Nazywam się Ludwik Staszyński, urodzony w 1923 roku.
W czasie Powstania pracowałem w majątku ziemskim Zielone, w powiecie grójeckim. Po wybuchu Powstania, kiedy dowiedziałem się, że Powstanie wybuchło, przyjechałem do rodziców, którzy mieszkali w Powsinie, tutaj niedaleko Wilanowa. Tam ojciec dzierżawił tereny sportowe dawnego klubu golfowego. Tam spotkałem już Powstańców, którzy tam działali na tym terenie, wśród których było bardzo wielu moich kolegów i przyjaciół, i postanowiłem się przyłączyć do tego zgrupowania. To był Batalion „Krawiec”. Przedstawili mnie dowódcy, czy mnie przyjmie. Przyjął mnie i przydzielił mnie do swojej poczty. Później jeszcze miałem taką funkcję, że się zajmowałem koniem dowódcy, bo był wierzchowcem, korzystał z wierzchowca, tak że opiekowałem się tym koniem też czasem w pracy.
Tak, więc ja jestem synem takiego działacza oświatowego, można powiedzieć. Mój ojciec był posłem do pierwszego Sejmu Ustawodawczego. Później pracował w szkole rolniczej, w Mieczysławowie pod Kutnem i tam ja się urodziłem. Właśnie [pracował] w tej szkole rolniczej, a później prowadził samodzielnie szkołę rolniczą w Popowie, to powiat Turek, turecki powiat niedaleko Warty. A od trzydziestego roku do trzydziestego dziewiątego w Starym Brześciu, w powiecie włocławskim był kierownikiem szkoły rolniczej.
Nie, nie i w trzydziestym dziewiątym roku, jak wybuchła wojna, to trzeba było coś robić. Poszedłem do pracy w cukrowni.
Przed wojną skończyłem oczywiście szkołę podstawową w Brześciu Kujawskim. Później byłem w Gimnazjum Ziemi Kujawskiej, we Włocławku. Dojeżdżałem, taka kolejka tam była i dojeżdżałem do tej szkoły. Trzy klasy miałem zaliczone, a do czwartej miałem pójść, ale już wybuchła wojna.
Proszę pani, przede wszystkim jak wybuchła wojna, to ja nie byłem już w tym Starym Brześciu, tylko byłem koło Radziejowa Kujawskiego. Tam byłem u rodziny…
Tam wujek, wuj mój, miał dubeltówkę i chodziłem po polu buraczanym i strzelałem do kuropatw. Tam samochody, samoloty nade mną…
To nie było tak blisko. To było od Brześcia Kujawskiego, powiedzmy, trzydzieści parę kilometrów.
I wtedy się tak wróciłem, to tam ktoś słuchał radia, że wybuchła wojna, i te samoloty to już były samoloty niemieckie.
Postanowiłem tego dnia, 1 września, wrócić do domu. I już na drodze, na tej drodze, bo autobusem się jeździło wtedy takim, taką szosą, już uciekinierzy pchali się z tych terenów, już uciekali ludzie, nawet pędzili zwierzęta i tak dalej, i tak dalej. Ta szosa była zatłoczona uciekinierami. Przyjechałem oczywiście do domu, do tej szkoły rolniczej i oczywiście dowiedziałem się więcej o tej wojnie. Już były takie komunikaty radiowe i tak dalej. Szkoła oczywiście przerwała swoją działalność, bo to była taka jedenastomiesięczna szkoła rolnicza. Za parę dni wkroczyli do tej szkoły Niemcy. Wkroczyli do tej szkoły Niemcy, zajęli stodołę i tak dalej, magazyny swoje tam zrobili. Ojcu powiedzieli, że jak tam coś zginie, to dostanie kulę w łeb i tak dalej. I zostawili tam jakiś taki posterunek, który tego pilnował.
Po jakimś czasie poszedłem do pracy, do cukrowni. Pracowałem w warsztatach w tej cukrowni jako pomocnik kowalski, tam się dołączyliśmy.
To już później trochę. To już trochę później, to był październik wtedy i już wtedy się kopało buraki i tak dalej. Różnie to tam było. To była praca głównie przy naprawie wagonów, przy naprawie zderzaków i tak dalej, i tak dalej. Tak że ja się młotem waliłem w kowadło. Tak tam było…
Proszę pani, był taki jakiś starszy pan wśród tych Niemców, który był krytycznie nastawiony do wojny. To był prawnik jakiś, gdzieś tam z Bawarii, skądś. Myśmy rozmawiali po francusku, bo ja francuskiego się uczyłem. Tak że on był nastawiony krytycznie do wojny, kręcił głową, że to właśnie niepotrzebne jest i tak dalej. Zaczęły się tam już…
Ale jeszcze bym chciał powiedzieć o tej ucieczce z tego Starego Brześcia. Jak wkraczali Niemcy, to myśmy uciekli do Humlina. To taka miejscowość opodal Brześcia Kujawskiego, w stronę, powiedzmy, Izbicy, w stronę zachodnią. Tam była kuzynka mojej matki, tam żeśmy zatrzymali się w tym Humlinie. Z tego Humlina nas wypędzili żołnierze polscy, bo tam były podobno jakieś strategiczne powody, i parę kilometrów żeśmy gdzieś tego… Tam duże walki były, artyleria i tak dalej. Ale po dwóch dniach chyba żeśmy wrócili do tego Humlina, to zostało to domostwo obrabowane w międzyczasie, wszystko. No i cisza nastała. Cisza nastała, nic się nie działo, więc z bratem mojej matki wsiedliśmy na rowery (Wincenty Benedykciński się nazywał), pojechaliśmy do tego Starego Brześcia, [właściwie] do tego Brześcia Kujawskiego. Ktoś nam powiedział, żebyśmy uważali, bo już od strony zachodniej wkraczają Niemcy. Już nie wracaliśmy do tego Humlina, pojechaliśmy w stronę Włocławka tymi rowerami. Jak jechaliśmy przez taką wieś opodal Brześcia Kujawskiego, nazywała się wieś Guźlin, to już na jakiejś równoległej drodze zobaczyliśmy Niemców. Już Niemców zobaczyliśmy na rowerach i tak dalej, oni tam te… To było w odległości kilkudziesięciu metrów, takie były równoległe drogi. Postanowiliśmy jechać dalej w stronę tego Włocławka i dojechaliśmy do miejscowości Smólsk. Koło tego Smólska już spotkaliśmy żołnierza z ustrzeloną ręką, częścią ręki.
Polskiego żołnierza, którego wuj wziął na ramę. On koszulą sobie owinął tę ranę. I żeśmy go dowieźli, pojechali tam z kilometr, z półtora. Tam już były polskie oddziały i to już był, powiedzmy, punkt sanitarny, że go zostawiliśmy. No i jechaliśmy dalej do tego Włocławka. Do tego Włocławka, w którym…
Uciekaliśmy.
Ucieczka była, uciekaliśmy po prostu od tych Niemców. To już były tego tam… Samolot leciał, strzelał, a czy do nas strzelał, czy nie, to ja nie wiem. Samoloty leciały tam niemieckie, strzelały. Po drodze tam żeśmy zobaczyli jakiegoś faceta, który leżał już martwy, zabili go właśnie ci lotnicy. Dojechaliśmy do Włocławka, we Włocławku chodziły różne patrole.
Polskie, tak. Zatrzymali nas. Tam była wtedy psychoza agentów niemieckich i szpiegów, szukało się, szukało, wszyscy tego… Podejrzewali, że jesteśmy jakimiś agentami, ale dobrze, że jakiś mój kolega tam był w takim [oddziale], to była straż obywatelska, który tam spotkał się ze mną i on oczywiście wyjaśnił, że to nie ma nic wspólnego z jakimś tam [szpiegostwem]. I pojechaliśmy z tego Włocławka z tym wujem Wincentym, pojechaliśmy na rowerach w stronę Kowala. Tam znowuż on miał rodzinę ze strony swojej żony (już nie pamiętam, jak się ta miejscowość nazywała) i tam się znalazła reszta naszej rodziny. Uciekali też tam, w tym samym miejscu. I tam żeśmy przeżyli. Po drodze widzieliśmy już oczywiście oddziały polskie, dużo porzuconej broni było, dużo było amunicji i tak dalej. Ale tam były później duże walki, bardzo dużo. Ja nie wiem, jak ta miejscowość się nazywała, Karolkowo czy coś takiego, taka wieś. Tam było już dużo uciekinierów. I było tak, można powiedzieć, z półtorej doby, ze dwie doby bardzo ostrej wymiany ognia artyleryjskiego, polskie oddziały, w końcu te polskie oddziały się… Niemcy jeżeli napotykali na jakiś opór, to nie szli, tylko tłuki, tłuki, nawet jak niewielki opór był, to tłukli. I wkroczyli Niemcy.
Proszę pani, nastroje były… W szkole, bo przecież ta wojna się zanosiła, tam były też różne… było już napięcie takie w stosunkach Polski z Niemcami i tak dalej, były ataki na Polskę różnego rodzaju. Nastroje w szkole były bardzo bojowe, bardzo bojowe. Myśmy tam się odgrażali, że jak spróbują, to my im pokażemy.
Ja się nie uczyłem strzelać w szkole, bo ja strzelałem. Dostałem od kuzyna taki sztucer. To gospodarstwo całej szkoły rolniczej miało pewien obszar ziemi, to ja chodziłem tam, strzelałem do wróbli, do kuropatw, do zajęcy. Oczywiście przeważnie bez rezultatu, bo to małe takie naboje, ja się podniecałem, tak że ja strzelać umiałem. No i później wróciliśmy z tego Karolkowa, chyba tak się nazywała ta miejscowość. Zastaliśmy to nasze mieszkanie obrabowane. Co tam można wynieść, to ktoś zabrał, prawda, [czyli] odzież, sprzęt domowy, radio i tak dalej. No i tam później przyszli ci Niemcy. Nie wiem, jak oni długo byli, w każdym razie… Kiedyś do mojej matki przyszedł taki Niemiec z prośbą, by mu przyszyła pagony. Okazuje się, że on dostał od swojego dowódcy awans, dlatego że wydał kolegę, który kradł. A tamtego zdegradowali, tego [który kradł]. Co on ukradł, to nie wiem. W każdym razie później, jak oni sobie pojechali, ci Niemcy, to mój ojciec znajdował w różnych miejscach różne rzeczy, przede wszystkim radioodbiorniki, w jakiejś tam kupie gnoju czy kupie słomy, prawda. W piwnicach były całe bele ukradzionych tekstylnych materiałów. To wszystko było ukradzione. A ten jeden oficer widocznie dbał o taką jakąś, powiedzmy, jakość tego wojska, jak już złodzieja przyłapano… Tak że między innymi jeden z takich odbiorników (prąd się już pojawił, tam była elektryczność) ojciec uruchomił w zakamarku, w tej szkole i chodziliśmy razem słuchać, słuchać audycji zagranicznych. Między innymi pamiętam jakieś wystąpienie z Paryża Sikorskiego czy Paderewskiego, nie wiem, w każdym razie to przemówienie i tak dalej. Tak że już wtedy byliśmy w kursie spraw, tak było. Ojciec mój całą okupację starał się mieć radio i słuchał. Myśmy nawet nie wiedzieli, skąd ojciec ma takie dobre informacje o tym, co się dzieje. To było dosyć ryzykowne, bo za radio dostawało się w czapę.
Proszę pani, jak się trochę ta sytuacja znormalizowała, to się dowiedzieliśmy, że w Kutnie jest szkoła, średnia, polska, czynna. Pojechaliśmy z jednym kolegą, który nie zdał matury – on do klasy maturalnej, a ja do klasy czwartej – żeśmy wynajęli pokoik w tym Kutnie i poszliśmy do szkoły.
Oficjalnie działająca szkoła. Po pewnym czasie ja postanowiłem wrócić do rodziców, do Włocławka. Pociągiem jechałem. Przyjechałem późnym wieczorem, tam była godzina policyjna, przyszedłem na stację kolejki wąskotorowej, tam znałem [rozkład] do Brześcia, chciałem pojechać do tego Brześcia. Otworzyłem drzwi, patrzę, a tam już żandarmi w środku w tym wagonie legitymują, więc się szybciutko wycofałem, postanowiłem pójść pieszo (to było czternaście kilometrów). Był piękny dzień, bez żadnego wiatru. Przechodziłem koło apteki, to było czterdzieści dwa minus. Takie mrozy wtedy były, straszne mrozy, śniegi i mrozy.
Tak.
A ja nie byłem najlepiej ubrany, nie byłem najlepiej ubrany, w szkolnym takim mundurku byłem, prawda. Wtedy się w mundurkach chodziło. Przeszedłem te czternaście kilometrów, bo jak się idzie, to człowiek się rozgrzewa. Przyszedłem do domu. Szkoła była tam kiedyś, ta szkoła rolnicza, tak że ze trzysta metrów od szosy. Przyszedłem i jest tylko gosposia, bo była taka Marysia. Pytam się: „Co z rodzicami?”. – „Uciekli”. I wywieźli tylko, co się dało z tego mieszkania.
Tak. Ponieważ tam wśród uczniów byli również uczniowie pochodzenia niemieckiego (tam w mojej książce o tym piszę) i jeden z tych uczniów przyszedł do mojego ojca, powiedział: „Panie Staszyński, niech pan ucieka, bo ma pan być aresztowany”. To była akcja przeciwko inteligencji, a zwłaszcza nauczycieli, księży, nauczycieli. Oczywiście ojciec wyniósł się do Kąkowej Woli, to jest jakieś sześć czy siedem kilometrów. To wszystko tam wywieźli i tam się zatrzymali. Niemcy przyszli oczywiście i nikogo nie zastali. Z tych nauczycieli, którzy tam zostali aresztowani we Włocławku i tak dalej, to nikt nie przeżył. Wywieźli tam gdzieś na północ, że tam ich, powiedzmy…
Więc ja mówię, ten przypadek był pozytywny. Ale były też inne przypadki, między innymi przeciwko Żydom tam występowali, tam Niemcy byli…
Nie, już w czasie wojny.
Tam były takie różne. Komunistów, prawda, jakichś tam działaczy…
Ja, proszę pani, nie miałem. Siedziałem w jednej ławce w szkole średniej, gdzie było, powiedzmy, trzydziestu pięciu uczniów w tej trzeciej klasie, może więcej trochę, może mniej. Tam było kilku Żydów, [uczniów] pochodzenia żydowskiego, kilku Niemców. I ja siedziałem w jednej ławce z kolegą, który był pochodzenia niemieckiego, nazywał się Edin, Albert Edin. Nie było żadnych, nie było żadnych… żadnych konfliktów nie było. W ogóle nie było takich jakichś tam, czy na Żydów, czy na Niemców. Tak że nie było takich wrogości, nie było.
Proszę pani, jednego kolegę spotkałem we Włocławku, nazywał się Weiss. Na ulicy we Włocławku tośmy się tak normalnie przywitali, ale miałem informacje, że jego któryś z jego braci jest w policji i nie sprawuje się dobrze w stosunku do Polaków. Później oczywiście było o wiele gorzej, bo później przyszły wysiedlenia, wysiedlali. Moi rodzice musieli z tej Kąkowej Woli uciekać, bo potem zaczęły się wysiedlenia i tak dalej, uciekli do… A ja siedziałem w Kutnie.
Tak, w tej szkole. Jak przyszedłem, to [niezrozumiałe], szybko wróciłem do tego Kutna. Jak wysiadłem w Kutnie, to już było po godzinie policyjnej, z jakimś facetem, bo tam wtedy to był problem z zaopatrzeniem i jakiś facet był ze mną, jakiś człowiek. W worku ryż czy coś takiego miał, żeśmy szli. W tym Kutnie mieszkaliśmy z kolegą, tam na skraju gdzieś tego Kutna i żeśmy szli już po godzinie policyjnej. I zatrzymali nas dwaj Niemcy, cywile podpici, chcieli nas tam legitymować i tak dalej. Jeden chciał mnie kopnąć, jak go złapałem za tę nogę, on się wywalił, żeśmy uciekli. Żeśmy uciekli, tam taka była bożnica żydowska, to za tę bożnicę, no i jakoś żeśmy doszli. Jak przyszedłem do tego domu, w którym żeśmy z kolegą (Olek Tuszyński się nazywał ten kolega) mieszkali, to się dowiedziałem, że szkołę już zamknięto, mundurki kazali wszystkim przekazać i tak dalej. Czyli już szkoły nie było, zostaliśmy, można powiedzieć, na lodzie, bo szkoły nie było. Tam myśmy mieszkali w tym… Nie mieliśmy dokąd wracać i siedzieliśmy tam. Trochę mieliśmy tych pieniędzy, mieliśmy trochę zapasów. Zapasy to polegały głównie na tym, że były jakieś kasze i jakieś zupki, może takie w proszku. Tak żeśmy przez jakiś czas żyli. No i tam znowuż w Kutnie oczywiście ludzie sobie nawzajem pomagali. Był tak trochę spokrewniony czy spowinowacony z naszą rodziną pan Stefan Jóźwiak, który był prezesem takiej spółdzielni rolniczo-handlowej w Kutnie, i ja tam zaglądałem do nich. Jeszcze był tym prezesem, później go Niemcy wyrzucili oczywiście z tego stanowiska. I tam przyjeżdżali rolnicy i tak się umówiłem, że jak przyjedzie jakiś rolnik, który będzie jechał w stronę tam Piątku, a przed tym Piątkiem to była miejscowość Łęki Górne, gdzie gospodarstwo mieli Jóźwiakowie, to tam do tej ciotki Jóźwiakowej się przedostanę, ciocia Zosia. No i przyszła wiadomość do mnie, że jest ten rolnik, że jedzie. Straszne śniegi i straszne mrozy. To były takie góry śniegu po jednej i po drugiej stronie tych dróg. On jechał w stronę tego Piątku. To było tak od Kutna koło osiemnaście może kilometrów do tych Łęk. Zimno było diabelnie. On mi dał tam jakiś koszyk z sieczką, żebym ja nogi mógł tam wstawić, żeby nie zmarzły i tak dalej, ale to wszystko jedno. Dojechaliśmy do jakiegoś tam miejsca, on za tym (Mieczysławów to jest tam, gdzie ja się urodziłem, szkoła rolnicza była) powiedział: „Teraz to ja już skręcam na prawo, to musisz sobie radzić sam”. I ja wysiadłem i zacząłem iść. Początkowo to było mi źle, źle się czułem, a później się człowiek ruszał się, tego [i było lepiej]. Przyszedłem do tej ciotki późnym wieczorem, śnieżyca wtedy się zaczęła jakaś tam. Może trochę odwilż była, tylko trochę śnieg, w każdym razie była fatalna pogoda. Przyszedłem, dostałem tam ciepłą herbatę i tam u tej ciotki zostałem. Później tam przyjechała moja matka i siostra. No i później to różne rzeczy się działy…
Zaraz pani właśnie powiem. Zaczęły się wysiedlenia stamtąd, tworzenie dla Żydów getta, a Polaków wysiedlili i Polacy też do obozów szli. I ci rolnicy wyprzedawali to, co mieli.
Spodziewając się wysiedlenia. No i oczywiście były pieniądze, z którymi trzeba było coś zrobić. Jeden z braci mojej matki, Wojciech, zajmował się przerzucaniem tych pieniędzy przez granicę, jaka powstała między terenami przyłączonymi do Rzeszy a Generalną Gubernią. Była już granica, straż graniczna.
Ja byłem u tej ciotki.
Nie, to było na tych terenach przyłączonych jeszcze…
Tę ciotkę też wyrzucili w końcu. Męża jej wzięli do obozu, a ją wyrzucili. I ja chodziłem przez granicę, przez tę zieloną granicę, nosiłem te pieniądze. Tam nie były takie wielkie sumy.
Woziłem do innego brata mojej matki, który mieszkał w Pruszkowie. Tu przyjeżdżałem do Warszawy.
To była cała technologia przechodzenia. Ja przechodziłem najczęściej na rowerze, ale i pieszo też. To było tak, że ci strażnicy się zmieniali w ciągu dnia parę razy. On tam poszedł na cztery godziny, wchodził do tej swojej kwatery, gdzie oni tam mieszkali, a przychodzili drudzy. I ci, którzy schodzili z tej granicy, wychodzili trochę wcześniej, a tamci się trochę spóźniali. I był taki moment, piętnaście, dwadzieścia minut, że granica nie była pilnowana i wtedy się przeskakiwało. Sztuka polegała na tym, żeby być blisko tej granicy i jak oni się już wycofali, ci Niemcy z granicy, ci strażnicy, to się wtedy przechodziło. Ja kilkanaście razy tę granicę przekroczyłem. Jechałem z tymi pieniędzmi do takiej miejscowości Jackowice, to przed Łowiczem, między Łowiczem a Kutnem, już w Generalnej Guberni. Później wsiadałem w pociąg, jechałem do Warszawy i później na nowo wracałem.
Ja miałem papiery takie, które były dobre na Generalną Gubernię i były… Bo na Generalną Gubernię to miałem legitymację szkolną, a na teren przyłączony do Rzeczy to miałem tak zwany palec. Ja go mam jeszcze.
To był taki… dowód osobisty, taka kartka, gdzie się palec…
Nie było fotografii, tylko był palec odbity. Ja mam go tutaj jeszcze, ten „palec”, mam swój. Tak że jak byłem w Generalnej Guberni, to pokazywałem legitymację szkolną.
Jeszcze była szkolna z GZK, z gimnazjum, przedwojenna legitymacja szkolna – przedwojenna jeszcze legitymacja szkolna. Tak że ja tym się przez jakiś czas zajmowałem. I ostatni raz się wybrałem po to, że ja tam zakopałem w ogrodzie u ciotki dokumenty różne, jakieś tam pieniądze srebrne i tak dalej. Szkoły się tu zaczęły tworzyć w Warszawie i do takiej szkoły chciałem się zapisać, ale trzeba było pokazać świadectwo. Świadectwa były tam zakopane, w słoiku zalakowane i tak dalej. I ja pojechałem tam jeszcze raz, ostatni [raz] przez tę granicę. Już była bardziej dramatyczna sytuacja, bo tam Niemcy się też nauczyli pilnować tej granicy, a mi się udało jakoś przejść w tamtą stronę i wrócić też. Tam do ciotki, która już nie była na gospodarstwie swoim, ale razem z mężem była w majątku takim, Łęki Kościelne się to nazywało, obok, opodal, tam wzięli go na ogrodnika, tego Wacława Jóźwiaka. I on mi tam przygotował taki szpikulec. Ja poszedłem szukać tych dokumentów w nocy, nie mogłem trafić, wróciłem bez dokumentów. Wróciłem bez dokumentów później, to była taka… Później po wojnie to znalazłem, ale tam już uszkodzone były, te papiery były uszkodzone, zniekształcone. W każdym razie to wtedy była kwestia oświadczenia dwóch świadków i mnie przyjęli do tej szkoły. To była taka szkoła na Pankiewicza i tam chodziłem do tej szkoły.
To była szkoła rolnicza. A później odebrali temu panu, który prowadził tę szkołę, koncesję Niemcy i zrobili szkołę rybacką. I prowadził ją profesor (to byli głównie profesorowie z SGGW), profesor Franciszek Staff, brat Leopolda, tego poety. On chciał z nas zrobić rybaków i myśmy się zbuntowali i poszliśmy do innej szkoły, którą prowadził profesor Rastafiński na ulicy Opaczewskiej, rolniczej. Ja tam rolniczą szkołę prawie skończyłem w czterdziestym trzecim roku. To oczywiście też było z różnego rodzaju przygodami. Ten profesor Rostafiński był dwukrotnie aresztowany, chcieli z niego koniecznie zrobić premiera, żeby powołać rząd tej Generalnej Guberni. On był po uniwersytetach niemieckich, miał przyjaciół po stronie niemieckiej i prawdopodobnie oni go tam lansowali na premiera (on mi po wojnie mówił o tym wszystkim). No ale on się nie godził na to absolutnie i Generalna Gubernia nie miała takiego marionetkowego premiera. Może komuś innemu [proponowali], ja to piszę w mojej książce. No i proszę pani, tam różnie to było, oczywiście był ruch oporu, różne były propozycje przystąpienia. Nie wszystkie mnie tam odpowiadali, nie wiem na przykład, co to była za organizacja „Pług i Miecz”. Nie wiem, co to była za organizacja…
Przestrzegano mnie, żeby nie iść do tych tam.
Proszę pani, myśmy… Oczywiście, że miałem poglądy polityczne, miałem poglądy polityczne. No bo ja wiem… polityczne, nie wiem czego… Tam dużo różnych ludzi bardzo to… Była ciekawa szkoła ta profesora Opryckiego, bo to byli profesorowie SGGW. Dzięki temu ja później wyszedłem z wojska. Bo mnie powołali do wojska i tę szkołę profesora Rostafińskiego traktowano jako pierwszy rok studiów na SGGW. Wyszło takie rozporządzenie ministra obrony narodowej, że kto ma rozpoczęte studia, to może być zwolniony z wojska, żeby je skończył, i ja skorzystałem z tego, że z tego wojska, do którego mnie tam powołano, udało mi się uwolnić.
Różne były tam przedmioty. To była szkoła na dobrym poziomie. To już nie była szkoła, że polski, matematyka i tak dalej. Ja poszedłem na studia później, to musiałem na przykład matematykę zdawać dodatkowo i różne tam ćwiczenia też wykonywać i tak dalej. Ale to już oczywiście było po wojnie, w czterdziestym piątym roku. Zostałem powołany do tego wojska i w czterdziestym piątym roku wróciłem do cywila, można powiedzieć, do tej szkoły. Ale były później praktyki i ja dostałem skierowanie na praktykę do majątku rolnego Korytnica koło Sobolewa, w powiecie garwolińskim. To było województwo lubelskie wtedy. Majątek był prowadzony przez… Właścicielem była pani Irena Zaorska, z domu Turobojska, której mąż siedział w obozie jenieckim, oficer wojskowy. [Majątek] miał rządcę i ja byłem tam praktykantem, na tej praktyce. Byłem tam parę miesięcy i wtedy już ruch oporu był bardzo silny.
Nie, nie byłem. Chcę właśnie powiedzieć o tym. Nie byłem zaangażowany w żaden ruch oporu. I tam była taka historia, że ruch oporu, który tam był bardzo silny, prawie co noc byli u nas partyzanci, w tym majątku, przychodzili po zaopatrzenie żywnościowe. Zabierali na przykład jakąś tam krowę czy jałówkę, czy cielaka, czy świniaka i tak dalej. Zabierali podwody, konie z wozami i tak dalej.
Właściciel przymykał oczy, bo jak zabrali, to się Niemcom można było tłumaczyć, że zabrali, i się nie odstawiało kontyngentów. Tak że rozbijali, a rano te konie wracały bez woźniców. To różne były oddziały, różnej maści, różnego koloru. Bataliony Chłopskie były, powiedzmy, Armia Krajowa, ale była i [partyzantka] lewicowa. Kiedyś przyszli do mnie tacy z Armii Ludowej namawiać, żeby nie dopuszczać do wywożenia zboża. Ruch oporu niszczył młocarnie, żeby nie było czym młócić, niszczył zlewnie mleka (w mojej książce piszę coś nie coś).
Tę książkę to mogę pani pokazać. Mam pokazać czy nie?
„W szponach ludobójców i grabieżców”, taką książkę wydałem. To już drugie wydanie w zeszłym roku. Niszczyli i Niemcy się już się skarżyli. Ruch oporu tam był ogromną siłą, ogromną siłą. I przyszli do mnie… I później Niemcy robili taką politykę, że te młocarnie, które pozostały niezniszczone, kumulowali w jednym majątku, dawali ochronę wojska i później przechodzili do innego majątku. W ten sposób młócili to zboże. Najpierw to było wojsko takie, można powiedzieć, uciekinierzy z sowieckich armii, zwłaszcza ci z azjatyckich republik, którzy się specjalnie nie przejmowali, co robili, spali przy tych stertach w słomie, ustawiali te swoje karabiny i tak dalej.
Nie pilnowali, nie pilnowali tego skutecznie. Później przyszły oddziały niemieckie, żołnierzy niemieckich. Kiedyś było takie zdarzenie: przyszło do mnie dwóch z Wehrmachtu i powiedzieli, że oni wcale nie są Niemcami, że oni są Francuzami z Lotaryngii i Alzacji, że ich pobrano, powołano do takich organizacji pracy (taka organizacja Todta była), a później ni stąd, ni zowąd umundurowali ich i zrobiono z nich żołnierzy. Oni proszą, żebym ja im dał kontakt do ruchu oporu, bo oni by chcieli uciec do ruchu oporu. Było ich trzech, tych dwóch przyszło do mnie, ja nazwiska po dziś dzień pamiętam. Jeden się nazywał Jean [niezrozumiałe], drugi miał niemieckie nazwisko Jacques Karol Winterstein. Bardzo sympatyczni ludzie byli. Ja oczywiście pomyślałem sobie, że to nic innego, tylko prowokacja, żebym ja tutaj dał jakiś kontakt. Powiedziałem, że ja nic z tym wspólnego nie mam i tak dalej. Ale oni tam byli ze dwa tygodnie, może ze trzy tygodnie byli [niezrozumiałe] i tak żeśmy się troszeczkę zaprzyjaźnili. I były kiedyś imieniny rządcy i był kierownik szkoły podstawowej, który był szefem miejscowej komórki Armii Krajowej. Ja mu o tym opowiedziałem. „Opa! To dawaj ich”. Ja tam ich jakoś odszukałem i przyszli ci dwaj, Jean i Jacques przyszli. Poszli z tym panem do parku, wrócili zadowoleni i na tym się sprawa skończyła. Po jakimś czasie oni wszyscy wyjechali, ci Niemcy, a ja otrzymałem propozycję, żeby przejść do innego majątku, bo tam właściciel, który prowadził ten majątek, [który] nazywał się Gończyce, bliżej Garwolina, poszedł do szpitala i dosyć poważne kłopoty miał i tak dalej. Żeby pomóc tam, bo to trzeba było siać i zbierać, i tak dalej. No i mi zaproponowali, ja się zgodziłem. Byłem tam w tych Gończycach do grudnia.
Czterdziestego trzeciego.
Tak, proszę pani. To tych Niemców się tam oszukiwało. Do mleka się dolewało wodę, zboża się wydawało dużo pracownikom i tak dalej, żeby Niemcy nie zabrali, ale zabierali. Przez majątki były lepiej realizowane to kontyngenty, natomiast najgorzej, gorzej znacznie były realizowane przez chłopów (piszę w mojej książce o tym). Wróciłem później do rodziców też z pewnymi przygodami. Zanim ja pojechałem, to był tam taki pan inżynier Gąsiorowski w tym majątku. Mąż jednej z córek właściciela, właściciela czy siostry właściciela już wtedy, bo był mąż i syn. „Wie pan co, ja tam z tymi policjantami w Sobolewie jestem… Czasami u nich załatwiam różne sprawy, to ja panu załatwię przepustkę, żeby pan bezpiecznie do tej Warszawy dojechał”. I mi załatwił taką przepustkę. Ja wsiadłem w Sobolewie w pociąg i pojechałem. I ja nie wiem, jaka to była miejscowość, już Pilawa chyba, [w każdym razie] otoczony został ten pociąg przez żandarmów. Wsiedli i pociąg jechał dalej, do Celestyna. W Celestynowie… I legitymowali już. Legitymowali, zabierali i kobiety i mężczyzn, i tak dalej. Obejrzeli tę moją przepustkę, dali mi spokój. Tak że ta przepustka może mi uratowała życie. Dlatego że sto pięćdziesiąt osób wygarnęli wówczas z tego pociągu – to było 12 grudnia w czterdziestym trzecim roku – i rozstrzelali w tym Celestynowie, ponieważ ruch oporu wysadził tam pociąg i to był pociąg urlopowy z oficerami niemieckimi, jadącymi na urlop z frontu wschodniego do Niemiec. Później nas przepędzili obok wysadzonego pociągu i leżeli ci pozabijani oficerowie, leżeli tam na śniegu i ja doszedłem. Później postawili jakiś inny pojazd i dojechałem do Otwocka. I tak miałem umowę, że ktoś przyjedzie po mnie z tego Powsina i był ktoś, przyjechał, ale czekał, czekał i wreszcie zrezygnował, musiałem jechać do Warszawy. Przez Warszawę, dojechałem do Warszawy, później do tego Powsina i ostatnią kolejką przyjechałem, już po godzinie policyjnej. Tam też z pewnymi przeszkodami późnym wieczorem dotarłem do tego…
Telefonicznie, ale przede wszystkim listownie.
Tak, z pocztą nie było problemu.
Chcę powiedzieć dalszą rzecz, że ja później byłem w wojsku.
Po wojnie. I była taka kompania, tu z okolic podwarszawskich, gdzie było dużo też Powstańców. I warszawskich, akowców, i tak dalej, ruch oporu. No i właśnie taki jeden z kolegów mi powiedział, [kiedy] jechaliśmy pociągiem do tegoż Lublina, Andrzej Wojdalski, syn zawiadowcy stacji z Piaseczna, że ci dwaj uciekli – a tylko dwaj uciekli, ci Francuzi – do tego oddziału, w którym on tam był na tamtym terenie. Mówił, że jeden zginął, w czasie jak front się zbliżał, a drugi, nie wiadomo, co się z nim stało. Tak że z całą pewnością to byli ci, oni uciekli. No i proszę pani, ja kiedyś byłem w Puławach, wracając w siedemdziesiątym drugim roku, bo na początku siedemdziesiątego drugiego roku wstąpiłem do tego majątku w tej Korytnicy. Tam ludzie mnie jeszcze pamiętali, że ja tam pracowałem, i jakaś pani, młoda kobieta mówi: „Ale oni pana wtedy zbili”. Mówię: „Nie, mnie tutaj… Ja miałem tam konflikt z jednym Niemcem, chciał mnie kopnąć i tak dalej, ale wtedy kiedy te młocarnie nie funkcjonowały, ale nikt mnie nie zbił”. – „A nie, nie. To ten praktykant, który był na pana miejscu”. Tak powiedziała. Okazuje się jeszcze, że uciekło dwóch i prawdopodobnie trzeci został i wysypał, że to praktykant dał ten kontakt. Przyjechali Niemcy, gestapo przyjechało do tego majątku i się wzięli do praktykanta. I zbili go strasznie, ale w końcu ten, co się wygadał, powiedział, że to nie ten, i dali spokój. Pomyśleli pewno, że uciekli razem. A ja byłem szesnaście kilometrów [dalej], w innym miejscu i nikt nie wydał mnie, że ja jestem tego. Ja się dopiero w siedemdziesiątym drugim roku o tym dowiedziałem. Takie to były przygody.
Bardzo dużo uciekinierów było w tych Gończycach. W Gończycach był tam ładny pałac, dużo tych pomieszczeń było, dużo było uciekinierów, zwłaszcza z Kresów. Kresów tych, to tam na Kresach to też ja piszę o tym w mojej książce. Ja piszę, cytuję tam różne… inteligencję tam bardzo…
Nie, oni tam się przechowywali, znajomi, krewni, tam kilkanaście osób było, jak mówię. Inżynier Gąsiorowski uciekł, samochodem przyjechał. Samochód stał tam jeszcze w garażu.
Ja się tam stykałem, jak mówię, jak byłem w Korytnicy.
Tak.
Tak, orientowałem się mniej więcej. Tam się wtedy różne rzeczy działy. Ja tam miałem dobre kontakty w tej Korytnicy. Myśmy wchodzili, [to znaczy] chodziłem do księdza proboszcza na brydża. Akurat tam wtedy była duża akcja (nie wiem, kto to robił tę akcję) na pociąg niemiecki z amunicją, który jechał na wschód. Wysadzili cały pociąg. Chyba w Żyżynie, między Puławami, koło Puław. Tak że jak mówię, to były te kontakty właśnie związane z tymi dwoma uciekinierami z armii niemieckiej. To tam miałem te kontakty. Później, jak ja tu przyjechałem, po jakimś czasie ja znowuż… I ja się stale bałem, że się do mnie dobiorą Niemcy. A ja nie wiedziałem jeszcze, że oni [ci Francuzi] uciekli, później się dopiero dowiedziałem. W każdym razie trzeba było z czegoś żyć i ja poszedłem do pracy tutaj w majątku takim, Zielone. W czterdziestym czwartym roku już poszedłem w Zielone, między Piasecznem a Grójcem, gmina Jazgarzew. To był majątek niewielki, prowadził go pan Erazm Stechman, nazwisko niemieckie, ale to był bardzo dobry Polak. I on dzierżawił drugie gospodarstwo, nazywało się Baszkówka, które należało do pana Zygmunta Załęskiego. A ten Zygmunt Załęski był delegatem rządu londyńskiego do spraw rolnictwa. Był takim okupacyjnym ministrem rolnictwa i ja się z nim często spotykałem. Bo on tam nie mieszkał, tam mieszkała jego żona z córką i synem. Ten syn bardzo często do mnie przychodził, on sam nie, bo się po prostu bał. Ja nie wiedziałem o tym, że on jest delegatem.
To było wszystko tajne. Tak że miałem z nim kontakty i rozmawialiśmy na różne kontakty.
Też, na polityczne tak, też. On był oczywiście związany z ruchem ludowym. Z ruchem ludowym był związany, to znaczy był, już nie wiem… Ja wspominam o nim w mojej książce, o tym Załęskim, bo później on został zamknięty za tę swoją okupacyjną działalność. Został przez komunistów zamknięty, siedział kilka lat. Dostał tam chyba ze dwanaście lat jako szpieg i tak dalej, taka to była historia. Tak że ja się wtedy zetknąłem z tym właśnie ruchem ludowym. Raczej się czułem związany z ruchem ludowym. No i tak było, przyjechałem później z tego Zielonego do rodziców, a później się przyłączyłem do tego oddziału partyzanckiego Armii Krajowej „Krawiec”.
Koledzy byli tam, dużo kolegów tam było. W ogóle teraz mogę zacząć mówić o tym oddziale, jak to wygląda.
Las Kabacki był wtedy terenem ogromnego schroniska dla wielkiej liczby ludzi. Ja myślę, że tam było z tysiąc, tysiąc pięćset ludzi.
Pod gołym niebem. Kierszek, tam były najpierw akcje przeciwko Niemcom. Tam artyleria przeciwlotnicza była, tak, artyleria przeciwlotnicza, reflektory i tak dalej. Pierwszego to było, 1 sierpnia to było.
Ja się dołączyłem chyba trzeciego.
Bo ja drugiego przyjechałem, trzeciego tam byłem.
Jak przyjechałem do moich rodziców, to było pełno Powstańców. Ojciec zarżnął barana jakiegoś i to było [jedzenie], matka budowała jakiś tego… karmiła ich tam. W ogóle opowiadali niestworzone rzeczy, co to będzie i tak dalej, i tak dalej. No i tam byli wśród [nich] też ci moi przyjaciele, koledzy z Powsina. Oni mnie właśnie wprowadzili do tego batalionu. No i tam było mnóstwo ludzi, którzy się zachowywali niedobrze.
Kierszek to była wieś, gdzie byli Niemcy, gdzie byli koloniści niemieccy, którzy oczywiście uciekli. Niemcy wiedzieli, że tam są oddziały partyzanckie, i ostrzeliwali, artyleria strzelała. Ludzie, którzy byli w tym lesie, uciekinierzy różni, przychodzili do naszego oddziału. Przychodzili, zbliżali się tu, szukali opieki, ale jak zaczęły te pociski tam wybuchać, palić się tam niektóre gospodarstwa, to uciekali z tego, tak że tam wpadali, panika była. I major „Grzegorz” zrobił takie zebranie i powiedział: „Słuchajcie, pomożemy wam, zaopiekujemy się wami, ale zachowujcie się jak ludzie, nie uciekajcie”. Tak że się to trochę uspokoiło, powiedzmy. Tam byli również Powstańcy z Warszawy, uciekinierzy z terenów Mokotowa, a zwłaszcza z Okęcia. To był chyba… był nieudany atak na to lotnisko Okęcie i oni później częściowo się też znaleźli tutaj i się do nas też przyłączyli.
Pierwsze spotkanie z dowódcą to było takie, że on mnie przyjął do siebie, pytał tam trochę, a później myśmy z tego Kierszka wyszli. Dowódca się zapytał… A w ogóle uważam, to był wspaniały dowódca. Po prostu on…
„Grzegorz”. Nie pamiętam, jak się nazywał. On się troszczył o tych ludzi, którzy mu zostali powierzeni. I on później się pyta: „Kto zna tu drogę dobrze, bo chcemy stąd wyjść w stronę Skolimowa”. Ja tam znałem te wszystkie ścieżki, dróżki, ja właśnie ten oddział przeprowadziłem do Skolimowa. Pokazałem drogę, którą trzeba iść. No i żeśmy poszli przez ten Skolimów, przez most, koło młyna. Tam na młynie podobno byli Niemcy, ale siedzieli cicho. Ta droga była obstawiona przez nas. W ogóle była taka historia, że było dużo, dużo Powstańców, a mało broni – o wiele więcej, kilkakrotnie więcej Powstańców niż broni.
Na razie nie, później dopiero. Broni nie było i amunicji nie było. A poza tym było trochę dobrej broni, maszynowej broni na przykład, której nie wszyscy mogli obsługiwać. Tak że ci, którzy byli przy broni maszynowej, bez przerwy przy tym byli, oni spali. Tak że nawet jak później dalej poszliśmy, to była funkcja „budzić”. Chodziło się budzić, żeby oni tam czuwali. No i śpiewając, przeszliśmy przez ten Skolimów.
No, „Żołnierz drogą maszerował”, te piosenki partyzanckie. Tak że śpiewali. Przeszliśmy przez ten Skolimów…
Ludność nas przyjmowała bardzo dobrze, bardzo dobrze. Jak tam byliśmy później w jakiejś wsi, to chodziliśmy, żeby kupić trochę jajek, bośmy mieli trochę pieniędzy, to nie chciały kobiety brać od nas pieniędzy. Tak że ludność bardzo dobrze [nas przyjmowała], bardzo dobrze, nie było żadnych problemów. Najpierw to była miejscowość Czarnów, to była między Konstancinem, Skolimowem a szosą łączącą Piaseczno z Górą Kalwarią. Ale tam samoloty niemieckie latały bez przerwy i po dwóch dniach, zdaje się, żeśmy sobie musieli opuścić. Ja też tam wtedy byłem w tej tak zwanej szpicy. Taki był mały oddział, który szedł przed głównym oddziałem badać drogę, przejście przez tę szosę właśnie. Tam żeśmy przeszli spokojnie przez tę szosę. Spotkaliśmy tam jakiegoś uciekiniera z obozu jenieckiego, Rosjanina, który tam wyszedł zza krzaka i przedstawił się. Nie wiem, czy tam się przyłączył do nas, czy nie, w każdym razie obiecywał, że tam na pewno Rosjanie przyjdą nam pomóc i tak dalej, i tak dalej. Ja wróciłem z powrotem przez tę drogę do głównego oddziału i razem z dowódcą przechodziliśmy ponownie całym już oddziałem przez tę szosę.
Tak, ale później jak jechaliśmy, to już stał jakiś transporter niemiecki i Niemcy stali tam koło tego transportera i palili papierosa.
Gdzie?
Niemcy do lasu bali się wejść. Las był dobrym schronieniem. Niemcy bali się wejść do lasu.
To nie było stałe miejsce. Myśmy się przemieszczali bez przerwy. Z tego Czarnowa żeśmy przeszli później do tego Wojciechowa, tam była wielka wieś, już było głębiej, przy Lesie Chojnowskim, duża wieś. Ale to był duży oddział i dobrze zorganizowany, bo myśmy mieli lekarza.
Kilkaset osób było. Z tym że major „Grzegorz” prowadził taką politykę, żeby się uwolnić od ludzi nieuzbrojonych albo nawet uzbrojonych. Jeżeli chciał wrócić do domu, to dostawał jeszcze pieniądze, pięćset złotych, „górali”. Drukowane były w Londynie te pieniądze. To były emisyjne, ale doskonale podrabiane. Niektórzy, powiedzmy, korzystali z tego i jakoś tam się przedostawali do tych swoich rodzin. Z tej miejscowości, w której ja byłem, tam w Powsinie, to tylko nas dwóch zostało, a reszta się ulotniła, wycofali się z tego. Tak że trochę tam [odeszło]. Ale to był oddział dobrze wyposażony, bo myśmy mieli kuchnie polowe, mieliśmy samochód jeden, działko przeciwpancerne, kilka takich platform ogumionych, konnych do przewożenia sprzętu. Był kapelan, był lekarz, były sanitariuszki, tak że był bardzo dobrze…
Myśmy się przede wszystkim… Ponieważ tam nad tym Wojciechowem latały samoloty, to nas wypatrzyły prawdopodobnie. Dowódca postanowił, żebyśmy opuścili to, i następnego dnia ten Wojciechów, zwłaszcza te zarośla, takie krzaki były, to został zbombardowany przez Niemców. A nas już tam nie było i przeszliśmy do takiej miejscowości Nyki, majątek Piskórka. To głośna sprawa tej Piskórki, opisana i tak dalej, nieopisana prawdziwie.
Siedzieliśmy w tej Piskórce, chyba tam nocowaliśmy…
Nie, w stodołach.
Myśmy sypiali w stodołach głównie. W stodołach, w sianie, słomie. Przyszliśmy chyba przed wieczorem czy nad wieczorem. Przyszliśmy tam do tej Piskórki, to był majątek i wieś. Przed południem tam był również oddział NSZ-u, przyłączył się do nas. On był w lasach chojnowskich, on się przyłączył. I w moim przekonaniu to był właśnie patrol NSZ-u, który… Nadjechał samochód niemiecki, tam było lotnisko niemieckie, niedaleko, w Łosiu. Tam z tego lotniska przyjechał samochód ciężarowy po drewno do lasu. Było dwóch żołnierzy niemieckich, a w skrzyni siedziało dwóch jeńców sowieckich, do roboty. I patrol tego NSZ-u, mi się wydaje, obrzucił samochód granatami, ale tak z bliska działał, że musieli się sami schować przed tymi [Niemcami]. Ci dwaj Niemcy uciekli, jeden prawdopodobnie był ranny, bo krew tam była. Samochód z tymi jeńcami przywieźli na podwórze. Jak się dowiedział o tym dowódca, to natychmiast zarządził odmarsz z tej Piskórki, bo liczył się z tym, że jak Niemcy uciekli, to przyjdą tutaj, był tu jakiś [incydent]. Żeśmy przemaszerowali wszyscy, prawie wszyscy przemaszerowali do takiego innego majątku w stronę linii kolejowej Warszawa–Radom. Majątek nazywał się Ustanów. To było przed południem (nie pamiętam, może koło południa), tego samego dnia, kiedy był ten incydent z tymi Niemcami, tym samochodem. A tam został tylko mały oddział w Piskórce przy kuchniach polowych, które były już rozpalone i gotowały już obiad, nie można ich było przetoczyć do tego Ustanowa. I w Ustanowie w pewnym momencie dostrzegli, że Niemcy atakują ten oddział. Doszło do walki, też się trochę zagapili i właściwie Niemcy podeszli do tego oddziału. On tak był na górce, ten oddział, który pilnował. To nawet nie pluton, niedużo tam było, z ośmiu, z dziesięciu. Zagapili się trochę i Niemcy blisko podeszli, bo na rzut granatem podeszli i wtedy dopiero otworzyli ogień. Niemcy tak tyralierą szli, przyjechał samochód, jeden czy dwa samochody ciężarowe. Otworzyli ogień, dosyć tych Niemców zdziesiątkowali.
Tak, Niemców.
Niemców zdziesiątkowali, dużo ich tam położyli. Tak że Niemcy tych swoich zabitych szybko zabrali i odjechali.
Ale już jak była ta walka (między Piskórką a Ustanowem to może było z trzy kilometry, może trzy i pół, to nie było daleko), to myśmy w Ustanowie tam szli na pomoc tej Piskórce. Ale nie ja. Ja nie, ale grupa poszła tam pomagać. Na koniec tej walki oni się włączyli i tam trochę ludzi zginęło. Tam w ogóle zginęło trochę naszych żołnierzy i trochę miejscowych ludzi. Zakonnica jakaś zginęła, siedem, osiem osób zginęło wtedy w tej Piskórce. A myśmy tu siedzieli na tym Ustanowie. Później Niemcy przyjechali czołgami do tej Piskórki, spalili – tam już ludzie pouciekali, większość, prawie wszyscy pouciekali – spalili wszystko, zniszczyli majątek i tę całą wieś. My wiedzieliśmy o tym, że tam coś się dzieje, bo tam było słychać przecież to wszystko. A tutaj majątek Ustanów był o jakie dwieście pięćdziesiąt, trzysta metrów od linii kolejowej, a linią kolejową przejechał pociąg pancerny. W pewnym momencie nam się zdawało, że jesteśmy otoczeni. Tam są czołgi, tu jest pociąg pancerny i jeszcze jakiś oddział szedł, taki patrol niemiecki czy żołnierzy skośnookich na służbie niemieckiej, [który] otworzył do nas ogień. Dowódca zakazał nam strzelać. Ja już miałem wtedy karabin. Na tym podwórzu ja byłem z koniem dowódcy. Ale tam też posterunek był, ale się też zagapił ten posterunek, który był przy tych torach kolejowych. Tak że byliśmy w bardzo złej sytuacji. Z jednej czołgi, z drugiej strony pociąg pancerny, linia kolejowa i tutaj ci Niemcy kręcą się. Wieczorem, jak się tylko ściemniło, dowódca zarządził odmarsz z Ustanowa. Przy czym pamiętam, że powiedział… Tam były stale wypadki z bronią, nieumiejętne obchodzenie się z bronią, przypadkowe, na przykład oddanie strzału. Nawet były wypadki takie, że [były osoby] ranione, że kogoś tam [trafiono]. Tam był także jeszcze oddział na tym terenie majora „Lancy”, kawalerzystów z czterdziestu było, koło czterdziestu i też działali. To nie była AK, to była Polska Armia Ludowa. „Lanca”, z tego co wiem, on tam został. Dowódca wtedy powiedział, żeby, broń Boże, nikt nie oddał jakiegoś strzału. Nawet jak ktoś strzeli, to kula w łeb.
Żeby była cisza. Zachowanie ogromnej ostrożności. Żeśmy opuścili szczęśliwie ten Ustanów, bo gdyby doszło do tego, że Niemcy by się zorientowali, że my tu jesteśmy, to byłaby masakra. Byłaby masakra, a tak żeśmy wrócili do tego Wojciechowa, bliżej lasów, później znowuż do Lasu Kabackiego. Wszędzie ci Niemcy nas tam… Najbardziej ciekawą rzeczą to było przejście z Wojciechowa do Lasu Kabackiego.
Bo to był duży dosyć oddział i z tymi pojazdami konnymi to nie było tak bardzo jak przejść. Ale szczęśliwie przeszliśmy do Lasu Kabackiego. W Lesie Kabackim, ja przyznam się szczerze, byłem w złej kondycji, dlatego że tam w tym Wojciechowie ukąsił mnie komar. Powstała jakaś ranka, taki wrzodzik na głowie i szyi, bardzo bolesny. Poszedłem do lekarza, który mnie wyśmiał, powiedział: „Z czym ty przychodzisz do mnie…”.
Ja to rozdrapałem, coś takiego, zaczęły się tworzyć nowe wrzody. Ja mam do dziś jeszcze ślady, gorączkę miałem też. Ja wtedy przyszedłem do tego Lasu Kabackiego w takim stanie. I tam przyjęliśmy zrzut lotniczy. Znaczy oczywiście mieliśmy radiostację, tak że prawdopodobnie był kontakt radiowy. Przyleciał samolot, tak jak się później dowiedziałem, z Włoch.
Nie, przy odbiorze tego zrzutu nie uczestniczyłem, później dopiero. To znaczy były tam rozpalane ogniska, nadleciał samolot, niemiecka artyleria otworzyła do tego samolotu ogień. On wyrzucił rakiety, takie fioletowe rakiety, Niemcy przestali strzelać. On ich zmylił tym, bo tak [jakby] powiedział: „Czego wy do mnie strzelacie”. Oni pomyśleli może, że to niemiecki samolot. I parokrotnie obracał, zrzucił tam te pojemniki z bronią i amunicją. Później część naszego oddziału poszła z częścią tej… Już sytuacja, jeżeli chodzi o uzbrojenie, bardzo się poprawiała wtedy.
Widziałem taki zasobnik, tę broń widziałem. Z tym że amunicja niektóra była uszkodzona, bo to uderzenie… ale była broń…
Metalowy, takie jakie dotarło. Tak że to były głównie pistolety maszynowe, pistolety maszynowe i amunicja. Część tego oddziału poszła na Czerniaków. Udało się szczęśliwie przejść i część tego uzbrojenia zabrali ze sobą, i amunicji. Poszła druga grupa, wpakowali się na niemieckie ckm-y, zostali zdziesiątkowali.
Oni gdzieś tam przed Wilanów szli. Koło Wilanowa niby byli przewodnicy, którzy… Część została tam ranna i zabita, a część się wróciła. Trzeci oddział już nie poszedł, dowódca zarządził rozwiązanie tego oddziału.
Został tutaj, został i zarządził rozwiązanie tego oddziału. Oczywiście trzeba było tę broń ukryć. Ja wtedy wróciłem najpierw do rodziców, a później do tego majątku, w którym pracowałem.
Nie pamiętam, nie powiem. Mnie się wydaje, że to był ten zrzut, tak może szesnastego, siedemnastego. To było tak gdzieś koło dwudziestego, jak ten został rozwiązany.
To znaczy stykałem się z nimi i w ogóle, szczególnie z jednym tam żeśmy rozmawiali, to był z tych na Okęciu.
Tam na Okęciu mieli bardzo dużo niepowodzenia, niczego nie wskórali. Tam Niemcy ich rozbili czy polegli częściowo, i tak dalej, i tak dalej…
Nastroje były takie, wie pani, że się jednak liczyliśmy z tym, że Rosjanie jednak wkroczą. Jeszcze wtedy, w sierpniu, Warszawa była w rękach Powstańców. Jeszcze Niemcy tam nie mieli za dużo do powiedzenia, Niemcy byli w odwrocie, Rosjanie byli już na Pradze. Liczyliśmy się z tym, że Rosjanie wkroczą jednak.
Przecież tak było w Wilnie czy we Lwowie, tak było, że podziękowali nawet AK, a później ich wszystkich pozamykali, deportowali na Syberię.
No bo NSZ nie poszedł z nami, on został tam w lesie.
Nie było konfliktów. Tam takich wewnętrznych konfliktów nie było. Raczej były takie koleżeńskie stosunki pomocy. Ja później jeszcze utrzymywałem oczywiście kontakty z niektórymi z tego oddziału, bo w tym majątku byłem. Zwracali się o różne rzeczy, o pomoc.
To też jak mówię, ja byłem gońcem i tym koniem się zajmowałem.
Koniem, wierzchowcem dowódcy. Nie wiem, co się w końcu z nim stało. Tak że takie obowiązki.
Nikt szczególnych obowiązków tam nie miał. Mnie się to wydaje, że głównym obowiązkiem to było przetrwać. Przecież dowódca nie szukał już później kontaktu z przeciwnikiem. Nie szukał, przeciwnie – wtedy już przeciwnik się zorganizował i było niebezpiecznie. Słabo uzbrojeni nie mieli dużych szans w tym oddziale. Była sprawa przetrwania i ewentualnie decyzji, wtedy przejście do Warszawy, żeby wesprzeć te oddziały powstańcze, warszawskie. Tak to wtedy wszystko wyglądało. Tam zaczepnych akcji w stosunku do Niemców już [nie było], początkowo tylko, w pierwszych dniach to były, a później już nie.
To ja nie byłem wtedy. Nie byłem wtedy, ale byli koledzy moi, ktoś tam nawet zginął z moich przyjaciół w Kabatach. Tego nie widziałem. Tam głównym problemem to był tłum tych uciekinierów. To był główny problem. A nie wiem, co się później z tym stało, w każdym razie na pewno część to poszła z nami, część została w tym Lesie Kabackim. Tam się kryli i jakoś się powoli przedostawali, bo okolice Warszawy były całe zaludnione przez uciekinierów. Te wszystkie miejscowości, takie jak, powiedzmy, Zalesie, Głosków, Gołków, to były pełne uciekinierów.
Nie, wręcz przeciwnie. Zawsze był dobry stosunek. Ja tam na przykład z tymi moimi dolegliwościami to chodziłem do lekarzy i takich pielęgniarek, to mi tam pomagały, w końcu pomogły i to się skończyło, bo to było bardzo uciążliwe. Poza tym zwracało uwagę, bo ja musiałem tę głowę mieć obandażowaną. Wyglądało, jakbym ja był…
Ranny. I jakoś to trwało do stycznia, kiedy już…
Tu nie było problemów.
Chleb wożono z piekarni platformą.
W Chylicach chyba. Jeździłem normalnie platformą, tak przywożono. Pieniądze były, tak że jak kupowano tam produkty do kuchni polowych, z wyżywieniem nie było problemów.
Spanie to była stodoła albo las.
Tak, z wodą tak.
Były, były. Msze się odprawiały, ksiądz przyjmował spowiedź i udzielał komunii. Ksiądz był bardzo tam… Nie wiem, jak się ksiądz nazywał, w każdym razie był bardzo aktywny ten ksiądz i widoczny, zwłaszcza w tym Wojciechowie. W Wojciechowie oczywiście odbywało się to wszystko pod gołym niebem.
Czasami też, tak.
Z ludnością nie mieliśmy żadnych problemów, bardzo życzliwie wszędzie. Problemem były te samoloty, które latały nad naszymi głowami, niemieckie, które w końcu doprowadziły do tego, że musieliśmy się wynosić do innej miejscowości. Pójście z tego Wojciechowa do Piskórki było właśnie z tego powodu.
Nie było, nie było informacji. Może dowódca miał informacje. Gazetek żadnych nie było, nic.
Ci dwaj Rosjanie, którzy tam byli w tym samochodzie, oni weszli, zdaje się, do tego oddziału NSZ-u.
Tak, nie wiem, co się z tego stało, bo ten patrol, można powiedzieć, to był patrol NSZ-u. Oni weszli do tego oddziału, a co się z nimi stało, to ja nie wiem. A ten jeden Rosjanin, którego myśmy spotkali w lesie, to też nie wiem, co się z nim stało. Dwóch też takich Niemców chyba było w naszym oddziale, takich [niezrozumiałe] pochodzenia polskiego, ze Śląska czy coś takiego, tak mi się wydaje.
Spośród jeńców chyba.
A co się z jeńcami stało, bo było parę jeńców, to nie wiem. Rannych Niemców to […] opatrywał lekarz i wywoziło się ich na drogi.
Tam gdzie Niemcy przyjeżdżali, [żeby ich] zabrali. Tak że było, że tak powiem, humanitarne podejście do tych.
Przy mnie, nie. To w tym pierwszym okresie. Ale byli ci jeńcy, było tam trochę jeńców, a co się z nimi stało później, to nie wiem.
Na pewno tak. Nie pamiętam już, w ogóle tam było dużo moich znajomych. Na przykład Stasio Szewczyk był, z którym się później spotykałem, dzielny człowiek. [Inny to] Stanisław Janek, był tam później jakiś Karaszewski. Wszystkich nazwisk nie powiem. Tam z nadleśnictwa tych pracowników było trochę w tym oddziale. To był oddział złożony z tych okolicznych miejscowości, nie, prawda. To był oddział bardzo aktywny na tym terenie, on wiele akcji przeprowadzał wcześniej.
Między innymi tam [był] taki szef żandarmerii, który się bardzo wyróżnił wyjątkową brutalnością w stosunku do ludności, miał tam kilkadziesiąt zabójstw przypadkowo zupełnie spotkanych ludzi. No i on został zlikwidowany.
Właśnie w Powsinie. Nie w tym okresie, to było wcześniej.
Wróciłem do majątku i tam pracowałem normalnie. Utrzymywałem kontakty. Tam też przychodzili w nocy z ruchu oporu, ale to byli raczej tacy… no, ruch oporu, nie ruchu oporu, [raczej] ludzie ukrywający się. Żydzi, którzy się ukrywali w lesie, przychodzili, szukali jakiejś pomocy.
W każdym razie pomagano im, co tam można było dać. Głównie przychodzili po jedzenie. A w tym majątku też tak było, że dzierżawca, bo to był dzierżawca… Bo to był majątek należący do jakiegoś warszawskiego lekarza (nieduży, nie wiem, czy było sto hektarów) i była Baszkówka należąca do Załęskiego, i lasu kawał był. Ten dzierżawca nie odstawiał w ogóle kontyngentów. On jeździł i dawał w łapę, i dostawał kwit, że odstawił i koniec. Łapownictwo było strasznie. Do mleka się dolewało [wody]. Jak bańka była dwadzieścia cztery litry, to się osiem litrów wody dolewało wody. Niemcy chwalili, że jakie dobre mleko. Było takie gospodarstwo ładne, ładna obora mleczna była i tak dalej, to jakoś tam… I tam zawsze mnóstwo ludzi przyjeżdżało. Przyjeżdżało różnych ludzi, szukali pomocy, zwłaszcza po Powstaniu.
Jak byłem w tym majątku, to już były gazetki. Poza tym obserwowaliśmy tę Warszawę.
Było jedno wielkie kłębisko dymu. Widziałem ten naród, zrzuty widziałem z pewnej odległości, bo to było jakieś dwadzieścia pięć kilometrów od Warszawy, ta miejscowość. Widziałem przeloty tych zachodnich… ogromny przelot…
Chyba to było… Oni lecieli po nalocie na Drezno, lecieli tu na wschód tankować paliwo. Później Rosjanie godzili się na lądowanie na ich terenie.
Chyba tak.
Tutaj to chyba było więcej jak sto. To się uwijały między tymi bombowcami jakimiś wielkimi te myśliwce.
Do stycznia.
Przed wkroczeniem oddziałów radzieckich ja wróciłem do Powsina. Tutaj oni wkroczyli, tutaj w Powsinie to pokazali się najpierw żołnierze polscy, konnica na takich marnych konikach. Ja nie byłem, później pojechałem do Warszawy. Ponieważ tam był taki pan inżynier Szczawiński, który miał mieszkanie na alei Niepodległości, przez pewien czas u niego mieszkałem wcześniej, i on chciał zobaczyć, co tam się dzieje z jego mieszkaniem. Pojechaliśmy do tego mieszkania.
Byli, tak, nawet przypuszczam, że arcybiskup Hoser tam był [Henryk Hoser urodził się w 1942 roku – red.]. Bo wiem, że to nazwisko tam się tego… [Był] jako młody chłopak. Nawet mi podarował znaczek powstańczy z poczty powstańczej, który z kolei ja komuś też podarowałem. Taki, poczta powstańcza była. Tak mi się wydaje, że to on był. Ja miałem wtedy dwadzieścia jeden lat, a on może miał czternaście, może piętnaście, może nawet mniej, taki chłopaczek był. Tak mi się wydaje, że to był on, ale nie jestem tego pewien. Nie było takiego jakiegoś… Wręcz przeciwnie, u moich rodziców w tym Powsinie to kilka rodzin tam… Ja to mam zdjęcie tych wszystkich, którzy tam mieszkali po Powstaniu, kilkadziesiąt osób, ukrywali się tam po prostu, jakoś tam sobie radzili. Oczywiście nikt od nich żadnych pieniędzy nie brał. W tym Powsinie, jak Niemcy wysiedlili ludność z tej wsi, to nawet proboszcz przeniósł tam… Nabożeństwa się tam odbywały. Jak była taka większa jedna, to już nawet tam się odbywały nabożeństwa, normalnie. Taka była zastępcza kaplica, można powiedzieć.
Węgrzy się raczej dobrze odnosili do Polaków, ale nie bardzo dobrze do mienia polskiego. Potrafili zabrać krowę jednemu gospodarzowi i następnemu sąsiadowi od razu sprzedać za parę groszy. To nie byli [idealni] od tej strony. Strzelali do ryb w stawach i tak dalej, i tak dalej. Ale do ludności dobrze się odnosili. Z tym że widziałem ich rozbrajanie. Tam byli Węgrzy, w okolicach Góry Kalwarii była obstawiona granica, przyfrontowa strefa przez Węgrów. To ułatwiało przechodzenie na drugą stronę, bo Wisła wtedy była bardzo płytka, w okresie Powstania była bardzo płytka, tak że można było pieszo przejść przez Wisłę. Później Niemcy ich rozbroili, bo tam oni wystąpili z tego sojuszu, więc ich rozbroili. To widziałem ich.
Niemcy ich rozbrajali, tak.
Później pojechałem, postanowiłem zobaczyć, co się dzieje w Starym Brześciu. Wybraliśmy się z tym panem inżynierem Szczawińskim, też był zainteresowany. Przyjechaliśmy do Sochaczewa, tam miałem kuzyna, Kazimierz Gralak, prawnik, ale co on tam robił, to nie wiem, żeby przenocować. Przyjechaliśmy furmanką, bo wtedy nie było żadnej innej komunikacji. Otworzyły się drzwi, przyszedł krasnoarmiejec: Radiotelefon u was jest? Pokazuje na mnie: „A to kto?”. – „To kuzyn z Warszawy”. – „Pójdziesz ze mną”. I zabrał mnie. Przez dwie godziny mnie tam męczyli. Taki był prowizoryczny jakiś areszt, jakiś tam oficer mnie przesłuchiwał, że ja jestem Powstańcem. Mnie tam do paru zatrzymanych, kilkunastu zatrzymanych osób, do takiego pokoju mnie tam wprowadzili.
Nie, skąd! Ja mówiłem, że ja byłem pod Warszawą, w ogóle się nie przyznałem. Ale zostałem zatrzymany i wśród tych Powstańców, wśród tych zatrzymanych powstała kłótnia. Zaczęli się gdzieś tam dwaj bić, strażnik się tam wtrącił w tę bójkę i w tym momencie ja skorzystałem z okazji i się stamtąd ulotniłem. Udało mi się wyjść. Jakoś tam przetrzymałem do rana gdzieś i poszliśmy tam już pieszo z panem Szczawińskim. To też była z przygodami różnymi ta podróż do Starego Brześcia, i pieszo, i jakimś przygodnym pojazdem. Wróciłem później tutaj do Warszawy, do moich rodziców i dostałem powołanie do wojska.
Chyba w marcu.
Czterdziestego piątego.
Jeszcze była wojna. Z tym że nas wywieźli do Lublina. Osadzili nas w obozie na Majdanku, w barakach.
Wiedziałem. Ja byłem tam na tym Majdanku, byliśmy ze dwa miesiące.
Oczywiście, że wiedziałem. Wiedziałem, że był obóz. Kiepsko nas tam żywili, nie mundurowali i myśmy postanowili się zbuntować. Ale mówię, było sporo z okolic podwarszawskich ludzi związanych z ruchem oporu, na przykład moim przyjacielem był tam niejaki Kazimierz Rudniewski z Pruszkowa, który był Powstańcem warszawskim, walczył w okolicach placu Trzech Krzyży. Myślę, że w archiwach Muzeum to nazwisko może jest odnotowane. Nawet miał Virtuti od „Bora” Komorowskiego za udział w Powstaniu. Oczywiście nikt się do tego nie przyznawał, ale tak między sobą to myśmy wiedzieli. Tam byli również później ci kościuszkowcy. To też byli Polacy. Odnosili się do nas bardzo życzliwie, nie było tam… Szef kompanii i tak dalej to byli ci podoficerowie czy nawet oficerowie niższego stopnia. Nie było problemów, to byli dobrzy Polacy. Tam była atmosfera dobra, ale później nas umundurowali. Mnie umundurowali w komorze gazowej. Zaprowadzano nas do łaźni i w komorze gazowej dali nam taki nędzny jakieś tam mundur. To już był maj. Ja jeszcze w maju, jak się wojna skończyła, jeszcze byłem na Majdanku. Dziewiątego, pamiętam, jeszcze byłem na Majdanku. I oczywiście butów nie dostałem, tak że buty musiałem mieć swoje. To było straszne, cywilną odzież nam zabrali. Tam była taka służba, taka kompania wartownicza, pilnowanie banków, magazynów jakichś tam.
W Lublinie.
Wtedy już nie było wojny.
Jak była wojna, to myśmy nie byli w wojsku. Podchodzono do nas bardzo nieufnie, to znaczy nie dano porządnej broni. Dano nam jakieś zepsute karabiny, takie markowane tylko były. Były dezercje też, oczywiście były dezercje. Całe oddziały przechodziły do lasów, tutaj jeszcze był ruch oporu antykomunistyczny. Tak, później były ujawnienia różne. Ja się oczywiście do niczego nie przyznawałem.
Miałem studiować. Tak, tak.
SGGW. Z tym że to było też tak, że ja miałem nieukończoną tę szkołę, [więc] trzy egzaminy musiałem zdać jeszcze dodatkowo. Ale rektor warunkowo mnie wydał takie zaświadczenie, że ja mam rok studiów rozpoczęty, bo to było warunkiem, że ma się rok studiów rozpoczęty. I skończyłem te studia. Skończyłem te studia w czterdziestym dziewiątym roku, poszedłem do pracy, prawda, w spółdzielczości. W spółdzielczości, a później poszedłem do takiego wydawnictwa rolniczego i tam byłem redaktorem, wydawałem książki rolnicze. Wydałem kilka, [właściwie] bardzo dużo książek.
Ojciec był w PSL-u, bo mój ojciec jako poseł na Sejm Ustawodawczy…
Przed wojną to był w Związku Narodowo-Ludowym. Taki był związek, którym przewodniczył ksiądz Wacław, nie pamiętam już nazwiska, z Liskowa taki działacz wiejski.
W każdym razie byliśmy po stronie Mikołajczyka, bo tam na SGGW było koło Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici”. Związek Młodzieży Wiejskiej „Wici”, do którego ja należałem od samego początku, i myśmy byli tam w opozycji w stosunku do tych innych organizacji, które działały tam na tym terenie. Było ich tam… Związek Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej i nie pamiętam, jak tam się to nazywało, ZMP chyba czy jak. Komunistyczne tak czy siak. Ale też takich tam wielkich konfliktów nie było, jakoś tam żeśmy się w końcu dogadywali. Były też tam oczywiście aresztowania wśród tych studentów, którzy się angażowali w jakiś ruch podziemny. Były aresztowania, pamiętam, różnych tam było… Tak, wtedy najważniejszą rzeczą było skończyć te studia. I skończyć, bo wtedy nie było żadnych stypendiów, niczego nie było. Niezależnie od tego, że się człowiek uczył, to jeszcze trzeba było zarobić na utrzymanie. Było tak, że w salach wykładowych w nocy studenci spali, a w dzień się odbywały wykłady. Profesorowie mieszkali w swoich tych…
Gabinetach. Tak było takie trochę upośledzone.
Były, były bardzo duże [niezrozumiałe].
Piszę na ten temat w mojej książce.
Atmosfera była taka sprzyjająca temu Powstaniu. Niemcy uciekali w popłochu. 20 lipca był zamach na Hitlera, ja piszę już o tym w książce. Widziałem samoloty, gdzie miały już wydrapane swastyki, już bez swastyk wtedy. Tam już był ferment w wojsku niemieckim. Palili, uciekali, jak nie mieli paliwa, to zostawiali te samochody i podpalali je. W Warszawie też uciekali, była taka atmosfera popłochu. Po stronie niemieckiej była taka atmosfera popłochu, już się bali, bardzo się bali oddziałów sowieckich. Później jak Sowieci nie wkroczyli do Warszawy… Wszystko o tym piszę. Uważam, że Powstanie mogło się zacząć, ale ono było źle przygotowane. Powinno być wszystko uzgodnione z wszystkimi sojusznikami, również ze Stalinem. Ja też to piszę, jak potraktował Stalin Mikołajczyka w tej sprawie. W mojej książce piszę, że to powinno być… Jeżeli by nie było tych uzgodnień, to moim zdaniem… Ale to też nie wiadomo, co by Niemcy zrobili.
Co Stalin by zrobił. Stalin powiedział: „Nie, awantura warszawska”. Tak to powiedział Mikołajczykowi, a odesłał go do Wasilewskiej i Bieruta. On uzgodnił z nimi, a tamci powiedzieli, że nie będą się do tego przyłączać.
Warszawa, 6 maja 2015 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek