Nazywam się Jerzy Filipowicz, urodzony 15 sierpnia 1927 w Warszawie. W Warszawie uczyłem się i przebywałem do pięćdziesiątego szóstego roku życia. W pięćdziesiątym szóstym roku życia z uwagi na astmę przeprowadziłem się do Nałęczowa.
[Tak].
Moja mama nazywała się Stanisława Bojarska, a ojciec Henryk Filipowicz. Mieszkaliśmy na Śmiałej 63, w Żoliborzu oficerskim. Ale rodzice się rozeszli w młodym moim wieku, czyli byłem już tak zwanym półsierotą i wychowywała mnie moja babcia na Śmiałej 63, z ojcem.
Miałem siostrę. Siostra była u mamy, a ja byłem u ojca.
Wanda. Wychowanie na Śmiałej 63 było bardzo ścisłe, takie, można powiedzieć, wojskowe.
Babcia [Franciszka] była z wykształcenia nauczycielką.
Franciszka Filipowicz. I trzymała mnie w rygorze. Nawet, to co dzisiaj jest nie do pomyślenia, kozia nóżka wisiała i lanie było, jeżeli coś spsociłem. Ale wychowanie było doskonałe. Chodziłem do szkoły na Bielanach, na ulicy Bogumiła Zuga. A po południu ojciec zapłacił, był tak zwany Instytut Wychowania Fizycznego, że zamiast chuliganić z chłopakami czy z dziewczynami, szedłem do Instytutu Wychowania Fizycznego i używałem wszelkiego rodzaju gimnastyk oraz odrabiałem lekcje. Czyli wyłączył mnie ojciec z jakiego złego towarzystwa.
Tak, miałem tam stolik. Taka pani była i ona mnie już zostawiła, tam zrobiłem [lekcje], a później szedłem sobie do pływalni, na gimnastykę i tak dalej. To pomogło, że moja tężyzna fizyczna wytrzymała i obóz, i tyle lat żyję. To jest właśnie przyczyną dobrego wychowania, ruchu i dobrego odżywiana.
Ulubioną dyscypliną moją była piłka nożna.
Powiem pani taki przykład, kiedy ojciec mi włączył boks. Otóż trener, jak on się nazywał, taki słynny trener boksu, Sztam. On tam prowadził lekcje boksu. No i mówi: „Weź, załóż rękawice”. Dał mi [lekcję]. Wróciłem do domu z takim podbitym okiem. Zobaczył to ociec i powiedział: „Ja głupiego chłopka w domu nie chcę. Koniec z boksem”. Jedyna dyscyplina, która była wyłączona, a [poza tym] wszystkie dyscypliny używałem.
Przed wybuchem wojny skończyłem siódmą klasę na ulicy Felińskiego, bo z Zuga przeniosłem się na Felińskiego, na Żoliborzu. Siódmą klasę kończyłem.
1939 rok. Wybuch wojny zastał mnie na Żoliborzu. Przecież byłem młodym chłopcem. Pierwsza moja rzecz to wejść na dach i patrzeć, jak krążą niemieckie samoloty. To jest pierwsza sprawa. Druga sprawa to był tak zwany OPL, czyli obrona przeciwlotnicza. Mały smyk, wyszedłem z domu i zapisałem się do OPL-u. Nie chcieli ze mną rozmawiać. Ale taka pani zlitowała się, przyczepiła mi maskę przeciwgazową i mówi: „Jak będziesz słyszał alarm, będziesz szedł [krzyczeć do mieszkańców]: »Zaciemniać okna«”.
Tak do domu. I ja chodziłem. Ale jak zaczęło się bombardowanie, to do mysiej dziury się schowałem. Nie miałem takiej odwagi. Niemniej jednak czułem się potrzebny. Ojciec był piłsudczykiem, czyli w Legionach Piłsudskiego był oficerem artylerii. I zrobił se za zadanie, żeby tego syna nauczyć miłości do ojczyzny. I to było to, że jako młody człowiek chciałem służyć, jako jeszcze małe dziecko, bo ile miałem trzynaście, czternaście lat w czasie wojny.
Tak. Ojciec był zawodowym do pewnego czasu. Był na Wołyniu pułkownikiem Legionów. Później zrezygnował i został dyrektorem Miejskich Zakładów Komunikacyjnych autobusów w Warszawie. Miał dobrą pensję, ale zrezygnował z wojska.
Tak. Tam mieszkał mój wujek, pułkownik 7. oddziału kawalerii siedleckiej.
Jan Lewandowski. Mieszkaliśmy na górze, a na dole ciotka razem z wujkiem i z rodzeństwem, moim rodzeństwem.
W okresie okupacji mieszkałem na Śmiałej, ale ojciec i ciotki (miałem pięć ciotek, same nauczycielki) zdecydowały, że muszę iść kończyć szkołę średnią. Gimnazja były zabronione. Ale […] na ulicy Śniadeckich 8 jest szkoła pod pokrywką szkoły mechanicznej, jest gimnazjum. Ja się tam zapisałem. Zapisałem się tam i tam ukończyłem trzy klasy w trybie przyspieszonym. W międzyczasie na dole w piwnicach założyli tak zwane „Szare Szeregi”. W związku z tym zapisałem się do „Szarych Szeregów”. Były tam ćwiczenia, znaczy na dole, rozkładanie, składanie broni, konserwacja, na tablicy [informacje], jak się zachować, jak strzelać. No, takie podstawowe wiadomości. I moim obowiązkiem było rozwożenie pracy podziemnej, tak zwanej bibuły, na okazane miejsca, [na przykład] na plac Wilsona. Tam tylko adres mi podawali. Ja to rozwoziłem. Drugą czynnością, bardzo rzadko, malowanie znaku Polska Walcząca na murach Warszawy. Trochę niebezpieczne, bo jak żandarmeria by złapała, no to by zastrzelili. Ale jakoś nic się nie działo, wszystko było w porządku. I tak do czasów zakończenia, że tak powiem, okresu wojny, spędziłem czas tam na Żoliborzu.
Wybuch Powstania Warszawskiego to była ciekawa rzecz. Rano 1 sierpnia zapukał do mnie (na parterze mieszkałem) w okno kolega.
Jacek. Jacek Trepiak. On mieszkał na Fortecznej, obok Śmiałej. Ponieważ u niego na dole mieszkali folksdojcze, a myśmy na bazarze kupili sobie pistolety…
Na Różyckiego. Ja miałem forsę, on miał forsę. Ja kupiłem sobie dwie „filipinki” i to schowałem – gdzie głowa! – u siebie obok komina na dachu. Ale nic się nie stało, jakoś to przetrwało. I on puka do mnie: „Oddaj mojego visa, bo ja mam wezwanie i ty też masz wezwanie na Żelazną”. Mieliśmy tam adres. Ja oddałem mu ten pistolet. Poleciałem na górę, tylko tak, żeby babcia nie widziała. Swój do kieszeni, nawet do tej kieszeni. Do babci mówię: „Babciu, ja muszę wyjść do kolegi, ale koniecznie, bo coś mu się stało”. Musiałem skłamać. A celem było dostanie się na punkt. I dochodzę do wiaduktu, patrzę, dwa czołgi na wiadukcie – przejścia nie ma, tramwaje nie chodzą, na Warszawę się nie dostanę. No to zrezygnowany wracam. Ale wracając, patrzę, idzie mój brat cioteczny.
Bronisław Lewandowski. Idzie z oddziałem Powstańców.
Tak, 1 sierpnia. No i mają karabiny, połowa, połowa bez niczego. Więc ja do niego „[Bronek]. Przepraszam…”. A on zdziwiony: „Co jest?”. „No musicie mnie do oddziału przyjąć, bo ja się nie dostanę tam do tego”. Tak popatrzył na mnie „Ale widzisz, my nie mamy broni”. No to ja wyjąłem pistolet. Zdziwienie, skąd taki smyk kupił pistolet. Jak zobaczył ten pistolet, to było wszystko dobrze. Ale konsternacja była, jak wyjąłem „filipinkę” z kieszeni. No i jak wyjąłem tę „filipinkę”… A wie pani, że w „filipince” jest ta zawleczka „Dawaj mi ten granat”. Złapał w rękę, trzymał. Ja mówię „Mam jeszcze drugi”. Konsternacja. Popatrzył na mnie. „No wiesz, tego się nie spodziewałem. Chodź na kwaterę”. To była kwatera, pierwsza ulica poprzeczna przy placu Inwalidów. Weszliśmy na kwaterę, popatrzył na mnie i mówi „Co ty chcesz?”. Ja mówię „No walczyć”. – „No dobrze, ale – zastanowił się – musisz złożyć przysięgę”. No to złożyłem przysięgę. Pseudo wybrał mi, dostałem zaświadczenie. „Jesteś przyjęty”. Bo ja byłem bardzo dobrze [zbudowany], taki rosły chłopak. Nie byłem takim dzieckiem mało rosłym ze względu na te ćwiczenia na AWF. No i tak się zaczęło od 1 sierpnia.
W dniu 2 sierpnia wymarsz w kierunku Bielan i później z powrotem. No i pierwsza moja barykada plac Słoneczny, Forteczna, naprzeciwko Cytadeli. Tam było dosyć ciężko, bo podkopy były dosyć płytkie. Trzeba było uważać, żeby nie dostać. A Niemcy mieli na wałach Cytadel taki reflektor sprzężony z ckm, że jak do faceta strzelili i trafili, to tak jak snajper. Trzeba było bardzo uważać. No i tam było normalnie. Ale powiem wam ciekawe zdarzenie, jak koza uratowała mi życie.
Otóż między końcem Fortecznej a Cytadelą były ogródki działkowe. W czasie Powstania nie było dobrze. Na placu Wilsona była stołówka. Nosiliśmy zupę, „trąbizupka” i tak dalej. Nie było za ciekawe jedzenie. Każdy z nas był głodny. Ludność nam pomagała, ale nie zawsze. Patrzymy, chodzi koza. Sierżant wtedy mówi: „Patrzcie, mamy kozę”. – „No to co?”. A on mówi: „Jemy. A w nocy ściągniemy. Babki tu zrobią żarcie i będziemy mieli”. No i fajna sprawa. Znalazł strzelca, zabili tą kozę. W nocy ściągnęli tą kozę, kobiety ugotowały żarcie. Było super. Najadłem się jak nigdy. Ale na drugi dzień rozwolnienie niesamowite, po prostu coś okropnego, co parę minut. Sierżant wtedy nalał wódki, wsypał pieprzu, kazał mi to wypić. To był pierwszy alkohol w moim życiu. Wypiłem.
Nie, nie, tylko ja. U mnie coś z żołądkiem było od małego nie w porządku. No i co robić. Mam na drugi dzień iść po zupę na plac Wilsona z sanitariuszką, bo myśmy w takim kotliku przynosili jak do prania. Wtedy mówi: „Słuchaj, nie pójdziesz. Pójdzie za ciebie Marek”. – „No dobrze. Całe szczęście, bo przecież ja nie wytrzymam. Przecież nie będę trzymał spodni, jednocześnie tego”. – „No tak”. I zostałem. No i państwo poszli po zupę. W tym momencie sztukasy, bombardowanie i w wówczas bombardowali tą stołówkę na placu Wilsona. Zginął Marek i nawet ta sanitariuszka. A ja ocalałem. Kto mnie uratował? Koza. Niebywała historia. No ale przyznam szczerze, że sumienie bolało mnie bardzo długo, bo to był mój dobry przyjaciel, kolega, który mnie zastąpił i za mnie życie oddał. To było straszne. Później przenieśli barykadę na Czarneckiego. […] U zbiegu Czarneckiego, a tej Wisłostrady… Nie wiem, to ulica Krasińskiego?
Tak, Krasińskiego. Tam była barykada. Na tej barykadzie żeśmy urzędowali. Z tej barykady wysłali nas. Przyszedł porucznik „Prawdzic”: „Kto na Dworzec Gdański?”. To była połowa sierpnia. Kto na Dworzec Gdański się nadaje, kto chce, bo nie było przymusu, na ochotnika. Ja byłem młody wariat, dla mnie życie nie miało znaczenia. Wystąpiłem. No dobrze. On liczył, spisał, dał kwaterę. I na drugi dzień mam. Ale to tak tydzień przed tym atakiem było. Na drugi dzień mam wartę, bo na ulicy Czarneckiego mieliśmy kwaterę, znaczy komendę tak zwaną. Tam władza miała swoje miejsce i przed tym stał wartownik. Stałem na warcie, bo wybierali. Stałem na warcie. W pewnym momencie oficer jakiś: „Chodź tu. Pamiętaj, masz tutaj taki list zapieczętowany. Musisz pójść na komendę, […] na ulicę Kozietulskiego”. Powiedział gdzie i tam to oddać. „Schowaj to tu, zapnij sobie koszulę i za żadną cenę nikt tego dotknąć nie może”. No to idę. Idę. W tym momencie leci Różycki, kolega, starszy ode mnie może o parę lat, o pięć, sześć lat, ale sąsiad z ulicy Śmiałej. Jak ja 63, to sąsiedni budynek to właśnie byli Różyccy. „No część, co tu robisz?”. Patrzę, ma opaskę akowską. Ja mówię: „Ahoj, to i ty jesteś”. No i zaczynamy sobie gadać, idziemy. Nie mówię, gdzie idę, bo to tajemnica. Idziemy. Idziemy między blokami w kierunku Kozietulskiego. Naraz pada strzał z góry. On dostaje w gardło. Trup na miejscu. Ja mam pepeszę, bo pepesze nam zrzucali. Tą pepeszą poleciałem po górze i czym prędzej samozachowawczo do klatki schodowej, żeby się zorientować, co było. Ale widzę, nikogo nie ma, nie wiem, kto to strzelał. Doleciałem do niego. Nerwowo chcę zbadać puls, a nie mogę. Ale widzę, że tu krew, to wszystko. I widzę, że lecą jacyś tam ludzie, pomogą, a ja mam ten list. Nie mogłem czekać. Poszedłem, musiałem go zostawić i poszedłem na miejsce, na Kozietulskiego. No tyle z tej historii.
Za parę dni zabrali nas na ulicę, która była blisko. Jak była ulica generała Zajączka (to była ostatnia ulica przed Dworcem Gdańskim), była barykada. Pamiętam jak dzisiaj, zabrali nas, na dole taka kwatera. Ten [Bronisław] Lewandowski nas pocieszał, to, tamto, mówił, jak się zachować. No i mieliśmy atak na Dworzec Gdański. Były dwa ataki. Jeden atak się nie udał, ale drugi – zdziesiątkowali nas artylerią na przedpolu. No jak my z bronią ręczną możemy dać radę jednostkom wyborowym SS na Dworcu Gdańskim? Zdziesiątkowali. Wiem tylko, że z tego gremium naszego to chyba jedna trzecia została.
Pierwszy atak, proszę panią, najpierw było ostrzeliwanie wzajemne z barykady. Później było pójście z barykady tyralierą w kierunku torów kolejowych. Chcieliśmy przekroczyć [tory] i dotrzeć do Starego Miasta. No ale ciężki [ostrzał]. Tak jak muchy mogły strzelać po nas. Musieliśmy wrócić, tyralierą wycofać się z powrotem. I to było całe nasz zadanie. Prawdopodobnie doszli do muru i wysadzili część torów. Tak mówili, ale czy to prawda, tego nie potwierdzam, nie wiem. Drugi atak był gorszy, bo wyszliśmy, uzbrojenie było chyba większe, bo były karabiny maszynowe, tamto… Nie wiem, czy były granatniki, nie wiem. Tego nie wiem. Już nie pamiętam, to już za długo. Ale te wybuchy co dwadzieścia, pięćdziesiąt metrów i odłamki broni artyleryjskiej nie dały nam przejść. Cofnęliśmy się. Tak pamiętam to wszystko. A resztę mgła.
Zginął taki chłopak. Miał rozwalony brzuch. Ale w jaki sposób [został trafiony], co, z czego, nie wiem. Wiem, że miał krwi dużo, zginął. Taki jeden mój bliski towarzysz z grupy.
Nie pamiętam.
Też nie wiem. Jego imię jest na tablicy chyba w [Muzeum] Powstania Warszawskiego. Kiedyś patrzyłem. Prawdopodobnie, bo mi ktoś mówił. Ja nie miałem czasu na oglądanie. W każdym bądź razie na imię miał Marek, czy na pseudo Marek, trudno mi powiedzieć. Trudno mi powiedzieć, naprawdę. Muszę mówić to, co pamiętam.
Nieudany. No na tym koniec.
[…] Na Zajączka, tak. Do barykady i później z powrotem do oddziałów. Nie było problemu.
No, babcia była [z rodziną w piwnicy ulicy Śmiałej 63]. Jak dostałem wolne, wtedy mi dał na pół godziny, to poleciałem, zobaczyłem, co słychać. Byli w piwnicy, wszystko w porządku. Tam nawet ukrywał się Adam Kapłański, który też był u nas w oddziale. Ale ukrywał się, bo miał rękę ranną. Czy uciętą, czy ranną, to nie pamiętam.
Mój ojciec był w Kłobucku. Nie mieszkał już w Warszawie, wyprowadził się.
Adam Kapłański, o którym mówię. On tam jest. […] Mogę pani pokazać, bo mam spisaną ewidencję Adam Kapłański i Bronisław Lewandowski. Bronisław Lewandowski to jest syn mojej ciotki. Nie wiem, jak to dla mnie. A Adam Kapłański to mąż mojej siostry ciotecznej. Oni brali udział bezpośrednio.
Przeżyli. Adam Kapłański był ranny, przeżył, dostał się do niewoli. A Bronisław Kapłański…
Bronisław Lewandowski dostał się do Szwajcarii. Ze Szwajcarii dostał się do Stanów Zjednoczonych. Mieszkał w Chicago i był dyrektorem telewizji chicagowskiej, bo to był piosenkarz z zawodu.
Barykadę przenoszą na ulicę Kaniowską, na dole, na ulicę Kaniowską. To jest jakieś pięćset metrów od Wisły, pięćset, może więcej metrów od Wisły.
Tak, i od Cytadeli. I tam na Kaniowskiej barykada. Tam były dwa przypadki, które warto odnotować. Pierwszy przypadek to ciekawy. Jak pani się orientuje, jest tam Wisłostrada. I ta Wisłostrada prowadziła aż do barykady. Barykada stoi. Naraz ja jestem na barykadzie. Jedzie samochód osobowy. Prowadzi oficer, obok siedzi dziecko. Pierwszym moim wyjściem było wycelowanie w oficera. Trafiłem go obok serca, tu, z tej strony, ale w ramię, a nie w serce. Oficer jakoś zatrzymał ten samochód, wyleciał. I te dziecko ucieka. A ja bez rozkazu, w białej koszuli, na barykadzie, bo było ciepło, wyleciałem i tego chłopaka [chcę] złapać. I złapałem go, przyprowadziłem. Za to dwa dni kary. Pierwsze, niesienie tego oficera do punktu opatrunkowego, a druga rzecz, siedzenie w takim lochu wykopanym pod jezdnią przez dwa dni. Kara od „Teddy’ego” [Mariana Tadeusza Adamskiego], dlatego że bez rozkazu wyskoczyłem poza barykadę. Tego nie wolno.
Tak, on był bezpośrednim w oddziale. Drugi przykład to jest taki.
To był chłopiec Polak, na Pradze kupiony przez tego Niemca, żeby go przewiózł na Bielany.
Nie wiedzieli, że tu jest barykada. Nieświadomość. Uciekał z frontu. Tak że ta okoliczność jedna. Która okoliczność tam jeszcze na tej Kaniowskiej [była ciekawa]? Aha, rzecz niebywała, ale nie wiem, czy to opowiadać, bo czy kto uwierzy, to nie wiem.
Osiem godzin na barykadzie, reszta odpoczynek. Gdzie? W piwnicy, w budynku. Ja miałem pryczę jedną, po drugiej stronie była szersza piwnica, trzy prycze kolegów. Nade mną było okienko, takie normalne, od piwnicy, ale niezakratowane na szczęście. Naraz bombardowanie. Czy to pocisk artyleryjski, czy to bomba, nie wiem. W każdym razie cały budynek załatwiony. Wszystko się wali. Sufit się wali, a nade mną sufit staje [pod kątem czterdziestu pięciu stopni]. Tregry żelazne zatrzymały spadek. Koledzy zmiażdżeni. Ja leżę. Pierwszy raz nie mam czym oddychać. Straszny kurz. Człowiek nie może wydać głosu. Ale jak już trochę ustało, słyszę, ktoś tam krzyczy przez okienko: „Czy kto żyw?”. Ja mówię: „Tak”. I wyciągnęli mnie przez to okienko. Nie Pan Bóg nade mną czuwał?
Tak. Bo tam było trzech i ja jeden. A po drugiej stronie budynku byli inni koledzy. Oni nie zostali zasypani. Tam bomba nie zrobiła nic, po prostu ocaleli. A nas było czterech w tym pomieszczeniu. Akurat to się zawaliło. To jest cud, że tak powiem. Chociaż tych cudów miałem wiele. Ale nie będę tego opowiadał, bo to za dużo.
W każdym razie, proszę pani, to jest ten cud na Kaniowskiej. A tak normalnie, jak to służba – osiem godzin na barykadzie. A jeszcze jedna ciekawa rzecz. Były tak zwane czujki. To było kawałek drutu i dwadzieścia metrów albo trzydzieści metrów przed barykadą okopowało się, żeby mieć kontakt, jak przeciwnik uderzy, ciągnęło się tym drutem. Tylko że to było niebezpieczne, bo Niemcy co parę minut strzelali rakietami świetlnymi, że było jasno jak na dłoni. To było strasznie niebezpieczne miejsce dla leżenia. Ale patrzę, Niemcy wychodzą ze swojej barykady w naszym kierunku. No to pierwsza rzecz, [alarmuję], ale sam uciekam. No, wtenczas tylko burę dostałem od „Teddy’ego”. Czyli taka stuprocentowa odwaga nie była u człowieka. Ale dzięki temu przetrwałem, nic się nie stało. Zawiadomiłem, alarm zrobili, a ja do nich dołączyłem. Tyle.
Nie, Forteczna jest dalej. Idzie autostrada i pierwsza jest Czarneckiego, następna jest Kaniowska. Czyli poprzeczna ulica prowadząca od autostrady w prawym kierunku. To nie jest ulica bliska Fortecznej. Kończy się ulica Śmiała, plac Słoneczny i prosto w kierunku Cytadeli jest ulica Forteczna.
Kaniowska, która prowadzi daleko, ona prowadzi tutaj koło Cytadeli, czyli frontowa. Przenieśli prawdopodobnie, tylko żeby być bliżej wroga. Nie wiem, ja się na tym nie znam.
Tak. Najgorsze były chwile zwątpienia, kiedy już Niemcy wchodzili na… Ja byłem ranny w nogę.
W momencie ostatniego ataku Niemców na nas. Nie tym, co pani [wcześniej] opowiadałem, tylko ostatniego podejścia Niemców w naszym kierunku. Dostałem kulą, właściwie rykoszetem kuli w prawą nogę. Tutaj jest znak, mogę pani pokazać. Tak że sierżant „Teddy” w dniu 1 października czy 2, nie pamiętam już dokładnie, mówi: „»Jurek« – znaczy pseudo moje powiedział – masz się zmieszać z ludnością cywilną, bo noga nie nadaje się do tego. Nie mogę cię zabrać do siebie na plac Wilsona. Na placu Wilsona jeszcze się bronią i my się stąd wycofujemy, ale tylko ci, którzy są zdolni do walki”. No, co ja zrobiłem? Wziąłem to wszystko, wracam. Wracam na Śmiałą. Na Śmiałej, patrzę, wszyscy jeszcze żyją, chociaż w dom rąbnął pocisk. Wszyscy żyją, to dobrze. Ale moja babcia dała mi jeszcze czekolady. Mówi: „Słuchaj, masz, w razie będziesz głodny”. I idę, jest ulica Czarnieckiego. Jest tak zwany fort. […] Ja wiedziałem, że w tym forcie znajdują się ludzie. Jak się do tego fortu dostać. Jest ulica Haukego [Hauke-Bosaka]. I przy Haukego stał dom, cały. Hełm rzuciłem do piwnicy. Legitymacje, wszystko podarłem, rzuciłem, broń rzuciłem i bez tego [chciałem] się tam dostać. Ale jak się dostać, jak Niemcy idąc w kierunku autostrady, czyli Czarnieckiego, do domu wrzucają granaty, każą ludności wychodzić. Patrzę, najgorzej się przestraszyłem tego miotacza ognia. No mówię, nie mam tu szans. I pomalutku, pomalutku przeczołgałem się na drugą stronę. Dostałem się do tego okrąglaka. Tam od razu mi opatrzyli nogę, dali jeść i rano wyszliśmy w kierunku Dworca Zachodniego. Z Dworca Zachodniego w bydlęcych wagonach do Pruszkowa. W Pruszkowie selekcja. Nie zwracali uwagi na moją nogę. [niezrozumiałe]. Za trzy dni wygruzili nas do [pociągu] i wyjazd do Parchimia.
Parchim to jest wiele kilometrów od Berlina. Po prostu wywieźli nas. Byliśmy załadowani jak śledzie. Dwie osoby nawet zmarły po drodze. Jedynie był jeden przystanek, kubeł wody do picia i nic więcej. Przyjechaliśmy. W Parchimiu był zbudowany obóz, taki plac duży z trawą. Naokoło Niemcy z psami co parę metrów. Na boku kuchnia polowa, kucharze i zapraszali do grochówki. Proszę pani, dwa dni bez jedzenia, z wodą i grochówka.
No i do tej grochówki. Ale jak to bywa, zawsze się jakiegoś przyjaciela w drodze znalazło. Ten kolega, nie wiem czy to był Powstaniec, czy warszawiak, nie wiadomo, mówi do mnie: „Słuchaj, tej grochówki to nie dam ci całej zjeść”. Ja mówię: „Dlaczego? Jestem głodny?”. – „Bo będziesz miał problemy”. No i stuknął i wylał mi część zupy. Byłem zły na niego jak diabli, ale to mnie uratowało. Miałem kłopoty, ale nie takie, jak mieli inni.
Z babcią wyszedłem.
Tak, babcia przyszła do okrąglaka i z tego okrąglaka [jechaliśmy] razem. Trasa nasza była taka: Wyszliśmy, przeszliśmy przez ten park, jak jest na Żoliborzu. Poszliśmy w kierunku […] Powązek [Kościół] Świętego Boromeusza jest tam.
I później w bok, w kierunku…
Tak. I szedłem z babcią. Uważałem, bo Niemcy wyciągali czasami młodych i rozstrzeliwali. Ale jakoś się udało.
Babcia razem, tylko babcię zwolnili, a mnie wywieźli.
Tak, babcia została w Pruszkowie i później zwolnili ich, wyjechała do Krakowa.
Ale to była starsza osoba. Widocznie tak sobie zarządzili. A ja wyjechałem do Parchimia. W Parchimiu najpierw odwszawianie pospolite, czyli moja odzież się spaliła prawie. Ciuchy obozowe. No i pobyt w izolacji. W czasie tego [pobytu] pomagałem trochę fryzjerowi, zawsze parę fenigów dostałem, a za te fenigi można było trochę czegoś kupić. Tak człowiek kombinował, ale nie za bardzo. W pewnym dniu przyszedł jakiś Niemiec z taką blachą i wyczytuje nazwiska. Ten, ten, ten, wyjazd do Rostocku. Ja tak się zastanawiam. Pytam się: „Słuchaj – do tego drugiego – ty masz jakiś zawód?”. – „Ja jestem tokarz. A ty?” – „Tokarz”. A ja żaden tokarz. Ja miałem napisane w tym zaświadczeniu, które im zostawiłem na legitymacji szkolnej, jako Metalldreier. A Metalldreier to po niemiecku tokarz. Oni myśleli, że ja jestem tokarz. No, wywieźli mnie do tego Rostocku.
Nie. Jakoś tam, wie pani… Tylko po prostu dezynfekcję trzeba było utrzymać.
W którym obozie?
W Parchimiu byłem dwa tygodnie, dwa tygodnie mniej więcej. Tego se nie przypomniałem dokładnie. Ale niedługo, nie miesiąc, w każdym razie nie miesiąc. Przyjechaliśmy do Rostocku, patrzę, Rosjanie, patrzę, Polacy, patrzę, Włosi, czyli wieża Babel, ale w poszczególnych barakach. Nasz barak polski. Dostałem miejsce na piętrze. No jestem. Na drugi dzień ewidencja, badania i tak dalej. Na trzeci dzień do fabryki. Stałem przy maszynie. Stawia mnie taki Niemiec przy maszynce, przy tokarce. Ja się patrzę, nie wiem, co robić. Ale [mówię]: „Proszę pana…”. Znałem trochę niemieckiego, Herr, bo w szkole uczyliśmy się niemieckiego. W tym łamanym języku niemieckim mówię, że ja pierwszy rok byłem w tej szkole, że ja się tego nie uczyłem. „No to po co cię tu przywieźli? – od razu powiedział – No to będziesz kible zamiatał”. I byłem kiblowym. Miałem najlepsze miejsce, bo miałem swój pokoik, miałem swoje wycieraczki, miałem mydło, miałem proszek, miałem płyn. I czyściłem te kible. Jak były wszystkie czyste, było w porządku. Jakby były brudne, to byłoby może źle, ale było zawsze czysto. Ale jak wyczyściłem te kible, to miałem wolne. Siedziałem sobie. Było miejsce na gotowanie herbaty. Zagotowałem sobie wody. Przynajmniej wody gotowanej się napiłem. Tak że inni mi zazdrościli. No i skończyło się. Teraz, dlaczego żyję.
Proszę pani, za dobre sprawowanie w ciągu tygodnia dostawało się tak zwany [niezrozumiałe] Verpflegung, czyli kawałek kiełbasy, kawałek masła i kawę. Ale co dwa, trzy tygodnie dostawało się przepustkę za dobre sprawowanie. Czyli jak Niemiec napisał mnie „dobrze się sprawuje, kible czyste”, to mogłem pójść poprosić o przepustkę. A po co była przepustka. Na zewnątrz. Przecież jedzenie było słabe. Co tam było, „trąbizupka”, kawałek czarnego chleba, czarnej kawy rano, to wszystko. Czyli jedzenie słabe. Ale na zewnątrz byli bauerzy, czyli niemieccy rolnicy. U bauerów pracowali Polacy. Tam można było kupić za obrączkę, za zegarek, za coś dobrego można było u nich kupić. Za pieniądze raczej nie, bo pieniądz nie miał wartości. I chodziło się w ten sposób. Dostawało pięciu, sześciu przepustki raz na miesiąc. Bardzo mało. Ja dostałem tą przepustkę. Jaki to był miesiąc, widzi pani… Pamiętam, że była to wiosna. Dostałem przepustkę. Wyszliśmy. Ze mną był jeden Polak z Warszawy, a reszta to byli obcokrajowcy.
Nie pamiętam. To był obcy dla mnie człowiek. To był wybrany.
Wybrany gdzieś daleko. Tak jakby spał koło mnie, to tak, ale ci daleko to nie pamiętam. Nie pamiętam jego nazwiska. Ale wyszliśmy. Idziemy. Naraz chmura samolotów, tak jak wrony. Przerażenie psychiczne u człowieka, strach. No i zbombardowali [Rostock] i zbombardowali tę fabrykę. Zostały z niej gruzy. Nie szliśmy już do bauerów, tylko wracamy z powrotem. Co z naszym dobytkiem, koszula, spodnie, inne rzeczy. Przychodzimy, a tam miszmasz. Nie ma. Karetki. A myśmy byli chyba z dziesięć kilometrów już chyba od tego, jak to było. Co dalej? Jedyna rzecz zgłosić się do władz niemieckich. Ale któryś tam kombinuje: „Słuchajcie, pójdziemy na PKP i zobaczymy. Są wagony towarowe i jest napis Posen. Może schowamy się”. Gdzie tam. Przyszliśmy na dworzec. Bahnschutze od razu nas zagadali i od razu do Arbeitsamt niemieckiego. W tym Arbeitsamcie jak dowiedzieli się, że my z tej fabryki, Niemcy zrobili się dla nas bardzo mili. Dali nam jeść, dali nam kiełbaski, dali nam jedzenie, dali nam pić. Byli mili. To nie te szkopy, których tak człowiek znał. No dobrze. Ale mówią tak: „Słuchajcie, do fabryki już nie ma kto wrócić, bo już tam gruzy, ale do roboty jesteście potrzebni. Ty do Güstrowa, ty tam w Rostocku, ty tam, ty tam”. Porozdzielali nas.
Fabryka była fabryką i fabryka była obmurowana cztero- czy pięciometrowym murem. Były wieżyczki, w których stali Niemcy uzbrojeni, siedzieli Niemcy uzbrojeni. To jest jedna rzecz. Brama była zamknięta, żelazna. Przejść nie można było, bo trzeba było… Teraz co dalej. A nasze baraki były z tyłu, bo to był plac duży. Z tyłu pobudowane normalne baraki, jak pani powiedzieć, normalne baraki dla ludzi. Podobne do tych baraków, jak są w obozach. Podobne, podobne, nie wiem, ale trochę inne, bardziej może luksusowe.
A nie, ten, który był w poprzednim obozie, to myśmy się rozstali, bo to nie był tokarz.
To był normalny uchodźca z Warszawy.
Natomiast do Rostocku jak żeśmy pojechali, to każdy z nas miał kartę tokarza i skierowanie.
Miał to oficer Niemiec. Myśmy się nie znali, każdy był obcy.
Ja tylko jak jechali, dociekliwie pytałem się, bo jak mówią, że do fabryki, to jaki masz zawód.
Spytałem się i stąd się dowiedziałem, że to są tokarze.
Ale nie skojarzyłem sobie mojej legitymacji. Dopiero na miejscu, jak mnie ten Niemiec [postawił] przed faktem dokonanym, że ja się nie znam na tym. Tak że widzi pani, taka historia człowieka. Czyli Pan Bóg nade mną działał i bronił mnie.
No, dostałem się do Güstrowa. W Güstrowie była taka grupa budowlana składająca się z obcokrajowców, tragarzy. Przywozili gotowe baraki na rampę towarową. Myśmy te baraki, takie duże elementy, [zdejmowali] i na ciągnik, na przyczepę. I Niemcy to zawozili na miejsce, gdzie po bombardowaniu równali ziemię i stawiali baraki. I myśmy byli tą ekipą, która to transportowała. Miałem też szczęścia dużo, ale to już chyba za dużo [opowiadania].
Nie. Jak zaczęli ruscy nachodzić, bo już słyszeliśmy armaty ruskie, już szedł front, to garstka ludzi, którzy byli tam (być może byli to również Powstańcy, nie wiem, bo nikt się nie uzewnętrzniał), uciekamy. Dlaczego? No bo nas wykończą Rosjanie. Zebraliśmy manatki, wzięliśmy jedzenie i wio w kierunku Hamburga. Na piechotę żeśmy doszli do Hamburga. A ja z tą nogą kulawą. Co w Hamburgu robić? Do Amerykanów. Poszliśmy do Amerykanów. Jest tak zwany oddział wartowniczy. Znała pani oddział wartowniczy? To wszystko jest w książce opisane. U was jest ta książka, „Wspomnienia Nałęczowskie”. Jak pani popatrzy, to pani ma tam wszystko dokładnie opisane. Jesteśmy tam. Do Amerykanów. „No to co, no to chodźcie”. Przebadali nas, sprawdzili. Mówią, że nogą moją się zajmą. Zajęli się, bardzo dobrze się zajęli, po raz pierwszy. Ale osiem godzin musiałem stać przed zakładem, składem nie żywności, a środków chemicznych. Ja miałem [wartę] przed chemicznym. Tak zwana warta. I to osiem godzin. Po ośmiu godzinach z powrotem do baraku. Były to pomieszczenia, nie baraki, a pomieszczenia. Tam mieliśmy swoje kwatery. Jedzenie było super. Pieniądze wymienne to były papierosy. Można było wszystko za to kupić. Najgorzej nie mogłem się przyzwyczaić do ziemniaków puree z czekoladą.
Tak. Takie były dania. Tego nie mogłem jeść. No ale przeżyłem. Tam mnie zastał koniec wojny. I teraz koniec wojny, co się dzieje. Ja nie mam wykształcenia, nie mam zawodu. Mam lat siedemnaście, osiemnasty już szedł. Co robić? Przesłuchują nas Amerykanie. I taki Amerykanin po polsku dobrze mówiący mówi: „Słuchaj, ty jesteś akowiec. Nie wracaj, tam cię zniszczą komuniści”. Ja mówię „Nie, ojciec mi mówił, że kraju w biedzie się nie pozostawia. Ja muszę wrócić. Warszawa w gruzach”. Głupi, głupi, głupi młody człowiek. Zamiast zostać tam. Miałbym przyszłość. Jakoś by się to ułożyło. A ja wracam z ta nogą do kraju. Żadna komunikacja, wszystko pieszo. Czyli do Odry pieszo, poza Odrą nie wiadomo, też pieszo. Dopiero od Starogardu Szczecińskiego jest pociąg do Warszawy, może być. No i ja idę. Najgorsze co u mnie było, to to, że prosiłem swoich wrogów Niemców o jedzenie. Byłem po prostu żebrakiem. I szedłem.
Nie. Ale to dużo opowiadania. Proszę pani, była tak zwana armia Własowa. To była ukraińska armia. Ja nie wiedziałem, że przyczepił się do mnie własowiec. Ale jak przekroczyliśmy granicę amerykańską, angielską i sowiecką na Niemczech, to pierwsza rzecz, okradli nas Rosjanie, zabrali. A szukali tylko. „Dawaj czasy”. Bo to było modne. Czyli zabrali zegarek, zabrali resztę. No i na piechotę. Później dali bumażkę, że jestem [z obozu] i że [idę] do Warszawy. Ich nic nie obchodziło. Tamci to dali chociaż jeść, to, tamto, a tych nie obchodziło. No i trzeba iść. A ten mówi do mnie tak: „Gdzie ty idziesz?”. Ja mówię: „Do Warszawy”. „O, ja nie, ja do Kijowa. A razem byśmy mogli? A masz coś?”. Ja mówię: „Okradli mnie”. – „Mnie też okradli. Ja pójdę, coś wykombinuje”. Ale mam w kieszeni coś, dałem mu. Coś ciekawego.
Nie, nie. To był normalnie tak samo przez Amerykanów więziony człowiek, który chce wrócić do kraju swojego. I było przekazywanie na granicy wojsk amerykańskich, rosyjskich, nas. Niech sobie idą. Ci przywieźli nas samochodami, dali nam jeść, dali nam coś na drogę, a ci okradli nas ze wszystkiego. Zabrali te czasy, dali bumażkę, że do Warszawy, czyli przepustkę, gdyby ktoś [sprawdzał], żebym się legitymował, i to wszystko. No i ten dostał to samo co ja i usiadł koło mnie. Ja mówię, Panie Boże, właściwie szczęście, bo samemu to strach. No ale co to, nie ma wojny, spokój, idziemy. No tak żeśmy szli. A on w międzyczasie skombinował rowery. Na rowerach dojechaliśmy chyba ze sto parę kilometrów. Rowery szlag trafił. Trzeba było je do rowu wyrzucić. Co dalej.
Sieroża. No i skombinował wóz z… A do Odry mieliśmy kawał drogi jeszcze, do rzeki. No i w tym wozie była pierzyna, był baldachim. Ja mówię: „Skąd tyś wziął?”. – „A Niemcom zabrałem”. Czyli ich okradł po prostu. Jechałem kradzionym towarem. Ale dojechaliśmy do Odry i posterunki.
Tak. Jechałem. Krwawi nogi, krwawi to, noga ledwo łazi. Przymusowo trzeba z bólem iść. Lepiej…
No, żeśmy dojechali do Odry. Zabrali konie. Jego zaaresztowali, czyli nie dostał się już do Kijowa. Więc musieli dojść [do tego, kim był]. Nie wiem, w jaki sposób. Zabrali. Już dalej go nie widziałem. A ja sam przekroczyłem most drewniany na Odrze i szedłem do [Sargardu Szczecińskiego]. To był najgorszy okres drogi. Brakowało jedzenia, brakowało picia. O wszystko trzeba błagać Niemców. Jeden: Raus, Bandit. A drugi przyjął, dał chleba, dał picia. Różnie było. Ale doszedłem do tego.
To skomplikowana rzecz. To nie takie proste, nie tak jak dzisiaj, pójdzie pani na dworzec, ma pani pociąg. Tam pociągów nie było. Na peronie leżałem, patrzyłem, jak ludzie z dziećmi [niezrozumiałe] palą ognie, gotują sobie strawę i czekają na pociąg. Taki pan w czerwonej czapce mówi: „Proszę pana, za dwa tygodnie, za tydzień będzie”. A ja leżę głodny na peronie, wstydzę się iść, poprosić o strawę. No i epizod. Zainteresował się mną jakiś tam, co to walizkę musiałem mu nosić. To był chyba ruski oficer, nie ruski oficer. [Miał] dwie walizy, kazał mnie je pilnować. I co. Już nie leżałem na tym betonie, ale taka budka jest, gdzie zawiadowca urzęduje. Na pierwszym piętrze, u góry, były dwie prycze, stół i woda. No i ten pan zawiadowca i pan [z walizkami]… Ja leżałem i pilnowałem tych [waliz]. Miałem przynajmniej dach nad głową, miałem picie i chleb. Do picia miałem tylko wodę, nic więcej. Ale miałem już. A ten z Rosji to był jakiś szabrownik, nie wiem, bo ciągle latał w dzień i przynosił kiełbasę, przynosił bimber. Pamiętam epizod. Ja tak leżę. [On patrzy] tak na mnie, wstałem. Nalał mi bimbru, musiałem to wypić. Od razu wyrzygałem się od a do z. No ale taka sytuacja.
Pociągiem dostaliśmy się do Poznania. Ale po tygodniu czy [podobnym czasie] (tego już nie pamiętam, czy tydzień, czy dwa tygodnie) zniknął jak kamfora z dwoma walizkami. Nie potrzeba nawet tragarza. Wiadomo, co to było. Później przez Bydgoszcz jakoś z szabrownikami dojechałem do Warszawy. W książce jest lepiej napisane, ale pani upraszczam, bo za długo będę mówił.
Warszawę zastałem zrujnowaną. Jak opuszczałem Warszawę, to Warszawa była zrujnowana czterdzieści mniej więcej procent, może pięćdziesiąt, a [jak wracałem] była dziewięćdziesiąt. Ruiny. Tak jak getto warszawskie. Dostałem się na Bracką, bo tam mieszkała moja ciotka, ale mieszkanie splądrowane, nikogo nie ma. Zostawiłem tylko kartkę, że tam byłem. Wróciliby, to żeby wiedzieli, że ktoś. No i idę na Pragę, bo wiem, że tam moja mama mieszkała. Idę do tej mamy w końcu. Przekraczam most, naprzeciwko Karowej był. W warszawie jak jest ulica Karowa prowadząca do Wisły, był most wysokowodny drewniany. Przekraczam ten most, a tu za kark i do samochodu. I tak kilku. Zabrali mnie na posterunek na Pradze przy ulicy Cyryla i Metodego. No i tam oficer [rosyjski], przesłuchanie. Życiorys chyba ze dwadzieścia razy, bez przerwy.
Rosyjski, ale dobrze mówił po polsku. Zaciągał takim językiem Wileńszczyzny, ale dobrze mówił po polsku. Cholera go wie. Ale oficer, bo miał jakieś tam [belki]. Nie znałem na się ich rangach. „Przyznaj się, byłeś bandytą, byłeś w Powstaniu Warszawskim?”. Zaprzeczam. No to do komory, kubeł wody i po plecach. Ale to wykonywali Polacy, nasza policja. To nie ruscy mnie bili. I tak było dwa, trzy razy dziennie, [potem] z powrotem do celi. W celi łóżko drewniane, taka prycza drewniana. Trochę światła wpadało. I tak leżałem.
To było w miesiącu czerwcu. Koniec wojny 1945, [może lipiec, tak myślę].
Czerwiec 1945 rok, gdzieś połowa czerwca. Mniej więcej, może trochę więcej. Bo wie pani, musiałbym policzyć, ile czasu szedłem. Czerwiec czy lipiec nawet, trudno mi, wie pani, określić. To tak dalekie czasy, że pamięć ulotna. Ale to było jeszcze przed zimą na pewno.
Przed zimą. To było w lecie, to na pewno. No i nie wiem, co zrobić. Jestem pobity, śpię na brzuchu. Widzę tylko trochę światła przez okienko. Żelazne drzwi z tyłu. Nie ma wyjścia. Ale pewnego dnia kogoś wprowadzili na noszach. Ktoś jęczy. No co ja zrobię. Sturlałem się z [pryczy], nachyliłem się i mówię: „Kto ty?”. – „A ja Polak, bity”. – „A kto ciebie?” – „Ruscy”. Ja mówię: „Słuchaj, powiedz, co ci jest”. A tu mu się krew [sączy]. Dobrze zbity. Mówi ledwo, takim głosem chrypiącym: „Nie przyznaj się, jeżeli byłeś w AK, bo cię zbiją tak jak mnie”. To jeszcze wykrztusił. Później jakie słowa chciałem od niego wydusić – nie dało rady. Rano go zabrali. Nie wiem, czy żył, czy nie żył. Ja nie byłem w stanie… Byłem po prostu tak pobity, że ledwo się ruszałem. Trzecia rozmowa to był trzeci czy czwarty dzień pobytu. Przesłuchanie. Siedzi ten oficer, skręca sobie papierosy w gazetę. Daje mnie, mówi: Zakuri? Ja mówię: „Nie, nie palę”. No to sam zapalił, posiedział. Mówi: „No, mówi prawdę”. A ja tak w nocy sobie myślałem, co tu wykombinować, żeby mieć siłę nie przyznać się i żeby coś powiedzieć, bo inaczej mnie nie wypuszczą. Więc powiedziałem mu: „Panie oficerze, tak, winien jestem. Papierosy nosiłem koledze z Armii Ludowej – skłamałem. – Nosiłem, winien jestem”. Już musiałem przyjąć winę na siebie. To go satysfakcjonowało. „Żebyś tak powiedział, to byśmy cię nie bili. Podpisz tu menażkę, zobowiązanie takie, że nie będziesz się z nikim kontaktował, że codziennie będziesz wracał na posterunek, mówił wszystko. Z kim się spotkałeś, z kim rozmawiałeś, jak się zachowałeś przez cały miesiąc. Po miesiącu zastanowimy się i jesteś wolny. Jutro cię wypuścimy”. Moja pani, wyjście z tej sytuacji to dla mnie było zbawieniem. Jak dalej wyszedłem, dwieście metrów, padłem na jezdni, na chodniku. Ktoś wciągnął mnie w bramę, polał wodą, dopiero się obudziłem. Patrzę, dwoje młodych ludzi. „Co panu jest?”. Ja mówię: ”Bili mnie”. – „Gdzie?” – „Na posterunku”. – „Aha. A gdzie pan mieszka?” – „Mama mieszka na – pamiętam, mogę powiedzieć – na Ząbkowskiej 54, mieszkania 3”. – „To my pana tam zaprowadzimy”. Zaprowadzili mnie, ale posadzili przed wejściem, poszli, zapukali i uciekli. Mama wyszła, w płacz. Wzięła mnie jakoś z siostrą, bo tam siostra i mama mieszkała, do domu. Jak zobaczyli, tragedia. Plecy całe sine. Co tu robić. Gorączka duża. Ale miałem ciotkę, która w [Szpitalu] Dzieciątka Jezus była lekarzem. Mieszkała na Brackiej.
[Zofia] Filipowicz-Janowska. Ale teraz imię, czekaj… Ciotka Irena była tu, Sabina była tu… Zofia Janowska-Filipowicz. Ona była lekarzem w Dzieciątka Jezus, taki szpital jest. Przyjechała wieczorem, załamała ręce. Wydała zaświadczenie lekarskie, że nie mogę przez dwa tygodnie się ruszać ze względu na [stan zdrowia], że ewentualnie [będą sprawdzać] na posterunku. Siostra to zaniosła. Dzięki temu byłem bezpieczny. Ale [ciotka] powiedziała tak: „Słuchajcie, ja mam taki nawał, że ja go do szpitala nie zabiorę. Musimy go leczyć tutaj. Ja tu będę przysyłała, codziennie będzie przyjeżdżał doktor na pół godziny. I on będzie [tu leżał], a wy się nim musicie zająć”. No i tak leżałem, moja pani, dwa miesiące. Po dwóch miesiącach załatwiła mi […] rehabilitację na trzy miesiące w Konstancinie. To mnie doprowadziło do życia. Tak że Niemcy dali mi jakoś przeżyć, miałem szczęście, a ci by mnie dobili, komuniści.
No widzi pani, opowiedziałem pani całą historię. Proszę panią, Pan Bóg mi dał co – cholerną pamięć. Ja pamiętam moja babcię w papilotach, takie kręcone miała włosy, ale papiloty nie z plastiku, jak dzisiaj, tylko z papieru. Nosiła mnie, prowadzała mnie, młodego człowieka, mającego trzy lata. Pamiętam, mieszkaliśmy przez pewien czas, bo ja nie zawsze mieszkałem na Żoliborzu. Najpierw mieszkałem na Wspólnej 25, a później na Żoliborzu, bo ojciec się przeprowadzał. Jak rozwód z mamą wzięli, to mama na Pragę, a ojciec na Żoliborz. No i pamiętam taką rzecz jak dzisiaj, zamknę oczy, widzę sąsiadkę, cień, która pyta się: „Kiedy ten płaczek przestanie płakać?”. Takie rzeczy pamiętać w tym wieku osiemdziesiąt sześć lat, to jest rzecz niespotykana.
Nałęczów, 14 marca 2023 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk