale życie uratowałyśmy. No i właśnie wtedy schowałyśmy się, naprzeciwko była brama i w tym momencie pocisk czy bomba zawalił [budynek], a została tylko brama, gdzie ja stałam, i [mi tam] nic się nie stało, można powiedzieć, a koło mnie upadł mężczyzna z podciętą szyją. Ja miałam […] jako harcerka środki opatrunkowe. On pokazywał, ale już nie było co jego ratować, bo lała się krew. Ale zdołałyśmy uciec do domu i za chwilę brama się zawaliła na Nowy Świat 43 i już nie można było uciekać z domu. Tylko było to kino, które zaczęło się potem palić, 25 [września]. No ale tak to wyglądało, dość dramatycznie. Część z tych gości, niewielka grupa, zdołała się wymknąć od nas do siebie, a reszta do 25 [września] cały czas byli z nami. Mój tata był bardzo dzielny, po prostu starał się zaopatrzyć [wszystkich] w jedzenie.

  • Wspomniała pani, że była pani harcerką. W której klasie pani wstąpiła do harcerstwa?


Jak miałam dziesięć lat może. To było takie wspaniałe harcerstwo.

  • Czego panią harcerstwo nauczyło?


Nie mówiąc o tym, że do dnia dzisiejszego, jak widzę, że w lesie jest coś wyrzucone, to mną wstrząsa. Poza tym to, że jeżeli idziemy w grupie, to ta osoba, która jest najsłabsza, musi iść na początku, a najsilniejsza musi na końcu; jak rozpoznawać, gdzie jest wschód, gdzie jest zachód, po drzewach. Takie różne wiadomości, można powiedzieć, przydatne w życiu.

  • Czy w czasie okupacji również pani była w harcerstwie?


Nie, w czasie okupacji nie, [straciłam kontakt]. Po prostu była inna dzielnica.

  • Kiedy się państwo przeprowadziliście pod inny adres tego Nowego Światu?


25 września byliśmy bez [niczego]. Przecież walizek się nie wynosiło, nic [nie mieliśmy, wyszliśmy], tak jak staliśmy. Trzeba było uciekać przez mur na Górskiego i tam po prostu [byliśmy] bez picia, bez jedzenia oczywiście, z ranną ciocią. Jak tylko się uspokoiło (bombardowanie było 26 [września]), to mój tata zaczął szukać miejsca, gdzie można by się schronić, i zaczął chodzić po prośbie po rodzinie. Znalazł w Alejach Jerozolimskich, gdzie spędziliśmy okupację.

  • Proszę pani, jak i kiedy pani zaczęła chodzić do szkoły w czasie okupacji?


Więc to był dramat. Poszłam do Królowej Jadwigi, jak tylko się uspokoiło. Zobaczyłam, że frontowa część jest zawalona, ale są jeszcze dwa miejsca, że zostały po prostu klasy. Ale przecież przyszło zarządzenie, że żadne licea ani gimnazja [nie mogą działać], mogą być tylko szkoły zawodowe. Tak że uczniowie, gimnazjaliści czy licealiści nie mieli po prostu co ze sobą zrobić. Oczywiście tak moi rodzice, jak i ja zaczęliśmy szukać cośkolwiek. I wtedy, po pierwsze, zaczęły się komplety [organizowane przez szkoły w prywatnych mieszkaniach i w naszym mieszkaniu]. Na przykład gimnazjum (to Bronek pewnie mówił), że gimnazjum to przy tym stole były właśnie lekcje gimnazjalne.

  • Wspomina pani brata, tak?


Tak. [Chodził do] gimnazjum Czackiego. A jeżeli chodzi o dyrektor Frankowską z gimnazjum Królowej Jadwigi, to jakoś nie zorganizowała kompletów. To bardzo trudne było, bo przecież tu nauczyciele, trzeba było zorganizować, żeby tym nauczycielom płacić, bo musieli z czegoś żyć, prawda? Myślę, że za mało się mówi o roli nauczycieli w okupacji, bo oni naprawdę poświęcali się, nie bali się, że będą aresztowani, bo bywali aresztowani, ale naprawdę… A jak prowadzili z nami [zajęcia], to dawali wszystko z siebie, żeby nas jak najlepiej nauczyć. Poza tym naprawdę siedząc przy takim stole, trudno nie zorientować się, kto się uczy, a kto się nie uczy, jakie ma wiadomości, więc o tyle było prostsze. Poza tym w normalnych klasach to jest gimnastyka, są jakieś zajęcia plastyczne i tak dalej, a tu chodziło o ścisłą wiedzę i to była koncentracja właśnie naszych nauczycieli, żeby jak najwięcej nas nauczyć. Ale właśnie okazało się, że na Nowogrodzkiej, róg Poznańskiej otworzono szkołę, rzekomo zawodową, szkołę zabawkarską, która miała prawo nauczać nas dwa lata. Więc już tam od razu się zapisałam i kontynuowałam. To było nawet ciekawe, bo robiliśmy na zajęciach projekty zabawek, nawet psychologia była, eugenika nawet. Tak że taka dość szeroka [edukacja]. Oczywiście nie miało to wiele wspólnego ze szkołą zawodową, tutaj była wielka chęć, żeby nas jak najlepiej nauczyć. Potem trzeba było szukać jakiegoś [miejsca] w różnych [szkołach, na przykład] introligatorska, aby zdobyć tę wiedzę. Więc żeby iść do przodu, trzeba było dużo wysiłku i po prostu kontakty między sobą i nauczycielami, żeby zdobyć jakieś miejsce, żeby się uczyć. Bez tego po prostu byłby cały czas brak nauki.

  • Kiedy pani się zetknęła z Konfederacją Narodu? W jaki sposób?


Właśnie mówię, że nie jestem w stanie podawać ścisłych [informacji]. [Miałam] koleżankę chyba w tej szkole introligatorskiej, to była Zula Cyryna-Dogiel, która właśnie miała kontakty i nas namówiła, żeby zgłosić swój udział w pracy konspiracyjnej. To był 1941 rok. I właśnie ciekawe, że jak była na pierwszym zebraniu, to było na Rynku Starego Miasta, taki budynek na lewej stronie, drugie piętro, i tam weszłyśmy i przy stole siedział Andrzej Trzebiński, którego znałam poprzez Bronka, bo […] Bronek był niżej niż Trzebiński, bo był młodszy, ale niemniej pracował z Trzebińskim. Przed wojną był tak zwany [dwutygodnik] „Promień Szkolny” i Bronek się włączył w ten „Promień Szkolny”, i pracował z Trzebińskim. Ponieważ była zasada, że u Czackiego nie wolno było zapraszać znajomych dziewczyn na jakieś zabawy, tylko to mogły być siostry, nawet takie smarkate jak ja, i [dlatego] ja byłam zapraszana. […]

  • Wracamy do tego, jak pani poznała Andrzeja Trzebińskiego?


Siedział przy tym biurku, to od razu go poznałam, z Czackiego znałam z zabawy. Ja byłam wyjątkowo, można powiedzieć, uhonorowana, bo na tym ostatnim balu w 1939 roku (to było w lutym czy styczniu) posadził mnie dyrektor Sopoćko przy sobie. Tak że to wielki zaszczyt, ale niemniej właśnie, ponieważ tych dziewczyn, które się nadawały, było niedużo, więc miałam duże powodzenie, tak że wytańczyłam się wspaniale. Ale między innymi był Andrzej Trzebiński. To chyba był ostatni rocznik przed maturą. Tak że poznałam jego i od razu poczułam w jakiś sposób bezpieczeństwo, bo widziałam, jaki to wspaniały człowiek, jaki wspaniały patriota, szlachetny człowiek, można powiedzieć, tak że od razu nabrałam zaufania do całej sytuacji.

  • Czy pan Trzebiński zaproponował pani udział w piśmie „Sztuka i Naród”?


To znaczy jako nosicielka – przenoszenie od jednego miejsca na drugie, no, różne [czynności], ale nie tylko, bo na przykład ukrywali się i uciekli skądś chłopcy, to trzeba było pójść, najpierw po jedzenie gdzieś tam. Zgłaszali chęć ludzie, brałyśmy jedzenie i zanosiłyśmy tam, gdzie się ukrywali. No, różne były czynności.

  • W tej Konfederacji Narodu, tak?


Tak.

  • Były różne zadania.


Na przykład na Polnej w takim miejscu, gdzie był szeroki dojazd, bo na jednym placu były trzy wille czy domy normalnie i tam gdzieś była drukarnia. Ale nas nie powiadomiono, gdzie ta drukarnia, i to było bardzo dobre, bo nikt by [nie wiedział, w którym miejscu]. My nie wiedziałyśmy, tylko przed tym wejściem, gdzie można było wjechać, na jednej stronie ja stałam, na drugiej koleżanka i patrzyłyśmy, czy przypadkiem nie jadą budy. Gdyby jechały budy, to jak ci wyjdą z wózkiem, takie wózki zakryte plandeką, z takim dyszlem, z dużymi kołami, to wtedy miałyśmy natychmiast ich zawiadomić i szłyśmy, jedna na jednej, druga na drugiej stronie, aż dochodziło się do tego, gdzie byłyśmy zmieniane. Tutaj podaję takie drobnostki, ale tak to technicznie było [zorganizowane], że w jakiś sposób zabezpieczało przed wydaniem, gdzie to się działo. Nie widziałyśmy.

  • Czyli brała pani udział w ochronie wyprowadzania „Sztuki i Narodu” z drukarni.


Tak, tak.

  • Plus kolportaż. Czy miała pani okazję również poznać pana Tadeusza Gajcego?


Nie, nie miałam.

  • Nie, tylko Trzebińskiego.


A może był, tylko ja nie znałam nazwiska. Przecież pełno różnych ludzi stykałam się, ale akurat ja znałam tylko Andrzeja, z którym zresztą widziałam się nawet na miesiąc przed jego zabiciem.

  • W 1943 roku?


W 1943 roku, tak. Straszną popełnił „zbrodnię”, bo jadł w stołówce nie tak, jak się Niemcom podobało, to trzeba zabić takiego człowieka. [On nie miał, żeby się utrzymać].

  • Co Niemcy wiedzieli o panu Trzebińskim?


Wiedzieli, ale on pod innym nazwiskiem został zastrzelony przecież na Nowym Świecie.

  • Czy pamięta pani, pod jakim nazwiskiem?


Nie pamiętam, ale chyba jest na tej tabliczce.

  • Czy pani do końca działała w Konfederacji Narodu?


Do końca… Aha, no więc właśnie. Jak się skończył u mnie ten kontakt: Naszą komendantką była Barbara Sadowska, bardzo zaprzyjaźniona, nawet byłyśmy na jej ślubie. Ale było jakieś bardzo ważne zebranie, na które musiałyśmy donieść bardzo ważną korespondencję z Mokotowa. A tymczasem… Ale kiedy to było, naprawdę nie pamiętam, dlatego że zdobyłyśmy na Mokotowie te papiery, które miałyśmy na Wspólną zawieźć, a tymczasem Wspólna była niedostępna. Znałam przejście z Hożej na Wspólną, nieaktualne dla ogółu, a ja znałam to przejście. Spróbowałyśmy przejść, nie było możliwości, bo stał Niemiec. Więc oczywiście to wszystko było mocno spóźnione, ale jak usłyszałyśmy strzały, to już wiedziałyśmy. A tam, gdzie miałyśmy się na Wspólnej spotkać, to było na piątym piętrze. Nawet w swojej poezji ostatniej napisał Andrzej o tym, jak to z dachu strzelali Niemcy, że zabijać. Ten, który próbował uciec z tej Wspólnej, z piątego piętra, z balkonu, to został zastrzelony. Mąż tej Sadowskiej został zastrzelony, a ona była zabrana do obozu i właśnie na tym skończył się mój kontakt [z nią] i mój kontakt z konspiracją.

  • Kiedy pani zaczęła chodzić do szkoły Jana Zaorskiego?


Więc właśnie. W tej sytuacji po prostu trzeba było zdać egzamin i egzamin się odbywał bodajże w grudniu 1943 roku, na pierwszy rok Zaorskiego. I to zdałam, nie chwaląc się, dobrze, tak że zostałam przyjęta i zaczęłam od stycznia 1944 roku. Pół roku chodziłam, a to były bardzo intensywne wykłady, tak żeby przyspieszyć, brakowało lekarzy, tak że w lipcu 1944 roku, chyba na dziesięć dni przed Powstaniem, zdałam ostatni egzamin i zaliczyłam pierwszy rok medycyny.

  • Czyli kiedy pani się znalazła w szpitalu Dzieciątka Jezus?


A no właśnie. Powstanie wybuchło we wtorek, 1 sierpnia. W tym mieszkaniu, w którym myśmy byli, to od frontu był hotel niemiecki. Bo przed wojną był tam [hotel] po prostu, bo to blisko dworca, hotel, a w czasie okupacji [też] był hotel, ale taki marniejszy, dla żołnierzy [niemieckich]. We wtorek zaczęły się strzały. Zaraz powiem, kto był w naszym mieszkaniu, bo to bardzo ważne. Niemcy dopiero do nas przyszli w piątek rano. Oczywiście nikt z nas nie mógł wyjść, nawet te osoby, które do nas przyszły. Tak że tak to wyglądało, że byli moi rodzice, brat, ja, to cztery osoby, i były trzy osoby, ukrywające się, Żydzi. Był pan Mieczysław Mędrzycki z córką Bronisławą, która niedawno przyszła, dlatego że… To bardzo ważne. Jego żona z córką mieszkały w Brwinowie. [Matka] była w siódmym miesiącu ciąży, jak przyjechali po nich Niemcy. Ona naturalnie, będąc w ciąży, nie mogła przeskoczyć, a Bronka przeskoczyła przez okno, wybiegła i do nas przyjechała, i się uratowała. A żona została zabita po prostu.

  • Proszę przypomnieć adres tego państwa mieszkania w Alejach Jerozolimskich, gdzie zastało was Powstanie.


Aleje Jerozolimskie 53, mieszkania 14.

  • Wspomniała pani, że w piątek po wybuchu Powstania przyszli do państwa Niemcy. Co się tam działo?


Przyszli Niemcy. [Część Niemców na podwórzu postawili karabin maszynowy, ale do nas nie strzelali]. Tak, na szczęście ta grupa była jakoś wyjątkowo spokojna. Oni oczywiście chodzili po mieszkaniach i kazali nam zejść na dół. Moja mama zdążyła zapakować radio, a pytał się Niemiec: Was is das? Mama mówi z uśmiechem: „Tak, ein Paket. A to było radio. Potem mama usiadła na podwórzu i trzymali nas na podwórzu. Część osób, które były zameldowane, osobno, a część osób, które były niezameldowane, to właśnie… A to było przecież około piąta, szósta w południe, więc po prostu ruchliwość ludzi w Warszawie była duża, tak że… I myśmy właśnie, ci ludzie, tam było trzech Żydów ukrywających się, koleżanka i kolega, który mieszkał na Woli. Nie wiedział, że w czasie, kiedy był u nas, to zamordowali jego ojca i brata spalili, a matkę zgwałcili i siostrę dwa lata młodszą, czyli szesnastolatka. A on się uratował dzięki temu, że przyszedł nas odwiedzić. Jeszcze była koleżanka, przez którą się dostałam do tej organizacji, i była Franka Goldberg, Żydówka, która służyła przed wojną u Mędrzyckiego, przyjemna, dobra… Ona u nas była jako kucharka i nikomu nie przychodziło do głowy, że to może być Żydówka, i był Mędrzycki, który dwa lata u nas się ukrywał, ale wychodził normalnie, wysoki, przystojny blondyn, tak że niewyglądający. I również w naszym mieszkaniu była jego siostra z mężem. Ich dzieci, córka z mężem i dwojgiem dzieci zginęły w czasie powstania w getcie, a ona, jak Bronka uciekła do nas, to już musieli się wyprowadzić, bo za dużo byłoby Żydów po prostu. Ale się uratowali, po wojnie pojechali do Izraela. Strasznie byli niezadowoleni z tych ich, jak one się tam nazywały, te organizacje, gdzie się…

  • Ma na myśli pani kibuc?


Tak, tak. Okropny, im się nie podobało właśnie. A Mędrzycki się uratował i pojechał do Monachium. Tam miał firmę, a jego córka, Bronka, wyjechała do Anglii, tam wyszła za mąż. Tak że tutaj te nasze trudy właściwie zakończyły się optymistycznie.

  • Kiedy pani trafiła do szpitala?


Więc tak, w piątek, jak mówię, przyszli Niemcy, ale właśnie jakoś wyjątkowo byli łagodni, naprawdę. Nawet Bronek, nie wiem, czy mówił, że chyba panikował, bo chciał uciekać przez strych, dlatego że w czasie wojny tak jak piwnice [strychy] były otwarte na następny strych, jeżeli to było możliwe ze względów budowlanych, więc on chciał strychem uciekać. A mnie któraś z sąsiadek powiedziała, że widzieli Bronka, że uciekał. Myśmy [byli] na drugim piętrze, to ja pobiegłam za nim, a trzymał go Niemiec. Ja z uśmiechem, że to mój brat, mówiłam dobrze po niemiecku, więc bez problemu go sprowadziłam na dół i się uratował. To był piątek. Na razie byliśmy cały czas na podwórzu. Na szczęście na podwórzu były ubikacja publiczna z wodą, więc to też było ważne. Na noc zabrali nas Niemcy do piwnicy, ale tam były nawet ławki, bo tu przecież były bombardowania, więc były ławki, na których można było usiąść. W sobotę rano ten komendant powiedział, że mieszkańcy niech zostaną, a ci, co są niezameldowani, niech wyjdą, i nie powiedział, gdzie mają wyjść. I ci nasi… Aha, że mają iść w kierunku Dworca Zachodniego i potem wysiąść w Pruszkowie. Tak że ci nasi tak Żydzi, jak i właśnie ten Rysio Gozdek, który właśnie miał taką tragedię rodzinną, to oni wsiedli do pociągu dojazdowego. Tymczasem to był okres bardzo silnych ruchów komunikacyjnych ze względu na toczące się walki, że co chwila pociąg musiał się zatrzymywać i przepuszczać wojskowe transporty. Oni z tego skorzystali, wyskoczyli na drugą stronę i wszyscy się uratowali. Nie było problemu, znaleźli po drodze jakieś miejsca bezpieczne, tak że można powiedzieć, cudem się uratowali. Bo szczególnie Ci Żydzi, gdyby poszli, to pewnie byliby rozpoznani. Chociaż to bardzo kulturalni, wspaniali ludzie.

  • Czy pani też wtedy w sobotę wyszła do szpitala?


Nie. W sobotę ci niezameldowani wyszli z naszego domu i zostali tylko zameldowani. Mnie, jedyną zresztą, kazali iść na dworzec do sprzątania. No i poszłam właśnie na ten dworzec, na tę stronę, gdzie wojsko sobie gotowało, nawet wypiekali ciasteczka (powąchałam). Tam czyściłam im, to samo było w sobotę, w niedzielę i w poniedziałek. Cały czas tam chodziłam. A przejście Alejami Jerozolimskimi, gdzie z jednej i drugiej strony była strzelanina i pełno trupów po drodze – to naprawdę było dziwne, że przebiegałam, jedyna znowu. Nie wiem, dlaczego tak było, ale przebiegałam tam i sprzątałam. Ale przyszedł… W piątek było to ich najście, w sobotę rano ci niezameldowani wyszli. Tymczasem w sobotę po południu przyszedł prawdopodobnie jakiś kontroler czy coś. Kazał przebrać się temu naszemu komendantowi, włożyć jakąś taką siatkę i [komendant] biegał po podwórzu. Po prostu taki wygłup był dla niego, że on miał ten karabin maszynowy stojący, a z niego nie skorzystał i nie zabił nas. Po prostu był ośmieszony wobec tych żołnierzy, można powiedzieć. Ale [komendant] to wszystko spokojnie znosił. W poniedziałek albo wtorek kazano nam udać się do Pruszkowa, czyli dojść do tej stacji w Warszawie Zachodniej i tam wsiąść, pojechać do Pruszkowa. Żeby dojść do stacji, to trzeba było iść w kierunku zachodnim. Szliśmy z rodziną ulicą Nowogrodzką, aż na rogu Chałubińskiego i Nowogrodzkiej brama była, a w bramie stał chłopak obandażowany. Okazuje się, że on brał udział w walce o […] Wojskowy Instytut Geograficzny i tam został ranny, wobec tego przeniesiony do szpitala. On mówi: „Ludzie, nie chodźcie, bo na placu Starynkiewicza już są…” Jak oni się nazwali, ci wschodni…

  • Ma pani na myśli tę grupę, która była na Woli i mordowała?


Tak. Nie pamiętam, dowódca ten…

  • Tak, ale wiemy, o czym pani mówi.


Tak. „Nie chodźcie na plac Starynkiewicza, bo tam kobiety zostały po porodzie czy rodzące zgwałcone i tam was to czeka”. I wobec tego weszliśmy we czwórkę, bo tata, Bronek, mama i ja. Ja zaraz się zgłosiłam na izbę przyjęć, pokazując legitymację, że jestem studentką medycyny, bo tak to było powszechnie traktowane. No i skierowano mamę jako pacjentkę, ja jako pielęgniarka, a Bronka jako sanitariusza do noszenia ciężkich rzeczy. I tak się zgłosiliśmy tam, [w Szpitalu Dzieciątka Jezus przy Lindleya 4]. Ja dostałam fartuch, Bronek to samo. Tam zaczęłam pracować na tym oddziale, gdzie okazało się, że nie było ani jednej pielęgniarki, bo siostry zakonne uciekły, bojąc się jakichś gwałtów, ale doktor Hartwig został. Tam zaczęłam normalną pracę. To znaczy opieka nad pacjentami, karmienie. Jedzenie było straszne, bo znaleźli kaszę z robakami, gotowali te glizdy… A Bronek nosił różne ciężkie rzeczy i tak dalej. No i po kilku dniach Niemcy kazali zebrać wszystkich mężczyzn niepracujących tam. Między innymi właśnie mój tata został przewieziony do Pruszkowa, no a z Pruszkowa trafił do obozu. Potem do Lipska, a przedtem [tam], gdzie było bombardowanie o takiej sile. Ponieważ ten obóz został zniszczony, to właściwie… Ale się na szczęście uratował.

  • Brat został z panią w szpitalu?


Tak, brat został w szpitalu. No i co najważniejsze w moim życiu... W pewnym momencie Ukrainiec, nie Ukrainiec, w każdym razie kilku ich chodziło po oddziałach i zbierali pielęgniarki. Myśmy były w fartuchach, opaska, nic więcej. No i zaprowadzili nas (nie wiem, ile nas tam było, może dwadzieścia, może trzydzieści dziewczyn) do dowództwa niemieckiego, chyba na ulicę Suchą, ale już nie wiem. W każdym razie był upał, było otwarte okno, przy oknie siedzieli oficerowie niemieccy, stół, tak że widziałam, [pokój] na piętrze. Poczułam wzrok jakiegoś Niemca młodego. Takie rzeczy w takiej sytuacji to są surrealistyczne, ale niemniej poczułam, że na mnie patrzy. Za chwilę zszedł z tego piętra i pyta się: Was machen Sie? (co ja tutaj robię). Mówię, że jestem pielęgniarką, że pracuję tu i tu, i zabrali, nie wiemy, o co chodzi. Kazał nam poczekać. Zobaczyłam go znowu na górze. Coś tam szeptał do Niemca. Ten Niemiec wypisał jemu przepustkę na mnie. I on zabrał mnie – a to spory kawałek, bo to Filtry, a zabrał do Szpitala Dzieciątka Jezus – to nie tylko, że zaprowadził do szpitala, ale na drugie piętro, na oddział ósmy i oddał w ręce Hartwiga. […]
Ale byłam świadkiem, jak oficer „wspaniałego”, „kulturalnego” narodu podpisuje przepustkę dla pielęgniarek, żeby je umieścić w koszarach dla wojska i żeby oni się mieli czym bawić. Część z nich, bo miałam kontakt, zginęła. Jak która się broniła, to była zastrzelona, [najpierw] brutalnie zgwałcona, a potem przewieziona do obozu w fartuszkach. Jedyna rzecz, która była.

  • Jak długo pani była w tym szpitalu?


Więc wróciłam z tym Niemcem i znowu miałam robotę. Wiadomo, jedyna osoba na dwa piętra, można powiedzieć. Raz przyszła siostra i kazała mi iść do piwnicy po konfitury.

  • Siostra zakonna czy…


Zakonnica. Właśnie tam trzeba było nakarmić [chorych]. Na przykład miałam taką dramatyczną pacjentkę, która na początku Powstania była na terenie szkoły politechnicznej. Tam była walka i na jej oczach zginął jej syn. Mąż i ona popełnili samobójstwo. Z tym że mąż wziął większą dawkę, a ją przywieziono nieprzytomną. Nią się musiałam opiekować, karmić, poić. Jak odzyskała przytomność, to z takim oburzeniem: „Dlaczegoście mnie uratowali?”.

  • Taki los jest lekarza. Nie odmawia pomocy i zajmuje się do ostatniej chwili.


Tak. Jak długo tam to było, [nie wiem], ale myślę, że jednak to był albo początek października, albo koniec września. Nie było ani zegarka, ani kalendarza, naprawdę.

  • Były dwie ewakuacje szpitala. Jedna była 15 sierpnia, a druga 25 sierpnia. Czy pani wraz z tą ewakuacją nie wyszła, tylko została pani w szpitalu?


Tak.

  • Do końca?


Nie, bo ewakuacja polegała tylko na tym, że się wyszło po prostu [z budynku szpitala], ale przecież ci pacjenci, których wynosiliśmy… Z Bronkiem nawet wynosiłam tych pacjentów i kładło się na ziemię, a nie było żadnego środka komunikacji, żeby tych ludzi zabrać. Potem dopiero była ewakuacja w październiku, […] chyba czwartego czy 5 października, gdzie i Bronek wyszedł. Dopiero [wtedy] zawieziono do Milanówka chyba i zrobiono tam taki oddział dla tych pacjentów.

  • A pani gdzie się znalazła po wyjściu ze szpitala?


Wychodziłyśmy z mamą… Pierwsze [miejsce] to na izbie przyjęć na Oczki mieli się wszyscy pacjenci chodzący zebrać, żeby jechać do Pruszkowa. Oczywiście najpierw były siostry zakonne ze wszystkimi wózkami, które załadowały swoimi rzeczami, tak że nie było ani jednego fotela, żeby zawieźć. A potem właśnie… Pijani byli ci „ukraińcy”, strzelali do nas, a obok mnie była doktor Grzybowska, żona profesora Grzybowskiego, wspaniałego dermatologa przed wojną, który zginął zresztą już za czasów wolności, też został zabity po prostu już po wojnie. Ale [żołnierz] strzelił do niej w brzuch, tak że ona już machała ręką, żeby już nic koło niej nie robić, bo nie było przecież szans.
Przyszliśmy na Dworzec Zachodni, oglądając te straszne widoki spalonych domów. Pamiętam taki dom, gdzie na spalonym czwartym piętrze stał pies i wył. Oczywiście nie mógł się wydostać z balkonu. Ale to takie jakieś było symboliczne po prostu, ten spalony dom i ten pies uwięziony. Jakieś dziecko martwe w poduszce. Dostaliśmy się do Pruszkowa. Podzielono pacjentów i personel. Personel miał iść tam do obozu, a pacjenci mieli pójść do Tworek. To była noc, zanim myśmy szli. Bronek został, dlatego że go złapali i szli go rozstrzelać, ale w tym momencie podszedł student medycyny, potem mój kolega, i jego też chcieli rozstrzelać. Nagle pojawił się Niemiec, który miał kwaterę w jego mieszkaniu, u tego studenta, i uratował [ich]. W ogóle chcieli zabić i tego Niemca. W każdym razie Bronek się dzięki temu uratował. Został w tym szpitalu potem. Chował tych zmarłych pacjentów, nosił, tak że był bardzo przydatny notabene. A nas prowadzono do tego [szpitala], w nocy już byliśmy w tych Tworkach. Ja oczywiście zdjęłam prędko [fartuch i opaskę], bo mama, która była ciężko w ogóle chora, wymagała stałej opieki, więc zastanawiałam się. […] Zrzuciłam ten fartuch, opaskę i dołączyłam… Było już zupełnie ciemno, bo to parę kilometrów przecież z Pruszkowa… Doszłam po ciemku i słyszę, że do mnie jakaś się osoba zwraca: „Może by pani mi pomogła, bo ja już nie mogę”, a to była moja mama na szczęście. Dotarłyśmy do tych Tworek. Tam tylko dano nam picie, jedzenia nie było. Na pewno nie było dostępu. Byłyśmy w takiej sali dla pacjentów chorych umysłowo. Leżała obok pacjentka, która całą noc mówiła: „Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, mam brudne…”, już nie pamiętam co, „Raz, dwa, trzy, cztery, mam brudne paznokcie” czy coś w tym rodzaju. Taka „muzyka”, można powiedzieć, całej tej tragedii. Rano o świcie przyszedł lekarz dyżurny i powiedział: „Niech państwo prędko uciekają, bo zaraz przyjdzie selekcja i będą zabierać do obozu”. Ale oczywiście od frontu nie, bo tam Niemcy byli i trzeba było od tyłu, tam gdzie były takie baseny z rybami po prostu. Nie było domów, mieszkań, tak że… Ale trzeba było przejść bardzo wysoki mur. Moja mama była po wielu ciężkich operacjach. Przeszła przez ten wysoki mur na jakieś takie cegły, niektóre wystające, przeszła i ja przeszłam. Wyszłyśmy z tego, idziemy w kierunku… Bo miałyśmy taki punkt zborny. Rodzina miała pisać w Brwinowie na dany adres, taki punkt informacyjny i tam myśmy się wybierały z mamą, na piechotę oczywiście. Idziemy, już miasto się zaczęło, widzimy, że siedzi kobieta, ma koszyk, a w koszyku ma pomidory. W ogóle coś nieprawdopodobnego. Gdybyśmy zobaczyły diabła, to byśmy się mniej zdziwiły. Pomidory, normalne pomidory. Doszłyśmy tyle kilometrów do Brwinowa i tam się zgodziła tamta osoba. Stamtąd zresztą tę panią Mędrzycką zabrano i tę Bronię, ale nie było żadnego dowodu, że to oni się przyczynili. To był jedyny [znany nam] adres. I tam nas jakiś czas przetrzymano.
Ja poszłam pracować, bo po paru dniach dowiedziałam się, że jest majątek pod zarządem Niemców, że potrzebują ludzi do pracy. Ja się zgłosiłam niby do kartofli, ale w życiu tego nie robiłam. Ale okazało się, że bardzo dobrze zbierałam fasolkę. Dostawałam dzięki temu pół litra mleka i jakieś grosze, tak że na pieczywo starczało. Mama zostawała w Brwinowie. A potem właśnie moja sympatia, ten Rysio, którego ojciec został spalony, a matka zgwałcona i siostra, to oni zamieszkali pod Skierniewicami w jakiejś wiosce. Ponieważ było zarządzenie, że ci, co nie mają zameldowania w Brwinowie, to muszą iść kopać rowy (moja mama kopać rowy – nie sposób), tak że jakoś się dostałyśmy do tej wsi pod Skierniewicami i tam po prostu [zostałyśmy]. Zresztą byłyśmy „entuzjastycznie” przywitane przez gospodarza za pomocą wymachiwania siekierą. Dopiero jak się dowiedział, że my mu damy pieniądze, to zgodził się przyjąć.

  • Jak długo byłyście panie w tych Skierniewicach?


W Skierniewicach 16 stycznia 1945 roku dowiedziałyśmy się, tam już 16 stycznia Niemcy odeszli. My, biorąc dwie butelki wody i jakiś kawałek chleba, poszłyśmy do Warszawy torami, żeby nie zabłądzić. Zresztą po drodze też były…

  • Musiałyście się zatrzymywać, bo to przecież kawał drogi.


Tak. Więc to dwa dni zajęło mu, potem, gdzie ten pan Mędrzycki się zatrzymał, miałyśmy adres, to tam przenocowałyśmy i rano, i bardzo dobrze, bo to było naprzeciwko dworca i od razu to mieszkanie było pięciopokojowe. Na drugim piętrze, nowoczesne, dobre mieszkanie z naszymi rzeczami, okradzione zresztą dokładnie, ale tam się znalazłyśmy i potem Bronek też przyszedł.

  • Ale to już była Warszawa?


Warszawa. Tak, myśmy wyszły piętnastego, a osiemnastego byłyśmy w Warszawie.

  • I przyszłyście do waszego mieszkania?


Do naszego mieszkania, które już częściowo było zabrane. Tam przychodzili ludzie, zajmowali po prostu…

  • Kiedy brat dotarł do Warszawy?


Trudno mi powiedzieć, ale bardzo szybko, bo on był w tym Milanówku też. Potem przeniósł się z grupą pacjentów.

  • A kiedy wrócił ojciec?


Za rok, więcej nie. Tam pracował w fabryce. Pierwsze miejsce to było… Zapomniałam nazwy, ale właśnie tam – to też jest ciekawe – miał wypadek. Po prostu część maszyny spadła na niego, tak że miał złamaną kość policzkową, był nieprzytomny długo. Lekarze niemieccy mieli świetne warunki do eksperymentu, przy takim ciężkim urazie okładali go parzącymi okładami, żeby [sprawdzić], jak na to zareaguje pacjent po takim wypadku. Tak że przyszedł bardzo wyniszczony rzeczywiście, ale wyszedł i to było… Widziałam najszczęśliwszego człowieka na świecie. To był chyba sierpień 1945 roku. Siedzimy przy tym stole, słyszymy otwieranie klucza i wchodzi taki wynędzniały mój tata z tym kluczem, który był schowany w specjalnej przechowalni więźniów. Zobaczył Bronka, mamę i mnie, i tak szczęśliwego człowieka nie widziałam.

  • Wspomniała pani, że tata przyszedł rok później, czyli to był rok 1945 czy 1946, jak tata wrócił do domu?


Bo zabrany był w sierpniu i wrócił w sierpniu, więc rok był nieobecny.

  • Czyli jednak to był 1945 rok.


1945 rok, tak. Wrócił właśnie z tego obozu z Lipska.

  • Kiedy pani mogła kontynuować studia?


No, właśnie. Wróciłyśmy do Warszawy i spotkałam w tej pustej Warszawie, spalonej, bez światła, bez wody, kolegę z roku. I on powiedział: „Na Boremlowskiej w szpitalu profesor – nie pamiętam, który profesor – organizuje kontynuację studiów”. A ja od razu, jak na drugi czy trzeci dzień po przyjściu dowiedziałam się, że jest zorganizowana grupa sprzątających, ja się tam zgłosiłam do tej grupy sprzątającej. To było na Marszałkowskiej. Marszałkowska, tam gdzie był teatr Malickiej przed wojną. To była chyba Marszałkowska 4. W tym teatrze Malickiej zrobiono taki punkt dla sprzątaczek, dla sprzątających, tak że ja się tam od razu zgłosiłam.

  • Co pani sprzątała?


Sprzątałam te mieszkania, które miały być dla tych, którzy przyjadą zza Wisły i będą mogli… Głównie te pałacyki w Alejach Ujazdowskich. Właśnie ten kolega mówi, że profesor robi zapisy na studia i kwestia dostania się na Boremlowską. Nie wiem, czy pani się orientuje, gdzie jest Boremlowska. Bardzo daleko za Grochowską, hen, hen, to już właściwie przedmieście. Tam był szpital. Tak że ja pracowałam, ale zgłosiłam się do kierownika, że muszę zobaczyć i mogę wieczorem, bo przecież nie ma światła i nie ma jak przejść. Okazuje się, że jeszcze nie było żadnego mostu, tylko była Wisła zamarznięta. Przeszłam przez tę zamarzniętą Wisłę. Z trudem dotarłam, to straszny kawał, a ja miałam takie płócienne buty. Tam się zgłosiłam, rzeczywiście miałam legitymację Zaorskiego, więc bez kłopotu, no i zostałam zapisana. Oczywiście musiałam pracować, bo przecież już z czegoś mama i ja musiałyśmy żyć. Ale zapisana, czyli już byłam w jakiś sposób ustalona, można powiedzieć.
No, wróciłam do pracy. Potem były takie przejścia przez Wisłę, takie prymitywne, ale można było przejść. Odnalazłam babcię, która była ze Starego Miasta, tak że potem [mieszkałyśmy] we trzy. Ja byłam jako ten pan domu, bo Bronek musiał uciekać jak najszybciej z Warszawy, dlatego że [musiał iść] do wojska, a on nie chciał za żadne skarby do wojska. Tak że on pojechał do Łodzi, a ja zostałam jako pan domu. Zaczęły się historie, że przychodzili ludzie i próbowali nas wyrzucić z naszego mieszkania.

  • Ale udało się zostać?


Ale dwa pokoje zostały zabrane.

  • Kiedy pani skończyła studia?


Teraz to inaczej wygląda, ale definitywnie w 1951 roku, bo to przecież… Jeszcze przecież zrobiłam specjalizację z pediatrii, a potem z psychiatrii dziecięcej, czego tak brakuje teraz.

  • To tylko pogratulować pani, że tak pięknie udało się zrealizować założenia życiowe.


Ja myślę, że dążenie do jakiegoś celu bardzo wzmacnia psychikę i życie w ogóle, bo jeżeli wie się, że się musi… Tak jak ja czułam, że ja muszę po prostu tutaj być tym panem domu. Mama ciężko chora, po tylu operacjach, po usunięciu nerki, nie nadawała się. Przecież zginęłaby.

  • I babcia, którą pani odnalazła.


I babcia, tak.

  • Proszę pani, piękne jest to pani wspomnienie. Czy pani jeszcze by chciała coś dodać z okresu okupacji, Powstania?


Po pierwsze walczyłam o zdobycie po prostu studiów, nauki. Skończyć gimnazjum, zdawać liceum. To były zupełnie inne kryteria, inne zasady, ale jak mówię, jak się siedzi przy takim stole, to nie sposób nie nauczyć się. No i entuzjazm tych profesorów – to jest pomijane, a ja uważam, że to jest wielka niesprawiedliwość, bo naprawdę nasi nauczyciele stanęli na wysokości zadania i starali się nam wbijać wiedzę do głowy, i to w sposób bardzo solidny i bardzo serdeczny.

  • I to jest jedna z najważniejszych rzeczy, którą chce pani podkreślić, wracając do tych tragicznych czasów.


Tak. [To było coś] na co człowiek mógł mieć wpływ. Jak leciały na niego bomby, to tylko mógł się schować, ale na to, żeby posiąść wiedzę, to naprawdę, i jedna strona, i druga strona, byli ogromnie zaangażowani. Naprawdę jestem pełna podziwu. Przecież byłam młodą osobą. Może nie powinnam patrzeć tak realistycznie, ale naprawdę widziałam, bo sama szukałam, gdzie można dalej, bo tutaj się dwa lata skończyły, to trzeba gdzieś na komplety znaleźć miejsce. To wszystko naprawdę było bardzo trudne. Wszystko było tajemnicze, nie wolno było za dużo mówić, dlatego że można było narazić innych na więzienie czy zabicie.

  • Poruszała się pani dużo po Warszawie w czasie okupacji. Czy była pani świadkiem jakiejś łapanki?


Stale, przecież uciekało się. Tak, łapanka to dzień powszedni przecież.

  • A te rozstrzelania na ulicach widziała pani?


Tak. Na rogu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej wysadzono nas z tramwaju i kazano patrzeć, jak z „budy” wychodzą ci ludzie. Teraz jest tam taki budynek, nie pamiętam, jak się nazywa, ten na rogu, po drugiej stronie.

  • Hotel.


Tak. Ale tam był budynek i tam pod tą ścianą rozwalali tych ludzi. Oczywiście myśmy się odwrócili, ale nie pozwolili nam uciekać z tego miejsca. Mieliśmy na to patrzeć.

Warszawa, 27 stycznia 2023 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna

Alina Chodorowska-Krzyżowska Stopień: pielęgniarka, służby pomocnicze Formacja: Sanitariat Okręgu Warszawskiego Armii Krajowej „Bakcyl” Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter