Danuta Łozińska „Danka”
- W momencie wybuchu drugiej wojny światowej miała pani osiemnaście lat. Co pani robiła przed wojną?
Zdałam maturę w roku wybuchu wojny. Maturę zdałam w maju, a wojna wybuchła we wrześniu.
- Miała pani jakieś plany dalszej nauki?
Tak. Chciałam iść na politechnikę, dlatego że miałam w szkole świetnego fizyka – Żyda, który zresztą potem został zastrzelony. Pamiętam, że go [bardzo] opłakiwałam, bo to był świetny facet. On fizyki mnie tak nauczył, że potem, jak przez przypadek poszłam na medycynę, to dostawałam same piątki z chemii i fizyki. Ale miałam dobrą głowę, bo jakbym głowy nie miała, toby mnie nie nauczyli.
- Z tych planów nic nie wyszło?
Nic nie wyszło z tych planów. W ogóle najpierw politechnika była nieczynna. Była okupacja, byli Niemcy – to była najpierw okupacja niemiecka przecież, to nic nie było. W końcu dowiedziałam się, że została otwarta cichcem szkoła Zaorskiego. To była tajna medycyna. To się nazywało Prywatna Szkoła dla Personelu Pomocniczego […] i ja się do tego zapisałam, stąd moja medycyna.
- Czy pani pamięta datę? Kiedy pani się zapisała do tej szkoły?
W mojej książce jest [podane]. Daty dokładnej nie pamiętam, ale to było przed Powstaniem. […]
- Jak pani zapamiętała wybuch drugiej wojny światowej – 1 września?
Aż śmieszne. 1 września obudziło nas bombardowanie i niezależnie od tego poszłam z koleżanką na politechnikę, bo była to data, kiedy trzeba [było] składać podania o przyjęcie. Poszłam na politechnikę, żeby złożyć papiery. Odebrałam je potem kiedyś, a potem one się oczywiście spaliły, jak wszystko. […]
- Czy na początku września 1939 roku myślała pani, że będzie gotowa poświęcić życie za Polskę?
Takich myśli to w ogóle wydaje mi się, że człowiek nie ma. Ja wiedziałam, że jestem Polką, byłam harcerką, uczyli mnie, kochałam Piłsudskiego. Piłsudskiego pamiętałam, jak spacerował, kiedy jeszcze byłam uczennicą, bo przecież on umarł, jak byłam w szkole. Pamiętam […], jak się przechadzał Alejami koło ogrodów – sam, bez żadnej obstawy, co tak z dystansu, jak wiemy teraz, było czymś niesamowitym. Myśmy, harcerki, bardzo kochały wszystkie Piłsudskiego. Pamiętam jego pogrzeb, ale to było jeszcze przed wojną. A 1 września właśnie się zapisałam na politechnikę.
- Kto albo co kształtował pani postawę patriotyczną? Czy może pani wyróżnić, kto to był?
Po pierwsze, ja się czułam Polką, a nie kim innym. Byłam harcerką i myślę, że to harcerstwo w jakiś sposób oddziaływało. Ale była jeszcze druga sprawa: ojciec mój był socjalistą i on się nie zapisał do komunistów. Jak przyszli komuniści i odmówił zapisania się, to go aresztowali i on przez kilka lat siedział w więzieniu.
W czasie okupacji.
- Czy atmosfera w domu też wpływała na pani postawę?
Musiała wpływać. Jak się zaczęły te wszystkie… U nas przed wojną, w naszym mieszkaniu, odbył się zjazd socjalistów, na którym był między innymi Pużak, który zginął potem w procesie dwudziestu siedmiu czy coś.
To było u mnie w domu, bo mój dom był wielki: sześć wielkich pokoi, służbówka, dwa wejścia. Wchodziło się z własnym kluczem, nikt nie widział, wszystko mogło być. W sumie potem konspiracja była taka, że ja – harcerka, a ojciec – socjalista i załatwiałam różne sprawy ojca tak samo. Na początku uczyłam się tego wszystkiego, bo nie wiedziałam… Opisuję w książce pierwszą łapankę, jak ja im powiedziałam „Przepraszam” i wyszłam poza łapankę. Bo w ogóle nie wiedziałam, co to znaczy, że oni tam ludzi gdzieś pakują; widocznie ktoś chce gdzieś samochodem pojechać – a ja nie chcę, to poszłam. Byłam, tak jak zresztą teraz przecież jestem stara, gruba i zgarbiona, ale byłam bardzo mała – znaczy się normalna, nie jakiś tam krasnoludek, ale strasznie drobna – i zawsze mnie brali za mniejsze dziecko niż byłam.
- Proszę powiedzieć, co pani robiła podczas okupacji. […] Z czego się pani utrzymywała?
Był ten dom, była moja niepracująca matka. Przed wojną…
- Nie, w czasie okupacji. Czy pani gdzieś pracowała w czasie okupacji?
Pracowałam w szpitalach.
Studiowałam i miałam przydziały do tych szpitali. Byłam uczennicą w szkole Zaorskiego i jako uczennicy mnie nie płacili za to, że pracuję w szpitalu – uczyłam się. Ale przez jakiś czas jeszcze mojego ojca tak od razu nie zamknęli, bo jego zamknęli dopiero ruscy, a przedtem byli Niemcy, to za Niemców on istniał. Było na pewno jakieś załamanie, bo mój ojciec przed wojną był dyrektorem banku „Philipsa”, to miał świetne uposażenie i wszystko. Ale oni sprzedawali na raty radioodbiorniki, a jak wybuchła wojna, to pierwsze zarządzenie było: oddać radio. W związku z tym posada się skończyła. Bank nie wypłacał żadnych pieniędzy. Coś tam się kombinowało.
- Odczuwalna była różnica w stylu życia między [czasami] przed wojną a okupacją?
Szalona różnica. Musieliśmy się wyprowadzić z tego domu, bo komorne było strasznie drogie. Płaciliśmy, jak były pieniądze, a potem te pieniądze oficjalnie się skończyły. Trzeba było coś kombinować, ale jakoś rodzice o mnie dbali.
- Gdzie pani mieszkała w czasie okupacji?
W czasie okupacji, jak wyprowadziliśmy się z tego domu…
…na Wybrzeżu Kościuszkowskim, to mieszkałam najpierw chyba na Spasowskiego [po zmianie nazwy] Smulikowskiego, też na Powiślu. Potem mieszkałam na Żoliborzu.
- To były wyprowadzki spowodowane właśnie finansami?
Finansami to było to pierwsze mieszkanie, że trzeba było zlikwidować [opuścić], bo to było za drogie i nie można było tyle płacić. Najpierw mieszkałam w podwarszawskim domu jakichś przyjaciół, ale to było krótko, bo tam się chodziło co dzień pół godziny przez jakieś pola – nie dało się mieszkać. Potem chyba właśnie już był ten Żoliborz.
- Proszę pani, kiedy pani wstąpiła do konspiracji? Jak to było? Czy to było płynne przejście od harcerstwa?
Tak jak powiedziałam, byłam harcerką.
- Jaką szkołę pani kończyła przed wojną?
Gimnazjum Haliny Gepnerówny. Gepnerówna zginęła w pierwszym dniu Powstania; była pochowana na placu Napoleona.
- I tam przy tej szkole była drużyna harcerska, do której pani…
Należałam, tak.
- Jak to się stało, że ta drużyna stała się konspiracyjną drużyną?
Oficjalnie wszystko przestało istnieć, ale przecież była opiekunka drużyny, nauczycielka. Ona przyszła do mnie i powiedziała, żeby odszukać harcerki, bo będziemy odbudowywać harcerstwo i to po cichu. To już była konspiracja. Potem ja się nie orientowałam w tym wszystkim, że myśmy były od razu włączone do Armii Krajowej. Dowiedziałam się po pewnym czasie. Zaczęły przychodzić odznaczenia z Londynu na przykład, to mi przywozili ludzie, znajomi.
- Jeszcze podczas okupacji?
Tak.
- Co pani robiła, będąc już w konspiracyjnym harcerstwie w czasie wojny? Jakie miała pani zadania?
Prowadziłam drużynę harcerską, a potem hufiec harcerski jako harcmistrzyni.
- Zapamiętała pani jakieś szczególne zadania, które wykonywałyście?
Na przykład kazali nam zobaczyć, jak wyglądają ulice, przez które można by było przechodzić nie ulicą, tylko podwórzami. Miałyśmy kiedyś takie zadanie, żeśmy chodziły i coś tam szukały. Ale ja przede wszystkim potem organizowałam te harcerki. Byłam jakoś tam wyżej – już nie pamiętam, jak to się nazywało.
- Czy pani znała dużo osób z tego kręgu harcerskiego? Czy pani kontaktowała się z wieloma osobami?
Na pewno, bo potem właśnie miałam już taką funkcję, że [było] ileś tam drużyn i ja byłam ponad tym. Dostawałam polecenia z góry […], po trochu się różne rzeczy wyjaśniały.
- Czy pani pamięta, kto był pani bezpośrednim przełożonym?
Ale kiedy?
- Właśnie w czasie okupacji.
W harcerstwie?
Mam to zapisane w książce, a w tej chwili nazwisko mi wyszło.
- Czyli pani zajmowała się organizowaniem działalności grup harcerskich?
Tak.
- Czy pani wiedziała, w jakim celu harcerstwo się organizowało? To było przecież narażanie dziewczyn na więzienie.
Myśmy musiały być wszystkie – i wszyscy Polacy – kontra Niemcom, a potem kontra Rosji, zwyczajnie. To było poczucie, [że] jesteśmy Polakami, to nam się nie podoba – i z tego wy[nikało]. Janina Tworkowska to była harcmistrzyni, która była moją przełożoną; przypomniałam sobie. To była nauczycielka ze szkoły i opiekunka naszej drużyny. […] Jak wybuchła wojna, to na ostatnim obozie harcerskim byłam oboźna, to się nazywało. To było…
Takie stanowisko.
- Pani wspomniała, że ojciec sprzedawał radioodbiorniki. Czy w domu mimo zakazu niemieckiego było radio?
Nie. Pamiętam, że się radio spaliło, żeby nie… […] Jak trzeba było oddać, to pamiętam, żeśmy radio nie oddali, tylko porąbali i spalili. Ale jakieś kontakty mój ojciec miał.
- Pani była w łączności. Czy pani przed Powstaniem miała jakieś szkolenia w tym kierunku?
Myślę, że po prostu nasze szkolenia harcerskie wystarczyły. Bo to było: przenieś list, przenieś tu, idź tam, pobiegnij, schyl się przed barykadą; tak to było pod obstrzałem […].
- Czy tuż przed wybuchem Powstania czuła pani tę atmosferę napięcia, przeczuwała, że coś się może zdarzyć?
Będąc w harcerstwie, miałam kontakty. […] Jak byłam oficjalnie uczennicą Zaorskiego, to miałam przydział do szpitala na Woli – tego szpitala, gdzie potem tych wszystkich mężczyzn rozstrzelali. Moi koledzy wszyscy poszli.
- Mówi pani, że coś wiedziała więcej przed wybuchem Powstania, tak? Pani miała kontakty z innymi ludźmi? Pytam o to, co pani odczuwała tuż przed Powstaniem w lipcu 1944 roku. Czy czuło się taką atmosferę, że coś się będzie działo?
Czuło się. O ile nie mówiło się w szpitalu bez przerwy o tych różnych sprawach, to już przed Powstaniem było tak, że zaczęło się rozmawiać. Pamiętam, że koleżanka mówiła, że słuchała radia i był jakiś Osóbka-Morawski i był jeszcze jakiś właśnie Bierut. Pamiętam, jak ona to opowiadała nam, bo słuchała radia, co było oczywiście zakazane. Ale to były już takie… Potem przed Powstaniem myśmy miały – zaraz się pani uśmieje – stragan Za Żelazną Bramą. Ja byłam straganiarką.
- To znaczy rodzina miała, tak?
Tak, mama miała ten stragan i ja. Obok był drugi stragan, to miała [go] magister filozofii. Takie były czasy. Obok tego straganu przy Halach Mirowskich było getto. Myśmy na przykład widziały tych Żydziaków, tych małych Żydów, te dzieciaki, które wychodziły, żeby dostać kawałek chleba. A Niemcy chodzili. Jak zobaczyli takie dziecko, to on biegł za nim i go lał. To były straszne rzeczy i człowiek nie mógł nic poradzić na to wszystko. Potem pamiętam powstanie w getcie.
- Co w pani otoczeniu mówili ludzie, jak w getcie wybuchło powstanie?
Że szczęśliwsi są ci, co zginą, strzelając, niż ci, co są w obozach koncentracyjnych.
- Wrócę jeszcze do sytuacji tuż przed Powstaniem. Pani bywała często w szpitalu. Czy pani zauważyła jakąś mobilizację w szpitalu? Czy pani widziała, że coś się dzieje? Jakieś zbieranie środków opatrunkowych?
Oczywiście, że widziałam. Przecież o ile się w szpitalu nie mówiło tak o konspiracji, to już kilka dni przed Powstaniem zaczęło się mówić. Pamiętam, że jakieś kilka dni przed Powstaniem przyszedł do nas lekarz z chirurgii i pytał się każdego: „Gdzie będziesz, tu czy gdzie indziej?”. Mój kolega, z którym tak najbliżej byłam, powiedział, że on zostaje tu, a ja powiedziałam, że będę gdzie indziej.
- Wiedziała pani, gdzie będzie? Miała pani już swój przydział?
Tak, wiedziałam. Myśmy miały przydział na Wareckiej, nie Wareckiej – w Śródmieściu […].
- Czy pani pamięta tuż przed wybuchem Powstania radzieckie samoloty, które zrzucały ulotki na Warszawę albo słyszała pani o tym, że były audycje radiowe wzywające mieszkańców do wywołania Powstania?
Różne rzeczy, różne ulotki były. Tak samo z niemieckich [głośników] na ulicy się słyszało; oni mówili, co chcieli, to myśmy wiedzieli. Ale poza tym to właśnie była podziemna prasa.
- Pani czytała podziemną prasę?
U mnie w domu, dopóki jeszcze byliśmy w tym starym dużym domu, to był powielacz i myśmy z siostrą powielały pismo PPS-owskie, podziemne pismo. Raz miałyśmy nawet taką przygodę, że do nas zaczęli walić do drzwi Niemcy. Tam były drzwi takie, [że] tylko na klucz się otwierało, tylko ci, co mieszkali, bo były ogromne mieszkania. Myśmy musiały otworzyć i weszło dwóch Niemców prosto do tego pokoju. Już myślałam, że to koniec, a oni poszli do okna i za oknem wywiesili transparent, bo tędy miała przechodzić jakaś formacja, która miała tu skręcić. Takie były przygody.
- Czyli cała rodzina była zaangażowana w konspirację, mimo że to groziło śmiercią?
Oczywiście.
- Teraz przejdźmy już do Powstania. Pani miała przydział. Jak pani zapamiętała wybuch Powstania? Czy pani trafiła do miejsca, gdzie miała przydział?
Trafiłam, to znaczy byłam dwa razy wzywana. Pierwszy raz było Powstanie odwołane. Ja siedziałam… Słuchałam narady dowództwa Śródmieścia jako łączniczka. Wysłano mnie bardzo blisko z jakąś wiadomością i tam poszłam, a jak wracałam, to nieznany młody chłopiec podszedł do mnie i powiedział: „Tu zaraz przyjadą Niemcy. Oni już wiedzą o nas. Uciekaj prędko do domu, zostaw rzeczy”. Zostawiłam to i po dwóch dniach jak wróciłam ze szpitala do domu, to mama […]; pamiętam, że jeszcze kazała mi jeść. Potem byłam na nią zła przez to: „Żebyś jeszcze coś zjadła”. Zjadłam coś i wtedy mama mi powiedziała, że ponownie mam się stawić w tym samym miejscu.
- Czy pani pamięta, jaki to był dzień? Czy to był właśnie 1 sierpnia?
To był już potem 1 sierpnia.
- Gdzie pani służyła i na czym polegało pani zadanie?
Łączniczki chodziły po mieście i roznosiły wiadomości.
- Była pani łączniczką przy Komendzie Obwodu I Warszawa Śródmieście?
Warszawa Śródmieście, u „Radwana”.
- Czy pani widywała „Radwana”?
Widywałam go. On przez pierwsze trzy dni walczył. Zdobyli najpierw Prudential, potem była Poczta Główna i jeszcze coś trzeciego dużego. Widziałam go zawsze już, bo on oberwał, miał rany, potem ręka była na temblaku i w gipsie chodził. Potem „Radwana” często widywałam.
- Czy pani służba wiązała się z dużym zagrożeniem życia?
Oczywiście, że tak. Pierwszy mój meldunek, jak poszłam, to trzeba było przebiec przez Marszałkowską, wiedząc, że w Ogrodzie Saskim stoi armata, która strzela w Marszałkowską. Ja musiałam przebiec na drugą stronę, to przecież było zagrożenie. Ale przebiegłam i nie strzelili; w jedną i w drugą – i nie strzelili. To wszystko zależało od przypadku.
- Jaka była atmosfera w pani oddziale, w tym plutonie, w którym pani była?
Atmosfera była dobra. Jak było wiadomo, że jest meldunek do przeniesienia, to zawsze była więcej niż jedna kandydatka, która chciała pójść.
- Czy pani znała wcześniej wszystkie dziewczyny ze swojego plutonu, czy poznałyście się dopiero w momencie wybuchu Powstania?
Nie, znałam wcześniej.
- To były dziewczyny z pani…
Z harcerstwa, to wszystko było z harcerstwa. […] Potem się wszystko zmieniało, bo różne były sytuacje.
Nie.
- A czy pani się w ogóle uczyła strzelać?
Nie. Ja się kiedyś uczyłam strzelać, ale się nie nauczyłam. Jak byłam w harcerstwie, jeszcze przed wojną, to myśmy sobie – jak takie głupie dziewczynki – robiły, żeby odznaki to były jakieś specjalności. To też się uczyłam strzelać, ale strzelałam Panu Bogu w okno.
- Ale w czasie okupacji nie miała pani żadnego strzelania?
Nie, nie strzelałam. Łączniczki nie miały broni.
Najpierw byłam ubrana w letnią sukienkę, bo to było na kilka dni i był upał. Potem ta sukienka, to pamiętam, była poplamiona krwią – nie moją, ale czyjąś. Potem nam dawali [odzież] z jakiejś składnicy. To najczęściej były spodnie i męskie koszule, byle jakie, ale czyste. Tego się nie prało, bo potem przecież jeszcze wody nie było; to też był problem.
- Czy pani miała opaskę na rękawie?
Opaskę miałam, tak.
- Czy pani zapamiętała jakoś żołnierzy niemieckich? Czy miała pani do czynienia z żołnierzami niemieckimi podczas Powstania?
Podczas Powstania to nie. Ale jak wychodziliśmy z Powstania, to byliśmy – bo ja wyszłam z rodziną […] – w obozie i pamiętam, że żołnierz niemiecki, taki młody, pomagał mi wsiadać do wagonu, jak wyjeżdżaliśmy. Ja miałam rękę na temblaku, ale mnie nic nie było, tylko po prostu myśmy się – zresztą za dolary od ojca, londyńskie – wykupili do baraku dla niezdolnych do pracy.
- To za chwilkę o wychodzeniu z Powstania. Jeszcze zapytam o atmosferę. Czy pani miała tam przyjaciółkę? Czy atmosfera Powstania sprzyjała…
Wszystkie te moje koleżanki to były przyjaciółki – i te, co przeżyły… Przecież ja im robiłam opatrunki. Niektóre były ranne, ale lżej, to się opatrywało; przychodziły i znowu chodziły.
- Jak wyglądało życie codzienne poza wypełnianiem rozkazów? Pamięta pani jakiś wolny czas?
Życie codzienne było różne w różnych okresach, bo najpierw to się jeszcze gotowało, a potem już nie było czego ugotować. Nie było właśnie wody […] do mycia garnków, a jak nie można było umyć garnka, to nie było można nawet ugotować zupy z jęczmienia na końcu. Na końcu myśmy miały właściwie jedyną rzecz: to było wino i cukier. Myśmy wieczorem piły wino słodzone; nie za dużo, bo zdawałyśmy sobie sprawę, że nie możemy być pijane, ale to były jakieś kalorie, bo w końcu głód zakończył Powstanie.
- Sama pani pamięta, jak pani chodziła głodna?
Oczywiście, że chodziłam głodna.
- Czyli musiałyście sobie same gotować? Czy nie było jakiejś kuchni, z której można było coś dostać?
Nie, same […]. Znaczy się, przecież Warszawa… Nawet w dzielnicy, [...] to były kawałki, gdzie byli Polacy i były kawałki okupantów. To nie było tak, żeśmy razem mieszkali w jednym domu.
- Mówiła pani o kłopotach z wodą. Nie można było myć garnków; nie można było się myć?
Tak.
Pod koniec oczywiście, żeśmy chodziły brudne.
- Czy pani miała kontakt z ludnością cywilną na tym terenie?
Oczywiście. Przecież gdzieś się mieszkało, ktoś tam był. Myśmy nie miały takiego kontaktu, żeśmy razem się spotykali. Ale między innymi ja jako sanitariuszka ratowałam też ludność cywilną. Jak [ktoś] był ranny i mi przyprowadzili rannego cywila, to przecież nie mówiłam, że nie mogę zrobić opatrunku, tylko robiłam ten opatrunek.
- Czyli pani właściwie sprawowała tam dwie funkcje, bo była pani i łączniczką, i sanitariuszką, jak trzeba było.
Tak.
- Czy pani pamięta jakąś swoją kwaterę?
Pamiętam. Na początku wojny to było na… Mazowiecka, nie Mazowiecka […]. Potem to było na Alejach Jerozolimskich, ale szybko się przenieśliśmy i tam gdzie byli „Jabłkowscy”, gdzieś od tyłu byliśmy na końcu. Tam właściwie kończyliśmy Powstanie i tam była siedziba „Radwana”. Z jednej strony był „Radwan” ze swoim sztabem, a po drugiej stronie ulicy my, łączniczki, ale myśmy tam przychodziły na dyżury. Tam stała centrala telefoniczna, myśmy obsługiwały centralę telefoniczną. Jak ruscy robili zrzuty, to robili takie zrzuty, że jak zrzucali karabiny, to nie było amunicji; jak zrzucali amunicję, to nie pasowała do karabinów. Pamiętam, jak major „Wojna” [„Wola”? – red.] mówił: „Wolę mieć kij w ręku, bo prędzej szwaba kijem w łeb trzepnę niż tym karabinem pustym”.
- Czy pani była świadkiem takich zrzutów? Widziała pani zrzuty?
Widziałam zrzuty na spadochronach. Między innymi pamiętam, pierwsze zrzuty spadły nie na nasz teren, tylko na teren [niemiecki].
- Jeszcze wrócę do kwatery. Ta kwatera była w czyimś mieszkaniu?
To było tak zwane RGO. Ta pierwsza kwatera była na dwóch piętrach. Nazywało się to Rada Główna Opiekuńcza, jak było coś takiego i to było pierwsze zgrupowanie, na którym myśmy byli. Tam właśnie było dowództwo Śródmieścia i my.
- Chciałam jeszcze zapytać o cywilów. Jak oni się odnosili do was, jak przechodziłyście?
Nigdy nie było [tak], żeby cywile mieli do nas o coś pretensje. Nie spotkałam się z tym i w ogóle mało… Raz byliśmy z cywilami na jakiejś mszy, ale to w ogóle tylko raz – nie było na takie rzeczy czasu.
- Czyli raczej z cywilami nie miała pani kontaktu podczas Powstania?
Miałam, jeżeli byli ranni na przykład, to ja niejedną osobę opatrywałam.
- Czy pani pamięta, co oni mówili? Czy mieli pretensje? Byli ranni z powodu Powstania. Czy coś mówili na ten temat?
Nie, nie zetknęłam się z tym, żeby oni nas nie znosili, żeby mieli pretensje o Powstanie. Przecież Powstanie wybuchło nie w wolnej Polsce. Oni już wiedzieli, co to obóz koncentracyjny, co to strzelanie na ulicy do człowieka – ci cywile to wiedzieli. Przecież ja pamiętam rozstrzeliwania na ulicach.
- Proszę opisać sytuację w sztabie z oficerami. Jakie oni mieli nastroje? Czy pani mogła wywnioskować z tego, jak oni się zachowywali, jak się toczy Powstanie – czy po ich myśli, czy nie?
Właściwie to ja wiedziałam, co się dzieje, bo jak myśmy obsługiwały centralę telefoniczną, to przecież nie działały telefony osobiste, tylko oni z sobą rozmawiali – ci, co rządzili – to myśmy nie mogły nie wiedzieć. Myśmy wiedziały to, co wiedziało nasze dowództwo.
- Mówiła pani, że szło się do Powstania z przeświadczeniem, że będzie trwało kilka dni. To się przedłużało.
Tak. Tak, że w letniej sukience poszłam, bo były upały.
- Przedłużało się, ale mimo to nikt nie miał ochoty wrócić do domu czy nie miał ochoty przestać walczyć.
Nie. Przecież te kilka lat okupacji niemieckiej myśmy odczuli wszyscy – i [...] ludność cywilna. Przede wszystkim my wszystkie pochodziłyśmy z domów, gdzie była ludność cywilna, bo niby co to; to nie była armia wszystko, to byli zwyczajni Polacy.
- Czyli w pani opinii cały czas atmosfera podczas Powstania była dobra i waleczna?
Waleczna była, tak.
- Wspomniała pani o mszy. Czy oprócz tego jednego razu jeszcze brała pani udział w jakichś uroczystościach religijnych?
Raz ksiądz przyszedł i nam dał ostatnie namaszczenie, ale myśmy nawet o to nie prosili, tylko już wiedzieli, [że] się paliło. Wtedy myśmy były w tej dużej kamienicy, już się paliło w piwnicy i wiadomo było, że musimy stamtąd wyjść, bo już pożar zszedł do nas.
- [Pamięta pani] jakieś pogrzeby, śluby, coś takiego?
U nas – w tym, co ja byłam – to żadnych ślubów nie było. Pogrzeby – musiały być. Jak Janka zginęła, to widziałam ją martwą w kostnicy, ale pogrzebu już nie widziałam. Jej matka była ranna, to chodziłam do matki, do szpitala, tam gdzie jest teraz PKO na Świętokrzyskiej. Ale pogrzebu nie było. Dopiero po wojnie, to byłam jedyną osobą na jej pogrzebie, bo moje koleżanki jeszcze nie wróciły z obozu.
- Czy pani się kontaktowała ze swoją rodziną w czasie Powstania?
Tak. To znaczy myśmy straciły łączność, a potem idąc z jakimś meldunkiem spotkałam znajomą, która mi powiedziała, że ona szukała zwłok swojego brata, który był przyjacielem mojego ojca. Myśmy się spotkały przypadkowo, bo ona szukała tego nieboszczyka, żeby go pochować, ale ona mi powiedziała, że ojciec i moja siostra przeszli kanałem do Śródmieścia i że można się o nich dowiedzieć w kościele na Moniuszki. Tam był maleńki kościół (którego zresztą nie odbudowano; jego nie ma) i w tym kościele na Moniuszki już zostawiłam po prostu swój adres. Potem przyszedł do mnie na ten adres, pamiętam, taki przystojny facet i to był jakiś adiutant mojego ojca. Powiedział, gdzie jest Sabcia, moja siostra. Ona miała odłamki w stopie i przeszła kanałem, tym wąskim, ze Starego Miasta do Śródmieścia. Potem ja jej załatwiałam, żeby docent Zaorski wyjął te kawałki – bez znieczulenia, bo już znieczulenia nie było. Tak że miałam [kontakt]. Potem, ponieważ miałam kontakt z rodziną, wyszłam z rodziną jako cywil.
- Jeszcze momencik, zanim będziemy mówić o wychodzeniu. Proszę powiedzieć, czy pani podczas Powstania czytała jakieś gazetki albo słuchała audycji radiowych?
Na to nie było czasu. Myśmy słuchały Londynu, to znaczy myśmy musiały słuchać i mówić, co mówi do nas Londyn. Londyn mówił piosenkami lub czymś tam i myśmy to przekazywały jako łączniczki.
- To było pani zadanie, słuchanie tej audycji.
Tak.
- Czyli była pani dobrze zorientowana w sytuacji. Wiedziała pani, co się dzieje na przykład w innych dzielnicach?
To różnie było.
- Co się działo na przykład ze Starówką? Bo pani się później dowiedziała, że oni przeszli, od rodziny?
Tak, ale trudno mi powiedzieć, co ja, kiedy wiedziałam. Ponieważ byłam przy sztabie „Radwana”, to tam słyszałam dużo różnych rzeczy, bo to był sztab.
- Do kiedy pani była w Warszawie, do kiedy pani walczyła?
Do kapitulacji.
- Jak pani zapamiętała ten moment, kiedy ogłoszono kapitulację?
Wiedziałam to, bo jak byłam przy sztabie, to nie mogłam nie wiedzieć.
- Rozumiem. Jakie były nastroje? Jak to pani przyjęła?
Większość moich koleżanek decydowała się na pójście do niewoli. Myśmy się rozstawali. […] Mój ojciec nie chciał wyjść oficjalnie jako działacz, ponieważ bał się komunistów, że go wyłapią; on się nie chciał afiszować. Ja spotkałam rodzinę, to zdecydowałam, że wyjdę z rodziną. Miałam prawo. Zresztą dwie moje koleżanki, które zostały w Warszawie… Zostały trzy, to jedna przeżyła, a dwie Niemcy jeszcze zastrzelili.
- Z kim z rodziny pani wychodziła?
Z ojcem, matką i siostrą, która miała już wyjęte odłamki z nóg.
- Jak wyglądało to wyjście? Czy pani pamięta, jaką trasą szliście?
Gdzieś koło politechniki było miejsce składania broni. Ja to widziałam: tam stali jeszcze uzbrojeni powstańcy, a inni, wychodząc do niewoli już oficjalnie, składali tam broń. Myśmy koło tego przechodzili.
- Już w kolumnie jako cywile?
Tak, przechodziliśmy jako cywile.
- Jaką trasą dalej pani szła? Obok politechniki i gdzie dalej?
Myśmy jakoś dotarli do wagonu do Pruszkowa, nas wywieźli.
Tak.
- Pamięta pani, z którego dworca?
Jakoś. Nie pamiętam dokładnie miejsca.
- Jakie wrażenie zrobił na pani obóz w Pruszkowie?
W Pruszkowie byłam, tak jak powiedziałam, z rodzicami i z siostrą i było kilku kolegów, tych PPS-owców, mojego ojca…
- Którzy też wyszli jako cywile?
Którzy też wyszli jako cywile, wszyscy. Oni mieli dolary z Londynu i oni zapłacili za przeniesienie tej całej grupy do grupy, która nie nadaje się do wzięcia do pracy do Niemiec. Oni zapłacili i myśmy tam [wsiedli] w podstawione gdzieś wagony w Pruszkowie. To musiało być przy stacji po prostu, bo to po prostu były chyba stacyjne. […]
- Czy w Pruszkowie spędziła pani jakiś czas?
Chyba ze dwa dni.
- Zapamiętała pani, jakie tam były warunki?
Straszne; wszy nas oblazły. […] Wyszliśmy wszyscy zawszeni, a przecież w czasie Powstania nie. Tam było strasznie. Pamiętam, jak się siusiało. To tak było, że był rów, dwie deski, trzeba było stanąć i załatwiać się, a dokoła stali Niemcy. Ale człowiek musiał to zrobić; takie były warunki. Więcej nie trzeba. A hale były puste, tam nie było żadnych ławek. […]
- Spało się na ziemi? Pamięta pani ten moment?
Na ziemi, siedziało się. Na swoich manatkach, co człowiek wyniósł, to się mógł oprzeć.
- Co pani wynosiła z Powstania? Jak pani wychodziła z Powstania, to co pani miała w swoich rzeczach?
Przede wszystkim na koniec Powstania wszystkie łączniczki – cała nasza grupa – dostała uszyte… Najpierw przyszła krawcowa, jak już się zaczynało mówić, że koniec, będzie wychodzenie. Wszystkie nas zmierzyła i dostałam ciepłe spodnie i kurtkę na watolinie. Wszystkie łączniczki dostały i ja z tym wyszłam. Ja z tym wróciłam na studia.
- A czy wychodząc, miała pani czy dostała też jakieś jedzenie?
Myśmy już nic nie miały do jedzenia. Był tylko jęczmień, ale można było napalić w kuchni, przyklepać ten jęczmień i położyć na blasze. Nie było już nawet wody do pozmywania garnków, więc nie można było nic zagotować. A ten jęczmień był przynoszony z browaru Haberbuscha.
- Jeszcze wrócę do Powstania. Czy pani pamięta, jak we wrześniu przyleciały nad Warszawę amerykańskie samoloty?
Pamiętam te samoloty i pamiętam, że były jakieś zrzuty, które spadły na teren niemiecki. Potem właśnie rosyjskie to były takie, jak mówiłam: że jak był karabin, to nie było broni. To już była lipa.
- Wróćmy do Pruszkowa. Gdzie pani pojechała tym pociągiem?
Wysiedliśmy niedaleko Łodzi. Jak pociąg się zatrzymywał – to były otwarte wagony, takie nie dla ludzi – widzieliśmy, że po trochu ktoś wyskakuje i nie strzelają. Jak dojechaliśmy do jakiegoś miejsca, [...] wiem, że to było niedaleko Łodzi, ale jeszcze przed starą granicą polską – to myśmy całą grupą wysiedli, bo przedtem widzieliśmy, że ktoś wyskakiwał i nie strzelali. Tam jakiś kolejarz pozwolił nam przenocować w swoim domu, który był dopiero co postawiony i niezamieszkany. […] Cała nasza grupa, która wysiadła, całą noc przespała na czystej podłodze. […] Miękka była strasznie ta podłoga – myśmy tak strasznie spali. Potem wysiedliśmy, poszliśmy do barku, bo sklepy były otwarte, i jedliśmy jajecznicę. Jakiś facet podszedł do ojca i powiedział, że wie, żeśmy uciekli i zaraz tu z nami zrobią porządek. Ale mój ojciec to nie był głupi facet i powiedział: „Panie, jak pan coś piśnie, to my zrobimy tu zaraz z wami taki porządek, że pan się nawet nie spodziewa. Pana nie będzie za dwadzieścia minut na tym świecie” – i on dał spokój. Myśmy potem pojechali do majątku znajomych, bo myśleliśmy, że tam jest moja siostra najstarsza, a oni już nie żyli.
- Czy ludzie pytali się też, co się działo w Warszawie? Czy było zainteresowanie?
Oczywiście, że się pytali. To wszystko zależy, gdzie, kto był. Jak myśmy pojechali do Napiórkowskich, to ja tam widziałam… Myśmy tam przenocowali jedną noc, to już widziałam jakiegoś powstańca, który miał rękę na temblaku. W ogóle tam przychodzili – to była Armia Krajowa, która działała gdzieś w lesie. Potem u nich nie było moich – zresztą potem się dowiedzieliśmy, że oni nie żyją i przestaliśmy ich szukać – ale mieszkaliśmy u takiego zwyczajnego chłopa polskiego. Oni zostali w kuchni, a my w pokoju. Były dwa łóżka – ojciec z mamą, ja z siostrą – i kuchenka [...], którą się podpalało w tym pokoju, żeby było ciepło. Z tego pokoju można było wychodzić na dwór. To byli zwyczajni polscy chłopi. Tam była dziewczynka, ich córka, która miała ze dwanaście lat, to ona nie znała nawet liter, nie tylko nie umiała czytać. Człowiek widział tą wieś. Ale jak potem był przełom i zaczęli maszerować już inni żołnierze, to chłopak z sąsiedniej chaty, któremu kiedyś opatrunek robiłam czy coś, już był z karabinem, przyszedł do nas i powiedział, żeby nie wychodzić, bo Niemcy się ukryli w stodole. On już był z karabinem i to już była Armia Krajowa w terenie.
- Z czego się państwo utrzymywali przez ten czas, kiedy tam mieszkaliście?
Coś się płaciło tym ludziom. To nie był komfort. Gotowaliśmy sobie sami; coś tam się gotowało. U tych moich znajomych było tyle ludzi, że oni nas już nie mogli zmieścić po prostu. To był duży folwark, ale jak pół Warszawy wyjechało w tamtą stronę, to wiadomo.
- Do kiedy pani mieszkała u tych ludzi? Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Jak przyszli ruscy. Jak weszła już armia ruska, myśmy najpierw patrzyli przez okno, jak Niemcy uciekają – tak nam się zdawało. A potem wbiegł nasz gospodarz i powiedział: „To nie Niemcy, to ruscy jadą” – i rzeczywiście to już była armia rosyjska. Jak zobaczyliśmy, że jest armia rosyjska, to ojciec mój szybko pojechał do Łodzi, bo było wiadomo, że Łódź jest niemiecka i że jak Niemcy uciekli, to Łódź jest nasza. Pojechaliśmy to Łodzi. To był przełom. Ojciec pochodził z Łodzi, miał tam rodzinę, to myśmy szybko dostali klucz do mieszkania trzypokojowego, pięknego, gdzie zostały tylko meble i pamiętam, że był portret ślubny tych Niemców, co tam mieszkali. Ale nic nie było. Myśmy tam krótko byli, bo tam też potem przecież jak to się zmieniało, to nie było mowy, żebyśmy raptem mieli trzypokojowe mieszkanie, jedna rodzina. Potem wróciliśmy do Warszawy.
Dokładnej daty pani nie powiem.
- Ale to była wiosna? Zima? Czy pani to zapamiętała jakoś?
Chyba była wiosna. Już w Łodzi przeczytałam w gazecie, że w Warszawie otwarto medycynę, wydział lekarski, medyczny. Wtedy myśmy z siostrą starszą pojechały do Warszawy; już można było wsiąść w pociąg i pojechać. To takie były wędrówki.
- Jak wyglądało mieszkanie, w którym państwo mieszkali w Warszawie?
Najpierw wynajęłam pokój na Pradze, jak pojechałam na medycynę. Ta medycyna była w szpitalu na drugim brzegu Wisły, to tam wynajęłam pokój z jednym łóżkiem, nieopalany, jak się okazało; strasznie marzłam najpierw. Opłaciłam ten pokój. W szpitalu było wszystko, była administracja medycyny. Tam się przychodziło, to oni mówili: „Przynieś to czy tamto, to cię przyjmiemy na tą medycynę”.
- Trzeba było pokazać jakieś dokumenty? Coś pani miała?
Albo się na kogoś powołać, bo nie zawsze dokumenty były – to się, powiedzmy, powoływało, mówiło się: „Byłam uczennicą Zaorskiego”. Potem pamiętam, że wracałam i w szpitalu mi kwitował, że odrobiłam staż; tam profesor jeszcze był gdzieś w szpitalu. Tak z dnia na dzień to tego nie pamiętam, ale to było tak, że oni przyjmowali. Myśmy tam jedli obiady. Była taka duża sala ze sceną [...], była kotara i za tą kotarą nocowali profesorowie, którzy przychodzili nam wykładać, a potem były stoły, gdzie można było jeść. Ktoś przywoził, to gotowali gdzieś i przywozili; w tym szpitalu gotowali – już nie wiem. Dostawałyśmy jakąś zupę, powiedzmy, gorącą. Potem był parawan i za tym parawanem były łóżka; tam spały dziewczyny studentki. Wszystko razem. […]
- Kiedy pani poszła zobaczyć, co zostało z pani mieszkania, z mieszkania rodziców?
Nie pamiętam dokładnie kiedy, ale jak już wróciliśmy do Warszawy. Ja się dowiedziałam z radia chyba – bo tam było powstanie w getcie – że Niemcy, nie mogąc zdobyć tego getta czy coś, wysadzili w powietrze dom przy ulicy Przejazd 1. Taki był [komunikat] z Londynu, a to był mój dom. Potem, jak wróciłyśmy, poszłyśmy tam zobaczyć. Okazało się, że rzeczywiście. Ale wysadzony jest front, a nasze mieszkanie było od tyłu. W tym mieszkaniu było tylko widać sterty książek; widać było taki papier, że można było dmuchnąć i książki leciały w powietrze. Jedyną rzeczą niewypaloną była łazienka na samym końcu i w niej była ta popielniczka – to było wszystko.
- Jedyna rzecz, która pani z domu została.
Tak, która została.
- Czy po 1945 roku miała pani jakieś nieprzyjemności z tego powodu, że była pani w Powstaniu? Czy pani się przyznawała w ogóle?
Nie.
- Mówiła pani, że była na pogrzebie swojej koleżanki. Proszę nam o tym opowiedzieć.
To był bardzo skromny pogrzeb. Był jakiś samochód – już nie pamiętam; nie karawan, chyba jakaś ciężarówka – gdzie wstawiono trumnę. Była matka tej dziewczynki, mojej koleżanki – one obie były w moim plutonie – i ja.
- Matka i córka były w pani plutonie?
Tak, matka i córka. Córka zginęła, a matka była ciężko ranna, ale już potem była w takim stanie… Myśmy wsiadły do tego samochodu i pojechały. Tam się nic nie odbywało, tylko potem przy grobie… Bo to było na Powązkach Wojskowych, był stary grób jej ojca. On był polskim oficerem, który już nie żył przed wojną i w tym grobie pochowano tą Jankę. Potem przez lata całe łączniczki, które się trzymały razem, spotykałyśmy się zawsze 1 sierpnia przy grobie tej Janki Trojanowskiej.
- Co pani najbardziej utkwiło w pamięci z Powstania – taka scena, której pani nie może zapomnieć? Czy jest taka?
Nie.
- Jakie wrażenie zrobiła na pani Warszawa w momencie, kiedy pani już wróciła?
To było już zupełne gruzowisko, kiedy wróciłam. Ja przecież najpierw [tam] nie byłam; byłam po drugiej stronie Warszawy. Mosty były wysadzone i szło się po lodzie przez Wisłę; była wtedy bardzo ciężka zima. […] Potem, już jak rodzice przyjechali… W ogóle zdawało się, że Łódź ma zostać stolicą, ale ludzie zaczęli wracać i odbudowywać swoje domy. Jak już też moi rodzice przyjechali, na Smulikowskiego myśmy mieli jeden pokój na cztery osoby, a to były w ogóle dwa pokoje z kuchnią – co to było; nic. Myśmy nie byli do tego przyzwyczajeni, ale nie mieliśmy innego wyjścia.
- Czy już po 1945 roku były jakieś aresztowania wśród pani znajomych żołnierzy Armii Krajowej?
Na pewno były. Trudno mi tak wszystko mówić, pamiętać.
Warszawa, 5 lutego 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek