Czesław Paweł Uhma „Wojtek”
Czesław Paweł Uhma, urodzony w 1922 roku, zamieszkały w Warszawie.
- Proszę opowiedzieć o domu, w którym się pan wychował, o swoich rodzicach.
Moja rodzina, generalnie biorąc, była wychowywana w duchu narodowo-chrześcijańskim. Mimo że moje nazwisko brzmi obco, to w ciągu 200 lat, w ciągu których żyjemy w Polsce, było wielu, którzy wykazywali się [przywiązaniem] i wiernością Polsce [i w konspiracji do powstania krakowskiego w 1846 roku] i w powstaniu w 1863 roku.
- Czyli w powstaniu styczniowym.
Tak. [Kapitan Antoni Uhma był dowódcą kompanii „Dzieci Tarnowskich” korpusie pułkownika Apolinarego Kurowskiego i najprawdopodobniej poległ w bitwie Miechów].
- Czyli w pierwszej wojnie światowej.
[W czasie wielkiej wojny mój stryj] walczył w dywizji generała Żeligowskiego. Mój ojciec, który został wcielony do armii austriackiej, ciężko ranny dostał się do niewoli [włoskiej]. Po jakimś czasie pojawił się przedstawiciel Komitetu Polskiego z Paryża i zaczęto tworzyć armię polską, oddziały włoskie, które zostały następnie przerzucone do Francji, z Francji do Polski, i cały czas brały udział w wojnie z bolszewikami. [Ojciec dwukrotnie ranny]. Następnie ojciec przeszedł do pracy w instytucie Osterwy w Reducie.
- Kiedy rodzice zamieszkali w Warszawie?
Rodzice zamieszkali w Warszawie w 1921 roku, kiedy ojciec ożenił się z mamą, którą właśnie tutaj poznał, bo jego brat się tu żenił w tym samym czasie. I przesiedlili się ze Lwowa do Warszawy. Przeżyliśmy w Warszawie do wybuchu [Powstania Warszawskiego].
- Do jakiej szkoły pan chodził?
[Chodziłem do Gimnazjum imienia Stefana Batorego], które wywarło na mnie duży wpływ, bo to była szkoła, która wychowywała nas w duchu patriotyzmu. Była u nas wspaniała drużyna harcerska, 23. WDH. To [był] zalążek i przyszły korpus „Zośki”, bo i „Zośka”, i „Rudy”, i Alek Dawidowski, i inni to wszystko nasi koledzy, którzy stworzyli ten wspaniały oddział. Ja, mówiąc szczerze, byłem przy tworzeniu tego oddziału, ale mniej więcej po pół roku poszukiwałem prawdziwego wojska. Uważałem, że to jest zabawa [dla] młodzieży. Udało mi się zaangażować do [kompanii] zwanej wówczas „fabryką”]. To był początek Batalionu „Baszta”.
- To było już po wybuchu wojny. Proszę jeszcze powiedzieć, jak zapamiętał pan wybuch wojny? Gdzie pana zastał?
Wybuch wojny zastał mnie w Józefowie, gdzie byliśmy na wakacjach. Ojciec [porucznik 13. Dywizji Piechoty] został powołany do armii. My z Józefowa poszliśmy w [tak zwaną rajzę] z tłumami, które [uciekały]] na wschód. Doszliśmy do Bugu, po czym… To był straszliwy dzień.
- Pamięta pan, jaki to był dzień?
To był 18 września, rano. Straszliwy dzień. Byliśmy w takiej małej wiosce – Trojanów – i tam, gdy przechodziliśmy drogą, na ulicę wyszedł ze swojego domu nauczyciel i mówił, że weszły wojska radzieckie. Straszliwe przeżycie, ja potem całą noc miałem ogromną gorączkę. Wiadomo było, że to jest koniec walki.
Trojanów jest mniej więcej w połowie Lubelszczyzny. Wróciliśmy, kiedy Warszawa padła. Wróciliśmy do tej Warszawy. Nasze mieszkanie na Saskiej Kępie nie było zburzone, tylko nie miało szyb. Trzeba było zdobyć dyktę i oszklić to mieszkanie.
- Ile miał pan lat, gdy wybuchła wojna?
Siedemnaście.
- Co się działo po wybuchu wojny? Czy dalej chodził pan do szkoły?
Kiedy wróciłem do Warszawy, w połowie października uruchomiono szkołę Batorego. Tam uczyliśmy się do połowy listopada. W połowie listopada okupant zakazał uczenia, rzekomo z uwagi na epidemię tyfusu. Zamknął wszystkie szkoły i myśmy w końcu poszli w konspirację. Uczyłem się na konspiracyjnych kompletach.
- Czy nauczyciele byli z pana szkoły?
Tak, z Batorego. W 1942 roku zdałem maturę. Potem...
- Czy pracował pan w czasie wojny?
Do matury nie pracowałem, ale już w szkole zwarliśmy się w harcerstwie. I zaczęło się to harcerstwo, z rozklejaniem ulotek i roznoszeniem gazetek.
- Czy pamięta pan, kto był pana najbliższym dowódcą? Kto rozpoczął tę akcję?
Akcję rozpoczął druh drużynowy Lech Domański, miał pseudonim „Zeus”. Myśmy go tak nazywali już w szkole. Moim bezpośrednim [dowódcą] był jego zastępca, Jurek Kozłowski. Działałem w tym harcerstwie, roznosząc gazetki i rozklejając jakieś tam afiszyki do kwietnia [1940 roku]. W kwietniu postarałem się o przeniesienie do normalnego wojska.
W 1940 roku. Szkolono nas tam w zakresie szeregowych piechoty. W 1942 roku naszego dowódcę sekcji wezwano do gestapo. Jego matka przybiegła raniutko do mnie do domu: „Czesiek, uciekaj, bo Wacek [został wezwany] do gestapo”. No, ale coś dziwnego. Wacka gestapo puściło i to wywołało bardzo duże zaniepokojenie dowództwa. A dosłownie parę dni później został wzięty jako zakładnik do rozstrzelenia mój ojciec. Drugi taki akt w tej drużynie spowodował, że kazano nam się po prostu rozformować. Po prostu [zostaliśmy bez przydziału]. Trwało to jakiś czas. Spotkał mnie kolega, mówi: „Słuchaj, Czesiek, tworzy się podchorążówka, może byś chciał…”.
Andrzej Osuchowski pseudonim „Zuchwały”. Oczywiście chciałem i zostałem zwerbowany do tej szkoły podchorążych. To była rzeczywiście duża jednostka, ale Narodowych Sił Zbrojnych. My byliśmy w II Batalionie, w 5. kompanii o pseudonimie „Szarotka”. Tam szkolono nas i dopiero w maju 1944 roku zostaliśmy poddani egzaminowi podchorążowskiemu. Otrzymaliśmy [stopienie kaprala podchorążego], bo drużyna zdała egzamin bardzo dobrze. Ale kiedy jeszcze byliśmy w tej szkole podchorążych, to oprócz szkolenia, wyjazdów na szkolenie w teren, postanowiliśmy, że cała drużyna zostanie uzbrojona. I zaczęliśmy zdobywanie broni na Niemcach.
Wytworzył się klasyczny, czteroosobowy patrol. Szpica i [straż tylna] (z dokumentami [na wszelki wypadek), a pomiędzy nimi w odległości około pięćdziesięciu metrów, dwóch uzbrojonych [w pistolety] (bez dokumentów). Ten patrol szedł [ulicą, rozglądając się, czy] idzie Niemiec z dobrą bronią, [i czy] nie ma innych Niemców [w pobliżu]. Wtedy szpica musiała dać znać. Stawała i wiązała bucik, [co oznaczało] „robimy tego Niemca”. [Gdy Niemiec doszedł do uzbrojonych członków patrolu] przystawiało [mu] się [z tyłu pistolet i]:
Hände hoch! Waffen abgeben! – oddawaj broń. W większości wypadków Niemiec sztywniał i oddawał [broń]. Mieliśmy dwa wypadki, [gdy stało się inaczej]. Na ulicy Grochowskiej zastawiliśmy członka NSDAP (partii hitlerowskiej). Nie chciał oddać pistoletu. Trzymał i krzyczał. A tu akurat nadjeżdża tramwaj [z pierwszą platformą pełną Niemców]. Uderzywszy [Niemca], zabraliśmy broń i uciekamy. Niby gonili, ale udało się. A drugi raz na Polu Mokotowskim. Akurat szedłem w szpicy. Patrzę, idzie Niemiec z Niemką w służbie pomocniczej. Oboje w mundurach. Zawiązałem bucik, z tyłu
Hände hoch!, a Niemiec nie oddaje broni. Przy dziewczynie widocznie było mu głupio. I ucieka. „Zuchwały” celuje, ale dziewczyna skoczyła i zasłoniła tego Niemca. Oczywiście do dziewczyny nie strzelił, ale wywiązała się strzelanina. Tego dnia nie zdobyliśmy broni. To było 23 kwietnia [1940] roku. [Pamiętam, bo na patrol wyszedłem z imienin Jerzego].
W końcu mieliśmy wszyscy broń boczną kaliber dziewięć milimetrów. Jeszcze udało się zdobyć rkm, „czeska zbrojówka”. Byliśmy wobec tego świetnie uzbrojeni jak na warunki konspiracyjne. Każdy [miał] broń boczną i jeszcze rkm. I czekaliśmy powstania.
- Czyli już wiedzieliście, że są takie plany?
Przecież myśmy na powstanie czekali od 1939 roku. Cały czas marzyliśmy o tym dniu, kiedy będzie koniec Niemców, a my zwyciężymy.
- Co robił pan później oprócz konspiracji? Pracował pan?
[Pracowałem w biurze i studiowałem konspiracyjnie. Ukończyłem Instytut Kolonialny i zaliczyłem pierwszy rok Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. W pierwszej połowie 1944 roku] toczyły się rozmowy między dowództwami Armii Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych. [Uzgodniono], że oddziały Narodowych Sił Zbrojnych wchodzą w skład Armii Krajowej. Nasz batalion się podporządkował.
Weszliśmy w skład I Obwodu IV Rejonu Zgrupowania „Śródmieście”. Naszym dowódcą w tym obwodzie był pułkownik „Topór”. Zostałem przeniesiony do sztabu „Topora” i tam dostałem jedno poważne zadanie, mianowicie kazano mi odebrać i rozmieścić po Warszawie – to było już około 20 lipca [1944 roku] – ponad sto aparatów radiowych przygotowanych do nasłuchu w czasie Powstania. Te radia – od niedużych philipsów do ogromnych, siedmiolampowych telefunkenów – odbieraliśmy z ulicy Książęcej 6 albo 8 i rozwoziliśmy do ustalonych punktów, mniej więcej dwudziestu w Warszawie. Rozstawiało się po pięć aparatów. Ten, kto otrzymał te aparaty, musiał [je] rozmieścić dalej między ludźmi. Trzeba było szukać osoby – takie było polecenie – znające dobrze języki [obce].
- Osoby, u której to radio będzie?
Do nasłuchu radiowego. Ja sobie wziąłem taki nieduży philips, trzylampowy i słuchałem wezwań radzieckich do powstania w Polsce. Bez przerwy nawoływali do walk z Niemcami, aż przyszedł dzień 1 sierpnia, czyli wybuch Powstania. Co ja robiłem w czasie wojny? Skończyłem tę maturę i jeden z profesorów wciągnął mnie do Instytutu Kolonialnego prowadzonego przez profesorów SGH. Skończyłem ten instytut i w roku akademickim 1943/1944 dostałem się na tajny Wydział Prawa. To była naprawdę wielka robota tych profesorów prawa. Nas na pierwszym roku było około trzystu. Komplety były mniej więcej kilkunastoosobowe. I profesorowie to byli bohaterowie. Przecież jak on miał tych kompletów około piętnastu do obsłużenia, wszędzie musiał pojechać, ten swój wykład mniejsza o to, czy dwugodzinny, czy trzygodzinny, w tych kilkunastu miejscach wyłożyć.
- Czy pamięta pan nazwiska tych profesorów?
Świetnie to pamiętam. Nawet artykuł napisałem. Profesor dziekan Rafacz, potem profesor Piętka, profesor Sawicki, Piętka był od teorii prawa, Sawicki był od ustroju państw zachodnioeuropejskich. Zagorowski – to był właściwie najważniejszy wykład pierwszego roku – [wykładał] prawo rzymskie. Pierwszy rok owszem, skończyłem. [A] potem to był czerwiec 1944 roku, miesiące letnie i wybuch Powstania.
- Proszę opowiedzieć o pierwszym dniu Powstania.
1 sierpnia [1944 roku] podpułkownik „Topór” zarządził [na godzinę 13] odprawę [dowództw batalionów i kompanii]. Polecił [skoncentrować oddziały na godzinę 17]. Dowódca [mojej] kompanii [porucznik „Koziełł” Henryk Majewski] wyszedł stamtąd o godzinie 14 i dopiero [przekazał] rozkazy do plutonów, z plutonów do drużyn, z drużyn do [żołnierzy]. Przecież to jest siatka niesamowita, tak że…
- O której dotarła do pana ta wiadomość?
Wcale nie dotarła. Wyszedłem z pracy i doszedłem do rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich i spotkałem biegnącego podchorążego [„Lota” ze sztabu „Topora”]. Spojrzał na mnie i mówi: „Słuchaj, godzina »W« – siedemnasta, o szesnastej koncentracja na Mazowieckiej 7, tam pójdziesz”. Mówię: „A broń?”. – „Tam będzie”. Ja mam niecałe dwie godziny, żeby polecieć do domu, wziąć, co mi potrzeba, i iść na to zgrupowanie. Dzwonię do naszego kolegi, magazyniera broni. On ma mój pistolet przecież, i nasz... Nie ma go. Minuty mijają, biegnę Krakowskim Przedmieściem na Mazowiecką, dochodzę do Tragutta i chcę wejść. A tam na placu Małachowskiego już [są] Niemcy. Strzelanina, i nie pozwalają przejść [ulicą] Traugutta. Biegnę wobec tego do Świętokrzyskiej, i Świętokrzyską na Czackiego. A Świętokrzyska wtedy to było tak: strona do Wisły miała domy, ale spalone, a lewa strona miała leżące gruzy od strony poczty. Poczta była tam, gdzie dzisiaj jest Bank Narodowy. Z poczty już [był] ostrzał ulicy. Jest godzina jeszcze przed czwartą i już jest Powstanie. Już się zaczęła walka. Znowu nie mogę tamtędy przejść. Cofam się do pałacu Staszica. Krakowskie Przedmieście puściuteńkie. Żywej duszy nie ma. Tylko budynek naprzeciwko kościoła Świętego Krzyża, bliżej Świętokrzyskiej, w którym jest żandarmeria niemiecka. Ich się wysypało kilkudziesięciu. Tylko Niemcy są na ulicy. Patrzę – co robić? Godzina piąta się zbliża.
Decyduję się i idę prosto na tych Niemców. Jestem w bryczesach, długich butach. Mam teczkę z żywnością, bo kazano nam wziąć [zapasy] na czterdzieści osiem godzin. Mam małą paczuszkę, w której mam środki opatrunkowe, furażerkę z orzełkiem i opaskę biało-czerwoną. Idę prosto na tych Niemców. Wszedłem w nich i przeszedłem znowu w kierunku Traugutta. Przeszedłem parę kroków.
Halt! Hände hoch! – stoję. Oczywiście [przeszukują]: Was haben Sie hier? – co pan tu ma. Ja mówię:
Die Essen. Ich kehre vom Dorfe – wracam ze wsi”. Powiem, że jeździłem konno, bo te buty przecież.
Papiere. Wyciągam kenkartę.
Ich wohne hier, Krakaustrasse 5 – i tu idę do domu.
Puścili. Idę, dochodzę do Traugutta, Uniwersytet Warszawski, bunkier, z którego wygląda karabin maszynowy. Na rogu stoi wysoki, postawny esesman. Doszedłem do niego.
Halt! Hände hoch! „Rewizja“. Mówię:
Ihre Kollegen haben schon die Revision durchgeführt! – pańscy koledzy już przeprowadzali rewizję. Haben Sie nicht gesehen? – nie widział pan. Ja, ja. No dobra. Znowu to samo. Znowu:
Was haben Sie hier? – w tej małej paczce. Munition, ja? – tak sobie żartuje. Ja mówię: Ja, ja. Das ist so leicht – takie lekkie.
Bitte. Dałem mu do ręki, podniósł moją opaskę biało-czerwoną chłop, potrząsnął i oddał. Teraz mówię: „Ja muszę nach
Czackistrasse”. Potem przeskoczę z Czackiego na [Mazowiecką]. Pozwolił.
Idę. Znowu Niemcy z placu Małachowskiego strzelają. Nie pozwalają przejść. Nie mogę przebiec, bo zaraz za rogiem Czackiego jest posterunek żandarmerii niemieckiej. Wracam do tego esesmana i co mam robić? Puściuteńka ulica. Tu Niemcy, wrócić nie mogę. Jak ja się dostanę do tych oddziałów? [Przypominam sobie, że] siostra moja ma przecież być w obsłudze kasyna oficerskiego w hotelu „Bristol” i „Europejskim”. No tak, Dom bez Kantów, hotel „Europejski” i „Bristol”. Wspaniałe zespoły Armii Krajowej za chwilę to zaatakują, to tam się dołączę. Idę tam. Doszedłem. Człowiek by biegł, ale się powstrzymuję i przechodzę. I tup, tup tymi [butami]. Dochodzę tam, gdzie stoi [obecnie pomnik Bolesława Prusa]. Były tam dwa domy. W jednym znana restauracja „Simon & Stecki”. Przeszedłem na tamtą ulicę, a z Domu bez Kantów wyglądają dziesiątki uzbrojonych żołnierzy, [obserwujących] tego jedynego cywila, który idzie ulicą. Przeszedłem. Szybko mnie tam wpuścili.
Czekamy na ten atak, przecież to jest świetny punkt do skoku na Niemców. W nocy huki, wybuchy. Aha, już się zaczyna. Coś zaczynają rozdawać. Myślałem, że broń, a tu środki opatrunkowe rozdawali. Ale zdekonspirowali się. Siedmiu niedobitków ze Zgrupowania „Harnaś”, które miało atakować Dom bez Kantów, ale dowództwo zgrupowania ustaliło, że ma za małe siły na zdobycie tego domu i przeniosło koncentrację gdzie indziej [(na ulicę Królewską jak napisał do mnie porucznik Niklewicz)]. A tych siedmiu niedobitków o tym nie wiedziało. Zostałem ósmym niedobitkiem. Razem mieliśmy jeden pistolet [i sześć naboi. Objąłem dowództwo. Nakazałem ustalać dozory ogniowe nieprzyjaciela i czekać na atak AK].
Nocami próbujemy się przedrzeć na Powiśle. Nawet doszliśmy do sióstr wizytek i tam już nie można przejść, bo albo trzeba pójść na lewo, na Karową, a na Karowej są koszary niemieckie, to tam nie ma mowy, tylko prosto przez ogród wizytek. Zadzwoniliśmy, wyszły wizytki. Mówimy, że prosimy, żeby nas przepuściły. „U nas jest żeński klasztor. My mężczyzn nie możemy puszczać”. I mam do siebie straszną pretensję, że byłem za dobrze wychowany, żeby powiedzieć: „Otwierać natychmiast, bo w was cisnę granatem!”. Jakbym zagroził, to być może pod groźbą musiałyby otworzyć. Ale zało mi na to odwagi i dowcipu. I znowu wróciłem.
[Następnej nocy] wybieramy się, [żeby się] przedostać przez wizytki, ale bierzemy sznury, żeby wleźć na budynek i spuścić się sznurami do ich ogrodu. Mieliśmy pójść o 23. O [20 nastąpił] niemiecki atak na nasz dom. [Wysadzili bramę i wpadła] duża grupa Niemców uzbrojonych po zęby. Niech ich pani z jednym pistoletem powstrzyma. Ja się uratowałem w takiej piwnicy, ale tych chłopaków zabrali.
Potem, długi czas po wojnie, odnalazłem jednego. Nazywał się Mielnik i był współwłaścicielem „Simona & Steckiego”, tej restauracji. Ten Mielnik opowiadał mi, że kiedy położyli ich plackiem między hotelem „Europejskim” a Domem bez Kantów i chcieli rozstrzeliwać, w tym momencie [nastąpił] nalot angielski. Niemcy [pochowali się w schronach, a oni uciekli do wizytek]. Jednak wpuściły ich i się uratowali.
A ja, mając sznury, przedostałem się do ogrodu wizytek, podchodzę do siostry i mówię: „Siostro, gdzie są Niemcy?”. A siostra fartuch na oczy i ucieka, bo ja jestem diabeł, mężczyzna. Z ogrodu wizytek [przedostałem] się na Karową. [Trzeba było zejść] parę metrów [po murze. Jestem na tyłach okrągłego budynku. Siedzę w krzakach. Przede mną ślimak]. Dosłownie parę metrów [dalej była] niemiecka reduta. Cały dom obsadzony przez Niemców. Ulica Browarna płonie. Tam były drewniane domki, widno jak w dzień, nie ma mowy o przejściu. Nie wiedziałem, co robić. Siedziałem tam i czekałem nie wiadomo na co.
Wreszcie po jakimś czasie zauważyłem, że w tym domu, który był po prawej stronie Karowej (a po lewej są Niemcy w domu, widzę, że idą białe postaci niewieście. Niemców widocznie nie ma. Dostałem się [przez piwnicę do tego domu. Okazało się, [że] był tam [cywilny] ośrodek zdrowia, przekształcony w punkt sanitarny Armii Krajowej. Był pułkownik [doktór], były siostry pielęgniarki. [Zalegalizowali mnie jako sanitariusza. Ubrali w] biały fartuch. Przyszli Niemcy [z przeciwka], spisali. [I jesteśmy pod ich nadzorem.
Walki na Powiślu przeniosły się już dalej]. Po pewnym czasie ewakuowano szpital położniczy z Karowej, który [jeszcze dziś] jest przy Wiśle do seminarium przy kościele ojców karmelitów. [Nasz ośrodek też tam przenieśli. Był tam także szpital ewangelicki].
- Pamięta pan, który to był dzień Powstania?
To był mniej więcej 20, 21 sierpnia. Ewakuowali nas. Tam było normalnie, tylko była niemiecka obstawa. Zbliżał się dzień 30, 31 sierpnia. Padło Stare Miasto. Wtedy pędzili tłumy ludzi Krakowskim Przedmieściem, pewnie do obozu w Pruszkowie. Myśmy wypuścili dwa patrole sanitarne i zebraliśmy, oszukując obsługę niemiecką, bo nie wpuszczali normalnie, tylko człowiek, którego wnosimy, musiał być umierający. Więc kazaliśmy udawać nieboszczyków i wnosiliśmy. Siostry były ładne, więc... Udało się zebrać mniej więcej sześćdziesięcioro rannych. Tam doktór ordynator szpitala ewangelickiego z ulicy Karmelitów, który też był tam zgromadzony, organizował szpital. Zwraca się do mnie. Jestem w tym fartuchu takim, jaki mi dali, to znaczy [lekarskim]. On do mnie: „Kolega jakiej specjalności?”. Ja mówię: „Panie doktorze, ja to naprawdę jestem studentem prawa”. „Nic nie szkodzi, będziemy po prawniczemu leczyć ludzi. Proszę papier, ołówek. Proszę iść, spisać mi rannych”.
Poszedłem. [Tam były] dwie ogromne sale, w których leżą na podłodze na siennikach ranni, kobiety, mężczyźni, dzieci. Jak zobaczyli ten mój biały fartuch: „Panie doktorze! Panie doktorze! Ja chcę to! Mnie tu boli! Mnie tu tego”. Ja im nic nie potrafię pomóc. Idę i spisuję. Potem obchody. I najbardziej mi się upamiętnił jeden obchód. Chłopczyna leżał, [miał] może czternaście lat. Miał nogę w gipsie, od pachwiny do końca. I na udzie takie okienko, przez które wyglądała szarpana rana. Podchodzimy, a on mówi: „Panie doktorze, panie doktorze, ja mam robaki”. Doktór mówi: „Nic, nic, chłopcze, damy sobie z tym radę”. A do mnie, bo ja zapisywałem jego polecenia: „Amputacja”. To mi się najbardziej upamiętniło.
3 albo 4 września – to była niedziela – kazano ewakuować cały ten szpital, personel i tak dalej. Podstawili nawet samochody. Myśmy tych rannych wozili na Dworzec Zachodni. Na Dworcu Zachodnim [były] takie podziemne korytarze, które [wiodły] na perony. Obsługa kolejarska na szczęście uruchomiła nam windy, które wnosiły tych rannych. Myśmy wnosili kolejno na peron. Słońce akurat ślicznie świeciło, dymy, strzelanie, [wybuchy] nad miastem. A na Dworcu Zachodnim patrzę, idzie zegar. To zrobiło na mnie wrażenie. Nadjechał pociąg. Jak mówili o trzeciej, to przyjechał o trzeciej. Myśmy wnosili rannych i układaliśmy nosze na oparciach i siedzeniach. Wnieśliśmy rannych. Pociąg ruszył i zatrzymał się w Pruszkowie. Czekamy na rozkaz wyjścia do obozu. Tymczasem obsługa niemiecka wysiadła, pociąg ruszył i dojechaliśmy do Milanówka.
W Milanówku wyładowujemy rannych, ale tam miejscowa ludność była już zorganizowana. Już oni nam pomagają. Wyciągamy rannych z pociągu, kładziemy na peronie i potem [zanosimy] z peronu do kina. W sali w kinie wszystkie krzesła [były] wyrzucone i w ogromnym pomieszczeniu rannych, rannych [układano]. Następnego dnia pan doktór już się porozumiał z miejscowymi władzami. Już było wiadomo, gdzie mają rannych umieścić. Tam było mnóstwo szpitali wtedy. A do mnie mówi: „Panie kolego, prawniku, my panu bardzo dziękujemy, ale jest pan wolny”. Zostałem wolny i, krótko mówiąc, dostałem się do rodziny w Milanówku.
Do mojej rodziny, która też była ewakuowana. Przyszedł ojciec, zabrał mnie do majątku Radonie, gdzie była siostra i mama. W tym majątku Radonie byliśmy już prawie do wejścia bolszewików. Spotkałem mojego kolegę i przez niego porozumiałem się z obwodem „Bażant”, z porucznikiem „Henrykiem”, cichociemnym, który był dowódcą kompanii podmiejskiej. Przyjął mnie do tej kompanii i ja już myślałem, że pójdziemy na pomoc Warszawie, ale tam nic się nie działo. Już Armia Krajowa tam była cicha. Tylko raz się [zdarzył] zrzut [lotniczy] koło majątku Radonie. Został przez nas odebrany w nocy, ale nieszczęśliwie, bo nie udało się wszystkich zasobników zebrać. W dzień ludność rozkradła te zasobniki. Potem [AK urządzila] ogromną obławę. Wyciągali od chłopów [te pojemniki].
- Pamięta pan datę tego wydarzenia?
To było mniej więcej na początku listopada. W każdym razie tak się skończył mój udział, bez broni, w Powstaniu.
- Co się dalej z panem działo?
Wróciliśmy do Warszawy. Oczywiście podlegałem poborowi do armii Berlinga. Nie miałem żadnej ochoty wstępować do tej armii. Taki pan, który był dowódcą Straży Ochrony Kolei Warszawa Wschodnia, a był sierżantem w kompanii mojego ojca, zaangażował mnie do Straży Ochrony Kolei, do SOK-u, i to mnie chroniło od wojska. Skończyła się wojna.
- Czyli do zakończenia wojny był pan w SOK-u, tak?
Tak. Byłem w SOK-u [do końca lipca 1945 roku, bo wojna skończyła się już w maju]. Zwolniłem się z SOK-u na studia prawnicze. Zacząłem zdawać egzaminy [z drugiego roku prawa, bo Uniwersytet Warszawski zaczął już działać].
- Czy był pan represjonowany? Czy wiedziano, że brał pan udział w Powstaniu?
Ja się tym nie chwaliłem i nie wiedziano. Potem, już jesienią, we wrześniu 1945 roku przenieśliśmy się do Sopotu i tam zapisałem się do Wyższej Szkoły Handlu Morskiego. To było trochę nawiązanie niby do tego Instytutu Kolonialnego, a chodziło mi o to, żeby dostać zezwolenie na mieszkanie. Ojciec zaangażował się jako kierownik Spółdzielni Marynarki Wojennej. Dostaliśmy mieszkanie. Mieszkaliśmy przyzwoicie w Sopocie. Wszystko było dobrze, dopóki ojcem nie zainteresowała się prokuratura.
W 1947 roku ojciec został aresztowany. Ku ogromnej uciesze znaleźli u nas w domu hallerowski mundur ojca. Armia Hallera to była ta szczególnie znienawidzona. No i zajęli się ojcem. Dostał osiem lat więzienia. Wtedy Marynarka Wojenna znana była z tego, że robi czystki wśród wszystkiego, co tchnęło normalną Polską. Mordy na oficerach: komandor Przybyszewski, który był dowódcą artylerii w obronie Helu, komandor Mieczkowski, szereg osób było skazanych na karę śmierci, a bardzo wielu na więzienie. Ojciec też dostał osiem lat. Nie minęły dwa lata, kiedy ja zostałem wezwany do prokuratury Marynarki Wojennej na Kamiennej Górze w Gdyni. A jeszcze przedtem poszedłem do znajomej dziewczyny i wpadłem na kocioł. Przychodzę, otwiera mi młody człowiek. Pytam, czy jest panna taka i taka. „A proszę bardzo”. Idę, patrzę, jeszcze dwóch. I mówię: „Dzień dobry”. A on mówi: „Dokumenty proszę”. Myślę sobie, konkurent do dziewczyny i jeszcze sobie ze mnie dworuje. Żąda ode mnie dokumentów. Mówię: „Takiś pan dobry, to pokaż pan swoje”. A on mówi: „Proszę bardzo”. Wyjął, palcem zakrył nazwisko, i patrzę – Urząd Bezpieczeństwa. A ona była bardzo trefna, bo była łączniczką w Batalionie „Kiliński”. Aresztowali dziewczynę i mnie też.
Tego samego dnia zabrali nas do Gdańska, do Urzędu Bezpieczeństwa. Następnego dnia wzięli się za mnie. Napisałem siedem życiorysów, ale że pamięć miałem świetną, to cały czas były dobre. Nigdzie o Armii Krajowej. Co robiłem w czasie wojny? „A w czasie wojny to ja pracowałem – bo pracowałem w takiej spółdzielni pracy – i studiowałem”. „A ludzie mówią, że żal nam Wilna, żal nam Lwowa”. I co ja mu mam powiedzieć? „Ty durniu, przecież mi żal jak jasna [cholera]!”? Ja mówię: „Wie pan, nie wiem, co mam panu powiedzieć, ale moja matka z Wilna, a ojciec ze Lwowa” – i dał mi spokój. I potem w rezultacie zaczęli mnie wypytywać o to, o tamto, owamto. W końcu mówią… Bo nie powiedziałem, że ja w tym czasie byłem reporterem sportowym w „Dzienniku Bałtyckim”. Redagowałem i opracowywałem całą szpaltę w poniedziałki z wyników sportowych. Jak oni mnie aresztowali, to była sobota. I ja mówię, że ja mam przecież mecze, ja muszę na mecz iść, albo mnie puścicie natychmiast, albo musicie zawiadomić redakcję, żeby delegowała kogoś innego na obsługę, a nie, to w poniedziałek się ukaże dziennik z białą płachtą i opozycja będzie mówiła, że znowu cenzura działa. Więc ja ich szantażowałem w ten sposób, że oni mnie muszą puścić. I rzeczywiście, zaczęli mnie puszczać. „Ale musicie napisać, że nic nie powiecie o tym, co tu było, słowa”. – „No nie powiem, dlaczego, podpiszę”. – „I musicie napisać, że gdybyście cokolwiek wiedzieli, co grozi Polsce Ludowej, to zaraz nas zawiadomicie”. [Myślę:] „Aha, zawiadomię was, tak, ale też mogę podpisać, bo was nigdy nie zawiadomię”. – „W porządku, i trzecie, napiszcie, jakim pseudonimem będziecie się podpisywali”. Uuu. Ja mówię: „Nie, nie, żadnym pseudonimem. Jeżeli będę wiedział coś groźnego dla Polski Ludowej, to zawiadomię was i podpiszę: Czesław Uhma”. – „No, ale napiszcie jakiś pseudonim, żebyśmy mieli”. – „Wykluczone, żadnego pseudonimu nie chcę”. [Zrozumiałem, że szukają agenta swojej siatki]. I nie dałem sobie wmusić tego pseudonimu, bo byłbym zaraz... Puścili mnie w tę sobotę. Ale potem w Marynarce Wojennej, kiedy mnie aresztowali, to miało swój [wydźwięk] i wynik. Krótko mówiąc, dostałem sześć lat więzienia.
[To był] maj 1950 roku. Dostałem sześcioletnie, a dlaczego? Jako pretekst użyto… Bo ja zrobiłem głupią rzecz. Zacząłem pracować w Wojskowym Przedsiębiorstwie Budowlanym. I mogłem przecież to czy tamto, owo, plany jakieś, broń Boże. Już byłem trefny. Skazali mnie jako żołnierza, który w służbie dopuścił się niedbalstwa. Sześć lat. Gdańsk, Jaworzno ze słynnym Morelem, w końcu Wiśnicz. Ale Stalin zmarł w marcu 1953 roku. W lipcu dostałem pismo, kopię pisma od prokuratury w odpowiedzi na wniosek mojej żony o przedterminowe zwolnienie mnie, że się nie zgadzają. Przyszedł koniec lipca, przyjechała ogromna komisja, z piętnaście osób, prokuratura wojskowa, prokuratura cywilna, sąd wojskowy, sąd cywilny, opieka nad więźniami. Chodzili od celi do celi, kto, co, za co i tak dalej. I zapisywali. Zaczęli wzywać i niektórych puszczali. Mnie też wezwali, przeglądają moje papierki i mówią: „Wyście w Jaworznie coś mówili o Państwowych Gospodarstwach Rolnych, że to jest niedobre”. Ja mówię: „Tak, była taka sprawa. Mnie rzeczywiście o to oskarżono, ale ja udowodniłem, że to nieprawda. Bo co ja się mogę na tym znać? Ja się uczyłem handlu morskiego, a tu rolnictwo”. No i puścili mnie, a ja napisałem do naczelnika więzienia: „Proszę o ukaranie tego więźnia, który doniósł na mnie nieprawdę”. Śmiali się inni więźniowie. Mówią: „Co ty, zwariowałeś? Kapusia ukarzą?” – ale pismo oddałem.
Przewieźli mnie już z Jaworzna do Wiśnicza. Ten, który mnie bada z tej komisji, przegląda moje papiery. Ja widzę, że jest to moje pismo do naczelnika. „O – ja mówię – tu jest właśnie to pismo”. On czyta. „No rzeczywiście, jest”. I mówi mi: „Proszę pana – nie proszę pana, chyba proszę was – my nie możemy pana zwolnić, bo jest [wyrok] z sądu wojskowego. Nie możemy, ale występujemy do sądu Marynarki Wojennej o zwolnienie”. I rzeczywiście, w dwa tygodnie przyszło zwolnienie i w sierpniu mnie puścili, po trzech latach i trzech miesiącach siedzenia. No i wróciłem do Warszawy.
- Proszę podsumować swoje osobiste przeżycia z czasu Powstania.
Oczywiście tęskniłem do towarzystwa kolegów z konspiracji, ale bardzo długo nie udawało mi się nawiązać jakichś ściślejszych kontaktów. Owszem, miałem kontakt z kolegą, który wyemigrował do Kanady, drugi do Anglii, trzeci do Stanów Zjednoczonych, czwarty do Meksyku, ale tu, w Polsce nie mogliśmy się jakoś zebrać. Nie pamiętam jak, ale udało mi się w 1985 roku spotkać z dowódcą kompanii, porucznikiem Małeckim. On próbował zewrzeć środowisko kompanii po prostu towarzysko. Próbował zrobić jakieś spotkanie przy kawie czy nawet przy czymś gorętszym. I było nas coraz więcej, bo przedtem baliśmy się wszyscy w ogóle przyznawać. On namówił mnie do rozpoczęcia pisania historii kompanii. Zacząłem od tego, że rozdałem szereg ankiet. Obmyśliłem i zbierałem te ankiety. Potem on osobiście napisał mi dwadzieścia kilka kart wspomnień, dokumentów z działania tej kompanii W końcu umarł, biedak. Ale jednak udało mi się ukończyć opracowanie tej kompanii, które wykonałem nakładem własnym w kilkudziesięciu egzemplarzach i rozesłałem po ważniejszych polskich bibliotekach. Dokumenty, na których się opierałem, wszystkie złożyłem w Archiwum Akt Nowych, między innymi, co było dla mnie najciekawsze, 25 protokołów egzaminacyjnych podchorążych. Dwadzieścia pięć egzaminów, to znaczy około stu dwudziestu zweryfikowanych podchorążych. Na tym właściwie [koniec], bo znajomości i koleżeństwo skończyły się na cmentarzu. Właściwie wszyscy powymierali. Jeszcze niektórzy siedzą za granicą.
- Całą wiedzę na temat kompanii i pana kolegów zawarł pan w swojej książce, tak?
Tak.
- Czy ma pan jeszcze jakieś przemyślenia na temat Powstania?
Ze mną niejednokrotnie ludzie rozmawiają [o tym, czy] Powstanie potrzebne, [czy] niepotrzebne. Ja odpowiadam tak: „Powstanie musiało być, bo w nas był zgromadzony taki ładunek chęci do walki, chęci do chwycenia za gardło tego najeźdźcy, że musiało to wybuchnąć. Mówią, że nie było rozkazu. Nawet gdyby tak zwana Gwardia Ludowa, mając czterystu ludzi w Warszawie, wywołała wybuch, to my byśmy się wszyscy przyłączyli i byłoby powstanie niezależnie od tego, czy dowództwo naczelne chciało, czy nie. Ja osobiście mam ogromny żal do dowództwa, że godzinę „W” wyznaczyło na godzinę siedemnastą poprzedniego dnia o godzinie osiemnastej. Odejmując noc, to pozostało zaledwie kilka godzin na koncentrację ludzi. A przecież to jest ogromna siatka. Dowództwo naczelne do okręgów, okręgi do podokręgów, podokręgi do zgromadzeń, zgromadzenia do kompanii, kompanie do plutonów, plutony do drużyn, drużyny do członków. Przecież to wymaga czasu. Nas szkolono, że na wybuch Powstania trzeba zawiadomić na czterdzieści osiem godzin przed godziną „W”. Dla mnie to było sto minut w rezultacie. Nie mogę tego odboleć, że z takim wysiłkiem zdobyliśmy tę broń boczną, zdobyliśmy ten rkm i ja na Powstanie byłem bezbronny. To mnie strasznie boli.
- Ma pan duże zarzuty pod względem organizacyjnym?
Ja uważam, że kazać walczyć o godzinie 17, to można regularnej armii, a nie armii powstańczej, że puścić ludzi uzbrojonych w butelki i co dziesiąty czy piąty w pistolet przeciwko karabinom maszynowym w dzień, biały dzień, gdzie nie ma możliwości ukrycia się przed tym ogniem – to jest straszne. Uważam, że Powstanie, koncentracja powinna była być rozpoczęta o godzinie 20, to znaczy [wtedy, kiedy] godzina policyjna. Zwarcie oddziałów nocą i atak o trzeciej nad ranem, kiedy obcy żołnierz śpi. Wtedy niech on strzela do mnie z karabinu maszynowego, ale ja mam szansę się schować przed strumieniem ognia. Ja jestem słabo uzbrojony, ale nie o godzinie piątej po południu. Uważam, że tutaj generał Okulicki myślał jak typowy wojskowy zawodowy, a nie myślał jak konspirator cywilny. I to mnie właśnie bardzo boli po prostu. I to wszystko.
Warszawa, 2 lutego 2010 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna