Alicja Bochenek
- Rozmawiamy z panią Alicją Bochenek, która była wysiedlona z rodziną z Warszawy.Gdzie państwo mieszkaliście w czasie wojny, okupacji i Powstania?
Mieszkałam z rodzicami na Marymoncie, na ulicy Czosnowskiej 12. W czasie Powstania Warszawskiego, w połowie sierpnia, Niemcy jeździli samochodami i ogłaszali apel, żeby wszyscy mieszkańcy okolicznych ulic zebrali się na Podleśnej przy Lesie Bielańskim,
vis-à-vis wejścia do lasu. [Tam] była brama, bo w owym czasie Lasek Bielański był ogrodzony.
Niżej, jak Podleśna. Wszyscy mieszkańcy dzielnicy Marymont mieli się zebrać.
- Były określone jakieś szczegóły, można było na przykład zabrać coś ze sobą?
Tak, był określony czas. Już w tej chwili nie pamiętam, ile to było. Tato wziął teczkę ze swoimi osobistymi rzeczami. Mama – byłyśmy we dwie z siostrą – wzięła walizkę z naszymi rzeczami osobistymi, ale to były wszystko letnie rzeczy, nic zimowego. Tato niósł walizkę. W ten sposób poszliśmy na punkt zborny.
Tak, sporo. To była kolumna, określenie dużo-mało [jest] wieloznaczne. Nas pędzono.
Cały czas szliśmy na piechotę pod górkę. W tej chwili Podleśna jest bardzo ładną ulicą, gdzie jeżdżą autobusy. Wtedy była tylko nazwa Podleśna, bo nie było chodników, była piaskowa droga. Skierowano nas Podleśną do ulicy Marymonckiej. Nie pamiętam, którędy nas pędzono, ale myślę, że w prawą stronę Marymonckiej, tuż przy CIWF-ie, obecny AWF, chyba prosto w aleję Zjednoczenia. Po jakimś czasie znaleźliśmy się na Powązkowskiej. Cały czas na piechotę, były tylko jakieś przystanki.
- Jaka była atmosfera tego wszystkiego, bo było sporo osób i wszyscy prawdopodobnie podenerwowani?
Jedni płakali. Młode dziewczyny w jakiś sposób maskowały się przed „ukraińcami”. Jak kończy się ogrodzenie Lasku Bielańskiego, do momentu wzniesienia, były pola – do Marymonckiej, nie było przecież bloków. Na pewnym fragmencie stali „ukraińcy”. Z daleka widziałam. Później cały czas prowadzili nas Niemcy.
Prawdopodobnie żeby nikt nie czmychnął do lasu. [Jak szliśmy] przez Bielany do Powązkowskiej, pierwszy, większy odpoczynek to był po prawej stronie – tuż przed torami kolejowymi jest parkan, były składy. Otworzyli wielką bramę i wszystkich spędzili na żużlowe podwórko. Co chcieli z nami zrobić, nie wiem.
- Nie podano wam żadnego posiłku?
Nie, rodzice mieli zapas żywności, może suchary, nie pamiętam, bo nie przepadałam za jedzeniem. Odpoczynek – ustawili się wszyscy czwórkami, bo było nas czworo: tato, mama, ja i siostra. Później nas rozgoniono, zrezygnowano z tego ustawienia. Swobodnie siedzieliśmy, czekaliśmy nie wiadomo na co. Znów przyszedł rozkaz, przyjechali żołnierze w oficerkach jakimś samochodem, wtedy nas znów ustawiono i popędzono ulicą Tatarską do Młynarskiej. Młynarską szliśmy takim jakby wąwozem – po prawej stronie zburzone budynki, wypalone i pełno gruzu – do ulicy Wolskiej. Jak doszliśmy do kościoła świętego Wojciecha, to już była szarówka.
- Musiało być późno, bo w sierpniu są długie dni.
Długie dni. Pierwsze rozstanie z tatą było – mężczyźni na lewo, kobiety poszły do głównego wejścia kościoła. Już było masę kobiet z dziećmi. [Jak] myśmy wchodzili, to już kościół był zapełniony, trzeba było znaleźć miejsca na nocleg. To była niewiadoma, czy będziemy nocować. Każdy chciał gdzieś przycupnąć. Mama znalazła miejsce, zaczęłyśmy okropnie płakać. Do wejścia na cmentarz kościelny to już były przedzielone deski i mężczyźni od razu szli na lewą stronę. Różne pogłoski były, że będą rozstrzeliwać. Bałyśmy się, siostra miała wtedy pięć lat, mama bała się o nas, szczególnie o mnie, bo byłam dziewczynką, która miała dziewięć lat, a były momenty takie, że dzieci w pewnym wieku były rozdzielane od rodziców, zostawiano tylko malutkie. Mama bała się o mnie, że mogą mnie zabrać. Prawdopodobnie ze zmęczenia usnęłyśmy. Rano pobudka, bez jedzenia, bez niczego. Pędzono nas na Dworzec Zachodni. Widzieliśmy, że jeżdżą pociągi elektryczne po jednym torze. Było dla mnie dziwne, że pociąg przyjeżdżał i tak samo odjeżdżał z tego samego peronu. Ci, którzy byli na peronie, to pociąg przyjeżdżał i wsiadali, i wywozili ich. Różne rzeczy opowiadali, że do obozu. W pewnym momencie, jak stałyśmy na peronie, to po drugiej stronie zobaczyłyśmy, że pędzą mężczyzn, których zatrzymali. Na Dworcu Zachodnim spotkaliśmy się z ojcem. Ojciec do nas przyszedł, jak pociąg podjechał, bo to dosyć długo trwało, to myśmy już były z ojcem. Do obozu w Pruszkowie pojechaliśmy z ojcem.
Jak długo w Pruszkowie byliśmy, nie wiem, dwa – trzy dni. Tato chciał kogoś przekupić, żebyśmy wyszli. Chcieli nas tylko przeprowadzić, a później zostawić. Tato trochę się bał, że mogą nas rozstrzelać. Podsłuchiwałam, jak rodzice ze sobą rozmawiali.Mama okropnie się martwiła, że tego jedzenia, które wzięła, już nam nie starczało. Do jedzenia niemieckiego ciężko było się dostać. Człowiek się nie mył, nic nie robił. Myśmy koczowali. To były kanały, byli ludzie, to tak jak gdyby parowozownia.
Tak, kanały. Ile byliśmy, nie wiem. W pewnym momencie ogłosili, żeby ludzie ustawiali się do wyjścia. Całe rodziny ustawiały się do wyjścia, następowała selekcja. Kobiety i dzieci na jedną stronę, mężczyźni, młode dziewczyny, chłopcy na drugą stronę. Rozegrała się moja osobista tragedia. Okropnie płakałam za ojcem. Uczepiłam się ojca, nie chciałam go puścić. Na oczach rodziców zostałam pobita przez Niemca, bo mnie szarpnął i kopnął. Później od mamy dostałam, że nie powinnam tego robić. Ostatni raz wtedy ojca widziałam. Nas zapakowali do wagonów bydlęcych. Nie wiem, ile czasu nas wieźli. Pociąg jechał, wracał się, stał na bocznicy. Ktoś coś ugotował, jakieś picie, jedzenie. Jedzenie mnie nie interesowało, bo mnie się jeść nie chciało. Zawieźli nas do Kamieńska za Piotrkowem Trybunalskim. Jak nas przywieźli, była noc. Pod gołym niebem, wszyscy z wagonów zostali wyprowadzeni. Siostry PCK z czerwonymi krzyżami coś roznosiły. Byłam bardzo zmęczona, obydwie z siostrą usnęłyśmy na gołym powietrzu. Był sierpień, było ciepło, deszcz nie padał. Na następny dzień trzeba było zgłosić się do jakiegoś stolika. Wszystkie kobiety poszły z dziećmi, czekały podwody do określonych wsi. Myśmy wsiadły na podwody z walizką naszą i jakimś tobołkiem. Zawieźli nas do Rozprzy, do wsi Stara Wieś. Napisałam Niechcice. Jak to opisywałam, to nie mogłam na mapie znaleźć Starej Wsi, wiedziałam o tym, że wieś leży blisko torów kolejowych. Jak mieszkałyśmy u gospodyni, to stał dom, stodoła, a za stodołą przechodziły tory kolejowe. Myśmy okropnie bały się z mamą o siostrę, bo była mała, miała pięć lat. Później znalazłam karty meldunkowe i wiedziałam, że to jest Stara Wieś, nawet nazwisko tej osoby pamiętam.
- Jak państwa przyjęto? Ludzie, którym narzucono was jako lokatorów byli zobowiązani do świadczeń lokalowych i wyżywienia.
Myśmy trafiły do pani, która nazywa się Stanisława Kobzińska. To była wdowa, która miała dwóch synów i córkę Zosię. Jej były mąż był związany z koleją. Mieszkałyśmy u niej w dużej izbie. Zorganizowała nam duże łóżko meblowe z siennikiem, zorganizowała poduszkę i pierzynę – u niej spałyśmy – a po drugiej stronie kuchni ona spała z córką. W jakimś pokoju spali jej chłopcy.
- Nienajgorsze warunki się państwu trafiły?
Nienajgorsze. Wyżywienie w ten sposób się obywało, że każdego dnia jadłyśmy u innej rodziny. Znów wracało się do poprzednich rodzin i otrzymywałyśmy to wyżywienie. Z początku to nie było za darmo, nastały wykopki to moja mama pomagała. W czymkolwiek mogła, to pomagała, żeby w jakiś sposób zrekompensować im strawę, jedzenie. Jedliśmy to, co oni jedli, nie było, żeby nas gorzej traktowali. Na owe czasy bali się troszeczkę pewnych rzeczy, bo sołtys ich mobilizował do szacunku w stosunku do nas. Były momenty, że nie bardzo odnoszono się do warszawiaków, którzy wywołali Powstanie, a teraz się tułają. 31 sierpnia jest zameldowanie w Rozprzy, a 1 września poszłam do wiejskiej szkoły, do trzeciej klasy. Może dwa czy trzy oddziały były razem. Nie wiem, ile chodziłam. Na wiosnę wróciłyśmy z mamą do Warszawy, kiedy Warszawa została już wyzwolona.
- Jak wyglądał powrót do Warszawy?
Najpierw mama przyjechała sama do Warszawy. Gdzie mieszkaliśmy, to zostało spalone, zburzone, nie było nic. Mieliśmy bardzo dobrych znajomych na ulicy Marii Kazimiery. Mama poszła do tych pań – panie Kowalewskie – i ona powiedziała: „Nie ma sprawy, pani przyjeżdża z dziećmi, mieszkanie się znajdzie”. Mama znów wróciła na wieś, bo nas zostawiła pod opieką gospodyni. Nie wiem, ile to trwało, może tydzień, bo to była taka jazda wtedy. Przyjechała po nas. Wróciłyśmy któregoś kwietnia do Warszawy. Okropnie ciężki był powrót. Do Piotrkowa dojechałyśmy z Rozprzy łatwo, ale w Piotrkowie, żeby dostać się na pociąg do Warszawy to nie wiem, ile czasu żeśmy były. Już pociąg odjeżdżał, znów bałam się o mamę, żebyśmy się nie rozstały. Ktoś nas wcisnął do przedziału. Nie pamiętam, czy to były pojedyncze, czy towarowe przedziały. Wysiadłyśmy na Dworcu Zachodnim, bo chyba tylko tak dojeżdżały pociągi do Warszawy. Wysiadłyśmy i szłyśmy na Marymont, na ulicę Marii Kazimiery wzdłuż torów kolejowych przez Bemowo, Powązki. Po drodze na polach bemowskich widziałam pozabijanych ludzi, leżących jeszcze. Słońce było okropne.
Tak. Wróciłyśmy do Warszawy.
- Z jakiego źródła wie pani o losach ojca?
Ze źródeł PCK, z Genewy, z listów naocznych świadków, którzy z ojcem byli w obozie i którzy byli na okręcie.
- Jakie były losy ojca po rozstaniu z wami?
Zupełnie nie wiemy. Dowiedzieliśmy się przez przyjaciół, którzy byli w obozie z ojcem i z katastrofy się uratowali, bo młody pan napisał do rodziców list, powiadamiając, że żyje, między innymi wspominając o losach mojego ojca. Mama napisała do niego i on nas poinformował, w jaki sposób ojciec zginął na statku.Ostatni raz widziałam ojca w Pruszkowie, kiedy nas rozdzielali.
- Ta osobista tragedia wtedy miała swój początek. Dziękuję pani bardzo.
Dziękuje.
Warszawa, 28 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt