Lilianna Drzewiecka „Luśka”
Obecnie nazywam się Lilianna Drzewiecka. Mam powiedzieć, ile mam lat?
Koniecznie?
- Nie trzeba. Proszę powiedzieć, jak pani spędziła dzieciństwo, gdzie się pani wychowała przed wojną?
Przed wojną, do 1939 roku, wychowywałam się w Warszawie, mieszkałam z rodzicami, tak jak dzieci w tamtym okresie. Miałam rodziców, dom rodzinny, dziadków, babcie, święta swoje rodzinne, swoje tradycje rodzinne. Tak jak większość polskich dzieci wtedy się chowało.
- Gdzie chodziła pani do szkoły?
Chodziłam do szkoły podstawowej, ona się wtedy nazywała „powszechna”, w Warszawie na Zagórnej 9.
- W jakiej dzielnicy się pani wychowała?
Na Powiślu. Rodzice mieszkali na Ludnej.
- Jak wspomina pani okres przedwojenny?
To jedyny okres w moim życiu, który mogę naprawdę bardzo szczęśliwie, bez zastrzeżeń, wspominać. Bo już późniejsze okresy może też nie były bardzo tragiczne, ale już nie było tyle ufności i radości, ile było właśnie wtedy, kiedy byłam dzieckiem.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny i panujące przed nim nastroje?
Pamiętam wybuch wojny tak, jakby to było wczoraj. Mój ojciec był oficerem Wojska Polskiego. U nas w domu mówiło się, że będzie wojna, wszyscy o tym wiedzieli, ale kiedy ona wybuchnie, to nie było wiadomo. Któregoś dnia po śniadaniu mama wzięła za rączki mnie i brata i poszliśmy na spacer nad Wisłę. Jak szliśmy tamtędy, odezwała się syrena. I mama mówi: „Nie denerwujcie się dzieci, to jest próbny alarm”. A to był już ten krwawy piątek, dzień wybuchu wojny. Tak pamiętam, jak to się zaczęło.
- Gdzie później walczył pani tata?
Był oficerem, [walczył ] w obronie Warszawy.
Tak, nie poszedł do niewoli. Potem Niemcy go wzięli i niestety zamordowali.
- Jak pamięta pani okres okupacji. Jak związała się pani z harcerstwem?
Bardzo prosto się związałam z harcerstwem. W momencie aresztowania moich rodziców…
- Proszę opowiedzieć o aresztowaniu.
Nie, tego nie będę opowiadać, to było tak straszne, jak oni przy nas bili ojca i matkę… Nie, nie...
- W takim razie proszę opowiedzieć, jak związała się pani z harcerstwem.
Zostaliśmy w tym dużym mieszkaniu sami. Dwoje dzieci: brat i ja. Ktoś przyniósł nam pewnego wieczoru pod drzwi talerz jakiegoś jedzenia. Myśmy zjedli. Potem już ta osoba wchodziła do nas. Nazywała się Ania Panasewicz. Mieszkała na Mokotowie. Myśmy wtedy już byli wysiedleni z Ludnej, z Powiśla, mieszkaliśmy na Narbutta, na Mokotowie. Poprzez tę Anię Panasewicz dostałam się do harcerstwa, do hufca „Grzybów”. To był 1943 rok. Ale to już nie byłam ja przedwojenna, przedwojenne dziecko. Już byłam gorzka, już wiedziałam, jak strasznie boli, nie mieć nikogo – ani ojca, ani matki. Nie powiem, ci, którzy należeli do „patri” – tak się wtedy mówiło – opiekowali się nami. Potem oddali mnie do internatu do sióstr Rodziny Marii na Hożej 53. Nie byłam ani głodna, ani nieubrana. Wszystko miałam dostarczone. Ale nie miałam już domu, nie miałam ojca, nie miałam matki.
- Jaka była pani rola w harcerstwie?
Byłam zwykłym, szarym członkiem harcerstwa. Byłam bardzo młodą dziewczyną, nie miałam żadnej funkcji.
- Czy uczęszczała pani na jakieś tajne komplety?
Tak, dbano o to, żebym chodziła do [szkoły]. Komplety miałyśmy na ulicy Wilczej. Zbierałyśmy się w prywatnym mieszkaniu jednej z dziewcząt i tam przychodzili do nas nauczyciele. Jeszcze do dzisiaj, jak się tutaj spotkałam z koleżankami, to przypominałyśmy sobie, jak się uczyłyśmy łaciny. Deląg nas uczył, pamiętam. [...] Chodziłam do handlowej, kupieckiej szkoły. [Na kompletach] uczyłam się tylko przedmiotów, których nie miałam w szkole, bo rachunkowości, polskiego – to była korespondencja – uczyłam się w normalnej szkole, takiej, którą dozwalali prowadzić Niemcy.
- Jakie nastroje panowały w 1944 roku w harcerstwie?
[...] Jeździłyśmy na ćwiczenia, [które] odbywały się w lesie pod Warszawą. Miałyśmy przede wszystkim kursy sanitarne. U Dzieciątka Jezus, w szpitalu, całą grupą chodziłyśmy na kursy sanitarne. Szykowano nas do tego, że to się nie skończy nijak, tylko że na pewno będzie jakaś rozprawa z Niemcami.
- Jakie były nastroje w lipcu 1944 roku?
Myśmy myśleli, że to już lada chwila, dlatego że w lipcu 1944 roku byliśmy już o krok od [wyzwolenia], bo Niemcy już opuszczali Warszawę, kryli się. Było inaczej, to już nie byli ci Niemcy, którzy wchodzili do Warszawy. W 1944 roku oni mieli już inne miny i inne nastawienie.
- Gdzie pani była w chwili wybuchu Powstania?
Znalazłam się na Grzybowie, na Żelaznej.
- Jak pani zapamiętała wybuch Powstania?
Byłam z koleżankami. Usłyszałyśmy strzały, wybuchy i niestety Niemcy się do nas dobrali i wygonili nas stamtąd. Gonili nas do kościoła Świętego Stanisława, potem na dworzec i do Pruszkowa. Z Pruszkowa zmuszono nas tylko do przejścia z jednego wagonu do drugiego, do bydlęcego wagonu. Zaplombowano ten wagon i pociąg ruszył. To wszystko było w bardzo szybkim tempie. Pociąg ruszył i pojechał. Dopiero za Częstochową zorientowaliśmy się wszyscy, że jedziemy na południe Polski. Gdzie? Dokąd?
Okazało się, że to był [obóz] Auschwitz-Birkenau, czyli Oświęcim-Brzezinka...
- Proszę o tym opowiedzieć.
Nie, to też nie nadaje się do opowiadania.
- Może jest coś, co mogłaby pani opowiedzieć.
To było straszne, wszystko razem. Jak oni nas gnali. Przed obozem męskim kazali nam się rozebrać do naga. Wszystko z siebie zdjąć. Ja też zdjęłam wszystko z siebie, z majtkami włącznie. A ja byłam przecież dziewczyną chowaną w domu, normalnie. Tam nie było takiego rozbierania w domu. Dzisiaj dziewczyny są śmielsze i inaczej postępują, a myśmy przecież były bardzo skromnie chowane. Potem byłam w internacie u zakonnic. Przecież jak zakonnica mi myła plecy wieczorem, to wkładała rękę pod zasłonę i [tak] mi myła plecy. Nawet mnie nie oglądała. A tutaj kazali się nam wszystkim rozebrać do naga i gnali nas przez obóz. Już od razu były upokorzenia, takie pognębienie godności człowieka od razu, jak tylko przyjechaliśmy. Potem, po trzech miesiącach przyszli oficerowie niemieccy. Ustawili nas w szereg i kazali nam pokazać ręce. Więc pokazałam. Okazało się, że mam bardzo miękkie palce, bo przecież nigdzie ciężko nie pracowałam. Więc zapisali nas na transport i pojechałyśmy do Plauen, do Niemiec. I tam pracowaliśmy w fabryce, gdzie robili broń do samolotów, myśliwców i łodzi podwodnych. Byliśmy tam do 27 kwietnia 1945 roku. Wtedy wojsko amerykańskie wkroczyło do Plauen i wyzwoliło nas.
- Proszę o tym opowiedzieć.
Wjechali czołgami, podjechali pod nasz zakład. Pierwsze trzy piętra były dostępne dla Niemców i dla nas, natomiast na czwartym i piątym piętrze tylko myśmy były, tylko więźniarki tam pracowały i te, które nas pilnowały.
Maszyna taka się kręciła w koło i trzeba było w odpowiednią fioleczkę szklaną włożyć bardzo cieniuteńki drucik. To musiało być idealnie prosto włożone, bo później z tego robili lampy. To była tak zwana stopa do lampy.
- Czy jest pani jedną z niewielu osób, które przeżyły?
Nie, nas sporo przeżyło, mam nawet zdjęcia, jak po wojnie pojechaliśmy z Warszawy i zwiedzaliśmy te miejsca, gdzie…
- Jak wyglądała codzienność w obozie w Auschwitz?
Okropne. To było okropne wszystko razem. Dwa razy dziennie dostawało się coś do jedzenia, to była jakaś lura rano, potem najczęściej zupa z brukwi.
- Czy w tym ośrodku zbrojeniowym było lepsze jedzenie?
Jedzenie było bardzo słabe, bo Niemcy byli już w takich złych warunkach, sami nie mieli za dużo. Ale nie umierałyśmy tam z głodu, tak jak umierałyśmy w Oświęcimiu.
- Czy spotkała się pani z dobrymi Niemcami?
Nie, ale później… Nasz obóz był niedaleko Lipska. Lipsk był bombardowany, więc jak oni zostali zbombardowani przez wojsko amerykańskie, to sami też się bali i czuli, że może się to dla nich skończyć lada dzień tragedią. Też się bali. Czy byli lepsi? Ani byli lepsi, ani byli gorsi. Dla nas nie byli za dobrzy.
- Jak pani zapamiętała powrót do Polski?
Powrót do Polski był dużo później. W międzyczasie zostałam wyzwolona przez wojska amerykańskie. Nosiłam na piersi taką czarną literę „P”, czyli
polnische. Jak czołg wjechał na teren naszej fabryki [podczas wyzwolenia], to podszedł do mnie taki młody żołnierz i pokazuje mi: „Co to jest?”. Ja mówię: „Polska. Wiesz, co to Polska?”. On mówi: „Polska!? Ja, ja. Ja wiem!”. „Skąd ty wiesz?”. Okazuje się, że on był gdzieś z okolic francuskich z Afryki i miał misjonarza Polaka. Ukląkł przy nas wszystkich i zmówił głośno po polsku „Ojcze nasz”. To był taki moment wyzwolenia. Później nas zamknęli, bo bali się, żeby się Niemcy nie mścili na nas. Pytali, skąd my jesteśmy, co, jak? Powiedziałam, że jestem z Powstania, z harcerstwa, i zapytałam, czy tu są gdzieś Polacy, wojskowi. „Są”. Powiedziałam, że proszę, żeby mnie skontaktować z tymi Polakami. Amerykanów prosiłam. Skontaktowali mnie z Polakami. Powstał obóz w Burgu dla kobiet AK. A swój pobyt kończyliśmy w Weinheim. Dlatego ten obóz nazywa się Burg-Weinheim. Tam wzięli się zaraz za nas. Po pierwsze odwszyli nas. Bo w obozie było bardzo dużo wszy… Umyli nas, doprowadzili do możliwego stanu. Dali nam mundury. Zorganizowali nam szkołę.
- Jak zapamiętała pani powrót do kraju po przekroczeniu granicy?
Zanim przekroczyłam granicę, u nas była ciągle dyskusja, kto wraca, a kto zostaje. Przecież jeżeli tu zostaniesz, to nigdy do siebie, do swojej Warszawy nie wrócisz. A przecież Warszawę cały czas kochałyśmy. Jeżeli znowu wrócisz… Myśmy się bardzo dużo zastanawiały i były ciągłe dyskusje, czy wrócić do Polski, czy zostać tam, na zachodzie. Ale w końcu większość z nas doszła do wniosku, że wracamy do Polski. Przyjechałam do Polski nie pierwszym, ale drugim transportem. Już byliśmy zaprzyjaźnieni z Amerykanami i jeden z nich odwoził nas na granicę czeską. Wtedy do była Czechosłowacja. Dalej już nie mógł jechać, więc wrócił do swojej jednostki, która stacjonowała w Niemczech.
- Co pani ujrzała po powrocie do Warszawy?
To już było dwa lata po wyzwoleniu, kiedy wróciłam do Warszawy. Jechałam rykszą z Dworca Głównego na Mokotów. Przedtem korespondencyjnie nawiązałam kontakt z moją matką, wiedziałam, że matka jest w tym mieszkaniu na Narbutta, tak że mam gdzie wracać. Wróciłam, [i zobaczyłam] te warunki okropne, wszystko się waliło, sufit był zawalony, lało się na głowę. Za parę miesięcy wrócił pan, który został moim mężem. Mąż już nie żyje.
- Jakie wrażenie wywarła na pani zniszczona Warszawa? Co pani czuła?
Jak się czuje ktoś, komu zniszczono wszystko, co kocha? Wraca się do pustki. To już nie ten dom, nie ten świat. Ja wróciłam do innego świata. Mąż skończył studia, dostał tak zwany nakaz pracy. Wtedy nie było tak, że po studiach robiło się, co się chciało, tylko się musiało iść i pracować tam, gdzie było skierowanie. Mąż był kierownikiem radiostacji w Starachowicach. Potem ciągle dążyliśmy do tego, żeby dostać się z powrotem do Warszawy. No i dostaliśmy się. Najpierw pod Warszawą mieszkaliśmy i potem właśnie tu.
- Co pani robiła po wojnie?
Pracowałam w górnictwie, w kopalni „Majówka” w Starachowicach, tam, gdzie mieszkaliśmy. Należało do mnie wyznaczanie normy: tyle i tyle miało być zrobione tego i tego dnia. Więc przydzielałam. Ale były takie dni, że szliśmy na dół do kopalni i pracowaliśmy. Mam zdjęcia przy takiej pracy. Ale to było takie raczej humorystyczne bardziej niż efekt pracy. Później pracowałam w Starachowicach w dyrekcji Zjednoczenia Kopalń. Jak się sprowadziliśmy do Warszawy, to pracowałam w wydawnictwie „Za i Przeciw”, „Hejnał Mariacki”. To wszystko były klerykalne wydawnictwa. Ja przecież nie miałam skierowania do pracy, więc tylko pracowałam tam, gdzie kler był, bo tam nie żądali ode mnie żadnego skierowania. Redakcja pisma „Za i Przeciw” mieściła się na Szucha, prawie przy placu Unii. Skończyłam Wydział Prawa i Administracji i pracowałam dalej. Dopiero [potem] przeszłam na emeryturę.
Będąc na emeryturze, siedemnaście lat działam w Światowym Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Jestem w kole numer dwanaście. Teraz niestety choroba mnie tak złamała, że nie mogę już pracować, muszę zrezygnować.
Warszawa, 24 listopada 2009 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski