Janina Kępska, z domu Szląskiewicz. Urodziłam się 18 czerwca 1922 roku, niestety w Związku Radzieckim, w Koziatynie.
Ja już tamtego życia na tych ziemiach nie pamiętam, dlatego że wróciliśmy do Polski w dwudziestym czwartym roku. Ponieważ mój dziad Polikarp – dziwne imię, nie spotkałam przez całe moje życie potem tego imienia u kogokolwiek – mój dziad był warszawianinem i właściwie specjalizował się w cukrownictwie. Ponieważ nie mógł dostać pracy w Polsce pod zaborem, pojechał do Kijowa, gdzie w okolicy było wielu ziemian i Polaków. Mógł tam zadziałać, bo się przerzucił na mierniczego i tam w jednym z majątków, mierząc grunta, poznał Wiktorię Pruszyńską, córkę właściciela. Ta córka właściciela na zabój się od razu zakochała w mierniczym i chciała za niego wyjść za mąż. Oczywiście rodzina uważała to za mezalians i zabroniła tego ślubu, ale ponieważ, tak jak mój ojciec potem pisze w pamiętnikach, córka więdła, schła i płakała, zgodzili się na to małżeństwo. Małżeństwo okazało się bardzo udane, sądząc po ilości dzieci, jakie się urodziły. Było czterech synów i trzy córki, w tym mój ojciec, jako ostatni, czwarty, syn. Ale co ciekawe, mój dziad był bardzo mało rozmowny, podobno mało kontaktowy, z dziećmi mało rozmawiał. Po kolacji całowało się go w rękę, matkę też i na tyle. Mój ojciec pisze w pamiętnikach, że ile było tych pocałunków ojca w rękę, a nigdy w policzek czy przytulenia takiego serdecznego, był taki chłodny. Ale okazało się, że w pismach, jakie pisał do władz rosyjskich czy w jakichś dokumentach, pisał zawsze Polikarp Szląskiewicz , syn szlachcica. Dzieci zainteresowały się, dlaczego ojciec pisze „syn szlachcica”? Spytali więc matki. Matka była bardzo rozmowna, czuła, powiedziała: „Słuchajcie, ojciec dlatego stracił szlachectwo, ponieważ brał udział w powstaniu styczniowym w sześćdziesiątym trzecim roku”. Ale podpisywał się „syn szlachcica”, znaczy że jego rodowód był szlachecki. W Rosji bardzo ważny był status, tam bardzo się liczyło, i wśród Polaków również, jaki był status. Tak że ten szlachcic to miał swoją wymowę. Jeśli chodzi o tę moją rodzinę, to jest dosyć ciekawa historia. Zawsze wydawało mi się, że te zabory rosyjskie to bardzo było trudne dla Polaków. I co się okazało? W mojej rodzinie, właśnie w rodzinie mojego ojca, mój ojciec skończył medycynę w Kijowie… Mój [wujek] Stanisław skończył politechnikę i był tutaj potem w Warszawie specjalistą od mostów kolejowych. Mój następny wujek był prawnikiem, sędzią najwyższym, tutaj w Warszawie, w sądach. Bronisław, który też skończył prawo, ale niestety został aresztowany, jak przyszła komunistyczna władza, rewolucja, to aresztowali [go] pod zarzutem jakoby szpiegostwa, bo tam zawsze było podejrzenie szpiegostwa, jak się chciało kogoś wykończyć, i mój wujek zmarł w więzieniu. Natomiast, co jest ciekawe, że moja ciotka Helena skończyła również w Kijowie, była młodsza od mojego ojca, skończyła medycynę, jako jedna z dwóch kobiet, które były na roku. Ta druga kobieta to była też Polka, Doda, nie pamiętam nazwiska, która też przyjechała potem do Warszawy i obydwie mieszkały, moja ciotka i ta Doda, na Żoliborzu i były lekarkami. To ciekawe, że w takich czasach, kiedy kobiety właściwie rzadko studiowały, dwie Polki były na uniwersytecie w Kijowie. Jeśli chodzi o dalsze losy, mój ojciec po skończeniu medycyny został wysłany do Wietługi, to gdzieś jest, nie wiem, w okolicy chyba Syberii. [Trafił] na Wietługę, tam przebywał do momentu rewolucji, do 1917 roku. Został wcielony do wojska, do tak zwanej Amii Czerwonej i był lekarzem w szpitalu polowym, gdzieś koło Koziatyna właśnie. Moja mama z kolei (bo kobiety nie miały co ze sobą zrobić, zresztą moja mama w czasie rewolucji straciła męża i była z córeczką) przyszła do szpitala jako pomoc lekarska, w tymże szpitalu wojskowym. Moja mama była niebrzydka kobieta i ojciec się bardzo zainteresował. Z kolei ojciec stracił żonę w czasie porodu i został z synem, Wacławem. Pewnego dnia poprosił moją mamę, żeby się spotkali. Gdzie? Na cmentarzu, bo nie było żadnych kawiarni, to był osiemnasty rok, początek rewolucji. Była umowa, randka na cmentarzu, więc siedzą, na jednym grobie ojciec, na drugim mama i rozmawiają. W pewnym momencie mama patrzy, ojciec miał założoną nogę na nogę, ma jedną skarpetkę brązową, a drugą szarą. Tak się mamie zrobiło żal tego mego ojca i ojciec wtedy poprosił: „Proszę pani, czy pani by nie została moją żoną?”. A ona mówi: „Tak, proszę pana, zostanę pana żoną”. Tak wyglądały oświadczyny. W każdym razie po roku po ślubie rodziców urodziłam się ja. No i było „moje”, to był Wacek, „twoje”, to była Irenka i Janina to byłam ja – „moje”, „twoje” i „nasze”, taka była rodzinka. To był rok, tak jak wiem z opowiadań, 1920, chyba dwudziesty albo dwudziesty pierwszy. Była taka historia, że Polacy chcący wrócić do Polski dostawali takie zaświadczenie, żeby pomagać, żeby władze pomagały Polakom, chcącym wrócić do Polski. Rzeczywiście rodzice moi dostali zawiadomienie, że mogą wrócić do Polski, bo złożyli takie podanie. Dostali takie zawiadomienie, że będzie eszelon, to były takie wagony, że mogą tam zabrać różne rzeczy i mogą przyjechać do Polski. No i sprawa się rypła, że tak powiem, z powodu krowy. Bylibyśmy dosyć szybko w Polsce, ale mój ojciec zapakował swoją żonę i trójkę dzieci, nie, dwójkę dzieci, bo wtedy jeszcze mnie nie było, a ponieważ był lekarzem jakimś takim, rodzaj rejonowego lekarza, dostał od komisara poletko. Ponieważ było tych dwoje dzieci, dostał poletko i krowę. To bardzo polepszyło byt, bo to był głód przecież w czasie rewolucji, koszmarna historia była. Ojciec przywiązał do wozu tę krowę i jadą na stację. W pewnym momencie rodzice się zagadali, odwracają się, krowy nie ma, więc z powrotem po krowę, ale pociągi już odeszły. Rodzice dopiero wrócili w dwudziestym czwartym roku, w międzyczasie ja się urodziłam, w dwudziestym drugim. Już z trójką dzieci tutaj przyjechali, do Polski.
No więc co mieli? Mieli kosz wiklinowy. W tym koszu wiklinowym wzięli jakieś dziwne rzeczy. O! Tę wazę, która tutaj stoi, ten samowar tulski, taką tacę obok. Podobno wzięli takie zasłony przy drzwiach, były modne zasłony z zielonej wełny, z wyszyciami, łabędzie, staw i lilie, to było wyszyte lasetą. Dziwne rzeczy takie. W pośpiechu i w jakimś takim zdenerwowaniu różne dziwne rzeczy się zabiera. Trafiliśmy do Horochowa. To było miasteczko nieduże, ale bardzo sympatyczne, koło Łucka. Dlaczego tam trafiliśmy? Bo tam proboszczem był kuzyn mojej mamy, ksiądz Puzyrewicz niejaki. Był śliczny kościółek w tym Horochowie. Mój ojciec został lekarzem powiatowym właśnie w Horochowie i była bida straszna. My tylko z tym koszem, troje dzieci, ani ubrania, ani mebli, ani pieniędzy, ani biżuterii, no nic. Mama wykombinowała, ponieważ już nam się wydarły te ubranka, a rośliśmy wszyscy, wzięła te zasłony zielone, to była dobra wełna, mój brat bardzo lubił ręczne roboty, powiedziała: „Wacuś, spruj tę lasetę”. No i brat mój w tych lasetach, pruł, pruł te łabędzie i te lilie. Wreszcie jak spruł, to mama uszyła ubranka dla nas. Sukienki dla mojej siostry i dla mnie, ubranko dla brata i dla siebie sukienkę. Tak więc możecie sobie wyobrazić, jak my szliśmy do kościoła, taka rodzinka dziwna. Ojciec na szczęście nie był na zielono. Tam ktoś krzyknął: „Oj! Idzie zielona rodzina!”. Tak że bieda była straszna.
Ale po pewnym czasie tak się złożyło, że Maryla (to była siostra mojego ojca) wyszła za mąż za prawnika, Włodka, i on dostał w Łucku posadę głównego sędziego, był prezesem sądu w Łucku. Ojciec jakoś tam widocznie załatwił z Włodkiem, że przeniesiono ojca do Łucka, gdzie dostał posadę lekarza powiatowego. Wtedy zamieszkaliśmy u Dowgirdów, to był Rosjanin. Bardzo dużo Rosjan zostało, nie chciało mieć kontaktu z Armią Czerwoną i w ogóle z komunizmem, i pozostało na terenie Łucka, między innymi generał Dowgird, który był generałem „biełogwardii”, i jego jeszcze ojciec, też wojskowy. [Oni] mieli kilka domów, to byli bogaci ludzie. Kiedy przyjechaliśmy z tego Horochowa, to wynajęliśmy takie skromne mieszkanko właśnie u Dowgirdów. Było bardzo fajne, bo było wielkie podwórko. Byli Rosjanie, było troje dzieci Dowgirdów, była Ukrainka jedna, tylko Żydów tam nie było. Bardzo tam było sympatycznie. Tam mama wpadła na pomysł, żebym jako dziecko siedmioletnie uczyła się francuskiego, ponieważ rzeczywiście byłam nieco uzdolniona w lingwistyce, że tak powiem. Przychodziła madame, która brała czterdzieści złotych za dwie lekcje tygodniowo. To była duża suma, bo taka urzędnicza pensja wynosiła około stu złotych miesięcznie. Madame przychodziła, a ja właziłam na kasztan i madame krzyczała: Nina, viens ici!, a ja po polsku: „Nie zejdę!”. Moja mama siedziała z tą madame, częstowała obiadkiem, rozmawiała sobie, w końcu po pewnym czasie bardzo się zaprzyjaźniły z tą panią moją, Ewa Dubiecka… Zresztą ona wyszła za mąż za Polaka. To była Francuzka, która była sierotą, urodzoną w Clermont-Ferrand. Pani Dubiecka, wtedy to Elisse, była sierotą, wychowywana w klasztorze, w Clermont-Ferrand. Tak mi potem opowiadała, że te sierotki w szarych strojach spacerowały po ogrodach zakonnych i śpiewały: Un bienfait n'est jamais perdu, un bienfait n'est jamais perdu, co znaczy: „dobry uczynek nigdy nie ginie”. Ta młoda osoba, kiedy stała się pełnoletnia, została zamówiona w Rosji, żeby przyjechała do Rosji, do rodziny, jako guwernantka. Później była rewolucja, potem uciekła z powodu tej rewolucji do Polski. W Polsce, w Łucku, była jedyną nauczycielką francuskiego. Po pewnym czasie, kiedy już byłam trochę bardziej skłonna do nauki, pamiętam, że kiedyś byłam właśnie na lekcji i przyszedł taki domokrążca, który sprzedawał garnki. Aluminiowe garnki były modne, taki garnek w garnku, przyszedł, a mama mówi: „Nie, dziękuję, to za drogo”. A madame mówi: „Madame, pani mnie nie płaci, ale kupi pani te garnki”. Mama przestała płacić, lekcje były dalej. Pewnego dnia madame, która już miała wtedy osiemdziesiąt osiem lat, powiedziała: „Proszę pani, czy ja mogę u państwa zamieszkać?”. My już w międzyczasie wybudowaliśmy domek, skromny dom, który wybudowaliśmy na działce, którą ofiarował jeden z braci ojca, Jan. Ofiarował ojcu działkę, właśnie w Łucku. Mój wujek Jan był legionistą, otrzymał właśnie działkę w Łucku i ofiarował mojemu ojcu. Postawiliśmy tam taki skromny dom. Madame zamieszkała w jednym pokoju ze mną i nie było wyjścia. Już de le matin, bonjour mademoiselle, etcetera – nie było wyjścia. Do dzisiaj ten język kultywuję i uwielbiam. Koresponduję w języku francuskim, dziwię się, że po osiemdziesięciu [latach] (mam przecież dziewięćdziesiąt trzy lata) jeszcze ten język pamiętam. Może dlatego, że go bardzo kocham. Tak na przykład „Colas Breugnon”. Jak jestem nie w humorze, to biorę „Colas Breugnon” po francusku, bo mam również i po polsku, czytam „Colas Breugnon” i od razu zyskuję humor, bo to jest piękna książka. Radzę panom, Romain Rolland, autor „Colas Breugnon”. To są dzieje takiego wieśniaka, który mimo wszystko, mimo nieszczęść, jest szczęśliwy.
Skończyliśmy na Łucku. Więc w Łucku wojewodą był Henryk Józefski. To był bardzo inteligentny, bardzo mądry człowiek, przyjaciel Marii Dąbrowskiej, pisarki. On był zaprzyjaźniony z Piłsudskim i Piłsudski wyznaczył go na starostę w naszym mieście, gdzie warunki były bardzo trudne, bo byli ukraińscy nacjonaliści, którzy dążyli do tej samostijnej Ukrainy i bruździli nam, trzymali ze Związkiem Radzieckim. Tak że to wszystko było bardzo niebezpieczne. Natomiast Józefski zastosował taką metodę polepszenia współżycia Ukraińców z Polakami. Starał się jak najbardziej zbliżyć nas ze sobą. Niestety, po tej rzezi wołyńskiej doszliśmy do wniosku, że nie spełniły się jego marzenia. Tym niemniej to, co on zrobił, to my to odczuliśmy, dlatego że na przykład moje gimnazjum, nasze gimnazjum państwowe, polskie, miało bardzo dużo różnych narodowości. W mojej klasie był Mura Mordkowicz – Karaim, Abkowicz – Karaim, Feldman – Żyd, Rappaport – Żyd, już nie pamiętam tych nazwisk, [ale] trzeci Żyd. Żydówki trzy, Rosjanka, Ukrainka, Czeszka – taki był skład klasy. Wszyscy żyliśmy wspólnie i nie było żadnej między nami różnicy. Bardzo się przyjaźniłam z tą Czeszką, oni mieli sklep, [jej] rodzice, tam w Łucku. Przyjaźniłam się z Żydówkami, z Rosjanami, to nie miało dla nas znaczenia. Na przykład w klasie równorzędnej, ja z francuskim byłam, a Miecio Pawlikowski, ten aktor, który grał Zagłobę w „Ogniem i mieczem” i w „Potopie”, to był mój kolega. Mam zdjęcia, gdzie my razem na jakiejś akademii wygłaszamy takie wiersze, były [wiersze] całej grupy młodzieży, dziesięć, osiem osób. Mówiliśmy wspólnie na akademiach, wygłaszaliśmy jakieś wiersze. Mam takie zdjęcie właśnie z Mieciem Pawlikowskim. Drugie zdjęcie mam z Mieciem Pawlikowskim, jak gra na saksofonie. Także w naszym gimnazjum było bardzo dużo sportu, pływanie, mieliśmy piękną rzekę Styr z możliwością skoków z trampoliny, piękne baseny. Były tam korty tenisowe, łodzie, sportowe łodzie, jedynki, dwójki, były zawody jakieś, na rzece Styr. Piękna rzeka. Teraz to zrobił się tam strumyk. Robili jakieś machinacje z tą rzeką. W każdym razie tak było. Poza tym [miasteczko] bardzo było nastawione nie tylko na sport, ale również na sztukę. Było takie kino, miejskie kino, gdzie przyjechała na przykład Elżbieta Umińska, która wygrała konkurs skrzypcowy Wieniawskiego, był Małcużyński, który wygrał konkurs chopinowski. Ci ludzie przyjeżdżali do Łucka dzięki Józefskiemu. Ci ludzie przyjeżdżali do Łucka, żeby nam, młodzieży i społeczeństwu, dostarczyć jakichś wyższych przyjemności. To w kinie miejskim się odbywało wszystko. Krzesełka były takie drewniane, jeden obok drugiego siedział, żadne fotele. Ale były loże, bardzo piękne, z takim jakimś aksamitem na oparciu. Pamiętam, że moja mama mnie zabierała do kina, bardzo lubiła kino. Mój ojciec nienawidził kina, a mama uwielbiała kino. Zabierała mnie jako najmłodszą, bo nie można było zostawić w domu samej, to zabierała mnie. Ale ja zauważyłam, że mama bardzo często w pewnych momentach w czasie projekcji chwytała mnie, tak przytulała do siebie. Później mama mi powiedziała: „Przytulałam ciebie, jak się całowali”. Jak się całowali, to było bardzo delikatne, były pocałunki. Teraz to bym musiała chyba siedzieć w ogóle na podłodze bez przerwy. W każdym razie była bardzo duża dbałość o kulturę.
Poza tym mieliśmy wspaniałych, nadzwyczajnych profesorów. To byli rzeczywiście… Teraz [gdy] patrzę na to wszystko, co się dzieje, jak ludzie mówią, jak piszą, to jest dla mnie przerażające. Jak ja słyszę VIP-y tak zwane, już nie mówię, nie chcę już mówić nazwiskami, ale jak mówią: „chodziliśmy”, „przyszliśmy”, „fizyka”, „gramatyka”, „politechnika”, no straszne. Albo mylą „adaptacja” z „adopcją”, w ogóle jakieś takie… koszmar jakiś. My mieliśmy tak wspaniałych polonistów. Był Jaworczak, Helfer, taka była jeszcze, zapomniałam nazwiska, świetna polonistka. Matematyk był Rosjanin – Jewdokimow. Był zabawny, bo on nie bardzo po polsku mówił gramatycznie, na przykład na lekcji woła: „Karasiewiczówna – uczennica – Karasiewiczówna, do tablicy”. Hanka tam coś kombinuje, ale nic jej nie wychodzi. A Jewdokimow mówi: „No, Martkowic, pomóż rozebrać się w trójkącie Karasiewiczównej”. Ale był świetny matematyk. Tak że mieliśmy wspaniałych profesorów. Poza tym były piękne bale w szkole. Mieliśmy piękny gmach szkoły. Były piękne bale z takimi popisami, na przykład zaczynało się mazurem, kończyło się mazurem, no w ogóle przepięknie było. Ale zawsze chodziliśmy w mundurkach. Dziewczyny miały granatowe fartuszki, nawet, żeby tutaj nic nie było innego widać, to jeszcze były takie śliniaki białe pod spodem, takie z guziczkami, białe takie wstawki. To się tu zapinało, a tam się na tasiemki wiązało. Nie daj Boże, fryzowane włosy. Nasza nauczycielka, Krasicka, historyczka, ona uwielbiała Piłsudskiego, była w legionach, ona była przesadna, właśnie ona wprowadziła te śliniaczki, te wszystkie historie. Aha, i jeszcze pończochy fildekosowe. Szare pończochy fildekosowe, które podpierały fartuszki. Chodziłyśmy w tych fildekosach i tak nam to ciągle wszystko się kotłowało. Nie daj Boże, ufryzować sobie włosy. Krasicka potrafiła wziąć taką delikwentkę i wsadzić pod kran i [była] taka z mokrą głową. Tak że było dosyć ostro w szkole. Mundurki były konieczne. Poza tym w niedzielę wszyscy o godzinie dziewiątej zbierali się właśnie w gimnazjum i wszyscy parami szliśmy do kościoła. Kościół wojskowy był niedaleko, bardzo ładny ten kościółek był. Tam rzędem stawaliśmy, chłopcy po lewej stronie, my po prawej stronie i odbywała się msza. Nie było to obowiązkowe, ale wszyscy chodzili, oprócz oczywiście… tam byli Ukraińcy prawosławni czy Żydzi, [to oni] nie byli.
Co poza tym jeszcze, jeśli chodzi o gimnazjum?
Niestety przyszedł trzydziesty dziewiąty rok. I co? Pamiętam, było bombardowanie. Mieszkaliśmy niedaleko lotniska i bombardowanie. Nie wiedzieliśmy, dlatego że Niemcy nie wypowiedzieli nam przecież wojny. Wkroczyli 1 września bez wypowiedzenia i to był Blitzkrieg. Oni po kilku dniach już byli w Łucku.
Nic.
Były takie [rozmowy], ale z drugiej strony nikt się nie spodziewał, że tak szybko to się stanie i znienacka, bez wypowiedzenia. Wkroczyli Niemcy, ale to było bardzo krótko, bo już 17 września wkroczyła Czerwona Armia. I co było bardzo smutne dla nas, że tę Czerwoną Armię z wielkim entuzjazmem spotkali Żydzi. Wystawili bramę: Da zdrawstwujet Krasnaja Armia, powitalna brama, witali ich chlebem i solą. Było to dla nas okropne.
To wojsko, „czerwone wojsko”, to było coś koszmarnego. To były szynele niezaobrębione, to były na sznurkach karabiny, to były jakieś takie worki zamiast plecaków, buty nie wiadomo z czego, papierowe czy jakie. A budionówki z tymi „pipkami”, ta czerwona gwiazda i budionówka, my się śmialiśmy, po co te „pipki” są: żeby wszy miały się gdzie gromadzić. To było dla nas wstrząsające, ta armia koszmarna jakaś taka.
Od razu nam zabrali dwa pokoje z naszych czterech pokoi w naszym domu. Zabrali dwa pokoje dla oficerów radzieckich. Naprzeciwko był taki blok, który też zajęli, tam mieszkali oficerowie radzieccy. Ale o dziwo, wiecie, że ci nasi lokatorzy, ci wojskowi, którzy tam mieszkali, oni się bardzo szybko z nami zżywali. My naprawę nienawidziliśmy Związku Radzieckiego, ale nie można było nienawidzić tych ludzi. Mieszkał [u nas] taki Kola, Kola Lodczik. To co on, w gaciach (oni mieli takie białe gacie na takie troczki, zawiązywane w kostkach) przychodził do mojej mamy, do kuchni: No, mamoczka, no daj kartoszki, ili szto, ja gołodny. On zaczął być członkiem naszej rodziny, mieszkając tam. Pamiętam, kiedyś ten Kola urżnął się. Mieliśmy taki ogród, dużo było drzew i było takie drzewko karłowate i ten Kola się urżnął i wrócił, ale nie wszedł do domu, nie zdołał już wejść, tylko walnął się pod tę jabłonkę. Akurat przechodził jakiś politruk przy naszym domu i zobaczył tego Kolę, który leżał pod drzewem. Podszedł do niego i: „Pijany”. Mama otworzyła drzwi i [on] mówi: Szto ty takoj? No, wot, wazmiom jewo. A mama mówi: No pażałsta, zachaditie, zachaditie. Poprosiła tego politruka, wódkę jakąś, samogon jakiś był, dała mu samogonu, coś tam, jakieś siyrodke, zagadała go. Mama dobrze po rosyjsku mówiła, bo przecież skończyła szkołę rosyjską tak jak mój ojciec. Zagadała go, a my w tym czasie tego Kolę do drewutni zawlekliśmy. A ten politruk: Na, dajesz, da, da zdrawstwujet madame, tego… A mama świetnie mówiła po rosyjsku. Wyprowadziła go, on idzie pod to drzewko. No, Koli niet. Gdie on? – No, uszoł, mama mówi. Tak uratowaliśmy tego Kolę. Drugi lokator to był pułkownik, który chyba był zegarmistrzem. Mieliśmy taki wiszący zegar w pokoju, on zobaczył, że ten zegar nie dzwoni. Też w tych gaciach (oni zdejmowali [spodnie] i w tych gatkach chodzili białych) przychodzi: No, dawaj, naprawliu i naprawił ten zegarek. Tak że Rosjanie to są Słowianie, ale weźmie się ich do kupy, to okropni są, trzeba powiedzieć.
Cóż jeszcze, jeśli chodzi o Łuck. Właśnie, bardzo smutna historia. Mój brat […] dostał się na medycynę we Lwowie, zrobił pierwszy rok medycyny, ale on był za tym, żeby zachować numerus clausus. Numerus clausus to było tego rodzaju prawo, że na studiach nie może być więcej studentów narodowości żydowskiej jak dziesięć procent. Miało to swoje znaczenie, dlatego że Żydzi byli i pracowici, to fakt, i zdolni, i mieli pieniądze na te studia, więc oni by zajęli cały rok studiów albo byłaby połowa Żydów. My po tej niewoli w czasie dwudziestolecia musieliśmy wychować polskich lekarzy. Właśnie brat był za tym, jako student, żeby więcej jak dziesięć procent studentów [żydowskich] nie przyjmować. Zresztą był za tym, żeby na przykład nie kupować u Żydów, fakt. Jak przyjeżdżał na wakacje, to z kolegą wypisali karteczki: „Nie kupuj u Żyda”. Żydzi to widzieli, że syn pana doktora jest antysemitą. Jak przyszła Czerwona Armia, to Żydzi o wszystkim donosili władzom radzieckim, na przykład te wywózki Polaków na Syberię to listy były zrobione, to nie to, że komisarze chodzili i pytali, kto pan jest. Było podane, kto był policjantem, kto był sędzią, kto lekarzem, to wszystko było podane przez Żydów, spisy były wszystkie. Ponieważ mój ojciec był lekarzem powiatowym i zajmował się również higieną sklepów, kiedyś przyszli tam z komisją do sklepu, gdzie było mydło i powidło, wszystko razem. Ojciec mówi: „No, musimy – to żydowski sklep był – musimy zamknąć panu sklep. Trzeba tutaj uporządkować”. A ten mówi: „Panie doktorze, ja mam dzieci, niech pan się zlituje”. Więc ojciec mówi: „Dobrze, to niech pan tu wszystko uładzi, a ktoś tam przyjdzie sprawdzić”. Ten Żyd z wdzięczności dla ojca przyszedł kiedyś wieczorem późnym i mówi: „Panie doktorze, niech pana syn ucieka, ale to już teraz, dzisiaj, bo jutro NKWD przyjdzie, go aresztuje”. Mój ojciec mówi do syna, do Wacka: „Słuchaj, uciekaj”.
Mój brat wziął plecak i przez Uściług, przez zieloną granicę, dostał się do Warszawy i tamże, w Warszawie, gdzie moja ciotka Helena [była] lekarzem, na Mickiewicza mieszkała, tam zatrzymał się u mojej ciotki i od razu zajął się kolportażem ulotek akowskich, podziemnych. Został aresztowany przez Niemców w czasie drukowania tych ulotek, został osadzony najpierw w Oświęcimiu przez miesiąc, a potem wywieziono brata do Neuengamme. Może pan weźmie, bo chciałam pokazać listy brata, który pisał właśnie, [kiedy] przez pięć lat siedział w Neuengamme, w obozie. Pisał te listy nie do nas, bo wtedy jeszcze to była Generalna Gubernia i była już ta strefa radziecka, więc nie można było do nas pisać listów. Mój brat pisał do mojej ciotki właśnie, do Warszawy, na Mickiewicza, te listy potem ciotka nam dała. Brat przez pięć lat siedział w Neuengamme. To była straszna rzecz, bo tam kopali rowy w wodzie, to była praca w wodzie przez cały czas. Nie wiem, jak mój brat to zniósł, jak to wszystko przeżył. Pięć lat. Pięć dni przed końcem wojny wszystkich więźniów powiązali łańcuchami i umieścili na statku „Arkona”, to był niemiecki statek. Umieścili tych więźniów i wieźli do Lubeki. Widocznie chcieli zniszczyć obóz, żeby nie było świadectwa tego obozu. Wieźli tych więźniów do Lubeki i trzeba trafu, że nadleciały samoloty amerykańskie, ponieważ statek był niemiecki, a nie wywieszono białej flagi, został ten statek zbombardowany przez Amerykanów i mój brat utonął. […]
Podczas okupacji radzieckiej [mieszkali] ci nasi lokatorzy, ale jakoś tam… jakoś to szło. Natomiast 22 czerwca rano budzą nas wybuchy. Co się dzieje? Wyszliśmy przed dom, a obok był ten blok, gdzie mieszkali oficerowie Krasnej Armii, oni też wyskoczyli, też w tych gaciorach, jak zwykle, wyskoczyli. Mama pyta: No, szto eto takoje? Szto? – Niczewo, eto maniowry. Oni też nie wiedzieli, że wojna jest. Niemcy napadli od razu, bez uprzedzania. Rzeczywiście, bardzo szybko (to taki Blitzkrieg też był) znaleźli się ci żołnierze w Łucku. Patrzymy po tych obszarpańcach, po tych brudasach okropnych (to wojsko „czerwone”), a tu wchodzą jeszcze wtedy młodzi ludzie, bo to jeszcze nie była zniszczona armia niemiecka, mocna – wchodzili młodzi, prężni, dobrze umundurowani, eleganccy, ogoleni, pachnący, zachwyceni byliśmy. Ale to tacy sami albo gorsi dranie niż te biedne… „Wart Pac pałaca i pałac Paca”. Tak że od razu wyrzucili nas z mieszkania, zabrali nasz dom, dali nam dwa pokoiki. Ja z madame mieszkałam w takim pokoiczku, obok siebie spałyśmy, piesek obok jeszcze, tak że nielicho było.
Już wtedy moja siostra wyszła za mąż, a mój brat był w Neuengamme. No i co? Wtedy spotkałam się właśnie z moim szefem akowskim. To był Munek Ziemięcki, starszy kolega z mojej szkoły, który mnie właśnie wciągnął do AK, i dostałam pseudo Małgosia. Zresztą potem nazwałam moją córkę Małgorzata. Tak się dopiero spotkaliśmy, pod tym względem właśnie akowskim, tuż przed rzezią wołyńską. Tak że niewiele miałam kontaktu z Munkiem w sensie akowskim, bo to mój kolega szkolny. Zresztą prosił mnie, żeby można było w moim [domu], u mnie, robić zebrania akowskie. Ja powiedziałam: „Munku, ja już tego nie mogę zrobić mojemu ojcu. Mój ojciec ma Wacka w więzieniu, w obozie. Już nie mogę, żeby mnie zabrali jeszcze”. Odmówiłam tych zebrań w naszym domu, a Munka już spotkałam dopiero po wojnie. On był w Kedywie, Munek Ziemięcki, był potem aresztowany tutaj, w PRL-u, siedział. Tak że kiedyś go spotkałam, później mnie odwiedzał, już był psychicznie [chory], coś z psychiką było niedobrze, bo w Choroszczy siedział w szpitalu, w takim domu dla obłąkanych. Odwiedzał mnie, ale to już był bardzo biedny człowiek. Tak, smutne to było wszystko razem.
Teraz, przechodząc do Powstania. Ponieważ zaczęły się mordy ukraińskie, w 1943, już na obrzeżach Łucka zaczęli się pojawiać Ukraińcy i zaczęli mordować, a my też byliśmy na obrzeżach, ta kolonia oficerska była na brzegu Łucka, na obrzeżach Łucka, więc też byliśmy narażeni na ten napad ukraiński. Nie mieliśmy domu, ten nasz dom, to tam Niemcy byli. Baliśmy się również i Niemców. Nie wiadomo, co z nami zrobią.
Tak się złożyło, że ja pracowałam w Ukrainische Film, zresztą gros młodzieży pracowało tam, dużo potrzebowali pracowników, bo ta Ukrainische Film w Łucku, rozprowadzała filmy propagandowe na cały ten obszar. Tam się zadekowało sporo młodzieży, trzeba było mieć ausweis. Bez ausweisu to nie było życia, w ogóle nie można było wychodzić, bo złapaliby w łapankach i do Niemiec by wywieźli. Tam się dużo ludzi zadekowało, między innymi mój chłopak, z którym się bardzo związałam, Jurek Kossuth, moja sympatia ogromna. Tam moim szefem był taki Mittendorf, starszy pan, który brał udział w wojnie, w I wojnie światowej, i był w niewoli rosyjskiej. Widocznie tam mu nie było źle, bo on się troszkę nauczył rosyjskiego, a poza tym bardzo lubił Rosjan. On nie odróżniał Polaków od Rosjan, traktował ich jednakowo dobrze. Trafiłam do niego z bardzo słabą znajomością wtedy języka niemieckiego, bo znałam francuski, a niemiecki, jak przyszli Niemcy, to ja tylko wiedziałam: „Ich Pawłowska, dupa włoska”. Później bardzo szybko się nauczyłam i byłam nawet sekretarką, trochę tam stukałam na maszynie, słabo. Właśnie u tego Mittendorfa, w Ukrainische Film, dostałam posadę i pisałam, takie przebitkowe były pisma. Pisałam, pisałam, oczywiście robiłam błędy. Mittendorf brał to, darł. Ja zmartwiona taka, a on: Niczewo – on tak po rosyjsku – Niczewo. Nie walnujsia, pripiszesz. No i dalej pisałam. Tak że miałam duże szczęście.
Tam również pracował właśnie Jurek Kossuth, też chłopak z mojego gimnazjum. Tu jest jego zdjęcie, to duże zdjęcie, to jest zdjęcie tego Jurka. Jurek w Łucku już się zaangażował w pracę podziemną. Zresztą nie tylko on jeden. Któregoś dnia przychodzi, mówi: „Wiesz, ja muszę uciekać, bo wpadka jest”. Przedarł się też, jak mój brat, przez granicę i do Warszawy się dostał. Jak było Powstanie, to wyobraźcie sobie, on brał… Tylko raz się widzieliśmy w Warszawie, jak przyjechaliśmy z Wołynia, a on już był w Warszawie, spotkaliśmy się raz i bardzo króciutko. W czasie Powstania on był w Śródmieściu, w kompanii „Tadeusza”, Batalion „Ruczaj”. Tam, wyobraźcie sobie, przez całe Powstanie walczył, ponieważ znał dobrze niemiecki, przechodził nawet na stronę niemiecką i zbierał wywiady, co tam się dzieje. Proszę sobie wyobrazić, że już po kapitulacji, to było 2 października, wychylił się przez okno, a jego towarzysz powiedział: „Jurek, nie wychylaj się”. A Jurek podobno powiedział: „Przecież już jest po kapitulacji” i dostał kulę w głowę, snajper niemiecki go zastrzelił. Tak straciłam mego kochanego człowieka. Dwóch najbliższych ludzi straciłam. Tak to jest. Mieszkaliśmy na Towiańskiego, bo tam właśnie…
Ano właśnie, Ukrainische Film… W Ukrainische Film pracował również Polak, kierowca, który chciał wywieźć swoją rodzinę poza Wołyń. Był taki Niemiec, który też chciał uciec z Wołynia, i taka się nadarzyła okazja, że ten Niemiec dostał skierowanie ze szpulami filmów, żeby odwieźć je do Generalnej Guberni. Kierowca, szofer tego Ukrainische Filmu skorzystał. Wziął swoją matkę, wziął moich rodziców i mnie, i tego Niemca oczywiście, który siedział przy nim w szoferce i tak jechaliśmy. Spakowaliśmy się też w jakieś węzełki, wszystkiego tyle i jedziemy. A tu ciężarówka, już noc jest, ciężarówka się psuje. To ukraińska wieś. Ukraińcy wychodzą z tych chałup i: Zachodyte, zachodyte – nam by poderżnęli gardła. Ten kierowca takiego pietra nabrał, że udało mu się tę ciężarówkę naprawić i jakoś tą ciężarówką [przejechał] przez Włodzimierz, bo tam granica. We Włodzimierzu kontrola, ten Niemiec wychodzi, tu Ukrainische Film, to nas w ogóle nie sprawdzali. Ukrainische Film, tak przejechaliśmy. Dojechaliśmy do Hrubieszowa i ta ciężarówka, która już była w ogóle prawie do niczego, rozwala się. Deszcz kapie, leje deszcz, ciężarówka rozwalona, my musimy wychodzić. Niemiec to już gdzieś tam urządził się, natomiast my stoimy na chodniku w Hrubieszowie, moja mama, mój ojciec i ja, zmoknięci. I co dalej? Do Warszawy kawał drogi, tam gdzie ciotka jest, w Warszawie. Co tu robić? Wyobraźcie sobie, w tym momencie idzie moja koleżanka, z mojej klasy. Patrzę, podchodzi Hania, mówi: „Ninko, skąd ty tu jesteś? Jak?” Ja mówię: „No, uciekliśmy z Wołynia, z Łucka”. – „To chodźcie do mnie”. Ona wyszła za mąż za hrubieszanina i z Łucka właśnie zamieszkała w Hrubieszowie. Tam oczywiście wykąpaliśmy się, najedliśmy. Oni dali nam jeszcze pieniądze na drogę do Warszawy. Przyjechaliśmy do Warszawy.
W Warszawie u cioci, ale u cioci nie było słodko. Ciocia miała pieska, bardzo ładny piesek, ale taki troszkę rozpaskudzony. U cioci były trzy pokoje. W jednym pokoju była ciocia z pieskiem, w drugim pokoju moi rodzice, a ja spałam na kanapie w salonie. Bardzo mnie zdenerwowało to, że kiedyś ciocia powiedziała: „Słuchaj, podrapałaś kanapę – to była kanapa skórzana – podrapałaś kanapę”. Mówię: „Ciociu, to nie ja podrapałam kanapę, tylko Ciapek”, ten piesek. „Nic podobnego”. Nie było to wesołe… W każdym razie na szczęście wujek Janek, najstarszy z braci mojego ojca, oddał nam właśnie mieszkanie na Towiańskiego. Mój wujek Janek był sędzią i miał dom w Milanówku, a to mieszkanie na Towiańskiego to było z urzędu. To były takie urzędnicze domki na Towiańskiego. Odstąpił nam swoje mieszkanie na Towiańskiego. Tam zamieszkaliśmy, ale to trwało niedługo, bo wybuchło Powstanie.
Oczywiście z pełnym zapałem robiliśmy barykadę, budowaliśmy, bo Towiańskiego wychodzi na Dworzec Gdański i Wojska Polskiego, i Dworzec Gdański jest naprzeciwko. Tam ustawili Niemcy kolumbrynę, tę, co to tak ryczała. „Krowa”, to się nazywało „krowa”, takie było urządzenie, które ryczało, a później wypuszczało kilka pocisków i te właśnie urządzenie stało na dworcu. Zrobiliśmy wykop, bardzo cieszyliśmy się, śpiewaliśmy. Wszystko nam się wydawało takie optymistyczne, ale okazało się bardzo, bardzo tragiczne.
My z ojcem pracowaliśmy w punkcie sanitarno-opatrunkowym. Tam były takie niesamowite historie. Wpadła kiedyś młoda harcerka, może lat dwanaście, może trzynaście, przyniosła nam kawałek tej kolumbryny, pocisku, bo upadł, ona poczekała, żeby nam pokazać, że ten pocisk niedaleko upadł. Ona z jakimiś meldunkami chodziła. Niesamowite.
Obok, w kościele Świętego Stanisława Kostki, był szpital w piwnicach, szpital powstańczy. Szpitalem zarządzał doktor Węglewicz, który mieszkał na Śmiałej. Moja ciotka była jego przyjaciółką, oni się przyjaźnili, mieszkała na Mickiewicza 18, a on na Śmiałej miał dom. On właśnie prowadził ten szpital powstańczy, był chirurgiem, świetny chirurg. Właściwie nie wiem, czy on w ogóle spał, ciągle operował. To było w piwnicy, przy karbidówkach. To był zupełnie nadzwyczajny człowiek. Ale pewnego dnia przychodzi jego żona i mówi: „Nasze dzieci nie żyją”. Mieli syna i córkę, one były na ulicy Śmiałej. Tam zrobiony był taki domowy schron, jak zaczęła ryczeć ta „krowa”, to pani Węglewiczowa powiedziała dzieciom: „Idźcie do schronu, a ja zaraz z gosposią coś przyniesiemy do jedzenia”. W tym momencie, jak te dzieciaki weszły do tego schronu, właśnie ta „krowa”, ten pocisk, trafił w te dzieci. Wiecie, jak ta żona przyszła i powiedziała Węglewiczowi, doktorowi, że „nasze dzieci zostały zabite…”, on oniemiał, po chwili: „Siostro…”, dalej narzędzie, dalej operował. To było na kilka dni przed upadkiem Powstania. Pamiętam, jak już byliśmy przed… Jeszcze ja miałam swoje przeżycie. Ale jak byliśmy już zebrani wszyscy, cały personel, przy kościele, przyszło dwóch Niemców, chyba lekarze, a może nie. W każdym razie umawiali się, jak ewakuować szpital. Doktor Węglewicz miał zupełnie przekrwione oczy i rozmawiał w taki sposób z tymi Niemcami, że oni na wszystko się zgadzali. Oni widzieli, że to człowiek, który jest zdolny do wszystkiego. Zresztą znał dobrze niemiecki i rzeczywiście, wywieźli nas bardzo przyzwoicie, na ciężarówkach, ale nie tak upychali jednego rannego na drugim, tylko bardzo jakoś tak luzem to wszystko było. Zawieźli nas do Tworek, tego szpitala psychiatrycznego.
Ale jeszcze wrócę do Powstania. Jak upadło Powstanie, to ja przyszłam do naszej piwnicy. W piwnicy leżała moja mama, bo już żołnierz niemiecki zdołał wrzucić pocisk i moja mama dostała kilkanaście odprysków. Dwie panie straciły nogi, w tejże piwnicy były z mamą moją. Jak ja to zobaczyłam, już miałam zawiadamiać w szpitalu, żeby przywieźli te ranne osoby. W tym momencie wchodzi do piwnicy Ukrainiec i mówi: „No, chadi, nużna ubierat, to sprzątać masz”. Mówię: „Gdzie?”. – „A u Niemców”. Zostawiłam te panie i moją mamę, idę z tym Ukraińcem. Tak zgadaliśmy się, mówię: A wy od kuda? – Ja iz Wołynia, a ja: Ja toże. Tak po rosyjsku rozmawiamy, idziemy tą uliczką, to był jakiś piąty dom od naszego, to takie same były domki urzędnicze, z tyłu miały ogródki połączone ze sobą. Tak dochodzimy do tego domu, on mnie wprowadza i powiedział: „Ty znajesz, mnie tiebie żałko, mnie ciebie szkoda”. Ja mówię: Da, ja znaju, szto tiebie mnie żałko. Przegraliśmy Powstanie i należy nas żałować, ale to było innego rodzaju pożałowanie. Wprowadził mnie do pokoju, takie były identyczne te domki. Wprowadził [mnie] do takiego największego pokoju, tak naiwnie wchodzę, a tu patrzę, siedzi kilkunastu pijaniusieńkich Niemców i to oficerowie widać, bransolety, perły jakieś, ukradzione wszystko, zegarki. Pijani kompletnie. Wchodzę i tak naiwnie mówię: Wo ist die Birste? – gdzie jest szczotka? Myślałam rzeczywiście, [że] trzeba sprzątać. Ale podchodzi jeden z Niemców, tak chwiejąc się, chwyta mnie za rękę i ciągnie na tapczan. Byłam naiwna dosyć, chociaż miałam już te dwadzieścia jeden lat, ale myślę: „Coś niedobrze”. On mnie ciągnie na tapczan, szczotki mi nie dają, myślę sobie: „Źle”. Padłam na ziemię, na podłogę i zaczęłam krzyczeć: „Mamo, mamo, mamo” i oni zbaranieli. Zbaranieli, tak na mnie patrzą, a ja widzę, że drzwi na ogródek otwarte, to ja hyc w ten ogródek, przez te ogródki do piwnicy. Mówię do mamy, że muszę uciekać. „Muszę cię zostawić, ale muszę uciekać, bo to niedobrze jest”. Mama mówi: „Dobrze, ja z tobą pójdę. Jakoś pójdę z tymi ranami”. Uciekłyśmy, te panie ranne zostawiłam. Uciekłyśmy z mamą na trzecią ulicę, do jakiegoś domu weszłyśmy. Pusty dom. Mama się położyła na tapczanie, ja już się usmarowałam sadzą, przewiązałam opaskę na oku. Siedzimy, myślimy, co to dalej będzie, ale nic się nie dzieje. W pewnym momencie wchodzi żołnierz niemiecki, wchodzi i pierwsza rzecz, patrzy mi w zęby. Mama miała jedyną cenną rzecz – zegarek złoty. Odpięła zegarek i dała temu Niemcowi, on wziął i powiedział: Auf Wiedersehen.
Wreszcie dotarłam do szpitala, te panie zabrali z piwnicy.
W końcu wyjechaliśmy do tych Tworek. W Tworkach dawali nam kilka rolek papieru toaletowego, żeby opatrywać rannych. Taki pamiętam, biedny, z urwaną szczęką, bandażowałam mu to papierem toaletowym. Straszne to było wszystko. Wygrzebywałam kał spod takiej pięknej dziewczyny, która była przykryta takim futrem pięknym, była nieprzytomna, miała czterdzieści [stopni] gorączki. Była ranna w kręgosłup, robiła pod siebie i ciągle mówiła: „My musieliśmy to robić, musieliśmy to zrobić”. […] Ten kał spod niej [wyjmowałam], żeby nie gniła. To było straszne. Była taka piękna, młoda. Po kilku dniach doktor Węglewicz powiedział: „Słuchaj, weź swoją matkę, jeżeli może chodzić. Bierz spośród rannych tych, którzy mogą chodzić i którzy mają gdzie się podziać. Weź ich i ja wam dam skierowanie, ponieważ tu nie ma rentgena, to ja mogę wam dać skierowanie do rentgena, do Milanówka. Zabierz tych chorych, tych rannych i puść ich tam w Milanówku, niech oni robią jak tam, żeby… Bo tutaj zginą, nie ma żadnej pomocy”. Rzeczywiście tak zrobiłam. Puściłam wszystkich tych rannych, jakoś sobie dali radę chyba. A ja zgłosiłam się w Milanówku do mojej rodziny, właśnie do wujka Janka, gdzie już trochę rodziny jeszcze było. Tak to wyglądało wszystko.
Zapadło mi w pamięć, wszystko razem było jakieś… Początkowo była radość ogromna, nadzieja, a potem był strach. Strach, przerażenie, co dalej. To było bardzo trudne. Początek był cudowny, a potem rozpaczliwa sprawa. Nie wiem, sądzę, że to Powstanie było konieczne, ale było zupełnie tragiczne. Tylu młodych ludzi poginęło i nie tylko młodych, starszych. Straszne to było, ale zryw był piękny. Zryw był piękny. Młodzież okazała się tak dzielna, tak bohaterska, niesłychanie. Pełna podziwu jestem. Ale tak to się zakończyło – zburzeniem tej naszej stolicy. Pamiętam, jak zaczęłam studiować, bo od razu zaczęłam studia, pojechałam do Krakowa, bo medycyna jeszcze nie była tutaj czynna… znaczy już było po egzaminach. Pojechałam do Krakowa i zrobiłam rok AWF-u, bo tam przyjmowali, więc gimnastyka, wszystko bardzo pięknie było.
Potem przyjechałam do Warszawy i zdawałam egzamin na medycynę i dostałam się na tę medycynę. Tak że potem już jakoś było nieźle. Z tym że Warszawa była koszmarna. Studiowałam tu w Warszawie na gruzach. Chodziliśmy piechotą na wykłady, gdzieś w Instytucie Weterynarii na Pradze mieliśmy wykłady, to trzeba było piechotą przejść. A ja jeszcze z Milanówka dojeżdżałam, musiałam wstawać o piątej rano, żeby dojechać na Pragę Południe i tam, do tego Instytutu Weterynarii na wykłady. Tak że było koszmarnie ciężko. Poza tym po wykładach (mam tam nawet takie zdjęcie) przebieraliśmy się w jakieś tam ciuchy i odgruzowywaliśmy. Mam takie zdjęcie naszej grupki studentek medycyny, na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich odgruzowywaliśmy właśnie ulicę, Aleje Jerozolimskie. Warszawa była straszna, jeden wielki gruz. Musieliśmy przemierzać Bóg wie jakie odległości – Praga, a potem powrót, bo tam była jedna salka odbudowana, znaczy ocalała, prosektorium, gdzie odbywaliśmy prosektoryjne zajęcia i to przy „kozie”. Taka była „koza”, ogrzewała tylko ten pokoik. Były straszne warunki, ciężkie, ale wie pan, wiecie, wszystko przeżyło się. Wszystko dla nas było wtedy piękne, cudowne, bo było życie.
Tak.
Proszę pana, wyzwolenie. Jeszcze przedtem, jak byłam… Nie, w Milanówku to jeszcze nie było wyzwolenia. Po Milanówku pojechaliśmy do ciotki Maryli, do żony sędziego. Pojechaliśmy do Piotrkowa Trybunalskiego, tam udało nam się wynająć jakiś strych u chłopów, pod Piotrkowem, bo u ciotki było bardzo ciasno. Wynajęliśmy, jakaś taka nad stodołą była izba, z jakąś kuchnią, tylko tą kuchnią ogrzewane. Z ojcem i z mamą zamieszkaliśmy tam za to, że moja mama uczyła francuskiego syna tego chłopa (to też dobre było). Ojciec spał na podłodze, a my z mamą na takim łóżeczku, tak że trzeba było tam na boku spać, dostaliśmy pierzynę od tej gospodyni. Właśnie tam przyszło wyzwolenie. Mama wyszła, jakiś koń zdechły tam leżał, mama tego mięsa nakrajała. Mama moja, taka delikatna osoba, to mięso końskie krajała, żeby coś przynieść do domu.
No i właśnie wyzwolenie, już były słychać śpiewy tych krasnoarmiejców. W nocy śpimy, ja z mamą na tym łóżeczku, pod pierzyną, zimno jak cholera, ktoś się wdrapuje i stuka w drzwi. Ojciec mówi: „Kto tam?” – Odkrywaj! To ojciec otwiera, a ja już jestem pod pierzyną, przy mamie. Mama tylko głowę wychyliła. Odkrywaj! Ojciec otworzył. No, gdie dziełszka? Widocznie gospodarze powiedzieli, że jest młoda dziewczyna. Gdie dziełszka? Ojciec mówi: Niet dziełszki. – A kak? – A ujechała. – A kagda? – Wcziera. – No, nie użeli. Da. Popatrzył, widzi, że pod pierzyną starsza pani, i poszedł. Tak wyglądało moje wyzwolenie, spod pierzyny. Pierzyna uratowała mi życie prawdopodobnie. Chcieli się zabawić, szukali młodej dziewczyny. Tak wyglądało moje wyzwolenie. Tak że wdzięczna nie jestem, nie byłam, i nie będę.
Nie, zostaliśmy na krótko. Mój ojciec bardzo szybko dostał posadę przy kopaniu rowów. Jakieś było kopanie rowów, bo jeszcze wojna trwała przecież. Mój ojciec przy kopaniu rowów był lekarzem tych robotników. Nie wiem, gdzieś pod Łowiczem czy pod Rawą Mazowiecką. Kiedyś przysłał nam kawałki słoniny, taki był głód okropny. Jak się wojna skończyła, to mój ojciec dostał posadę lekarza powiatowego w Rawie Mazowieckiej. Tam wynajęliśmy mieszkanie u jakichś tam ludzi, jakieś dwa pokoiki. Ja zaczęłam studiować. Mieszkałam… na szczęście miałam dom akademicki, na Górnośląskiej, z tym że ten dom akademicki to był przedwojenny dom dla kobiet, dla studentek. Po wojnie tam byli lotnicy, objęli ten dom akademicki, a my studentki w ogóle nie miałyśmy się gdzie podziać. Gros to nie miało w ogóle domów. Przecież ja byłam bezdomna. My nie mieliśmy domu, dom został na Wołyniu, tak że nie miałam nic. Mieszkałam gdzieś tam u kogoś kątem, gdzieś pod łazienką spałam, okropność zupełna. Nie ja jedna. Kiedyś poszłyśmy do domu akademickiego i rozmawiałyśmy, pamiętam, z jakimś oficerem, lotnikiem, powiedzieliśmy mu: „Panie oficerze, to był nasz dom akademicki. My teraz nie mamy gdzie mieszkać. Chodzimy do izby noclegowej, gdzie nam dają na talerzu metalowym jakieś jedzenie. Nawet nie mamy gdzie sobie coś ugotować”. Natychmiast oni zwolnili trzy pokoje i tam po cztery zaczęłyśmy mieszkać. W jednym pokoju cztery łóżka, pościeli nie miałyśmy w ogóle, koszmar zupełny. Tak się zaczęła ta walka o dom akademicki. Rzeczywiście, bardzo szybko ci lotnicy wyszli z domu akademickiego. Ja tam spędziłam i moja przyjaciółka pięć lat mojego życia. To był mój dom, innego nie miałam. Pierwszym domem moim to jest ten, to mieszkanie, które dostałam za to, co zostawiłam na Wołyniu, w ramach odszkodowania. Tak że jak się wprowadziłam… Cały czas wynajmowałam mieszkania prywatnie. Pamiętam, na Muranowie wynajmowaliśmy – już wtedy wyszłam za mąż – wynajmowaliśmy mieszkanie na Muranowie, pokoik trzy na trzy. Jak trzeba było otworzyć szafę, to trzeba było odsunąć krzesło czy biurko, ciasnota taka. Tam była rodzina robotnicza, mieli dziesięcioro dzieci, więc tam roiło się od tych dzieciaków w różnym wieku. Oczywiście łazienka była nieczynna, bo ciągle pieluchy tam wisiały albo jakieś pranie. Natomiast kuchnia też była nieczynna, dlatego że na podłodze leżały pierożki. Żona tego robotnika lepiła pierogi i układała na gazetach, na podłodze kuchni. Jak tam ktoś się zjawiał z rodziny, to rzucała część tych pierogów i karmiła rodzinę, więc w ogóle w kuchni nic nie mogliśmy robić. Złożyłam podanie do służby zdrowia, już wtedy pracowałam w jakiejś przychodni, na Wiejskiej. Złożyłam podanie o mieszkanie i trzeba trafu, że przyszło dwóch panów, żeby sprawdzić, jak ja mieszkam. Wchodzą i widzą, że dziecko na huśtawce się tu huśta, tutaj w wózeczku trzęsie ta gospodyni dzieciaka, tu dzieciaki jakieś odrabiają lekcje. Oni mówią: „Co to, jakieś przedszkole czy żłobek?”. Ja mówię: „Nie, my tutaj wynajmujemy mieszkanie”. – „Olaboga. A gdzie dziecko?”, mówię: „A czy panowie myślą, że w takich warunkach mogłabym chować dziecko, pracując i tak mieszkając?”. „A gdzie dziecko?”. Ja mówię: „U rodziców, w Rawie Mazowieckiej, gdzie dojeżdżamy co tydzień na niedzielę”. Słuchajcie, ja w dwa miesiące dostałam to mieszkanie, jak oni zobaczyli. Ale najlepsza była historia z tymi wynajmującymi. Jak sprowadziliśmy się, to w sobotę słyszymy, że krzyki jakieś. Mąż wypada i widzi, że gospodarz bije gospodynię, swoją żonę leje, więc mówi do nas: „Na milicję”. A żona: „Ależ broń Boże, broń Boże”. Przestaliśmy się wtrącać. On ją lał ustawicznie, rodziła jemu dzieci, a on ją lał za to. W każdym razie potem, jak ja już dostałam to mieszkanie, kiedyś spotykam, pani Kowalska się nazywała, spotykam panią Kowalską, ale prawie jej nie poznałam. Porządnie ubrana, zęby wstawione, uczesana, ona: „Dzień dobry, pani doktor”. Ja mówię: „Co pani tak się świetnie trzyma?”. – „Oj, pani, diabli go porwali. Uchlany wpadł pod ciężarówkę i dostałam odszkodowanie”. Mówię: „Pani Kowalska, no wreszcie los się pani uśmiechnął”. Tak to było.
Co jeszcze mam opowiedzieć ciekawego? Byłam starościną kursu, tak zwaną p.o. Do dzisiaj jestem i robię niestety, składam nekrologi, co jest rzeczą bardzo dla mnie trudną. W tym roku już cztery nekrologi, trzech kolegów i koleżanka zmarła. Z tym że nas było około trzystu pięćdziesięciu, jak kończyliśmy. Przyjęto około sto osiemdziesiąt osób na pierwszy rok, a później dokooptowali studenci z zagranicy, którzy zaczęli w Leuven, w Rosji, tak że zrobiło się trzysta parę osób. Poza tym wszyscy mamy już pod dziewięćdziesiątkę albo tak jak ja, dziewięćdziesiąt trzy lata, to już czas przecież umierać. Nie jest to przyjemna czynność, [składanie] tych nekrologów, ale trzeba, ktoś to musi robić.
Warszawa, 6 maja 2015 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła