Barbara Hynowska „Hanka”
Barbara Hynowska, urodzona 24 września 1923 roku w Drzewicy.
„Hanka”.
- W jakim zgrupowaniu pani walczyła?
Najpierw Komenda Główna przez pierwsze dni, a potem „Chrobry I”.
- Należała pani do konspiracji już w czasie wybuchu wojny, tak?
Tak, od 1940 roku.
- Jak to się stało, że pani wstąpiła do konspiracji?
Przed wojną skończyłam kurs Przysposobienie Wojskowe Kobiet do Obrony Kraju. Potem od razu poszłam, zgłosiłam się do instruktorek, które znałam, i one przyjęły mnie do organizacji. Naturalnie musiałam złożyć przysięgę, przeszłam kurs kurierski, przeszłam podchorążówkę i w ten sposób walczyłam. Czy interesuje panią, co ja robiłam w tym czasie? [Po skończonym kursie kurierskim służyłam jako kurierka].
- Tak. Pani urodziła się na Kielecczyźnie, prawda? Jak to się stało…
Że znalazłam się w Warszawie?
Mój ojciec był legionistą, był lekarzem i był bardzo często przenoszony z miasta do miasta. W końcu był w Warszawie, byliśmy od 1935 czy 1934 roku w Warszawie. Ojciec organizował obronę cywilną lekarską dla miasta Warszawy z polecenia [prezydenta Warszawy] Starzyńskiego, stąd myśmy się znaleźli w Warszawie.
- Czyli jak wybuchła wojna, to państwo już mieszkali w Warszawie.
To już w Warszawie dawno mieszkałam. Chodziłam do szkoły imienia Posselt-Szachtmajerowej, gdzie chodziły córki marszałka Piłsudskiego. W rodzinie nastawionej bardzo narodowo ten kult był przekazywany z ojca na dzieci. Ojciec mój zresztą został rozstrzelany w Oranienburgu, siostra moja [więziona w Tomaszowie Mazowieckim], skończyła w Oświęcimiu, ale przeżyła, tak że to była rodzina patriotyczna, można powiedzieć.
- Co należało do pani obowiązków jako kurierki?
Woziłyśmy pocztę, pieniądze. Przed samym Powstaniem ja wiozłam cztery i pół kilograma dolarów w złocie do Kielc. Wróciłam dzień przed Powstaniem ([jeździłam] w jedną i w drugą stronę) i zatrzymali nas na Dworcu Zachodnim, bo już były wywieszone plakaty w Warszawie o tym, że mężczyźni od, zdaje się, szesnastu lat do iluś tam mieli się zgłosić do kopania rowów, więc nie wpuszczali już [zatrzymali pociąg na stacji Warszawa Zachodnia] do Warszawy. Ale na drugi dzień rano nas wpuścili i przyszła do mnie łączniczka, że mam się zgłosić na ulicę – nie pamiętam – Wilczą albo Wspólną. Tam też z Komendy Głównej przysłali dla nas wezwanie, dla dwóch łączniczek – była to koleżanka i ja, żebyśmy się zgłosiły w Komendzie Głównej na Woli. Przyszłyśmy na Wolę i następnego dnia wysłali nas poza Warszawę z rozkazami, z jakąś pocztą, którą musiałyśmy przekazać. Następnego dnia wróciłyśmy do Warszawy. W nocy Komenda [Główna] wycofała się na Barokową, o ile się nie mylę, na Starówkę, a myśmy się zgubiły. Wobec tego poszłyśmy na Miodową 8 i zgłosiłyśmy się, a ponieważ obydwie byłyśmy po podchorążówce, to przydzielili nas do „Chrobrego I”, gdzie byłam komendantką sanitariuszek i łączniczek w batalionie porucznika „Klima”. Tam [zostałam] ranna, byłam w Pasażu Simonsa zasypana żywcem, ale następne bomby zrobiły olbrzymią dziurę [w murze, przez którą nas wyciągnęli koledzy]. Mnie uratował pies, mieliśmy panterki zdobyte na Gęsiówce, znalazłam małego ratlerka, ten ratlerek [wtedy] u mnie leżał pod tą [panterką na mojej piersi] i on został rozszarpany, a ja zostałam tylko ranna w głowę na szczęście.
- Jak to jest być zasypanym? Co pani wtedy czuła?
Koniec! Jeszcze ksiądz był zasypany z nami, żołnierze wszyscy byli zasypani z nami. To jest moment, człowiek właściwie nie myśli. Z tym że my, powstańcy, modliliśmy się ewentualnie o śmierć, byle tylko nie zostać rannym – to było najgorsze, a śmierć nie była najgorsza, bo była [wciąż] naokoło nas.
- Dlaczego zostać rannym było najgorsze?
Bo jeżeli się dostał w ręce niemieckie, to dopiero było. Zresztą, czy my, młodzi, chcielibyśmy zostać bez ręki albo bez nogi? Czy nie lepsza jest śmierć? To trudno jest dzisiaj zrozumieć, ale tak było. Poza tym z tą śmiercią myśmy byli obeznani, każdy wyjazd narażał nas przecież na niebezpieczeństwo, a niebezpieczeństwo to był „Pawiak”, rozstrzelanie albo w najlepszym razie Oświęcim czy coś takiego, tak to wyglądało.
- Wtedy w Pasażu Simonsa bardzo dużo was zginęło.
Zginęło dużo, bardzo dużo; nie mogę w tej chwili powiedzieć ile, bo różne źródła podają różne [liczby], [około trzysta] osób, w każdym razie wtedy nas [dużo] zginęło.
- A długo pani czekała na pomoc?
Nie, właśnie o to chodzi, że to był moment, bo był następny nalot po tym nalocie. Nas nie mogli bombardować Niemcy, bo myśmy byli stale w bezpośrednim kontakcie [z nim]; wyglądało to na przykład tak, że czasem oni byli na piętrze, a my w piwnicy, albo w najlepszym razie oni byli po jednej stronie ulicy, a my po drugiej, więc samoloty nie mogły nas bombardować. Kiedy miało być przebicie do Śródmieścia, to poprzedniego dnia zgrupowali nas na ulicy Hipotecznej, [kiedy] do przebicia nie doszło, wróciliśmy do Pasażu Simonsa, Niemcy się [w tym czasie] wycofali z Pasażu Simonsa i nas wtedy zbombardowali. Po tym bombardowaniu, jak nas zasypali, [było] drugie bombardowanie i to drugie bombardowanie właśnie sprawiło to, że zrobił się otwór, przez który mogliśmy wyjść. Ale to już były resztki nas.
- I ten pies, który pani uratował życie.
Nie, ten pies to już w ogóle nie żył, bo przecież on był rozszarpany.
- Co było później? Kanałami do Śródmieścia?
Potem kanałem. To już były ostatnie dni Powstania na Starówce, kanałami do Śródmieścia. Wychodziliśmy na Wareckiej i jakżeśmy wyszły na Wareckiej w okropnym stanie – bo w czasie Powstania nie miałyśmy możliwości, przynajmniej te, które były bezpośrednio na linii frontu, ani się umyć, wszy to z nas przepraszam, ale kapały – i jak zobaczyłyśmy szyby w oknach i dziewczyny ubrane normalnie, to myśmy nie wiedziały, gdzie jesteśmy […], a [szłyśmy] tymi kanałami trzy godziny.
- Pani urodziła dziecko. Czy pani była w ciąży w czasie Powstania?
Ja byłam w ciąży, tak. Powstanie miało być parę dni. Miałam wuja, który był delegatem rządu londyńskiego na Polskę i był komendantem całej partyzantki w Kieleckiem. On mi proponował przed Postaniem: „Słuchaj, przyślę po ciebie samochód, weź moją żonę, weź z domu – dom był pięknie zaopatrzony w różne rzeczy, byliśmy zamożną rodziną – i wyjeżdżaj do [babci na wieś], ja cię wezmę do lasu”. Ale ja kombinowałam tak: do lasu – to przecież ja już długo nie będę w tej ciąży w tym lesie, a Postanie [miało być] parę dni, prawda? I tak się stało, że mu naturalnie odmówiłam.
- To znaczy, że zaszła pani w ciążę przed Powstaniem.
W lutym, 12 lutego, urodziłam w obozie moją córkę.
- Jak wybuchło Powstanie, to była pani w którym miesiącu?
No, trzeba by sobie obliczyć. Gdzieś czwarty chyba, nie? Czwarty miesiąc.
- Tak, czwarty. Jak to? Zasypanie, kanały pani w ciąży przeszła, przecież kobieta jest wtedy osłabiona!
Proszę pani, ale ja byłam bardzo wysportowana i wychowana na rzeczywiście kogoś, kto będzie w razie czego brał udział w wojnie, bo od tego była Wojskowa Służba Kobiet [do Obrony Kraju]. Dwa lata przed wojną już należałam do Wojskowej Służby Kobiet [do Obrony Kraju] i skończyłam kurs instruktorski, więc byłam wciągnięta w to, a rodzina była patriotyczna, więc nie było kwestii. Wszyscy wstąpiliśmy do organizacji: [ojciec, brat i siostra].
- A inni wiedzieli o tym, że jest pani w ciąży?
A skąd! Przecież by mnie nawet do Powstania nie wzięli. Nikt nie wiedział. Ale jak się później okazało, [że jestem w ciąży], to z ostatniego obozu przewieźli mnie to Zeithainu.
- Przepraszam, pani była mężatką wtedy?
Tak.
- A mąż pani wiedział o tym, że pani jest w ciąży?
[Tak, wiedział]. Jak wybuchło Powstanie, mój mąż był w Otwocku. Miał założoną odmę płuc, bo był chory, i z tego Otwocka przyszedł do Powstania. Przypadkowo spotkaliśmy się właśnie w „Chrobrym I”, jak tam nas z Miodowej [przydzielili] do „Chrobrego I”. […]
- Ale on wiedział o tym, że pani jest w ciąży?
Wtedy już wiedział, naturalnie, że wiedział. Ale przepraszam, co mnie mąż mógł kazać? Przecież ja sobą rządziłam, a nie mąż.
- Miała pani wyższy stopień od niego, czy nie?
Nie. On [był] plutonowy podchorąży i ja też byłam plutonowy podchorąży, z tym że ja dostałam później porucznika i takie zaświadczenie (tu zresztą dałam, to z Londynu wysłane), a w 2003 roku dostałam stopień kapitana. Mąż mój nie wrócił do Polski, ponieważ tam się już w tym obozie ciężko rozchorował, bo z odmą przyszedł, zabrał go, zdaje się, niebieski szwedzki krzyż [Szwedzki Czerwony Krzyż? – red.] do Szwecji i po wojnie on już w tej Szwecji został. Wracać do Polski nie mógł, bo jego brat był cichociemnym, był zrzucony tutaj w Kieleckiem, po wojnie został aresztowany i oskarżony o szpiegostwo na rzecz Anglii i siedział we Wronkach.
Zbigniew Januszkiewicz. […]
- To znaczy, że jak państwo się spotkali przypadkowo na Starówce w „Chrobrym I”, to byli państwo razem?
Już byliśmy do końca Powstania razem.
- Ale później przyszła decyzja kapitulacji, że wychodzicie osobno.
Nie, najpierw mężczyźni wychodzili…
- Nie chcieli państwo wyjść jako cywile razem?
Nie. Ja, proszę pani, zgłosiłam się do swojego dowódcy, powiedziałam mu, że jestem w ciąży i że chcę wyjść z cywilami, a mój dowódca – kapitan „Konar” wtedy – powiedział do mnie: „Nie. Tyś podtrzymywała dziewczęta cały czas i ty musisz wyjść razem z dziewczętami”. I tak też było. Myśmy, kobiety [wychodziły wszystkie razem po mężczyznach].
Pierwszy obóz to był razem [z mężczyznami], z tym że oni byli za drutami i my za drutami; to był Lamsdorf, Łambinowice. […] Potem po miesiącu nas, kobiety, wywieźli do Mühlbergu, gdzie spotkało nas bardzo piękne przyjęcie, bo tam był obóz międzynarodowy Polaków z 1939 roku, Amerykanów, [Francuzów, Anglików] nawet Włochów, bo to już był ten czas, i ogromny obóz rosyjski. Tam nas od razu przywitali przyjęciem – z paczek, które dostawali ze Szwajcarii; [które] myśmy też później dostawały. Tam byłyśmy miesiąc i wywieźli nas do Altenburga. W grudniu przewieźli mnie właśnie do Zeitheinu, [gdzie były wywiezione szpitale powstańcze z chorymi i lekarzami, pielęgniarkami i całym wyposażeniem szpitalnym].
- Nie bała się pani, jak Niemcy na to zareagują, że pani jest w ciąży?
Oni wiedzieli o tym. Nie, muszę powiedzieć, że absolutnie nie miałam z tego powodu żadnych [przykrości]. Powiem nawet, że spotkała mnie jedna miła rzecz, bo przewoził mnie do Zeithainu jakiś żołnierz – pewno w troszkę starszym stopniu – i sanitariuszka nasza; w Lipsku mieliśmy przesiadkę, to on poszedł, na swoje kartki wykupił obiad [i oddał go mnie mówiąc, że] w ciąży ja muszę zjeść, on nie musi, więc [był to] ładny gest. Przyjechaliśmy do Riesy, trzeba było czekać na pociąg do Zeitheinu dwie godziny, to on zapłacił [za bilety autobusowe] ze swoich pieniędzy, bo ja nie mogę czekać, więc naprawdę tak się odniósł po ludzku, prawda?
Ja przyjechałam do Zeithainu na dwa dni przed Bożym Narodzeniem, ale tam były [wywiezione] szpitale z Powstania Warszawskiego łącznie ze wszystkim: z pościelą i wszystkim, co tylko się dało. Dlaczego o tej pościeli mówię, to zaraz powiem. Ponieważ ojciec mój przed wojną był wicedyrektorem Wydziału Szpitalnictwa i mnóstwo szpitali mu podlegało, tam zaraz mnie w opiekę wzięli lekarze, którzy znali mnie z widzenia – to muszę znowuż powiedzieć. A dlaczego mówię [o pościeli]? Bo nasi ludzie wywieźli broń w tych kołdrach, w tych poduszkach i jak się już wojna kończyła, to zrobili powstanie w obozie. Niemcy uciekli, [a nasi koledzy] opanowali obóz i wtedy nasz mąż zaufania, którym był pułkownik Strehl, to był naczelny lekarz Szpitala Wojskowego w Warszawie, w każdym obozie był taki mąż zaufania… Wszyscy ci mężowie zaufania [z obozów innych narodowości] przyszli do tego naszego [męża zaufania] i prosili, żeby on objął dowództwo nad całym tym obozem – i tak się stało. Ale zanim zdążył postawić wartę przed magazynami, to Rosjanie rzucili się na jedzenie. Skutek był taki, że wozami wywozili trupy, bo dostawali skrętu kiszek. […] Jeszcze, [gdy] Niemcy byli, chcieli nas ewakuować, ale [były straszne bombardowania na] stację kolejową. Wbiegł ksiądz i mówi: „Słuchajcie, bierzcie pierwszych lepszych za ojców chrzestnych, dawajcie dzieci do kaplicy i chrzcimy je”, bo tam [w obozie] czternaścioro dzieci się urodziło, no to ochrzcili nam dzieci. Ale myśmy jednak nie pojechali właśnie, [między innymi dlatego, że] to powstanie wybuchło, zostaliśmy. A potem czekaliśmy.
- Jak się odbywał poród w warunkach obozowych?
Proszę pani, tam były szpitale wywiezione, więc mieli wszystkie narzędzia, to było w baraku naturalnie. Była bardzo dobra chirurg – zawsze ojciec mówił, że ma najlepszego chirurga, to tą kobietę i jeszcze jednego mężczyznę – i ona przyjęła mój poród. Bardzo z początku się nieładnie zachowała, bo były pielęgniarki, które się nami opiekowały, nie wolno nam było wstawać w pierwszych dniach, a ona przyszła i zastała mnie, jak prałam pieluchy – bo przykro człowiekowi było, [żeby ktoś za mnie je prał], nie? Wyrzuciła mnie na barak zdrowych. Na tym baraku zdrowych to trzeba było wejść [na piętro], bo oni mi dali akurat pryczę na [piętrze], ale ja nie weszłam, bo już upadłam, więc dali mnie później [na barak zdrowych]. Ona się później dowiedziała [że ja jestem córką doktora Marczyńskiego] i przyszła mnie przepraszać. Mówię: „Pani doktór, niech pani mnie nie przeprasza. Pani powinna wszystkimi się jednakowo opiekować, ale nie w ten sposób, prawda?”. Tak to wyglądało.
- A ubranka dla dzieci, pieluchy?
Dostaliśmy wszystko.
Od Szwajcarii. Przysłali nam w paczkach wszystko. Tylko na przykład dostawaliśmy od Niemców pół litra mleka na dwa dni dla każdego dziecka. Pół litra! Były bombardowania straszne, więc myśmy musieli przedtem kopać rowy – my, chore, to nie, ale zdrowi – i w tych rowach się chowaliśmy [przed bombardowaniem]. Ktoś jeden wybiegał [do baraku], zagrzewał mleko dla tych dzieci. […] W tych rowach siedzieliśmy tydzień, jak nas bombardowali, a ja tylko patrzyłam na niebo i wiedziałam, że moja siostra wtedy już z Oświęcimia była wywieziona do Drezna, do oddziału oświęcimskiego. Patrzyłam na te samoloty i nie wierzyłam, że moja siostra jeszcze żyje, a wróciłam do Polski i powitała mnie moja siostra.
Chrzciny to dosłownie braliśmy ojca chrzestnego, mamę chrzestną, biegiem do kaplicy i szeregowo te czternaście dzieci było ochrzczonych. Zresztą tutaj mam nawet świadectwo chrztu mojego dziecka właśnie z obozu.
- Pamięta pani tych chrzestnych, których pani wzięła?
Tu mam napisanych, ale nie pamiętam. To był dentysta, on był doktorem dentystą, i jego żona, ale nie spotkałam się z nimi. Natomiast naszym mężem zaufania, tych kobiet i tych [dzieci], był doktór Kowalski; to znane nazwisko, bo przecież on [też] był [jeńcem jak my]…
Anna Grażyna, bo nie chcieli się na Hankę zgodzić. Wtedy się jeszcze Kościół nie zgadzał na wszystkie imiona, a ja chciałam, żeby była Hanka, ale nie chciał ksiądz ochrzcić.
- Właśnie, pani przyjęła pseudonim „Hanka”. Dlaczego?
Bo miałam przyjaciółkę najlepszą, z którą byłam cały czas w okupacji, zresztą u mnie w mieszkaniu [w czasie okupacji] odbywały się szkolenia i ona prowadziła te szkolenia. Ja mieszkałam w pasażu, to był taki przechodni pasaż między Długą a Hipoteczną – idealny dom do konspiracji, bo z jednej strony była ulica Długa, z drugiej była Hipoteczna, a jeszcze były ogrody, którymi można było uciekać na Miodową. Kiedy ojca mojego przyszli aresztować, to było na wiosnę 1940 roku, to ojciec byłby uciekł, ale u nas mieszkał wtedy dyrektor Ewidencji Ludności Miasta Warszawy, któremu kazali sporządzić listy folksdojczy i Reichsdeutschy, te listy on przyniósł do nas do domu, żebyśmy skopiowali. W chwili, gdy weszli do nas Niemcy, te listy leżały na stole w stołowym pokoju, ale jak ja usłyszałam [ich, że] oni się burzyli od schodów kuchennych – bo tak były wtedy, kuchenne i frontowe – i jak ja usłyszałam
Herr Doktor Marczyński, to zdążyłam jeszcze [schować je] pod kołdrę. No i co? I oni wtedy aresztowali również wiceprezydenta Pohoskiego, u którego zrobili straszną rewizję, pobili żonę, pobili matkę. Natomiast, [gdy] do nas weszli, w pokoju obok leżała ciocia, którą wysiedlili z Łodzi, wyrzucili ją na korytarz, chorą na płuca. Później ojciec dowiedział się, że ją gdzieś tam dali do domu starców i [pacjenci z tego domu mieli] być rozstrzelani, więc ojciec się postarał o przepustki i przywiózł ją do nas. Ona na szczęście miała pełno lekarstw i zaczęła krzyczeć, co się dzieje, Niemcy jak to Niemcy, zaraz wkroczyli, zobaczyli te lekarstwa i pytają się, na co chora, a wujek mówi: „Prawdopodobnie tyfus”, to już nas nie rewidowali, [nic] nie szukali, tylko zabrali ojca i poszli.
- Czy te listy gdzieś się przechowały?
Naturalnie! Zaraz on wziął to wszystko z powrotem, bo on był dalej tym dyrektorem jeszcze w czasie wojny, to był dyrektor Delingowski; zresztą piękne wspomnienia o nim później czytałam w „Przekroju”, bo to też był mocno zaangażowany w konspirację człowiek.
- Czy spotkała się pani ze swoim mężem?
Spotkałam się z moim mężem [dopiero w 1971 roku]. Jak moja córka już skończyła studia, to on napisał, czy ona by nie przyjechała do niego, i ona zapytała się: „Mama, czy pojedziesz?”. Mężatką już była. Ja powiedziałam: „Ty masz wolną rękę, proszę bardzo”. On już miał drugą żonę, miał syna. Okazało się, że ta żona jego umarła. Tam w Szwecji było tak, że małoletni musi mieć opiekę (może dlatego, że mąż był chory), w każdym razie opiekę oficjalną nad tym dzieckiem. Moja córka zadzwoniła do mnie i mówi: „Słuchaj, tata się pyta i prosi, czy ja mogę wziąć opiekę nad tym dzieckiem”. [Zgodziłam się]. Ona w Kancelarii Królewskiej Mości Szwedzkiej oficjalnie przyjęła opiekę nad tym dzieckiem, tak że ona później do tego ojca jeździła, bo miała stale możliwości. Ja byłam [w Sztokholmie w 1971 roku], ale byłam z delegacją z biura, pojechaliśmy tam zaproszeni przez fabrykę koronek do maszyn wiertniczych. To była taka delegacja dwadzieścia osób, dwie panie, reszta panów i wtedy właśnie spotkałam się z mężem.
To był rok [1971]. Hania już miała dwadzieścia sześć lat, urodziła się w 1945 roku. Wtedy, gdy tam pojechaliśmy, on mi proponował, żebym została, ale ja nigdy w życiu bym nie została. Bo jeszcze ciekawostka: jak nam się te dzieci urodziły, to już po [wojnie] Szwajcaria zaproponowała, że przyśle po nas samolot, bo to były [pierwsze] dzieci urodzone w obozie jeńców wojennych. Bo w [obozach] koncentracyjnych to się [dzieci] rodziły, ale które to kobiety były bardzo w ciąży w wojsku, prawda? Te dzieci, które się rodziły później już, to były dzieci poczęte w czasie Powstania. Tak to było. Mój dowódca mówi: „Zrób coś z nimi!”. A ja mówię: „Co, mam się przywiązać nogami do nich, żeby nie uciekały?”. To absurd, nie? A to były dziewczęta piętnastoletnie, ale jeszcze chciały życie poznać. […]
- Które później rodziły w obozie?
Później rodziły w obozie. [Po wojnie Szwajcaria chciała] przysłać [po] nas samolot, chcieli nas zabrać tym samolotem z lekarzami i z pielęgniarkami, ale tymi najbliższymi, i tam byśmy dostawały żołd wojskowy i wszystko. Ja powiedziałam, że ja wracam do Polski. Ja nie po to walczyłam za Polskę tyle lat, żebym nie wróciła do Polski. Ja wracam do Polski. Całą noc nade mną dwaj lekarze pracowali, [bo] dziewczyny powiedziały, że jak ja pojadę do [Szwajcarii], to one też, a jak ja nie pojadę, to one też nie pojadą.
Czternaście nas wszystkich, które urodziły, a z tego była część tych, co zaszły w ciążę już w czasie Powstania.
Nie, to były dziewczyny po piętnaście lat. [Mężatek było nas tylko cztery, byłyśmy w wieku 20−25 lat].
- Jak one były traktowane przez was? Teraz to jest normalne, ale wtedy, w tamtych latach?
Wie pani, nie wiem, jak były… Bały się wracać, ale wróciły. Z jedną z tych dziewcząt umówiła się ta doktór Górzowa, że jak urodzi, to jej odda to dziecko, ale [ona] nie oddała, wróciła do Polski. Nie wiem, [jak jej się dalej ułożyło życie], bo ja nie utrzymywałam z nimi później kontaktów, przecież nie było możliwości. Musiałam się przyznać do tego, że byłam w Armii Krajowej, bo moje dziecko miało jedyne świadectwo urodzenia z Armii Krajowej, to musiałam cicho siedzieć i nie utrzymywać kontaktów za dużo, nie było cudów. Wyglądało to, wie pani, bardzo… Represje to nie mogę powiedzieć, ale w każdym razie jak przychodziłam na przykład do pracy, to dostawałam stawki o dwie niższe niż na tym stanowisku [przysługiwały]. Nie przyjęli mnie ani na medycynę, ani na politechnikę, ani do wyższej szkoły ekonomicznej.
- Tak że miłość w Powstaniu kwitła?
Miłość w Powstaniu kwitła, naturalnie.
- Jeszcze mam takie pytanie. Jak wybuchło Powstanie, miała pani dwadzieścia jeden lat. Czy jakby pani miała znowu dwadzieścia jeden lat, poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Bezwzględnie. Proszę pani, jak powiedziałam do córki mojej, już była studentką: „Wiesz, mnie się zdaje, że wy to nie jesteście tacy patriotyczni jak my”, ona powiedziała: „Mamo, co ty mówisz! Jakby teraz trzeba było iść, to ja bym zaraz poszła”.
Warszawa, 5 sierpnia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama