Honorata Kopyt
- Rozmawiamy z panią Honoratą Kopyt mieszkającą na Ochocie i teraz, i podczas Powstania w tym samym domu, na tej samej ulicy, pod tym samym numerem. Podczas Powstania Warszawskiego miała pani dziesięć lat. Jak pani zapamiętała ten dzień? Byliście w Warszawie 1 sierpnia 1944?
Tak.
Tak.
Tutaj mieszkaliśmy.
- Co pani pamięta z tego dnia?
Radość.
- Nawet dziecko odczuwało radość?
Dokładnie. Myśmy czekali wszyscy w domu na to, że będzie Powstanie. To było do przewidzenia. To znaczy rodzice byli związani z organizacją.
- Zaangażowani byli w konspirację?
Tak. Do dzieci dochodziły rozmowy. Poza tym przed tym było w domu dwa razy gestapo. Dziecko Warszawy inaczej to wszystko odczuwało, rozumiało. Dzieci się cieszyły, kiedy wybuchła wojna, bo to było coś nowego.
- Wtedy pani miała sześć lat.
Tak. Nagle rodzice przestali się opiekować dziećmi, były ważniejsze sprawy. Ciągle były ważniejsze sprawy. Dzieci też były ważne i rodzice na pewno opiekowali się nimi, ale do nas dochodziło, o czym rozmawiali.Czy w pani oczach pozostał obraz tamtego dnia? Mówię ciągle o 1 sierpnia 1944.
Być może, tylko tego snu nie pamiętam. Było pochmurno i tak zimno jakoś. Potem zrobiło się bardzo ciepło, ładnie, gorąco. Chociaż chyba spadł drobniutki, malutki deszczyk. To mi zostało. Ojciec 1 sierpnia był ranny w rękę.
- Ojciec był w domu. Nie poszedł na Powstanie.
1 sierpnia był ranny w rękę.
- W jakich okolicznościach?
Na Kaliskiej był ranny. Jestem przekonana, że to był przypadkowy strzał, pamiętam jak mama opatrywała rękę ojcu.
Nie. To znaczy tego nie wiem. W każdym razie był ranny w rękę i to tak przed wieczorem.
- Czyli godzina siedemnasta...
Na Ochocie było gestapo w Domu Akademickim, byli bardzo przygotowani. W czasie okupacji na palcu Narutowicza był wykopany basen, wielki dół napełniony wodą. Teraz w tym miejscu jest pętla tramwajowa. Było gestapo w dużym akademiku i bardzo mocno strzelało.
- W każdym razie ten dzień różnił się od poprzednich dni?
Oczywiście. Chociaż później był względny spokój tutaj, bo myśmy wychodzili z domu.
- To znaczy jeszcze się nie obawialiście, nie chcieliście się chronić, bo jeszcze można było chodzić?
Na początku jeszcze można było chodzić, to znaczy tak jak w okupację. W okupację też można było chodzić.
Pamiętam radość. Myśmy wszyscy czekali po prostu na zakończenie wojny. Rozmowy długie, nocne, przy karbidówce. Przecież były karbidówki albo lampa gazowa. Ojciec zrobił lampę gazową.
- Któreś z rodziców było związane z konspiracją? Czy poszło na miejsce postoju zgrupowania?
Mama na pewno nie, była w domu cały czas z nami. Ojciec wchodził, wychodził, ale miał prawą rękę ranną.
- Czy działo się coś charakterystycznego w kilka dni po wysiedleniu z Warszawy?
Narastająca groza.
Dochodziły do nas słuchy, co się dzieje na Woli. Pamiętam rozmowę rodziców, że ojciec się wybierał do Pęcin. Ojciec mówił, że przedrze się do Pęcin.
Ale nie poszedł. Koniec był ten sam. Został zastrzelony przez „ukraińców”, kiedy zobaczyli owiniętą ranną rękę. Mama rzuciła się do ojca, leżał.
10 sierpnia. Myśmy siedzieli w piwnicy. Wychodziliśmy z piwnicy, siedzieliśmy w mieszkaniach parterowych. W sumie gdzieś dziesięć dni to wszystko się działo dalej.
- Przez dziesięć dni siedzieliście w piwnicy?
Niecałe. Schodziliśmy do piwnicy, jak było słychać bombardowanie. Agencja JPP [jedna pani powiedziała] w czasie Powstania i w czasie wojny była bardzo… Jedni drugim przekazywali szybkie wiadomości. To, co działo się na Woli, spowodowało ostrożność. Dworzec Zachodni, który jest w pobliżu, był szczególnym miejscem. Każde bombardowanie to miało być [na] Dworzec Zachodni, ale bombardowali miejską część Ochoty. 13 maja było bombardowanie, podobno bomby miały spaść na Dworzec Zachodni, stały transporty wojskowe, ale spadły na Ochotę. Pierwszy dom, Sękocińska 11, został wybudowany po wojnie. Nie było domu, tylko willa stała w głębi od ulicy. 13 maja bomba zniszczyła całą willę, zginęli ludzie i wtedy nasz dom uniósł się do góry i opadł.
- Ale jeszcze nie uległ zniszczeniu?
Nie. Tylko pęknięcia nastąpiły, ale dom do tej pory stoi. Był solidnie zbudowany. Dokładnie odczuwaliśmy wszystkie naloty w okolicy. Pamiętaliśmy jeszcze tamto z 13 maja.
- 10 sierpnia – jak obwieszczono lokatorom, że muszą opuszczać swój dom?
Wrzask i wychodzić.
- To właśnie byli „ukraińcy”?
Tak. Byli w czarnych [mundurach]. Rodzice nazywali ich czarnymi, mówiło się, że to są Ukraińcy. Tak się wtedy mówiło.
- Nie Niemcy w każdym razie?
Tak.
Zapamiętałam słowa, które żołnierz powiedział do mojej matki, kiedy się rzuciła do ojca: „To był bandyta, partyzant, on strzelał”. Tak powiedział dokładnie. „To był bandyta, partyzant”. Po polsku.
- Jak przebiegał ten dzień?
Kazali pojedynczo wychodzić.
Tego, jak ojciec zginął, to nie widziałam. Myśmy tylko widziały, kiedy wyszłyśmy z piwnicy, że ojciec leży na ulicy. Dalej poszliśmy. Dom, który teraz stoi naprzeciwko, był palony już, Sękocińska 16. Myśmy widzieli płomienie wychodzące.
Miotacze ognia mieli. Płomień ognia zapamiętałam dokładnie.
- Czyli mieliście możliwość…
Możliwość była, tylko moja matka nic nie wzięła. Tak była zszokowana tą sytuacją, że nic nie wzięła. Wzięła obie córki i psa.
Ustawili nas piątkami i na Zieleniak.
- Na miejscu obecnej hali Banacha?
Tak. Myśmy przeszli chyba Kaliską.
W domu numer 13 mieszkał inżynier Królikowski, został zabity, kiedy wyszedł z domu. Myśmy to widzieli, zastrzelony został. Chyba z tamtego domu już też wyszli. Tutaj się kończyły domy. Maleńki domek Sękocińska 15 był ostatni na tej ulicy, a numer 16 był ostatni po drugiej stronie. Po prostu budowały się domy następne.
Do Grójeckiej i na Zieleniak.
- Co działo się na Zieleniaku?
Byłyśmy tylko jedną noc.
- To wszystko było na zewnątrz?
Na zewnątrz.
Nie. Na zewnątrz, na placu. Na szczęście było bardzo ciepło. Potem nas przewieźli do Pruszkowa. W Pruszkowie mama trafiła do obozu.
To było tak, że mama popchnęła nas przed sobą i ktoś odgrodził mnie i moją siostrę od mamy, i mamę zapędził w drugą stronę. Usłyszałam straszny krzyk mamy. Mną i siostrą zaopiekowała się rodzina państwa Bieńckiewiczów, którzy mieszkali w naszym domu. Nie mieli swoich dzieci i zrobili wszystko, żeby nas z Pruszkowa wyprowadzić. Doprowadzili nas do mojego dziadka pod Warszawę i też przeczekali do końca wojny.
- Z Pruszkowa już nigdzie was nie wożono?
Nie. Mnie i siostrę już nie.
- Na ogół to były jeszcze dalsze transporty?
To później. Mam całą rodzinę w Warszawie i wiem. Jednych wywożono dalej, czym później, tym było łatwiej. To znaczy Wolę rozstrzelali, Ochotę wywieźli do obozów koncentracyjnych, a inne dzielnice w Polskę, bo Niemcy chyba nie dawali sobie z tym rady.
- Jednym słowem dla pani podróż się właściwie skończyła?
W Pruszkowie.
- Potem dotarliście do dziadka. Gdzie on mieszkał?
W Zalesiu Górnym.
- To bliziutko. Tam pani przetrwała i siostra też?
Siostra też.
- Czy jakieś wiadomości o matce dochodziły?
Nie. Wiedzieliśmy tylko, że transport pojechał do Oświęcimia. Wszyscy wiedzieliśmy, że ojciec nie żyje, mama jest w Oświęcimiu, wobec tego to były dwie sieroty. Tak to wyglądało. Z Oświęcimia się nie wracało.
Ale mama wróciła 30 maja. Jak została Warszawa wyzwolona – tak to nazwijmy – to ktoś z dorosłych przyszedł do Warszawy. Trzeba było przyjść do Warszawy trzydzieści kilometrów. Przyniósł nam wiadomość, że dom jest spalony, ale na murze powiesił kartkę o nas.
- O tym, że was poszukują, że żyjecie.
Tak. O nas kartkę powiesił, że jesteśmy. Mama 30 maja wróciła do Polski. Musiała przejść 1000 kilometrów prawie pieszo. Moja matka wróciła w brązowej, długiej do ziemi sukni, z krzyżem namalowanym na plecach farbą olejną i z gromadą wszy. Babcia to wszystko zebrała i spaliła.
Tragiczne. Oświęcim, Ravensbrück, Buchenwald – to były kolejne etapy, gdzie matkę przewozili. Mama miała trzydzieści cztery lata i była silną, zdrową kobietą. Wobec tego potrzebowali do pracy w fabryce zbrojeniowej. Właśnie koło Buchenwaldu była fabryka zbrojeniowa. Tak mama to opowiadała. Mama chciała dużo opowiadać, ale nie chciałam słuchać.
- Nie chcieliście wracać do tych wspomnień?
Tak. Nie chcieliśmy do tego wracać.
Mama wróciła. Niemcy rozwiązali obóz i pędzili je – bo to same kobiety – do 8 maja. Z miejsca na miejsce przepędzali.
- Nie było żadnego wyzwolenia?
Nie. Właśnie Niemcy się starali, żeby dotrzeć do wojsk amerykańskich, bo bardzo się bali Rosjan. 8 maja dopiero zostawili kobiety wolno. Jakiś z robotników przyszedł do nich, bo one siedziały, auzjerki pilnowały, powiedział im, że są wolne, że mogą się rozjeść. Od 8 maja do 30 maja mama wracała do Warszawy.
- Sama podjęła trud. Nie było nic zorganizowanego?
Nie. Dostawała jakieś jedzenie na początku, żołnierze dawali. Były także Rosjanki w obozie. Rosjanki zostały natychmiast zaaresztowane.
- Tak. Tak Rosjanie mieli zwyczaj robić.
Tak. Polkami się nie interesowali.
- Mama przyszła do Zalesia i co było potem?
Mama najpierw przyszła do Warszawy. Poszła do Czerwonego Krzyża, dostała sto złotych na zagospodarowanie. Na szczęście to były takie czasy, że jeden drugiemu pomagał. Mama dowiedziała się, że żyjemy, jesteśmy u dziadka. Ktoś nam doniósł do dziadka – tego samego dnia, kiedy spotkał mamę w Warszawie – że mama wróciła i jutro będzie. Pociągi nie chodziły, bo na Jeziorce był zerwany most, mama dojechała pociągiem tylko do Piaseczna. Myśmy wyszli do matki. Pamiętam rozmowę z moją siostrą. Dziadek z babcią szli z tyłu, a my pierwsze. Szła przed nami jakaś kobieta. Mówię do swojej siostry: „Spytamy tę babę, czy nie widziała takiej pani” – i tutaj sobie [wyobraziłam] tak jak matkę zapamiętałam wychodzącą. Ta baba, kiedy doszła, zrównała się z nami, nie wytrzymała i krzyknęła: „Krysiu! Mała!”, bo tak na mnie mówili. To była mama. Tak się zmieniła. Nie miała długich, pięknych włosów ani innych rzeczy na sobie, tylko w długiej, brązowej sukni. Dlatego tak dokładnie zapamiętałam. Dom był spalony. W tej klatce niespalone zostało mieszkanie na trzecim piętrze, na czwartym i na piątym. Na trzecim piętrze mieszkały dwie rodziny i mamę przyjęli do kuchni. Jacyś obcy, nie starzy mieszkańcy.
Nie mieszkali tutaj, ale mamę przyjęli do kuchni. Moja kuchnia ma dziewięć metrów, więc to nie jest dużo. W tym pokoju była jedna rodzina, w drugim pokoju była druga rodzina. Potem się okazało, że przyjaciel mojego ojca spotkał moją mamę i powiedział, że się żeni – jego żona zginęła w czasie Powstania – z kobietą, która ma mieszkanie, wobec tego się wyprowadza. Myśmy zajęły mieszkanie po nim na piątym piętrze. To była facjata z dziurą w dachu. Na pomoc rodziny nie można było liczyć, bo wszyscy byli w tej samej sytuacji. Wszyscy byli u dziadka od Powstania do wyzwolenia, mieszkało szesnaście osób. Potem przyszli Rosjanie. Było jeszcze gorzej.
Mama zakasała rękawy. Zaczęła pracować i dlatego umarła. W 1973 roku umarła, ale była chora przez dwadzieścia ostatnich lat.
Warszawa, 31 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt