Małgorzata Winckler
Nazywam się Małgorzata Winckler z domu Stępińska. [Urodziłam się] 13 lipca 1930 roku w Warszawie.
- Czym pani zajmowała się w czasie Powstania? Jaka była pani funkcja?
Byłam harcerką, taką z czasów wojny, w mojej szkole, która była jak gdyby tajną szkołą Gimnazjum i Liceum imienia Juliusza Słowackiego, które mieściło się przed wojną na Wawelskiej, a w czasie wojny było po prostu 3. Żeńską Zawodową Szkołą i mieściło się na Wspólnej 41. Ale nie uczyliśmy się tam bieliźniarstwa, tylko po prostu było to tajne gimnazjum. Tam była drużyna harcerska, po prostu czułam się harcerką.
- Jakie obowiązki pani miała?
Po prostu chciałam coś robić w czasie Powstania. Wiele nie mogłam, bo byłam dziewczynką mającą czternaście lat, ale zobaczyłam, że młodzi chłopcy i dziewczęta jak gazeciarze roznoszą pod pachą plik gazet i rozdają je ludziom. Zapytałam, skąd biorą te gazety. Powiedzieli, że jest taki punkt na Kruczej 24 (a ja mieszkałam Krucza 21) – na drugim piętrze jest właśnie rozdawanie gazet roznosicielom. Następnego dnia rano poszłam. To było po prostu zwyczajne mieszkanie i było tam kilka osób. Na stołach leżały pliki gazet. Powiedziałam, co chcę.
- Czyli zajmowała się pani roznoszeniem gazet powstańczych.
Codziennie rano mówiono mi, gdzie mam te gazety nosić. Były to przeważnie Krucza i przecznice ulicy Kruczej do Alej Jerozolimskich. Najdalszym moim wyjściem była ulica Polna...
- Wróćmy jeszcze do okresu przed wojną. Jak pani pamięta swój dom rodzinny, ojca, matkę, rodzeństwo? Miała pani rodzeństwo?
Miałam o cztery lata starszą siostrę. Dzięki temu jej mundur harcerski sprzed wojny był na mnie [dobry] akurat w czasie Powstania. To była taka typowa mieszczańska rodzina. Mój ojciec był związany całe swoje młode życie z filmem, pracował w filmie. Nie był operatorem, nie był reżyserem, ale w każdym razie pracował zawsze w filmie przy produkcjach. Mama moja była tak zwaną gospodynią domową: prowadziła dom, wychowywała dwie córki. Byliśmy chyba przeciętną rodziną. Ojciec został powołany do wojska w ostatnich dniach sierpnia 1939 roku i został zmobilizowany do jakiegoś pułku, w każdym razie to było wojsko pancerne. Pożegnał się z nami i poszedł na wojnę, a myśmy zostały z mamą. Wrzesień 1939 roku spędziłyśmy głównie w piwnicy, ponieważ były naloty, ostrzał artyleryjski. Był głód, bo nie mieliśmy jakichś większych zapasów. To był trudny okres siedzenia w piwnicy, kiedy samoloty nadlatywały, kiedy spadały bomby. W nasz dom trafiła nieduża bomba, ale trafiła w drewnianą klatkę schodową, gdzie niektórzy ludzie się schronili. Zginęło wtedy około dwudziestu osób, chociaż bomba była niewielka. Dotrwałyśmy tak w piwnicy do końca oblężenia Warszawy. Potem weszli Niemcy. Szyby były wybite, w mieszkaniu okna zostały zabite dyktą i w końcu października wrócił ojciec, który razem ze swoim oddziałem był gdzieś w kierunku wschodnim. W jakimś momencie jego oddział został rozwiązany i powiedzieli: „Róbcie, co chcecie”. Wobec tego mój ojciec gdzieś na wsi zmienił mundur na ubranie cywilne i wrócił trochę pieszo, trochę jakimiś okazjami do Warszawy. W końcu października znalazł się w Warszawie w domu. Tak się zaczęło okupacyjne życie. Wróciłam do mojej szkoły w alei Szucha. To była jedna z najlepszych szkół powszechnych w Warszawie. Lekcje się rozpoczęły gdzieś w końcu jesieni, może to był grudzień. Wtedy zima była bardzo ostra, bardzo mroźna. Oczywiście klasy były nieopalane, było zimno. Siedzieliśmy w paltach, w czapkach, w rękawiczkach. Atrament w kałamarzach był zamarznięty, ale zaczęło się normalne szkolne życie.
- Z czego rodzice utrzymywali się w czasie okupacji?
Oczywiście mój ojciec w filmie pracować nie mógł, wobec tego przy ulicy Sowiej (to taka mała uliczka odchodząca w dole Bednarskiej w lewo, nie wiem, czy po wojnie jeszcze istniała, bo to malutka uliczka) z jakimś wujem z naszej rodziny otworzyli po prostu mały spożywczy sklepik. Niewielkie tam były zyski, ale jakoś rodzinę utrzymywał. Moja mama mniej więcej w połowie wojny zaczęła tak jak wiele kobiet z Warszawy jeździć na wsie lubelskie i przywoziła jakieś kury, oczywiście nieżywe i oskubane, jajka, wędliny. To była rzesza kobiet, które przywoziły jedzenie warszawiakom. Oczywiście robiła to z jakimś zyskiem, bo nie po to jeździła, żeby do tego dopłacać (nam się bardzo źle powodziło). Potem, jak przyjeżdżała do Warszawy, to sprzedawała to wśród znajomych, którzy chętnie kupowali, bo w sklepach niewiele było. Tak się utrzymywali moi rodzice. Niebezpieczne były te wyjazdy, bo bardzo często, szczególnie w Dęblinie (na Lubelszczyznę mama jeździła), Niemcy zatrzymywali pociąg i robili rewizję. Często zabierali wszystko, co tam było i niejeden raz jakąś ilość kobiet, głównie z pociągu, aresztowali i wywozili do obozu w Treblince. Mamie się udało, nigdy jej tam nie aresztowali. Tak egzystowaliśmy przez całą okupację aż do wybuchu Powstania.
- Przed wywiadem mówiła mi pani o egzekucji w Wawrze. Proszę opowiedzieć historię dotyczącą tej egzekucji, którą pani zna.
Na Święta Bożego Narodzenia pojechałam do babci i cioci, które mieszkały w Wawrze. To był rok 1939. Pojechaliśmy z rodzicami, ale w drugi dzień świąt moi rodzice wrócili do Warszawy, a ja zostałam z ciocią i babcią. Nad ranem usłyszałyśmy krzyki ludzi. Ktoś zapukał w okno i powiedział: „Pani Marto, pani Marto! Tu blisko straszna rzecz się stała: leżą na polu w śniegu rozstrzelani mężczyźni, mieszkańcy Wawra, niektórzy jeszcze żyją!”. Moja ciocia narzuciła na siebie palto, pobiegła. Wróciła po jakiejś godzinie bardzo roztrzęsiona i powiedziała, że leży tam ze stu mężczyzn, śnieg jest cały pokrwawiony! Niektórzy jeszcze się ruszają, jeszcze żyją. Rodziny przyjechały z saneczkami, próbowały kłaść tych ciężko rannych czy nawet martwych na dziecinne saneczki i wywieźć z tego miejsca, ale przyjechali samochodami ciężarowymi Niemcy i nie pozwolili nikogo wywozić. Zebrali mężczyzn z okolicznych domów i kazali im kopać groby, to znaczy jeden, dwa długie rowy i tam wrzucali tych rozstrzelanych. Rozglądali się również za zwłokami restauratora, który nazywał się Bartoszek i w którego restauracji jacyś Polacy (ale to żadna konspiracja, żadni patrioci, myślę, że po prostu ludzie, którzy nie zdawali sobie sprawy z tego, co robią – może byli pijani, to trudno powiedzieć) zastrzelili dwóch żandarmów. To był odwet Niemców za zamordowanie dwóch żołnierzy. Kiedy się dowiedzieli, że tego Bartoszka, właściciela restauracji, w której to wszystko się rozegrało, też włożono do tych grobów, kazano go wykopać i wyjąć stamtąd. Groby zostały zasypane. Bartoszka powiesili na tle wejściowych drzwi do jego restauracji. Tak wisiał przez trzy doby z dużą tablicą na piersiach, z napisem: „Kto się ośmieli dotknąć wisielca, będzie natychmiast rozstrzelany”. Tak ten biedny Bartoszek wisiał przez trzy doby. Potem już można go było zdjąć i pochować. Ten cmentarzyk istniał tylko od końca grudnia do czerwca, 23 czy 24 czerwca Niemcy zdecydowali się przeprowadzić ekshumację rozstrzelanych mężczyzn. Część rodzin zabrała swoich bliskich do swoich rodzinnych grobów, część została pochowana na cmentarzyku. W Wawrze nie ma takiego cmentarzyka, ale Marysinek (to jest jak gdyby część Wawra) [ma]. Zostali przeniesieni na tamten cmentarz. […]Tak to przeżyłam. Rzeczywiście dla dziewięcioletniej dziewczynki coś takiego to był straszny wstrząs.
- Jak pani trafiła do harcerstwa? Kiedy to było?
W roku szkolnym 1943/44, bo tak jak powiedziałam, w tej szkole, czyli w Gimnazjum imienia Juliusza Słowackiego w czasie wojny była 3. Żeńska Drużyna Harcerska i ja do tej drużyny należałam. (Napisałam w związku z tym ze dwa lata temu pismo do Muzeum Harcerstwa, bo miałam nadzieję, że może tam są jakieś spisy. Dostałam odpowiedź, w której niestety nie stwierdzili, że byłam harcerką, ale pismo zaczynało się: „Druhna Małgorzata Stępińska Winckler”, czyli jak gdyby tym [określeniem] potwierdzili moją przynależność, bo by nie napisali „druhna”). Po wojnie należałam do harcerstwa. Tutaj gdzieś jest zdjęcie – płynę na kutrze, bo byłam na obozie harcerskim. Byłam harcerką, ale bardzo krótko, bo to harcerstwo bardzo szybko zrobiło się harcerstwem komunistycznym. Dziewczęta i chłopcy w męskich drużynach zrezygnowali z takiego harcerstwa i z niego wystąpili, ale to jest rok 1946, kiedy jeszcze byłam harcerką. Tak wygląda moja przynależność do harcerstwa.
- Czy już w czasie okupacji pani zetknęła się z prasą podziemną? Jakie to były tytuły, pamięta pani?
Poza „Biuletynem Informacyjnym”, to nie bardzo pamiętam, ale po prostu [wiem], że ojciec przynosił od czasu do czasu gazety podziemne. Tak ludzie przekazywali [je] sobie: ktoś przeczytał, znajomemu, zaprzyjaźnionemu przekazywał i tak czytało się po domach, ukrywając to, bo przecież nie wolno było takich gazet ani rozdawać, ani czytać.
- Jaka była atmosfera w Warszawie w okresie bezpośrednio przed Powstaniem? Jak pani pamięta ten okres, co wtedy się działo w mieście?
Chodziłam do szkoły, tak jak powiedziałam, w alei Szucha. Wiadomo, co to była aleja Szucha w czasie wojny. W przedwojennym Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego (bo tak się wtedy nazywało Ministerstwo Oświaty) było gestapo. A myśmy mieli szkołę w alei Szucha 9 – ten budynek istnieje do dziś pomiędzy Litewską a placem Unii [Lubelskiej]. Kiedy szliśmy do szkoły rano, to od placu Na Rozdrożu był szlaban i stał żandarm i od placu Unii [Lubelskiej] tak samo. Nie pamiętam, ale [żandarm stał] chyba jeszcze u wylotu Litewskiej na aleję Szucha. Myśmy musieli trzymać w rękach swoje szkolne legitymacje, bo to już była super niemiecka ulica i właściwie Polacy nie mieli tam prawa wstępu. Jakoś jeszcze nie zamykali tej szkoły, chociaż w ostatnim roku, kiedy już byłam w szkole Słowackiego, to już tę szkołę Niemcy przenieśli czy kazali się wynosić. Szkoła przeniosła się na ulicę Polną. Mam nawet kilka świadectw szkolnych pisanych w dwóch językach: niemieckim i polskim. Czym się zawsze, trudno powiedzieć chwalę, ale wspominam o tym, że w czasie wojny kierownikiem tej szkoły był pan Stanisław Bugajski, który jest autorem słów: „O Panie Boże, Ojcze nasz, w opiece swej nas miej”, czyli modlitwy harcerskiej, którą [wszyscy] harcerze znają i przy wszystkich okazjach jakichś spotkań, kiedy się żegnają ze sobą, śpiewają tę modlitwę. Mam go nawet na zdjęciu, bo jest zdjęcie mojej klasy – uczniowie jedni siedzą, inni stoją i siedzi właśnie pan Stanisław Bugajski. Kiedy skończyłam klasę szóstą, to potem chodziłam na korepetycje pierwszej klasy gimnazjalnej. Jednym z nauczycieli był właśnie pan Bugajski. Uczył, tak jak pamiętam, przede wszystkim historii, polskiego i łaciny. Oczywiście lekcje te odbywały się w prywatnych mieszkaniach. W paltach zimą mieliśmy wszyte pod spodem duże kieszenie, bo tam się przenosiło (książek nie, bo po co) zeszyt i coś do pisania – robiło się notatki na tych lekcjach. Wchodziło się (też to wszystko było umówione) nie wszyscy razem. Na takich kompletach było sześcioro, siedmioro [uczniów]. Nie były duże, bo to byłoby zbyt rzucające się w oczy, ale też wchodziło się po dwie osoby na przykład i tak samo wychodziło się po tych kompletach. Tak skończyłam pierwszą klasę gimnazjalną, jednocześnie kończąc siódmą klasę szkoły powszechnej w alei Szucha. Po pierwszej klasie właśnie zostałam zapisana przez moich rodziców do szkoły bieliźniarskiej na Wspólnej, która była faktycznie Gimnazjum imienia Juliusza Słowackiego. Ten rok szkolny [był] może takim bardziej normalnym rokiem, bo były klasy, na długich stołach (bo tam nie było ławek) leżały jakieś materiały. To była szkoła bieliźniarska, więc myśmy uczyły się szyć, ale jednocześnie były zeszyty, gdzie notowałyśmy informacje, wiadomości przekazywane nam przez profesorów tych przedmiotów, które są już w gimnazjum. Tak to było zorganizowane – to wszystko pamiętam, jakby to było wczoraj. Nasza klasa była bardzo duża. [Były] stoły, myśmy siedziały za tymi stołami. Tu, gdzie zawsze katedra, był stolik i siedziała osoba, która prowadziła lekcję, a z tyłu tego pokoju były małe drzwi, które prowadziły na strych. Ani razu nie zdarzyło się tak, żeby przyjechali Niemcy na jakąś kontrolę, ale myśmy miały próby, były przygotowania. Dyrektorka szkoły pod biurkiem, tam gdzie się trzyma nogi, miała jakiś guziczek i jeżeli było jakieś zagrożenie, to miała kolanem nacisnąć i wtedy w klasach rozlegał się bardzo cichy brzęczyk. Zawsze były dyżurne – zmieniały się, ale zawsze było wiadomo, że dwie dziewczyny były dyżurnymi. Musiały w ciągu dosłownie prawie że sekund zebrać to, co było trefne i tymi drzwiczkami wynieść na strych i z powrotem siedziałyśmy i grzecznie szyłyśmy. Ale to były tylko próby, tylko próbne alarmy, bo nie zdarzyło się przez ten rok, żeby rzeczywiście przyszli Niemcy skontrolować szkołę. Gdyby przyszli, nie wiem, jakby to było. Tak to wyglądało do Powstania. Były zbiórki harcerskie. Te zbiórki były po prostu w naszych mieszkaniach. Składałyśmy przyrzeczenie harcerskie i w czasie wakacji miałyśmy jeździć do podwarszawskich miejscowości na linii otwockiej: do Wawra, do Anina – tam miałyśmy mieć ćwiczenia z terenoznawstwa, miały być takie zbiórki. Ale wszystko poplątało się, bo 1 sierpnia wybuchło Powstanie. Dlaczego miałam potem kłopoty z odnalezieniem tych koleżanek, żeby były świadkami, że byłam harcerką, że składałam przysięgę i że byłam na zbiórkach? Przez to, że to był ostatni rok i ja z tymi dziewczętami byłam tylko dziesięć miesięcy, to znaczy tyle, ile trwa rok szkolny. Taki był potem stres Powstania, że nie pamiętam ani jednego nazwiska dziewczynek z tej klasy, tak jak i nie pamiętam adresów. Wiem, że na Grzybowskiej, ale w jakim domu, [pod] którym numerem były te spotkania, zbiórki harcerskie, nie pamiętam. Tak to wyglądało aż do wybuchu Powstania.
- Jak wyglądał pierwszy dzień Powstania w pani wspomnieniach?
Tego dnia, wczesnym popołudniem przyszedł do nas kuzyn mojej mamy ze swoim synem, który był w moim wieku. Postanowiłam z tym kuzynem Stasiem, pójść gdzieś niedaleko domu, ponieważ chciałam sobie kupić klaser do znaczków (bo zbierałam znaczki). Ale kiedy chcieliśmy wyjść, to usłyszeliśmy jakąś strzelaninę. Myśmy mieszkali w oficynie – było duże podwórko, tak że spory kawałek był do bramy. Mój ojciec wyszedł, potem myśmy tam też próbowali zobaczyć, co się dzieje. Pamiętam, że wyszłam przed bramę na ulicę i zobaczyłam tam ruch, niepokój. Zobaczyłam młodych chłopców biegających – panterek to oni jeszcze nie mieli, ale w każdym razie z opaskami. Słychać było z różnych miejsc taką, powiedziałbym, nie tyle strzelaninę, co pukaninę, pojedyncze strzały. Któryś krzyknął, że Warszawa teraz już wolna. Entuzjazm ogarnął wszystkich, bo po tylu latach nam mówią, że... Biegają chłopcy z biało-czerwonymi opaskami. Radość była przeogromna! Potem zaczęto organizować mężczyzn do budowania barykad. Ludzie wyrywali prawie gołymi rękami płyty chodnikowe, [inni] z okien rzucali meble i co kto miał, co mógł, ile mu sił starczało, budowali te barykady. Słychać było strzelaninę, ale to był z jednej strony trochę lęk, a z drugiej taka wielka radość, że coś się dzieje. Wiadomo było, że front wschodni przybliża się do Warszawy, że parę dni i Warszawa będzie wolna i swobodna. Tak że była, powiedziałabym nawet, taka euforia. To była wielka frajda i wielka satysfakcja. Właśnie niedługo potem pomyślałam sobie ¬– co ja, smarkula, mogłabym tu robić? Broni mi nie dadzą, nie umiem strzelać, ale coś bym chciała robić. Stąd wzięło się to, o czym mówiłam: zaczepiłam kogoś, kto niósł gazety, zapytałam, skąd te gazety, co z nimi robi i trafiłam na ten punkt rozdzielania gazet.
- Gdzie ten punkt się mieścił?
Albo Krucza 24, albo 26, w każdym razie to było po parzystej stronie Kruczej, bardzo blisko Hożej. Tak nosiłam te gazety.
Codziennie mi mówili, którędy mam chodzić. Miały to być Krucza i przecznice Kruczej aż do Alej Jerozolimskich. Powiedzmy, zaczynałam od mojego domu. Wchodziło się do klatki schodowej i schodami do piwnicy. W każdej piwnicy, która sąsiadowała z sąsiednim domem, były wybijane otwory, tak że jak nie było przecznicy, można było przejść cały kwartał ulicy, przebiegając tylko przez podwórka. Przechodziło się takim wybitym przejściem z piwnicy do piwnicy sąsiedniego domu, tam się wychodziło na podwórko, przebiegało się przez podwórko do innej, przeciwnej oficyny. Schodziło się w dół do piwnicy, rozdawało gazety. Tam znowu był wybity otwór do następnego domu do piwnicy, tak że to chodzenie było dosyć bezpieczne. Tylko ponieważ Krucza ma sporo przecznic, to trzeba było przeskoczyć przy barykadzie jezdnię na przykład Wspólnej, Żurawiej czy Nowogrodzkiej. Tak to wyglądało. Ludziom rozdawało się gazety, kto chciał oczywiście, ale wszyscy chcieli, więc myśmy nie dawali każdemu, tylko jak był korytarz, to jedna gazeta była oddana, żeby sobie ją czytali. Jak przychodziłam po gazety, to codziennie mi mówiono, gdzie dzisiaj mam pójść. Oczywiście tak było, że jak z tymi gazetami chodziłam, to były charakterystyczne, jak to nazywali: „szafy” albo „krowy”, a po niemiecku to się nazywało
Nebelwerfer – takie sześciostrzałowe moździerze czy armatki. To był zgrzyt – tyle zgrzytów, ile pocisków. Potem te pociski były wystrzelone i wtedy się czekało z drżeniem serca, bo za parę sekund będą wybuchy. Ten zgrzyt był przy wystrzeliwaniu pocisków, potem one leciały i gdzieś trafiały. Któregoś dnia idąc z gazetami, weszłam do bramy, dlatego że akurat był jakiś ostrzał czy właśnie leciały te pociski. Zobaczyłam w bramie dziewczynkę na noszach, która wyglądała jak dziewczynka z Oświęcimia – szkielecik powleczony skórą, nieprzytomna, słabiutka. Zobaczyłam, że leży na tych noszach i też pewno ktoś, kto ją niósł, wstąpił do bramy, żeby przeczekać ostrzał. Poszłam dalej. Najdalszym punktem była Polna. Było dosyć trudno przebiec przez Marszałkowską, ale tam z kolei jako barykady były gdzieniegdzie położone w poprzek wagony kolejowe. Dotarłam na Polną i tam właściwie ludzi nie było w mieszkaniach. Mieszkańcy Polnej znajdowali się w piwnicach, a w mieszkaniach byli żołnierze. Okna były całe wypełnione workami z piaskiem i jak gdyby w tych ścianach worków piasku były otwory strzelnicze. Tam byli młodzi żołnierze i starsi harcerze, którzy mieli wgląd w Pole Mokotowskie, bo przecież Polna ma tylko jedną stronę, a ludność cywilna była w piwnicach tych domów. Rozdałam tam gazety, jakie miałam i kiedy wracałam do domu na Kruczą, kiedy byłam na Wilczej, znowu słychać było ten zgrzyt. Wpadłam do jakiejś bramy. Jakiś mężczyzna zszedł z klatki schodowej i powiedział, że był na dachu i patrzył, gdzie „krowy” spadły. Powiedział, że na Kruczą, między Hożą i Wilczą. Bardzo to przeżyłam, bo właśnie myśmy tam mieszkali. Kiedy weszłam w bramę naszego domu, okazało się, że prawa oficyna stoi w płomieniach, a przez podwórko jest taki łańcuch kobiet, które podają jedna drugiej wiaderka, a mężczyźni są tam, gdzie się pali. Co to było, ile tej wody było? Na Skorupki, gdzie myśmy mieli przebicie przez piwnicę, była studnia – ile można było w te wiaderka nalać? A tam się paliło! To był ogromny pożar. Właściwie te zapalające pociski „krów” (bo jedne były burzące, inne zapalające) taki dom był nie do uratowania. Chodziło tylko o to, żeby nie rozszerzył się ten pożar. Mój ojciec był tam, gdzie już lali wodę, gdzie był pożar, a kobiety (ja się do nich też dołączyłam) podawały wiaderka z wodą. Kiedy się to skończyło (ja to bardzo przeżywałam emocjonalnie – byłam zmęczona i spocona, bo te wiaderka podawałam), w nocy moja mama dotyka mojego czoła i mówi: „Dziecko, ty masz straszną temperaturę”. Dała mi termometr i okazało się, że mam czterdzieści stopni. To był początek szkarlatyny. Tak leżałam w piwnicy na materacu w korytarzu piwnicznym, bośmy nie mieli własnej piwnicy i czasami tam ciemno było, wąsko było. Ciocia moja, ta, co jest na zdjęciu z Wawra, siedziała obok mnie na stołeczku i mówiła: „Uwaga, uwaga, tu chore dziecko leży!”, ale bywało tak, że ktoś przysiadł na mnie, bo chciał odpocząć. Właśnie rodzice dowiedzieli się, że na Wilczej 1 jest mały szpitalik dla dzieci chorych na szkarlatynę. W międzyczasie sprowadzono lekarza, który stwierdził, że jestem chora na szkarlatynę. Rodzice uważając, że tutaj stanowię zagrożenie dla innych dzieci, a przecież piwnice były pełne ludzi z dziećmi, postanowili mnie tam zaprowadzić. Uważam, że z ich strony było to też poświęcenie i jakiś pozytywny gest, że myśleli nie tylko o własnych dzieciach, ale i o innych. Pod pachę mój ojciec wziął kołdrę, prześcieradło, poduszkę i zaprowadzili mnie na tę Wilczą 1. Ten budynek istnieje do dziś. Jest bardzo piękny, bo to jest pałacyk wychodzący na Aleje Ujazdowskie róg Wilczej, ale wejście do tego domu jest od Wilczej i tam jest brama. Tą bramą myśmy weszli na podwórko i po lewej stronie było wejście do klatki schodowej. Tam na parterze był szpitalik. Były tam dwie panie ¬– na pewno nie były to pielęgniarki, tylko osoby jak gdyby troszkę przygotowane do opieki nad chorymi. Tam mnie rodzice zostawili. Panie mi zrobiły posłanie – drewniane prycze były. Tu jest taki krótki liścik z mojej opowieści, który się zachował i który też jest w Muzeum Historycznym. List ten naiwny i głupiutki zachował się do dnia dzisiejszego: „Jest u nas jedna dziewczynka, folksdojczka. Jest niezbyt sympatyczna – bo jak folksdojczka mogła być sympatyczna, jest taki szowinizm w tym liście – Siostry są dla niej bardzo dobre, tylko jedna siostra Barbara, która gotuje, daje jej zupy niekraszonej i herbatę niesłodzoną. Inna siostra znalazła u niej wszy! Dziewczynka, Krysia Głowinkowska, koleżanka tej, którą zabiło w naszym domu, jest miła i najwięcej z nią rozmawiam, bo jest w moim wieku. Mówi: »Tajoj«. Jak ją spytać, jak się czuje, odpowiada: »Trosecku lepiej«. Ma siedem lat. Jest jeszcze czteroletni Jurek, bardzo ciężko chory. Przyniosła go matka z Czerniakowskiej. W jego mieszkanie wpadł pocisk i zabił mu ojca. Biedny chłopczyk, jedyny w naszym szpitalu. Jest także Basia, już umierająca – to jest ta dziewczynka z bramy – lecz ma bardzo silne serce i długo wytrzymuje. Mówię ci, istny kościotrupek. Ma osiem lat. No i jestem ja” – koniec cytatu mojego listu. Tu jeszcze przeczytam kawałeczek: „Matka małego Jurka nie przyszła więcej – albo zginęła, albo nie mogła już przejść z domu na Wilczą. Chłopiec po dwóch dniach umarł na rękach pielęgniarki. Jak mówiły opiekujące się nami panie, miał zapalenie płuc i opon mózgowych jako powikłania po szkarlatynie. Basia dwa, może trzy dni później zmarła samotnie w nocy. Tych dwoje dzieci zostało pochowanych w prowizorycznych grobach wykopanych w podwórkowym ogródku. Przeżyliśmy bombardowanie, w czasie którego bomby spadły na kościół świętego Aleksandra i gimnazjum Królowej Jadwigi. Siostry próbowały zejść z nami do piwnicy, ale ludzie, którzy się tam schronili, nie pozwolili nam wejść ze względu na naszą chorobę. Tak to bywa, nawet w momentach kiedy zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo. Wobec tego siostry zaprowadziły nas z powrotem do szpitalika i do końca bombardowania leżałam na łóżku z głową przykrytą poduszką. Po kilku dniach zgłosiło się do nas kilka dziewcząt ze Starówki w mundurach, z opaskami na rękawach. Były to albo łączniczki albo sanitariuszki. Przyjęto je do nas, bo też były chore na szkarlatynę”. Tutaj jest, że rodzice zabrali mnie koło 8 września.
- Do kogo ten liścik był adresowany, pamięta pani?
Ten liścik [był] do mojej siostry starszej o cztery lata, w której to harcerskim mundurze chodziłam w czasie Powstania. Była o cztery lata starsza, przed wojną była harcerką i akurat przez lata wojny ja dorosłam do tego munduru.
- Jak długo była pani w tym szpitaliku?
Myślę, że z dziesięć dni.
- Który to był tydzień Powstania? Pamięta pani, jak to wyglądało?
Tutaj jest wyraźnie napisane: „Rodzice zabrali mnie za szpitalika koło 8 września”.
Resztę Powstania przeżyliśmy przy ulicy Lwowskiej 15. Nasze mieszkanie było już bez szyb, mocno już zniszczone, a na Lwowskiej był dom, który jak dzwon stał i stoi do dzisiaj. Tam mieszkał znajomy mojego ojca, którego rodzina wyjechała na wakacje i to mieszkanie było puste, był tylko ten pan i myśmy się tam przenieśli. Warszawę opuściliśmy po kapitulacji 4 października.
- Razem z rodzicami, rozumiem?
Tak, to znaczy byliśmy we czwórkę: rodzice, moja siostra i ja. Zabawna historia z siostrą mojej mamy, która mieszkała w Wawrze. Czasami ludzie mają bziczka – myśmy na lato do Wawra na wakacje zawozili nasze rybki i akwarium. Zbliżał się front, bo przecież Wawer jest po drugiej stronie, bardzo blisko. Moja ciocia, osoba bardzo skrupulatna, uważała, że musi rybki zwrócić, było tam [też] futro mojej mamy. [Ruszyła] z takim tobołkiem z prześcieradła na plecach, a na sznurku miała słoiczek, w którym pływały dwie rybki w wodzie. Kiedy była dokładnie na połowie mostu Poniatowskiego, w Warszawie wybuchło Powstanie. Ona prawie na czworakach przepełzła przez most Poniatowskiego i doszła do Kruczej i do nas. W związku z tym przeżyła z nami całe Powstanie, bo już nie mogła wrócić i razem z nami została wywieziona do Niemiec. Wychodziliśmy z miasta tą drogą, którą wszyscy wychodzili, to znaczy nie wszyscy, ale to jedna z głównych dróg. Z Lwowskiej wychodziliśmy przez plac przy politechnice ulicą 16 Sierpnia, Filtrową, przez plac Narutowicza (dalej nie bardzo znam te ulice). Doszliśmy do Dworca Zachodniego. Oczywiście tu szli Niemcy, tu szli Ukraińcy, pilnowali nas. Myśmy szli ławą, tak jak się widzi na wielu zdjęciach. Myśmy nie mieli przecież tyle...
- Co pani rodzina wzięła ze sobą, wychodząc z domu, pamięta pani?
To, co zawsze się bierze, jak się wychodzi nie wiadomo gdzie: spory garnek aluminiowy, więc był lekki, łyżki, że gdzieś jak nam dadzą jeść, to żeby było w co wlać i żeby było czym jeść. Mój ojciec miał walizeczkę, w której miał najlepszy garnitur, dwie czy trzy koszule, przybory do golenia – takie rzeczy, które nam się wydawały niezbędne, dużo rzeczy. Ja na przykład chciałam wziąć swoją lalkę, ale moja mama nie pozwoliła i łzy łykałam po drodze, że mojej lalki nie mogłam wziąć. Tak doszliśmy do Dworca Zachodniego. Tam nas wpędzili na jeden z peronów. Zobaczyliśmy, że na sąsiednim peronie stoi duża grupa mężczyzn z łopatami na ramionach, po robociarsku ubranych i że chodzi tu brzegiem peronu w tę i z powrotem jeden stary Niemiec z karabinem. Zorientowaliśmy się, że to są mieszkańcy podwarszawskich miejscowości – sądzę, że były to Włochy, Pruszków, gdzie już Niemcy przywozili mieszkańców pewnie na takie roboty, jak odgruzowywanie jezdni. Między ludźmi, którzy byli tak jak my wypędzeni, rozniosła się wiadomość, że wiozą nas do obozu w Pruszkowie (to już ludzie między sobą [mówili], może też ci mężczyźni z drugiego peronu coś powiedzieli), że mężczyzn wywożą do Niemiec, a kobietom i dzieciom w Pruszkowie po prostu mówią: „Idźcie sobie, gdzie chcecie”. A to były takie wagony [...], [które] jeszcze po wojnie długie lata jeździły – po obu stronach długie stopnie biegnące przez całą długość wagonu i w każdym przedziale drzwi na przestrzał. Wobec tego mój ojciec stwierdził, że spróbuje uciec, dołączyć do grupy cywili. Umówiliśmy się (ojciec miał jakaś daleką rodzinę w Radomiu), że się spotkamy w Radomiu. Jak Niemiec poszedł w tamtą stronę, to mój ojciec uchylił drzwi, [wziął] walizeczkę, przeskoczył przez tor, tam się wdrapał na peron i znikł wśród tych mężczyzn. Nasz pociąg może po dziesięciu minutach ruszył. Myśmy szukały, gdzie nasz ojciec, ale go nie było widać, tylko jak już oddalałyśmy się powoli z Dworca Zachodniego, zobaczyłyśmy, że z grupy mężczyzn wyłania się łopata, która kreśli znak krzyża. Domyśliłyśmy się, że pewno ktoś jakąś starą marynarkę narzucił na ojca, ktoś mu dał łopatę, bo on był za elegancki do tej grupy. Pomyślałyśmy sobie, że ojciec w ten sposób nas żegna. Do Pruszkowa niedaleko, więc szybko dojechaliśmy. Byłyśmy cztery: mama, moja siostra, ja i ta ciocia z rybkami na moście Poniatowskiego. Przespałyśmy się na bocznej ścianie towarowego wagonu. [Takie] ściany leżały na betonie tych wielkich hal. Co to było za spanie – niewielkie, ale w każdym razie tam leżałyśmy. Rano wypędzono nas na duży plac i Niemcy robili tam selekcję – jedni na lewo, drudzy na prawo. Myśmy się bardzo bały, żeby nas nie rozdzielono, ale nie rozdzielono nas. Moja mama się dowiedziała, że w którejś hali jest lekarz niemiecki i że można do niego się dostać. Jeżeli się jest chorym, to może zwolnić z tego obozu w Pruszkowie. Stanęłyśmy z mamą w kolejce, naskórek mi się sypał przecież jeszcze po tej szkarlatynie. Ale nim doszłyśmy do lekarza, to z krzykiem wielkim wypędzono nas z dużej hali na tory kolejowe, a na tych torach stał pociąg towarowy. Tam z krzykiem (bić to nas nie bili, ale krzyczeli bardzo Niemcy) kazali nam wsiadać do tych wagonów. Nie wiem, czy liczyli, ile osób wchodzi do wagonu, w każdym razie było tak, że jedni siedzieli z podkurczonymi nogami, a drudzy stali (bo wszyscy usiąść nie mogli) i się co pewien czas zmienialiśmy. Dosyć długo ten pociąg stał. Wreszcie ruszył i pojechaliśmy. Ktoś miał mapę, więc patrzyliśmy, jakie są stacje po drodze. To, co pamiętam, to zatrzymaliśmy się na dworcu w Częstochowie. Tam kolejarze przez małe okienka, jak są w towarowych wagonach, rzucali nam jabłka, pomidory. Byli bardzo przewidujący i pewno nie pierwszy taki transport przepuszczali przez dworzec – mieli, tak jak są i dzisiaj, puszki na ogórki konserwowe, takie duże wiaderka z pałąkiem. Przybili nam duży hak na zewnątrz koło okienka, duży sznur, tak że jeden koniec sznura był na tym haku, na drugim był ten pałąk wiaderka i powiesili. To była wspaniała rzecz, bo co parę godzin było to wciągane do wagonu i służyło nam jako ubikacja – przecież cały wagon ludzi, potrzeby są. To się potem wylewało za okno i znowu na tym haku wieszało. Jechaliśmy dalej i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że jedziemy w kierunku Oświęcimia, wobec tego był strach, że może do Oświęcimia nas wiozą. Ale ostatecznie pociąg zatrzymał się w Gliwicach – tory kolejowe przy Gliwicach to jest wielki rozjazd, potem jest dworzec, cztery perony. (Znam to dobrze, bo po wojnie, jak wyszłam za mąż, to przez dziewięć lat mieszkałam w Gliwicach). Tam pociąg się zatrzymał, po kolei otwierali wagony. Wagon wyprowadzali i gdzieś szliśmy po torach – tam dawali nam zupę, więc ten garnek był bardzo dobrą rzeczą. To była oczywiście jakaś wodnista zupa z pływającymi zmarzniętymi liśćmi kapusty, ale coś było. Jak wszystkich nakarmili – w cudzysłowie, bo najeść się tym nie można było – znowu pociąg ruszył i stamtąd pojechaliśmy w kierunku zachodnio-północnym. To znowu była rozpacz, że wiozą nas w kierunku Berlina, a wtedy już Berlin bardzo alianci bombardowali. Ale ostatecznie stanęliśmy... Jechaliśmy jeżeli nie trzy doby, to dwie na pewno. Pociąg zatrzymał się na łące, to znaczy były tory, a tu była piękna, zielona trawa. I było bombardowanie – to było już pod Dreznem. Potem Niemcy pootwierali drzwi przesuwane i ludzie wyskoczyli z pociągu. Mnie było przykro patrzeć na to – nie wszyscy mieli takie wiaderka jak my i tak sobie ludzie kucali jedni koło drugich, kobieta koło mężczyzny, mężczyzna koło dziecka i załatwiali swoje potrzeby, a Niemcy chodzili, rechotali i robili fotografie. Myśmy byli górą, bo mieliśmy to wiaderko i nie wychodziliśmy. Po tym bombardowaniu pociąg znowu ruszył dalej i ostatecznie wyładowali nas w mieście, które się nazywa Chemnitz. Po wojnie to mi się kojarzy z wyścigiem kolarskim, bo to miasto w NRD potem nazywało się Karl-Marx-Stadt – tam były zawsze jakiś etapy kolarskiego wyścigu pokoju. To była piąta rano chyba, może szósta, bo już było szaro. Popędzili nas z tego pociągu przez miasto, puste, bo to było bardzo wcześnie rano, do przejściowego obozu w właśnie w Chemnitz. Tam nas wpakowano na taką część według nich brudną, do baraków. Zawsze były parter i piętro, a tu jeszcze było drugie piętro. Oczywiście to były prycze zbite z desek, bez jakiegokolwiek siennika. Już nie pamiętam nawet, jakie tam jedzenie nam dawano, ale chyba jakieś bardzo marne. Minęło kilka dni. Popędzono nas w kierunku, gdzie ten obóz łączył się z sąsiednim. To był ten sam obóz, tylko ta strona była brudna, a tamta była czysta. Przechodziło się – przede wszystkim kazali się rozebrać do naga, co było dla nas strasznie krępujące i okropne. Siedziały jakieś Niemry, które oglądały głowy, czy nie ma wszy, bo jak gdzieś znalazły, to zgoliły do gołego. Wprowadzili nas pod prysznice. Woda leciała albo bardzo zimna, albo bardzo gorąca, ale byłyśmy szczęśliwe, że możemy się trochę umyć, a nasze ubrania poszły do parówek, na odkażenie chyba. Po tej kąpieli wydano nam nasze rzeczy, śmierdzące (myśmy miały zimowe palta, bo przecież nie wiadomo, na jak długo nas wywiozą) i przeszłyśmy na tak zwaną stronę czystą, gdzie były niesamowite, ale to straszne pluskwy i też trzypiętrowe prycze. W tej części już dzielili na grupy i przydzielali do różnych zakładów pracy. [...] To jest moja
Arbeitskarta – to zdjęcie robiono właśnie w Chemnitz, tutaj numer i ja taka chudzina po Powstaniu. Bardzo pięknie napisane: Stepinska Margarete, data urodzenia się zgadza, Warschau,
Staatenlos, to znaczy: bezpaństwowa, pochodzenie: Polka, kraj, z którego przyjeżdżam: Generalna Gubernia, Warschau. Teraz mój zawód, jaki zaszczytny:
Hilfesarbeiterin, to znaczy: pomocnica robotnicy, prawda, że to tak dobrze brzmi? Przydzielili nas: Ferainig Tefarbenglas-Werke Pirna. Potem jest pieczątka: Komenda Rejonu 2. Milicji Obywatelskiej w Kaliszu, bo jak wróciłyśmy do Polski, do Kalisza, to trzeba było się zameldować na milicji i pokazać, skąd się wraca. Tę grupę, którą przydzielili do Pirny, nie wiem, następnego dnia czy po dwóch dniach wyprowadzili z obozu. Prowadził nas taki Niemiec, stary dziadek z SA, bo SA, to były takie brunatne mundury z czerwoną opaską ze swastyką. Znowu nas poprowadził przez miasto na dworzec i jechaliśmy osobowym pociągiem wśród Niemców. Przesiadkę mieliśmy w Lipsku i dojechaliśmy do Pirny. W Pirnie przydzielono nam barak, nawet mam narysowane wszystkie pokoje i jak były ustawione tam te meble – w cudzysłowie. Nam dano ośmioosobowy pokój (w cudzysłowie), gdzie były cztery piętrowe prycze, stół, dwie ławy i piecyk żelazny. Tam myśmy zajęły dwie prycze, bo nas było cztery. Jakieś jeszcze Polki przydzielono i chyba już następnego dnia popędzono nas do tej huty szkła. To była filia jak gdyby, „Zeiss Wien”, z tym że tu się wyrabiało szkło z piachu (a ten piasek piękny, żółciutki) i tego, co trzeba, żeby było szkło, w takich wielkich kadziach. To się topiło w piecach, w każdym razie robione było szkło. Ja miałam bardzo ważną funkcję – dostałam miotłę i musiałam zamiatać halę, więc zamiatałam tą halę wtedy, jak widziałam Niemców. Jak szedł jakiś, to bardzo pięknie zamiatałam, dokoła mnie było pełno kurzu, a jak przeszedł Niemiec, to ja sobie miotłę odkładałam i opierałam się o piec, bo przecież już zima szła. W tej hucie byli Anglicy. Oczywiście Anglicy normalnie byli w oflagach czy w stalagach, a to byli zwykli szeregowcy, ale w mundurze jako jeńcy i mieli swój barak na terenie huty. Czasami z nimi jak umiałam, tak rozmawiałam, bo się uczyłam angielskiego, więc trochę na migi mówiłam. I właśnie ten maleńki kawałeczek z moich wspomnień jest w tej książce: „Na terenie huty był niewielki barak, w którym mieszkało kilkunastu jeńców Anglików, szeregowych. Otrzymywali paczki z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. W czasie wojny uczyłam się prywatnie języka angielskiego, mogłam się z nimi porozumieć. Oczywiście honor nie pozwalał mi prosić ich o jedzenie, a oni nie domyślali się, że my głodujemy. Przykro mi było, kiedy na przykład koło mnie pili gorące, pachnące kakao. To taki drobiazg, ale i takie drobiazgi zapadają w pamięć”. Oni sobie w ogóle nie zdawali sprawy, że my głodujemy. Dostawali paczki z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Potem się zaczęły coraz częstsze naloty amerykańskie, a przede wszystkim były przecież skierowane na zakłady przemysłowe. Oni nie bombardowali [miast]. Berlin tak, ale tak to nie bombardowali domów mieszkalnych tak jak Niemcy, [którzy] przecież równali z ziemią wszystko, co tylko się dało. Oni przede wszystkim bombardowali linie kolejowe i duże fabryki. Tu [jest] właśnie ta gazeta, która nosi datę 14 kwietnia 1945 roku – tutaj oni jak gdyby radzą przymusowym [robotnikom]: „Unikajcie używania dróg, na których poruszają się transporty wojskowe, opóźniania wojskowych operacji przez nieład, lekceważenia rozkazów żołnierzy sojuszniczych, ulegania prowokacji agentów niemieckich. Miliony z was pragnie powrócić do waszych rodzin. Wiemy, że przecierpieliście dużo i jesteśmy zdecydowani wam dopomóc w powrocie do domu, lecz przede wszystkim musimy zwyciężyć. Pomagajcie nam i sobie przez przestrzeganie tych poleceń. Zachowajcie tę ulotkę i pokażcie ją przy zgłaszaniu się do żołnierza sojuszniczego. [...] Dzisiaj zaprzysiężono prezydenta Stanów Zjednoczonych Trumana jako następcę prezydenta Roosevelta, o którego nagłym zgonie donieśliśmy wczoraj”. Czyli to akurat ten czas, kiedy umarł Roosevelt. Tak to wszystko wyglądało.
- Pani była świadkiem tych bombardowań w Niemczech?
[...] Dla mnie to była rzecz, którą zapamiętałam na całe życie. Zresztą właśnie w tych różnych ulotkach, które zrzucali z samolotów, przestrzegali, że jak jest alarm, to żeby uciekać z fabryk. To nie było tak jak obóz koncentracyjny, że myśmy byli zamknięci w obozie. Nasz barak stał poza hutą. Te literki „P” trzeba było nosić, ale mogliśmy iść do miasta. A jakże, Niemcy byli porządni, płacili nam. Co miesiąc była wypłata – sześć marek czy pięć. Można było za to kupić na przykład piórko do kapelusza, mydełko, w którym było więcej piasku niż czegoś tam, bo ono było takie chropowate, kartę pocztową lub znaczki. Na początku można było jeszcze kupić ślimaki zawekowane w słoiku, a tak to nie było na co wydać tych pieniędzy. Bombardowania były coraz częściej i właśnie chyba z 11 na 12 lutego 1945 roku z nocy... Zawsze było słychać
Voralarm, to był inny dźwięk, potem był
Alarm, to znaczy, że już samoloty nadlatują i właśnie w tych gazetkach upominali, żeby uciekać od zakładów przemysłowych. Po drugiej stornie szosy, która prowadziła na Drezno, była jakaś mała fabryczka (chyba tam produkowali mydło), ścieżka i takie górki. Jak był alarm i bombardowanie, to myśmy tam uciekały, żeby dalej od tej huty i od zakładów pracy. Myśmy tam pobiegły. To jest rzecz, której do końca swojego życia nie zapomnę i która na mnie zrobiła ogromne wrażenie. Jak patrzę na to dzisiaj, że miałam wtedy czternaście lat, to mi się wydaje trochę dziwne. Uciekłyśmy na te górki. Było troszkę chmur i leciały falami ogromne, ciężkie amerykańskie bombowce i nie dość, że widać było te samoloty, to jeszcze takie cienie na chmurach. I to dudnienie bombowców, które zrzucały na spadochronach – to się podobno nazywa flary, to jest coś, co oświetla teren. One były przepiękne: żółte, czerwone, zielone, niebieskie –zupełnie jak takie żyrandole pełne świateł. To z jednej strony powoli opadało i oświetlało amerykańskim lotnikom teren, a z drugiej w takim skosie było widać pociski niemieckiej artylerii przeciwlotniczej, które leciały w kierunku samolotów. To wszystko i jeszcze z tych górek w dole widać było Łabę, bo przez Pirnę przepływała Łaba, tak samo jak i przez Drezno. To wszystko odbijało się w tafli rzeki Łaby, więc widok był straszny, ale jednocześnie tak piękny, że patrzyłam prawie z otwartą buzią. Po chwili było słychać świst bomb, wybuchy, gejzery ognia i paliło się tam wszystko. To był niesamowity nalot, zresztą jest on opisywany i był film o nalocie na Drezno. Czego ja do dzisiaj właściwie nie mogę powiedzieć, że nie rozumiem – ja to rozumiem, ale było tak: stałam na górkach, miałam zaciśnięte zęby i mówiłam: „Dobrze wam tak, dobrze wam tak za Warszawę!”. Słowo honoru daję! Tak było, tak to wyglądało, a przecież wiedziałam, co znaczy bombardowanie, co znaczy strzelanina, co znaczy miasto, które jest bombardowane. Ale oni zniszczyli moje miasto, moją stolicę i naprawdę tak stałam, patrzyłam i myślałam – dobrze wam tak! Uspokoiło się to, były łuny pożarów. Myśmy wróciły do baraków po to, żeby za pół godziny usłyszeć znowu alarm i znowu w górki. To była druga faza tego samego nalotu, już inne samoloty pewno przyleciały. Na drugi dzień... Nasz barak stał przy szosie prowadzącej do Drezna. Już tą szosą od strony Drezna szli uciekinierzy z przerażeniem w oczach, niektórzy pobandażowani, niektórzy poparzeni, ciągnąc [wózki]. Niemcy mieli takie jak gdyby małe, drabiniaste wózeczki, którymi jeździli po jakieś większe zakupy na rynek. Jedni mieli większe wózki, [inni mniejsze]. I znowu patrzyłam na nich i absolutnie nie było mi ich żal, naprawdę, to jest nienormalne! Ale w pewnym momencie przejeżdżał tamtędy ewakuowany z Drezna cyrk, a przecież to był luty, ale chyba nie było wielkich mrozów wtedy. Na platformach stały wielkie klatki i były zwierzęta. Na przykład największe wrażenie zrobiły na mnie małpy, które musiały jeszcze przeżywać jakiś szok po tym, co się wydarzyło w nocy. One nie rozumiały, że to nalot, ale te błyski, te wybuchy, te pożary. Te małpy, pamiętam, że po tej klatce dosłownie szalały! Tych zwierząt było mi żal, więc czy to jest normalne? Ludzi mi nie było żal, tylko małp. Ale tak było. Pracowałyśmy jeszcze marzec, kwiecień... Myśmy cały czas obserwowali, bo z różnych ulotek było wiadomo, [że] raz był bliżej front zachodni, raz wschodni i to się tak ciągle przesuwało. Ostatecznie 8 maja 1945 roku, czyli w dzień kapitulacji, do Pirny wjechały czołgi radzieckie – to był ostatni skrawek Niemiec, który został zajęty w tym wypadku przez Armię Czerwoną! Zaczęły się nieprzyjemne sceny, to znaczy pijani w dym rosyjscy żołnierze wpadali do baraku, zachowywali się skandalicznie. Pierwszy Rosjanin, jakiego zobaczyłam, wpadł do piwnicy Niemców, którzy pracowali w hucie i zapytał:
Wy Giermańcy? Dawaj czasy! Rzeczywiście, to były pierwsze słowa, jakie usłyszałam – zabrali Niemcom zegarki. Myśmy się bały: ja miałam wtedy już prawie piętnaście lat, moja siostra miała prawie osiemnaście i była bardzo ładna. Oni byli pijani. Moja mama znała świetnie rosyjski, bo przeżyła w Rosji rewolucję i do gimnazjum w Rosji chodziła, więc zaczęła chodzić do oficerów skarżyć się, że ich żołnierze zachowują się skandalicznie, że są pijani, napastują kobiety. Tam powiedzieli: „Pokażcie tylko. Proszę bardzo, jak kogoś nam pokażecie, to my go
pod scienku”, bo oni się nie liczyli ze swoimi żołnierzami zupełnie. Tego właśnie wieczora (dziwię się, jak ja to mogłam zrobić, przecież mama umierała ze strachu) spotkałam Billa. To był najstarszy rangą i wiekiem Anglik, który zapytał mnie, czy nie poszłabym z nim do miasta (od tej huty do Pirny, która jest kilkudziesięciotysięcznym miastem) i nie służyła mu za tłumacza, bo on się tam nie dogada. Nie zastanawiając się, poszłam z nim. Co było dla mnie do dzisiaj nie do zrozumienia? To już nie ma specjalnie związku z moją gehenną, ale powiem jako ciekawostkę. Poszliśmy w centrum Pirny do bardzo eleganckiego domu, weszliśmy do mieszkania, dużego, wielopokojowego, gdzie była niemiecka rodzina. Wśród tych osób poznałam naszego fabrycznego lekarza, który miał dziwne nazwisko, bo nazywał się Okeba. Myślę – po co mnie ten Bill przyprowadził do Niemców? Stół był zastawiony nie jak za wojennych czasów. Siedli (tam było więcej osób) do kolacji, ja gdzieś z boczku dostałam coś do zjedzenia. Nie rozumiałam, o czym mówią, bo oni szybko mówili po niemiecku, ale w pewnym momencie doktór Okeba z jakiegoś kredensu wyciągnął szufladę i wyjął stamtąd brytyjską flagę, więc przypuszczam, że był po prostu agentem brytyjskim i miał jakieś kontakty z tym Anglikiem Billem. Wróciłam do baraku o jedenastej wieczorem i wtedy dopiero sobie uświadomiłam, co ja zrobiłam, że przecież moja mama umiera ze strachu. Weszli Rosjanie, rozrabiają jak pijane zające i ja, piętnastoletnia dziewczyna, wyszłam z baraku, nie mówiąc, że gdzieś wychodzę i do jedenastej wieczorem mnie nie było. Dopiero wtedy sobie uzmysłowiłam, że przecież zrobiłam straszną rzecz – naraziłam moją mamę na taki niepokój. Wytrzymałyśmy jeszcze tylko dwa dni w tym baraku, bo tam ciągle wpadali żołnierze, ciągle były jakieś rozróby. Nikomu z nas nic się nie stało, ale po trzech dniach ruszyłyśmy z Pirny i pieszo wędrowałyśmy przez trzy tygodnie do Rawicza. W Rawiczu wsiadłyśmy już do pociągu, którym dojechałyśmy do Poznania. W Poznaniu na dworcu czekałyśmy cały dzień. Wsiadłyśmy do pociągu, którym po całej nocy dojechałyśmy do Kalisza, w którym to mieście przed wojną mieszkała moja ciotka. [Została] wysiedlona, bo to było Warthegau, czyli przyłączone do Niemiec województwo poznańskie i nie tylko. Jak się wojna skończyła, to wróciła do swojego mieszkania, które Niemcy opuścili, bo uciekli. Myśmy miały nadzieję, że może ciocia już tam jest. I rzeczywiście, była nie tylko ciocia, ale był i mój ojciec. Zaczęło się już normalne życie po wojnie, szkoła, rodzina. To jest cała historia.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Maturę zdałam w 1949 roku w Kaliszu, bo myśmy tam [mieszkali]. Nie mogliśmy wrócić do Warszawy, bo nasze mieszkanie nie istniało. Poszłam do liceum w Kaliszu, tam zrobiłam maturę. Po maturze przez rok pracowałam w Warszawie w Polskim Radio. Mieszkałam u cioci na Okęciu, a po półtora roku wyszłam za mąż za bardzo wspaniałego męża. [Zdjęcie] stoi na górze – tutaj jest w andersowskim mundurze, bo ja z Powstania, a on był z armii Andersa. Poznaliśmy się bardzo nietypowo, bo na egzaminach do Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi – ani on się nie dostał, ani ja. Jemu od razu powiedzieli: „Pan jest z armii Andersa, nie ma pan szans” – wtedy przecież bardzo źle traktowano andersowców. Ale myśmy się sobie bardzo spodobali. Maturę zdawałam w maju 1949 roku, a na Boże Narodzenie w 1950 roku był nasz ślub. […]
Warszawa, 11 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon