Leszek Żukowski „Antek”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Leszek Żukowski, urodziłem się w Kutnie 11 lutego 1929 roku. Moja mama była nauczycielką, tata był kierownikiem młyna Państwowych Zakładów Zbożowych. Muszę powiedzieć najpierw taki drobny szczegół, bo nie chcę, żebym mówił o sobie, że jestem genialny, ale tak się złożyło, że miałem starszą o trzy lata siostrę, w związku z tym stosunkowo wcześniej nauczyłem się czytać i pisać. Mama zdecydowała, że powinienem iść do szkoły, jak miałem sześć lat, ale ówczesne przepisy nie pozwalały na to, bo do szkoły trzeba było iść w wieku siedem lat, ale ponieważ już umiałem czytać, pisać, to przyjęto mnie do drugiej klasy. Dlaczego o tym mówię, bo w 1939 roku miałem dziesięć lat, skończone pięć klas szkoły powszechnej, to jest punkt wyjścia.

  • Jak pan pamięta wybuch wojny?

Piękna pogoda, wrzesień był śliczny, przygotowywaliśmy się poprzedniego dnia do pójścia do szkoły, a tu wybuch wojny − kompletne zaskoczenie.

  • W jaki sposób dostał się pan do Warszawy?

W Kutnie mieliśmy swój dom, mieszkaliśmy, mogę powiedzieć, że na głównej ulicy, bo Sienkiewicza 28, a Sienkiewicza łączyła rynek z ratuszem i ulicę Kolejową z dworcem kolejowym, to była jedna z ważniejszych ulic, naprzeciwko sądu zlokalizowany był budynek z dużym ogrodem. Tata umarł w 1938 roku. Zostaliśmy na początku 1940 roku wysiedleni z Kutna. Powód – Kutno zostało przyłączone do obszaru Rzeszy Niemieckiej, to znaczy Niemcy to nazywali Warthegau, a między Jackowicami i Żychlinem była granica Rzeszy i tego, co nazywali Niemcy Generalnym Gubernatorstwem, w skrócie się mówiło Generalna Gubernia. Po prostu nas wyrzucili i należało opuścić teren Rzeszy. W jaki sposób, naprawdę tego nie pamiętam, bo płakałem, byłem dzieciak, ale płakałem, nie miałem ojca i nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić, mama i siostra starsza.
Dostaliśmy się w jakiś sposób, już nie pamiętam jak, do Warszawy. Dlaczego do Warszawy? Mama miała rodzinę w Warszawie. Przyjęła nas najmłodsza siostra – rodzina była dosyć liczna, wielu braci, wiele sióstr – najmłodsza siostra mamy, zamężna, ciocia była inżynierem chemikiem, przyjęła nas do siebie, z tym że wcześniej do tego samego pokoju przyjęła swoją najstarszą siostrę z córką w wieku mojej siostry, która była cztery lata starsza ode mnie, wysiedlone z Sieradza. Czyli zostaliśmy przyjęci do rodziny, dostaliśmy pokój, w którym były dwie dorosłe kobiety, czyli mama i jej siostra, dwie panny, ja. Początkowo mieszkałem na ulicy Krakowskie Przedmieście 5, to jest na przeciwko Uniwersytetu, w tej chwili to jest Akademia Sztuk Pięknych. Po jakimś czasie zabrał mnie do siebie wujek, brat mamy, który był oficerem straży pożarnej, mieszkał i pracował na Polnej 1, to był III Oddział Straży Pożarnej, nadal tam jest oddział. Mieszkałem u niego, ale po jakimś czasie wujek został przeniesiony do I Oddziału Straży Pożarnej, a I Oddział był na ulicy Nalewki 3, to był akurat następny budynek za Arsenałem, a zaraz za Strażą Pożarną był teren getta. Jakiś czas tam mieszkałem, może pół roku, a potem władze nie zgodziły się, żebym mieszkał na terenie straży, bo nie byłem synem, inne nazwisko, żeby nie było podejrzeń, że jakieś kontakty z gettem, w każdym razie oficjalnie nie pozwolono mi zamieszkać. Zostałem przyjęty do bursy. W tym czasie, właściwie wcześniej, bo na przełomie roku 1940 i 1941 Rada Główna Opiekuńcza, to właściwie takie ramię rządu w Londynie, stworzyła schronisko dla osób wysiedlonych z terenów Rzeszy, to było na ulicy Leszno 81, wiem, że były jeszcze inne schroniska, ale to było schronisko numer 1. W tym schronisku na czwartym piętrze została utworzona bursa dla chłopców, to znaczy w bursie było około czterdziestu chłopców, z tym że były trzy sypialnie zorganizowane według wieku, należałem do najmłodszych, a w najstarszej sypialni byli chłopcy w wieku około dwudziestu lat, to już młodzieńcy. Ci najstarsi studiowali u Wawelberga, nie bardzo wiem, czy to było oficjalne, czy nieoficjalne, oficjalnie my się wszyscy musieliśmy uczyć, natomiast nieoficjalnie wszyscy musieli należeć do jakiejś organizacji niepodległościowej. Z tym że zasada była, że my o tym nie mówiliśmy, kto, gdzie należy, po prostu ze względów bezpieczeństwa, tak samo jak był zakaz przynoszenia gazetek, broni, amunicji, tego nie wolno było przynosić, żeby nie narażać nie tylko ludzi z bursy, ale w ogóle całego schroniska.

  • Od kiedy pan tam mieszkał?

Mieszkałem od czerwca 1942 roku. Wcześniej, zanim trafiłem do bursy, trafiliśmy do Warszawy, tak że to już była prawie połowa roku szkolnego, ale mimo to zostałem przyjęty do szóstej klasy, z tym że skończyłem też siódmą. Siódmą klasę skończyłem w szkole na rogu [ulicy] Dobrej i Drewnianej, bo było właściwie najbliżej z Krakowskiego Przedmieścia w dół do Dobrej.

  • Z czego się utrzymywała pańska matka w Warszawie, jak się państwo przeprowadziliście?

Moja mama nie miała pracy, zresztą starsza ciocia też nie, tak że właściwie rodzina była na utrzymaniu cioci. Mama trochę później prowadziła dom u cioci. Wcześniej też cioci urodziło się dziecko, zajmowała się tym dzieckiem, to dziecko umarło. To już należy do dalszych przeżyć, ale ponieważ było pytanie, to powiem, bo to jest sensacyjna sprawa. Ciocia urodziła drugą córeczkę 2 maja 1944 roku, a ponieważ ciotka sama pracowała w Monopolu Tytoniowym, była inżynierem chemikiem, to jak wybuchło Powstanie, nie dotarła do domu. Moja mama z tym dzieckiem trzymiesięcznym, bo maj, czerwiec, lipiec, zaraz 1 sierpnia Niemcy, którzy mieli siedzibę na terenie Uniwersytetu Warszawskiego, wyrzucili wszystkich z tego budynku Krakowskie Przedmieście 5. Mama tak jak stała, tylko w takim białym fartuchu, z tym dzieckiem wyszła, z tym dzieckiem dwa miesiące przeżyła i wyszła z Warszawy dopiero, jak Śródmieście było ewakuowane. To jest dosyć niesamowita historia, bo okazuje się, że dziecko nie musi być myte codziennie, nie musi dostawać mleka, bo co można było gdzieś na obcym terenie zdobyć do jedzenia.
Wracam do bursy. Zastępcą kierownika tego schroniska był niejaki pan Józefowicz, który mieszkał też na Leszno 81, on miał dwóch synów, jeden miał na imię Mirek, a drugi był starszy i miał na imię Włodek, obydwaj byli harcerzami. Mirek był drużynowym, to był człowiek, który wciągnął mnie do harcerstwa, po prostu zaproponował mi, co z entuzjazmem przyjąłem. Muszę powiedzieć, że jeszcze w Kutnie należałem do harcerstwa, ale jak się ma dziesięć lat, to tak jeszcze trochę… Właściwie to nie już nie zuchy, ale miałem wspaniale wspomnienia z Kutna, natychmiast się zgodziłem i przyjąłem propozycję, zostałem włączony. Na jesieni 1942 roku w lasach Strugi zdobywałem sprawności, stopień młodzika, krzyż harcerski, przyrzeczenie, potem byłem zastępowym, nawet prowadziłem jeden zastęp na Woli, a drugi zastęp na Mokotowie. Natomiast co harcerze robili, to już nie będę mówił, bo to są znane historie, ale powiem coś, o czym właściwie w literaturze nie czytałem. W 1943 roku w lecie była zorganizowana defilada harcerzy. To brzmi dosyć niepoważnie, ale była regularna defilada w Alejach Ujazdowskich na odcinku między placem Trzech Krzyży a [ulicą] Piusa XI, która teraz nazywa się [ulicą] Piękna. Idąc w stronę Belwederu po lewej stronie, co dwadzieścia kroków, bo to wszystko na sekundy było wymierzone, z bram wychodzili ludzie, szliśmy trójkami, co dwadzieścia metrów szła trójka. Po dojściu do Pięknej należało się rozproszyć i znikać. Aleje Ujazdowskie, Szucha, siedziba przecież SS, to wygląda dosyć bezczelnie, ale to wspominam, bo uważam, że nie wszyscy o tym może wiedzą, może mówią, ale to było dosyć takie przeżycie… Przenoszenie gazetek.

  • Kto to organizował?

Informacja od drużynowego. Przecież wszystko jest konspiracja, oficjalnie wiadomo było, o której mamy się zebrać, w której bramie stać, o której godzinie w sekundach mamy ruszyć, wiedząc, że dwadzieścia kroków przed nami idzie inna trójka. To znaczy organizowałem na szczeblu zastępu, a mnie informował drużynowy.

  • Ilu harcerzy brało udział w takiej defiladzie, nie mogliście się rozpoznać?

Ależ skąd, my nie wiemy, kto odbierał tą defiladę, gdzie byli odbierający, ale tak to wyglądało. Muszę powiedzieć, że najstarsi koledzy byli dla tych młodszych idolami. My wszyscy wiedzieliśmy, że wszyscy gdzieś należą, tylko nikt nie wiedział gdzie, co robi? O tym się nie mówiło. Ale oni nas tam szkolili pod względem zasad obserwacji, celowania, w ogóle poruszania się, walki w mieście.

  • Gdzie były szkolenia?

W bursie. One były robione nie w ten sposób, że sala i wszyscy słyszą, tylko to były pojedyncze rozmowy, rozmawiało się we dwóch.

  • Czy brał pan udział w jakichś akcjach?

Tak, ale to nie były akcje zbrojne, tylko akcje przenoszenia gazetek, amunicji, broni, w ogóle obserwacji ludzi, obserwacji jakichś ruchów. Na przykład, powiem to teraz, bo to się wiąże z czymś dalszym. Leszno 81, druga posesja od skrzyżowania z ulicą Żelazną. Na Lesznie była przed wojną szkoła żydowska, naprzeciwko po drugiej stronie było gimnazjum męskie, „Collegium” nazywało się, ale zamknięte, bo przecież nie było oficjalnie szkół na poziomie średnim.
Będąc w bursie, chodziłem do gimnazjum handlowego dwie klasy, potem już też rozwiązano to i uczyłem się na kompletach. Przez połowę ulicy Leszna i przez połowę Żelaznej, ale nie w stronę Chłodnej, tylko w stronę Żytniej biegł mur getta. Na rogu był bunkier i brama wjazdowa na Lesznie, ale w stronę Żelaznej. Na tym rogu teraz jest siedziba urzędu dzielnicy Wola, ale to nie jest ten budynek, to jest nowy budynek zbudowany już po wojnie. Niedaleko, jakieś trzydzieści metrów, w głębi od muru był budynek, który był koszarami żandarmerii niemieckiej, z tym że [tam] byli Niemcy, ale byli też Ukraińcy nazywani „własowcami”, byli Łotysze nazywani „szaulisami”, potem jeszcze dołączyli Mongołowie nazywani „kałmukami”. Ponieważ to było na terenie getta, to na przykład dostawałem takie polecenie ustalenia stanu, ile jest żołnierzy, żandarmów czy Niemców, ogólnie się mówi, że Niemców, ile jest Niemców w tych koszarach. Na przykład obserwowałem z dachu tego schroniska, leżąc godzinami za kominem, liczyłem, ile osób wchodzi czy wychodzi. Wiem, że było od stu dwudziestu do stu pięćdziesięciu Niemców, taka była potęga tego ośrodka. Jeszcze w tych czasach, 1942 rok, normalnie funkcjonowało getto. Potem w 1943 roku widzieliśmy też, obserwując z dachu w nocy, jak wyglądała walka, likwidacja getta w kwietniu 1943 roku.

  • Proszę coś więcej opowiedzieć o getcie?

Mogę powiedzieć, że Żydzi byli absolutnie niedożywieni, czyli że postacie wychudzone, nie mieli pracy, nie mieli środków utrzymania, widać było, że padają na ulicy z głodu. Natomiast były takie akcje młodych dzieci żydowskich. W murze dla umożliwienia przepływu wody ściekowej były na dole okienka, ale to takie okienka, że człowiek się przecisnąć nie mógł, a głowa dziecka i dziecko jakoś się przecisnęło. Mieli takie worki długie, wąskie, zdobywali żywność na terenie Warszawy, potem przerzucali worek, sami się przepychali. Ale z kolei celowali w tym Łotysze – strzelali do tych dzieci, to wyglądało dosyć niemiłosiernie. Nie będę mówił o likwidacji getta. Pierwszy sierpnia, od tego zacznę.

  • Jak pan pamięta Warszawę z tamtego czasu?

Był wielki terror, dlatego że Niemcy uważali, że siłą i strachem złamią naród. Zaczęło się od tego, że w Palmirach były egzekucje zakładników, a później były egzekucje na ulicach.

  • Czy pan widział takie egzekucje?

Widziałem, może powiem [to co widziałem] najbliżej, bo na Lesznie za murem getta, ale tak, żeby było widać od strony, bo przecież druga strona Leszna była normalnie ruchliwa, była szubienica, było powieszonych kilkanaście osób, to byli zakładnicy. To było najbliższe wieszanie, natomiast były egzekucje na Lesznie przed placem Bankowym po prawej stronie, potem, gdzie jest hotel „Novotel”, dawniej „Forum”, to były miejsca egzekucji, gdzie akurat te widziałem. Ale naród mimo wszystko nie łamał się, tylko to budziło w nas opór i wściekłość. Ludzie byli cały czas przygotowywani do tego, że musi być jakaś zemsta, musi być jakieś powstanie, my się musimy w jakiś sposób zrewanżować za takie traktowanie i prześladowanie. Przecież wiadomo było, że z łapanek byli ludzie wożeni na Skaryszewską i ze Skaryszewskiej wywożeni, z Pawiaka, z Szucha, o tym wszystkim wiedzieliśmy. Osobiście nie jestem szowinistą ani antysemitą, ale uważałem, że powstanie żydowskie nie miało sensu, dlatego że Żydzi tym powstaniem nic nie mogli osiągnąć. Natomiast przyznaję, że to było bohaterstwo, ponieważ Żydzi wiedzieli, że są wywożeni do komór gazowych, to jeżeli mieli zginąć w gazie, to raczej zginęli z honorem, przy okazji zabijając jeszcze najeźdźców, co do tego to się zgadzam, ale uważam, że to nie powinno być nazwane powstaniem. Powstanie Warszawskie było motywowane tym, ponieważ zbliżył się front wschodni, żeby Warszawa została oddana wyzwolona, tak nam mówili dowódcy, że mamy na tyle siły, broni, amunicji, że w ciągu trzech dni utrzymamy Warszawę, w ciągu trzech dni armia wejdzie do wyzwolonej Warszawy. Rzeczywiście w lipcu 1944 roku widać było cofające się w panice wozy konne, samochody z pokiereszowanymi żołnierzami, też w nędznym stanie, wiadomo było, że to jest moment, kiedy Powstanie ma sens, może zakończyć się zwycięsko. Gdyby nie to, że byłem w bursie, gdyby nie to, że byłem harcerzem, to bym przecież się nie dostał do uczestników Powstania, bo miałem wtedy piętnaście lat.
  • Był pan przyjezdny.

To, że przyjezdny to nie ma znaczenia, o to się nikt nie pytał, skąd jestem, tylko proszę wyobrazić sobie, że piętnastoletni chłopak bez broni zgłasza się do oddziału, mówi: „Weźcie mnie, bo chcę walczyć”. To jest nierealne. Natomiast, jak wyglądała prawda. W tym budynku miał zgrupowanie oddział, nie wiem, jaki oddział, teraz wiem, ale wtedy nie wiedziałem, jaki oddział. Dowódcą tego oddziału był człowiek, który miał pseudonim „Marian Górski”, nazywał się faktycznie Eugeniusz Żarski, ale o tym dowiedziałem się później. „Marian Górski” (było kilkanaście osób do dwudziestu) wezwał mnie po pseudonimie, mówi: „Znasz tutaj teren, będziesz łącznikiem, zdobędziesz broń, będziesz żołnierzem”. Czy mogłem oczekiwać czegoś przyjemniejszego, czegoś radośniejszego? Nie ja szukałem, tylko mnie wezwano, z miejsca dostałem obowiązki. Rzeczywiście byłem łącznikiem.

  • To już w Powstanie.

Od 1 sierpnia od rana, oni już byli dzień czy dwa dni wcześniej, ale oni byli, to byli, są to jacyś ludzie, przecież trudno mówić: „Co tu panowie robicie?”.

  • Jak pan pamięta wybuch Powstania, moment, kiedy pan się dowiedział?

Po prostu strzały. Oddział miał za zadanie wiązać ogniem tych Niemców w getcie, w tych koszarach. Jak to wyglądało? Oni skorzystali właśnie z naszej bursy, z czwartego piętra, nad murem blokowali wyjście z koszar. Jak się tylko otwierały drzwi, to strzał w te drzwi, się nie otwierają drzwi, nie ma kłopotu. Chodziło o to, że trudno było wykurzyć tych z bunkra, bo oni mieli karabiny maszynowe raczej w tych strzelnicach, dojście do bunkra było pustą ulicą nie bardzo możliwe, ale chodziło o to, żeby tych sto dwadzieścia czy sto pięćdziesiąt osób nie weszło do akcji, oni zostali przygwożdżeni. Wcześniej słychać było strzały w mieście, ale ci z tego oddziału od piątej zgodnie ze swoim rozkazem rozpoczęli z okien ostrzał. Potem 2 sierpnia próbowali atakować, chcieli się dostać przez mur, ale zginęło parę osób, to się po prostu nie udało, dlatego że ci z bunkra bronili ściany, nie można było przejść. Jeszcze też byłem używany… Oprócz tego, że przenosiłem rozkazy, oddział podlegał kapitanowi „Sośnie”, to był Batalion „Chrobry”.

  • Gdzie pan przenosił meldunki?

Na Dzielną do sztabu Batalionu „Chrobry”, do kapitana „Sosny”. Nosiłem rannych, wprawdzie były sanitariuszki, ale wolały korzystać z pomocy rąk. Był szpital polowy w podziemiach browaru „Haberbusch & Schiele” to znaczy róg Grzybowskiej i Żelaznej, tam nosiliśmy ludzi, nosiliśmy ludzi do szpitala Karola i Marii na Lesznie. Nie istnieje już ślad po tym szpitalu, ale to miejsce było, tam jest teraz restauracja, ma góralską nazwę, [„Klimczok”].
Trzeciego sierpnia po południu Niemcy z tych koszar wywiesili białe flagi, wołali tym razem po ukraińsku: Pany, ne strelaj – czyli dowód rzeczowy, że nie byli tylko Niemcy. Zaczęły się rozmowy, ale oni nie chcieli wyjść, żeby rozmawiać, tylko żeby wysłać parlamentariuszy. Po jakimś czasie poszły dwie osoby, poszedł porucznik Radziszewski i poszedł w sutannie ksiądz Stanisław Kopii. W tym schronisku na pierwszym piętrze była kaplica, ksiądz Stanisław Kopii poszedł z tym porucznikiem na teren koszar. Rozmowy trwały ponad godzinę. Niemcy chcieli, żeby ich wypuścić, że oni opuszczą budynek, tylko żeby ich wypuścić z bronią, natomiast nasza propozycja, to znaczy reprezentowana przez tych parlamentariuszy, że dobrze, my ich odprowadzimy poza barykady, poza Warszawę, ale broń i amunicję mają nam oddać. Było nie do pomyślenia, że na Okopowej, na Młynarskiej są barykady, a my wypuścimy setkę ludzi z bronią. Okazało się, że te całe rozmowy to była pozoracja, to było oszukaństwo, dlatego że oni przeciągali te rozmowy, prawdopodobnie wiedzieli, że się nie poddadzą, że nie wyjdą, ale wezwali telefonicznie samolot. Sztukas z Bielan przyleciał, z bardzo niskiej odległości pierwsze dwie bomby w czasie Powstania spadły właśnie na to czwarte piętro bursy, tak że rozdmuchały czwarte piętro, skończył się ostrzał z tego. Jak już się samoloty włączyły, to parlamentarzyści wiedzieli, że nie mają o czym rozmawiać. Oni wrócili, Niemcy zostali w dalszym ciągu, ale sytuacja była już dla nas dosyć tragiczna, dlatego że kończyła się amunicja, już nie było czym strzelać. Powstanie miało trwać trzy dni.
Piątego dnia dotarł na Leszno 81 jeszcze jeden pluton kierowany przez porucznika „Sylwestra”, dowódca „Marian Górski” skontaktował się porucznikiem „Zdanem” („Zdan” to jest też pseudonim). „Zdan” był dowódcą 1. kompanii Batalionu „Łukasiński”, z tym że na Woli był w grupie szturmowej, było tylko kilka osób, ale dobrze uzbrojeni, które nie dotarły 1 sierpnia na Stare Miasto. Na Starym Mieście na ulicy Długiej 29 miał siedzibę sztab Batalionu „Łukasiński”, „Zdan” nie dotarł, walczył po drodze na Lesznie. Skontaktował się z dowódcą tego plutonu, w którym byłem, zaproponował, że jeżeli przejdziemy, to żeby się połączyć z „Łukasińskim”. Szóstego sierpnia kapitan „Sosna”, czyli dowódca „Chrobrego” i tego plutonu, w którym byłem, wydał rozkaz wycofania się na Stare Miasto. Tak że 6 sierpnia to był właśnie dzień, kiedy już opuściliśmy stanowisko na rogu Żelaznej i Leszna, w ogóle wyszliśmy z tego domu Leszno 81, szliśmy Żelazną przez dwie barykady: Ogrodowa skrzyżowanie z Żelazną i Chłodna skrzyżowanie z Żelazną. To trwało cały dzień, bo walczyliśmy też na tych barykadach, zdobyłem karabinek Berthiera.

  • W jaki sposób?

Bardzo ryzykowny. To był rzut granatem, pobiegłem po karabinek, nie myśląc, co się dzieje z tamtym człowiekiem, dosyć ryzykowne, głupie. Nocowaliśmy w gmachu Sądów na Lesznie. Rano 7 sierpnia zameldowaliśmy się właśnie w siedzibie sztabu Batalionu „Łukasiński”, przyjęli nas, włączyli do 1. kompanii, zostaliśmy nazwani III plutonem 1. kompanii. Początkowo byliśmy zakwaterowani na ulicy Długiej w jakimś magazynie tekstyliów, a od 11 sierpnia dostaliśmy siedzibę na Hipotecznej 5. Natomiast już mając uzbrojenie, brałem udział w walkach w [ogrodzie] Krasińskich, Pasaż Simonsa, Arsenał, dwie barykady, barykada na Bielańskiej róg Daniłowiczowskiej, to jest akurat tam, gdzie Dobraczyński opisuje „W rozwalonym domu”, jest taka książka. Dom rozwalony był dlatego, że koledzy z barykady miotaczem płomieni zaatakowali goliata, goliat wybuchł, nie wiedzieli jeszcze wtedy, że są takie środki broni, on wybuchł, kamienica wielka runęła, ale to było przed barykadą. Po drugiej stronie Bielańskiej, prawie naprzeciwko Banku Polskiego, troszeczkę bardziej w stronę placu Teatralnego, teren za Bielańską był nazwany „rygiel”. Były dwie barykady, jedna była w bramie domu na Senatorskiej naprzeciwko kościoła Świętego Antoniego, a druga to były takie komórki, które oddzielały od terenu Szpitala Maltańskiego, bo Szpital Maltański był właściwie na placu Bankowym, ale to był teren taki jak park, niezabudowany, te dwie barykady obsadzaliśmy. Z obiektów to właśnie Bank Polski to były najcięższe walki i Ratusz.

  • Proszę powiedzieć więcej o tych walkach, jak akcje przebiegały, jaka była w tym pana rola?

Rola strzelca to normalnie na barykadzie, my nie atakowaliśmy, tylko się broniliśmy, jeżeli ruszał atak, to staraliśmy się powstrzymać ogniem. Jeszcze raz mówię – my mieliśmy naprawdę minimalne ilości amunicji. Mój karabinek berthier miał dwie zalety. Po pierwsze, że był lekki, bo karabinek a nie karabin, po drugie bardzo celnie strzelał. Natomiast miał zasadniczą wadę albo zaletę, że do niego oprócz amunicji [francuskiej] (bo berthier to jest francuski, nie pasowała [amunicja od] mauzerów, nie było francuskiej amunicji) pasowała radziecka amunicja. Amunicja radziecka była ciut mniejsza, w związku z tym w komorze zamkowej łuska się rozrywała w momencie oddania strzału, znaczy efekt taki, że część tych gazów, dymów z eksplozji trafiało w twarz, bo komora zamkowa jest stosunkowo blisko, tak że nie tylko lufą szło, ale tutaj, ale trudno.

  • Umiał pan strzelać?

Okazało się, że tak. Trudno przyjąć strzelca, żeby nie miał strzelać. Powiem może o dwóch takich najtragiczniejszych chwilach dla mnie. Jeszcze muszę powiedzieć o granatach, bo właściwie nie spotkałem w literaturze, żeby ktoś mówił czy opowiadał o „sidolówkach” albo o „filipinkach” – [jeśli] opowiadał, to nie będę mówił.

  • Proszę opowiedzieć o swoich wspomnieniach związanych z ta bronią.

Mam wspomnienia takie, że je przenosiłem, a czasami używałem, a były dobre, bo nieduże, tak że można było dobrze rzucić, jak ktoś umiał rzucać kamieniami.
Najtragiczniejsze chwile to były takie, 14 sierpnia kapitan, on już był wtedy kapitanem – porucznik „Zdan”… Oceniam to w tej chwili, a nie jako dzieciak, nie w tamtym wieku, że jednak organizacja wojskowa, mimo że nie wszyscy byli zawodowymi żołnierzami, uważam, że była bardzo dobra. Mankamentem było to, że nie mieliśmy wiele broni, amunicji, ale w każdym razie z tego co wiem, na poszczególnych stanowiskach w ogrodzie Krasińskich, Pasażu Simonsa – zatrzymam się na tych barykadach na Bielańskiej, na „ryglu” – dowódcy co cztery godziny, czasami co dwie godziny, w zależności od tego, czy było bardziej spokojnie, czy były jakieś ataki, zmieniali obsadę. Tak że my nie leżeliśmy i nie strzelaliśmy cały czas, tylko po dwie godziny albo po cztery godziny. W zależności od tego, jaka była sytuacja, przychodził odwód, przychodzili następni, dowódca wycofywał, żeby ludzie nerwowo albo psychicznie wytrzymali.
Tak się złożyło, że byłem wysłany razem z tym dowódcą z Leszna, z „Górskim” (który na Starym Mieście nie był już dowódcą plutonu, tylko był dowódcą plutonu porucznik „Weker”, który dotarł Leszno z innego oddziału) na barykadę naprzeciwko kościoła Świętego Antoniego na Senatorskiej. Tam było jeszcze dwóch żołnierzy z innego oddziału, razem było nas czterech. Byłem odsunięty na stronę Szpitala Maltańskiego, mając widoczność na barykadzie, co się dzieje po stronie [ulicy] Bielańskiej. Widziałem taki moment (na terenie kościoła Świętego Antoniego byli Niemcy) jak mój pierwszy dowódca trafił Niemca w głowę, sam też dostał w głowę, równoczesny strzał, w jednym momencie oni strzelili, bo widziałem, że jeden padł, wypadł mu karabin. I mój dowódca [również dostał]. Ściągnąłem go z barykady, bo on leżał na tym, tak jak dostał w głowę. Postanowiłem wycofać się stamtąd, żeby zawiadomić „Zdana”, że jest ofiara, że potrzebuję sanitariuszkę, że barykada potrzebuje następną obsadę. Dlaczego to wycofanie było takie tragiczne? Dlatego że za domami na ulicy Senatorskiej było podwórko, ale były jakieś trawniki, ale one nie były płaskie, tylko miały tak jakby obmurowanie dwadzieścia centymetrów. Okazało się, że sto, sto pięćdziesiąt metrów stąd, gdzieś wysoko był tak zwany gołębiarz, czołgałem się wzdłuż tych trawników, a on cały czas do mnie strzelał. To jest dosyć przykre uczucie, jak człowiek wie, że jest ostrzeliwany, sam nie może nic zrobić, bo gdybym się chciał podnieść… Przede wszystkim nie wiedziałem dokładnie, skąd [strzela], tylko wiedziałem, że co chwila jakiś pocisk, a mnie chronił krawężnik. W każdym razie doczołgałem się do Bielańskiej, zameldowałem „Zdanowi”, powiedziałem, gdzie jest „gołębiarz”, bo już wtedy wiedzieliśmy gdzie, tak że „gołębiarza” zlikwidowano. To już nie mój udział, tylko powiedziałem, gdzie to jest. Sanitariuszka, dwie nawet przeszły na barykadę, zabraliśmy dowódcę do szpitala na Długą 5, on niestety po dwóch dniach zmarł. Trafiłem w kolejnej zmianie z powrotem na tą barykadę, tyle że w nocy podjechał czołg, strzelał bezpośrednio w barykadę, stąd mówię, że był taki najtrudniejszy dzień.
Potem 30 sierpnia były walki właśnie w budynku Banku Polskiego. To były też bardzo ciężkie walki, bo w jednej sali bankowej były porozrzucane tylko jakieś szafy, kasy, nie wiadomo co, z jednej strony w jednym pomieszczeniu byli Niemcy, z drugiej strony my, do siebie strzelaliśmy, głupio to wyglądało.
Natomiast drugi dla mnie tragiczny, właściwie ostatni dzień, to był taki, ale to normalny rozkaz, nie mówię, że się użalam, tylko co robiłem, byłem używany do przynoszenia zaopatrzenia dla plutonu. Chodziłem na Stawki, były magazyny żywnościowe, do Wytwórni Papierów Wartościowych, czyli idąc na Stawki, to się szło przez ruiny getta. Wszystkie domy były powysadzane, przestrzeń otwarta, to też było troszkę niebezpieczne, dlatego że Niemcy po zrzuceniu bomb wracali i sobie strzelali z samolotów do idących, bo widoczni byli na ruinach, gołe pole, łatwo było trafić. Też miałem takie przejścia, a samolotowi nic nie można zrobić.
Pierwszego września była wyznaczona ewakuacja żyjących żołnierzy z bronią do Śródmieścia. Ewakuacja odbywała się kanałem z placu Krasińskich. Byłem na placu Krasińskich z całą kompanią. Jak już prawie mieliśmy wchodzić do tego kanału, [dostaliśmy] rozkaz, to przyszedł młody oficer z 3. kompanii, z naszego batalionu, tak: „Ty, ty i ty – w tych trzech byłem też ja – zgłosicie się po dodatkową amunicję do Ratusza, wiązać ogniem, pozorować naszą obecność”. To znaczy on wyznaczył cztery takie patrole w różne strony, mnie trafiło, że akurat do Ratusza. Dla mnie to był taki moment prawie załamania, dlatego że wiedziałem, że tak − po pierwsze, że już nie pójdę do Śródmieścia, po drugie, że ja to już na pewno zginę, a po trzecie było mi przykro, ale rozkaz jest rozkaz. Trzech nas było, dostaliśmy dodatkową amunicję.

  • Jak wyglądał obstrzał, to pozorowanie?

To pozorowanie polegało na tym, że mieliśmy co jakiś czas strzelać w stronę Teatru Wielkiego. Niemcy mieli stanowiska karabinów maszynowych ustalone na konkretne punkty, tam gdzie był oddany strzał. Jeżeli się oddało strzał, szczególnie w nocy błysk, to należało natychmiast rzucić się w tył, przewrócić się, można była czekać i poczekać, aż go rozstrzelą. To było wiadomo, że jak się odda strzał, to natychmiast z kilku karabinów maszynowych w to miejsce salwy długie, oni nie żałowali amunicji, my żałowaliśmy amunicji, oni nie. Tyle co wiem, to wiem, że rano nie miałem już amunicji i wiem, że tamtych dwóch nie widziałem już, wiedziałem, że już ewakuacja jest skończona, że do kanałów nie mam po co iść, bo już przejścia są nieczynne. Wycofałem się najpierw w stronę mojej Hipotecznej, bo tam były gruzy, wsadziłem pod gruzy mój karabinek, obciąłem sobie spodnie nożem, opaskę i bluzę zdjąłem, (miałem panterkę) i poszedłem do Hipoteki. W Hipotece miałem jeszcze taki mapnik celuloidowy, gdzie miałem legitymację żołnierza i [włożyłem tam] opaskę, wrzuciłem to do szybu wody. No i żaden żołnierz ze mnie. Zostałem aresztowany właśnie w Hipotece, nie miałem żadnych dokumentów, bo wiedzieliśmy, co się działo na Woli, jak będę mówił, że jestem bandyta, to mnie rozstrzelają na miejscu. Udawałem głupiego, że nie, ja dziecko tutaj. Trafiłem do kościoła Świętego Wojciecha, w kościele Świętego Wojciecha była selekcja, wsadzili mnie do pociągu na nasypie, to jest linia z Dworca Zachodniego. Byłem bardzo zmęczony, nerwowo wykończony, to były wagony bydlęce, ale ja mimo to gdzieś spałem. Oprzytomniałem 7 września we Flosenburgu.
  • Jakie były nastroje wśród Powstańców, wśród pana kolegów?

Bardzo solidarne, jeżeli chodzi o kontakty z ludnością cywilną, były bardzo poprawne, ale pod koniec ludność miała do nas pretensje. Natomiast my mieliśmy żal, że nie było obiecanej pomocy, naprawdę nie mieliśmy amunicji i liczyliśmy, że pomoc z Anglii czy Włoch przyjdzie w postaci zrzutów.

  • Widział pan zrzuty?

Widziałem ze zrzutów PIAT-a, to jest taki granatnik, ale w moich oczach, w moim bezpośrednim sąsiedztwie żadnego zrzutu nie widziałem.

  • Czy miał pan do czynienia z ludnością cywilną?

Na Woli przechodziło się przez piwnice, były poprzebijane dziury i ludzie życzyli nam jak najlepiej, sami wierzyli, że to się szybko skończy. Na Starym Mieście chodziliśmy jednak po wierzchu, nie piwnicami, ale z ludnością też się spotykaliśmy. Początkowo wszyscy pragnęli wolności, a potem byliśmy załamani, bo wiedzieliśmy, że na drugim brzegu są wojska rosyjskie czy radzieckie i polskie. Wola była inaczej zdobywana, Stare Miasto było ostrzeliwane artylerią lądową i z pociągu pancernego, najgorsze były bomby lotnicze. Dochodziło do tego, że właściwie co piętnaście minut był nalot, bo samoloty [latały] tylko po bomby na Bemowo i z powrotem. Jeżeli tylko jakiś samolot obserwacyjny – myśmy to nazywali kukuruźnik – ze strony rosyjskiej wzbił się w powietrze, żeby zobaczyć, jak wygląda sytuacja, nie było żadnego obstrzału, Niemcy nie chcieli pokazać swoich stanowisk, nie było żadnego nalotu lotniczego. Przecież mieli samoloty, mogli strącić, nie. Czyli bali się tej potęgi, która jest za Wisłą… […] Mój pseudonim „Antek”, właściwie przyjąłem go w momencie, kiedy wstąpiłem do harcerstwa. Wydawało mi się, że to takie popularne imię niezwracające uwagi.

  • W trakcie Powstania brał pan udział w akcjach na barykadach, a co było później, kiedy wracał pan na miejsce, w którym spaliście? Czy był czas, kiedy robiliście coś poza walką? Byliście młodymi ludźmi.

Prawda jest taka, że byliśmy na tyle zmęczeni, bo jednak obserwacja i sama walka bardzo wyczerpuje, tak że po powrocie z akcji, z barykady, my się kładliśmy i właściwie staraliśmy się zasnąć, odpocząć. Ale nie śpi się cały czas, tylko są różne sprawy organizacyjne. Byłem też używany do przynoszenia zaprowiantowania artykułów żywnościowych. To nie było zdobywanie, był rozkaz, że mam tam iść i stamtąd przynieść. Parę takich wypraw miałem za sobą.

  • Jak wyglądały warunki, gdzie spaliście?

Na Hipotecznej to właściwie było pomieszczenie piwniczne, ale w formie sali wielkości [dużego pokoju]. Na ziemi leżały sienniki i my na [nich] leżeliśmy. Sienniki były jeden koło drugiego, było nas około dwudziestu osób w tej sali. Były dwie sanitariuszki i dwie łączniczki ze sztabem, ale one jeszcze były od czasów okupacji w sztabie. To były starsze panie i bardzo odpowiedzialne za sprawy polityczne. Z tych sanitariuszek wspomnę jedną. Miała pseudonim „Dzidka”, właściwie nie rozmawialiśmy o sobie. Kiedyś słyszałem, jak rozmawiała z koleżanką, nieopatrznie usłyszałem, że nazywa się Baranowska. Innym razem dowiedziałem się, że mieszka na Bolecha (to jest na Kole). W latach siedemdziesiątych udało mi się odszukać tą panią, chodząc od domu do domu na ulicy Bolecha, pytając się, czy tam mieszkali państwo Baranowscy. Z żoną chodziłem na wszelki wypadek, żeby nie było, że podrywam. Okazało się, że ta pani rzeczywiście była sanitariuszką z powołania, dlatego że [po wojnie] skończyła medycynę, była lekarzem pediatrą (już nie żyje) nazywała się [po mężu] Górecka, wspaniała kobieta. Dlaczego o niej mówię? Dlatego że w tej chwili w Egipcie jest Piotr Górecki, dziennikarz, który relacjonuje [wydarzenia], on jeździ wszędzie, gdzie jest niebezpiecznie, to jest syn tej pani.

  • Przejdźmy do końca Powstania, powiedział pan, że został wywieziony pociągiem.

Tak, trafiłem do Flossenbürga. Flossenbürg to był obóz koncentracyjny zlokalizowany tuż przy granicy czeskiej, w górach, w Sudetach, Bawaria. W Bawarii były dwa obozy koncentracyjne: Flossenbürg i Dachau. Dachau był starszy, Flossenbürg był założony około 1938 roku, on był początkowo zakładany na pięć tysięcy więźniów, potem była mowa o ośmiu tysiącach. Jak byłem tam, to było stale od szesnastu do dwudziestu tysięcy [więźniów]. Były dwa miejsca pracy – jedno to był kamieniołom. Obóz właściwie został założony z myślą o tym, że więźniowie będą pozyskiwali granit w kamieniołomach dla potrzeb Norymbergii, w której było centrum polityczne SS. Do [tego obozu] trafiali początkowo Niemcy [z więzień], kryminaliści lub prześladowani za zapatrywania polityczne, ale to było tak, że najpierw oni zostali przeszkoleni w Dachau, a potem [przysłani] na tak zwane funkcje blokowych, kapo. Kapo to jest Kameradenpolizei, skrót, Vorarbeitrów, mistrzów od poganiania ludzi – [obsadzali] te stanowiska i oni się potem pięknie znęcali nad innymi więźniami. Drugie miejsce to była montownia samolotów [typu] Messerschmitt 109.

  • Gdzie pan pracował?

Pracowałem najpierw w fabryce samolotów, a potem w kamieniołomie. Chciałem powiedzieć, że są różne sposoby mordowania ludzi. Niekoniecznie trzeba człowieka zastrzelić, rozstrzelać, powiesić czy zagazować, można go w sposób równie skuteczny zagłodzić i zamęczyć pracą i jeszcze dodatkowo sponiewierać nieludzkim traktowaniem. Mam straszne wspomnienia z obozu, ale żeby go scharakteryzować troszeczkę, to powiem tak: mieszkałem na tak zwanym bloku młodzieżowym, blok XIX nazywał się blokiem młodzieżowym, mieszkało tysiąc chłopaków, wiek młodzieżowy to było osiemnaście lat. Prycze były trzypiętrowe, budowane na jednego człowieka, tylko my na pryczy spaliśmy naraz w czwórkę, dwóch w jedną stronę, dwóch w drugą stronę, [wyłącznie] na boku. Żeby się przewrócić na [drugi] bok, to musieli wszyscy naraz [się przekręcać]. Mało tego, pracowaliśmy na dwie zmiany, czyli pracowało się od apelu porannego do apelu wieczornego i druga zmiana po apelu wieczornym do apelu porannego. Czyli ten blok był wykorzystany uczciwie, ludzie spali w dzień i w nocy na nim.
Mam teraz bardzo dobre kontakty z tym obozem, zapraszają mnie, bywam tam, wygłaszam różne poważne, niezłośliwe, wystąpienia, ale oni wiedzą, co mówię. Chcę powiedzieć taką rzecz, że przyjmując, że w obozie było stale dwadzieścia tysięcy ludzi, a w obozie Buchenwald było stale czterdzieści tysięcy ludzi i w Buchenwaldzie… W Buchenwaldzie przeważnie wszyscy pracowali w fabrykach i już teraz po wojnie w historii Niemcy podają, że w Buchenwaldzie zginęło (na serce czy w inny sposób) pięćdziesiąt tysięcy więźniów, a we Flossenbürgu (o połowę mniejszy obóz) jest przy krematorium usypany kopiec z popiołów i kości po krematorium i jest tablica, którą napisali Niemcy, że „To jest kopiec z popiołów 73456 więźniów”. Chodzi mi o to, że jeżeli z dwudziestu tysięcy stale [obecnych] potrafili zamordować siedemdziesiąt [trzy tysiące], a w Buchenwaldzie z czterdziestu [tysięcy obecnych] tylko pięćdziesiąt, to znaczy można sobie wyobrazić, jakie warunki były we Flossenbürgu. Na razie nie mówię o pracy.
Flossenbürg obchodzi 23 kwietnia kolejną rocznicę wyzwolenia przez armię amerykańską, ale 20 kwietnia [obóz ewakuowano]. Dwa tygodnie [wcześniej] rozstrzelali Canarisa. Canaris (admirał) był tylko dwa tygodnie we Flossenbürgu. Oni teraz uważają, że to nie tylko obcokrajowcy [byli w obozie], ale i Niemcy przecież walczyli przeciwko faszyzmowi, dlatego [teraz eksponują ten] obóz. Dwudziestego kwietnia wyszły z Flossenbürga trzy grupy więźniów, a dwa dni wcześniej przyszła grupa ewakuowanych tak zwanym marszem śmierci z Buchenwaldu. Czyli nasz stan jeszcze powiększył się o [więźniów] z Buchenwaldu. Dwudziestego kwietnia wyszły trzy grupy, to jest zicher. Jedna grupa została wyzwolona po drodze przez wojska radzieckie, druga grupa została wyzwolona przez wojska amerykańskie, trzecia grupa doszła do Dachau. Nie wiedzieliśmy, gdzie wychodzimy, gdzie idziemy, jak długo idziemy? Szliśmy na piechotę w drewniakach, pierwsze cztery dni nie dostaliśmy nic do jedzenia. Z grupy ośmiu tysięcy, która wyszła do Dachau, doszło tysiąc dwieście osób. Po drodze strzelali jak do kaczek, bo chodziło o to, żeby rozproszyć trupy po drodze. Nie, żeby było w jednym miejscu parę tysięcy ludzi, tylko… My przeszliśmy dwieście osiemdziesiąt kilometrów. Siedem dni szliśmy, czterdzieści kilometrów dziennie w drewniakach. Jak się podzieli 6800 [więźniów] przez kilometry, to wychodzi, że co czterdzieści, co pięćdziesiąt metrów musiał być trup. Nocowaliśmy, noclegi były na ziemi, zawsze nad jakąś wodą, żeby trudniej było uciec. Jeżeli się tylko ktoś podniósł, to na wszelki wypadek [Niemcy] strzelali. Wiele osób z tych, którzy nie mogli rano się podnieść, natychmiast dobijali, żeby się nie męczyli. Tak że „marsz śmierci” to nie jest polska nazwa, to jest niemiecka, Niemcy to sobie wymyślili Todesmärsche.
Dwudziestego dziewiątego kwietnia oswobodzili [nas] Amerykanie w Dachau. Potem miałem przerwę w życiorysie, dlatego że jak mnie postawili na wadze, to miałem dwadzieścia dziewięć kilo i tyfus. Dopiero w początku lipca wyszedłem z Dachau, ale byłem w szpitalu wojskowym, tylko że na terenie obozu [Dachau. Amerykanie stworzyli] dla Polaków, ale nie tylko z obozów koncentracyjnych [również dla tych], którzy byli na robotach, u rolników, w fabrykach, były i kobiety i dzieci. Było czternaście czy piętnaście tysięcy Polaków. [Miejscowość] nazywała się Wildflecken i tam została zorganizowana szkoła. Zgłosiłem się i uczyłem się w tej szkole. W 1946 roku, po roku powiedziano mi, że mam jechać do Esslingen, tam jest inna szkoła, Wyższa Szkoła Techniczna, tam mam zdawać maturę. Uczyłem się pierwszy rok i w 1947 roku wróciłem do kraju.

  • Mógłby pan coś więcej opowiedzieć o obozie?

[…]Obóz koncentracyjny przeżyłem dosyć strasznie. Praca była ciężka, ale i warunki sanitarne i żywnościowe były tragiczne. Tak się złożyło, że napisałem krótkie wspomnienia z obozu koncentracyjnego i one są wydrukowane w książce pod tytułem „Zachować pamięć” tom pierwszy, wydanej przez Fundację Polsko-Niemieckie Pojednanie. Nie bardzo chętnie relacjonuję swoje przeżycia z obozu, dlatego że strasznie to przeżywam. Przytoczę fragment – moim zdaniem są dwa miejsca w obozie, przez które przechodzili wszyscy, mianowicie: brama wejściowa i łaźnia. Wbrew posądzeniom łaźnia może to być środek sanitarny dbający o czystość człowieka, ale i miejsce upokorzenia człowieka. Jak przyjechaliśmy do obozu, to na placu apelowym kazano oddać wszystkie rzeczy, jakie się miało do depozytu. Oczywiście depozytu nigdy nie dostałem z powrotem, ale nie o to chodzi. W dalszej części, w namiocie należało się rozebrać i oddać rzeczy do dezynfekcji. Oczywiście tych rzeczy też się nie widziało, dlatego że później dostawaliśmy pasiaki. Następnie przechodziło się przez fryzjera, to znaczy stanowisko, gdzie wszyscy byli na głowie ostrzyżeni, ale nie tylko – wszystkie owłosione miejsca u człowieka były pozbawione owłosienia i wchodziło się do pomieszczenia – łaźni, a rzeczy (ubranie), mówiło się, że idą do dezynfekcji. Dezynfekcja, to znaczy parówka. Poddawano [ubrania] traktowaniu pary przez trzy cztery godziny. Natomiast w pomieszczeniu, w którym były natryski, puszczano raz bardzo zimną wodę, raz bardzo gorącą wodę. Po prostu to nie to, że nie można było wyregulować, tylko specjalnie puszczano, bo ani pod zimną [wodę] człowiek nie wytrzymywał, ani pod gorącą nie wytrzymywał, a jak się ludzie wycofywali, to bykowcem byli zaganiani do wody. [Zwróćmy] uwagę, że odbierali wszystko. Nie mieliśmy żadnych ręczników, żadnego mydła, jak miało wyglądać mycie? Powiedzmy, że pięć minut woda leciała raz gorąca, raz zimna, a potem na mokro się czekało, jak się skończy cykl parowania ubrań. Jak się skończył cykl parowania, to wtedy wychodziło się z łaźni. To jest pierwsza kąpiel, czyli pierwsze zetknięcie z budynkiem łaźni nowego transportu, który przyjechał do obozu. Praktycznie ludzie w obozie nie mieli ręczników i nie mieli mydeł, mieli tylko to ubranie, co dostali.
Rano po przebudzeniu byliśmy wyprowadzani na plac apelowy, czyli że z myciem to było różnie, po apelu wieczornym byliśmy wprowadzani i wtedy była wydawana racja dzienna chleba, niewielka porcja. Prawdę mówiąc, ludzie się nie myli. Trudno się dziwić, że wszyscy mieli wszy. Wszyscy mieli wszy i to olbrzymie i bardzo dużo. Wobec tego były organizowane tak zwane akcje sanitarne w obozie, które się nazywały Läuseappell albo Entlausung – „apel wszy” albo odwszawianie. To wyglądało w ten sposób, że jeżeli dany blok miał wyznaczony (nikt nie wiedział kiedy i dlaczego) „apel wszy”, to byli wszyscy po apelu wieczornym wpuszczani do bloku i nie wydawano wtedy chleba. Wydawano, jak się wchodzi, a po tym apelu nie wydawano. Wszyscy się musieli rozebrać, to znaczy zdjąć koszulę, opuścić spodnie, pojedynczo wchodzili na stołek. A „zimmerdiensci” sprawdzali na koszuli czy między nogami, czy są wszy. Wszy mieli wszyscy, ale w łaźni się mieściło tylko sześćdziesiąt do osiemdziesięciu osób, więc oni tylko tyle musieli wybrać, ale wszyscy przechodzili przez „apel wszy”. Ci, na których wskazano, że ma wszy, to szli do pomieszczenia – niby łazienki, stamtąd byli wyprowadzani pod łaźnię i o godzinie dwudziestej już byli pod łaźnią. Pozostali, ci, u których nie znaleziono wszy, chociaż je mieli, byli prowadzeni do bloku i dostawali swój chleb, a ci, co mieli wszy, to już za karę szli (w nagrodę) do łaźni. Musieliśmy się rozebrać o ósmej, złożyć pasiak w węzełek tak, żeby numer był na wierzchu, oddać do dezynfekcji, a sami staliśmy dwie godziny na świeżym powietrzu, bez względu na to, czy to było lato, czy to była zima. To była zima, bo byłem w obozie od 7 września, więc zimę spędziłem [w obozie]. Po dwóch godzinach nas wpuszczano pod natryski, dalej tam byliśmy do trzeciej. O trzeciej wydawano nam ubrania i prowadzili nas na plac apelowy, żeby nie budzić już tych w bloku. Czyli mieliśmy tak: bez kolacji, nieprzespaną noc i po apelu do roboty. Panowała taka opinia, ze dwa takie dni pod rząd to właściwie [koniec]. Przeżyłem trzy takie dni. Tak się zdarza. Dezynfekcja wcale nie pomagała, żeby człowiek nie miał wszy, a jeżeli pomagała, to ten „zimmerdienst”, on potrzebował zgromadzić grupę do odwszawiania. Strasznie to brzmi. Chciałem tylko przedstawić formę i sposób traktowania człowieka.
  • Kiedy pan wrócił do Warszawy, jak pan odnalazł swoją rodzinę?

Z Esslingen wysyłałem listy pod różne adresy. Właściwie nie szukałem mojej mamy, tylko szukałem męża cioci, u której mama mieszkała z dwóch powodów. Ten pan miał straszne nazwisko i znał obce języki, to znaczy on był Polakiem, ale nazywał się Sejdel i na imię miał Adolf. Uważałem, że jeżeli udało mu się przeżyć (a był [przed wojną] w Warszawie dyrektorem Stacji Oceny Nasion), to dzięki temu imieniu i [znajomości] języków. Ja słyszałem, że gdzieś jest jakiś instytut, tylko nie wiedziałem, czy w Sochaczewie czy w Skierniewicach. Napisałem do instytutu nasiennictwa, ogrodnictwa czy rolnictwa – wszystko jedno, i tu i tu – i się spytałem, czy słyszeli o takim panu i on akurat tam był. Wiedziałem, że w Warszawie nie mam go co szukać, bo widziałem, jak wyglądało Stare Miasto, i spodziewałem się, że tak samo będzie wyglądała cała Warszawa. Dostałem od wujka odpowiedź, że mama moja żyje i natychmiast wróciłem do kraju.

  • Dokąd pan wrócił?

Do Kutna.

  • Chciałby pan jeszcze coś dodać?

Na temat późniejszych czasów, bo to potraktuję jako humorystyczne [wydarzenie]. Wróciłem w 1947 roku i w 1947 roku rodzina namówiła mnie, żebym studiował. Raczej liczyłem, że będę musiał pracować. Okazało się, że był egzamin z nauki o Polsce współczesnej. Zdawałem sobie sprawę, że nic na ten temat nie potrafię powiedzieć. Przez lipiec i sierpień uczyłem się z różnych broszurek, ale jak się zdecydowałem to jeszcze można było tylko zdawać na uczelnię, która się nazywa SGGW. Zdawałem tam i zdałem, ale do papierów musiałem dołączyć świadectwo moralności, bo wróciłem z Zachodu i urodziłem się w Kutnie. Starałem się o takie zaświadczenie w Kutnie i dostałem: „Zaświadcza się, że obywatel Leszek Żukowski z moralnością nic wspólnego nie miał”. Mimo to na studia się dostałem, tylko nie dostałem stypendium. Przez cały okres studiów nie miałem stypendium. To jest takie humorystyczne może, ale dosyć… Miałem kiedyś takie pytania, czy byłem prześladowany? Nie byłem prześladowany, ale stypendium nie miałem – wróciłem z Zachodu, więc to jest podejrzane. Drugie podejrzenie – nie byłem powoływany do wojska. Napisałem nieopatrznie w życiorysie, że brałem udział w Powstaniu, i nie byłem powoływany do wojska. Jedni mówią, że to dobrze, drudzy mówią, że to źle. Już w czasie studiów pracowałem dwa lata w Instytucie Badawczym Leśnictwa w Warszawie, ale dostałem nakaz pracy do fabryki płyt pilśniowych w Świeradowie Zdroju. Pracowałem cztery lata i kwartał. Potem pracowałem też w przemyśle płyt pilśniowych, ale w laboratorium branżowym płyt pilśniowych w Czarnej Wodzie, które zostało (od początku istnienia laboratorium tam pracowałem) przekształcone w Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Przemysłu Płyt Drewnopochodnych. Przeszłość mam brzydką. Mam zaświadczenie, opinię, że w Świeradowie Zdroju partia zarzuciła mi, że nie podnoszę kwalifikacji zawodowych. Nie należałem nigdy do partii, ale dyrektor i sekretarz partii napisali, że: „Nie podnosi kwalifikacji zawodowych i przez to nie przewiduje się żadnego innego wyższego stanowiska”. Pomyślałem sobie, jak jestem taki głupi i nie podnoszę [kwalifikacji], no to zobaczymy, czy jestem taki głupi. I wobec tego zrobiłem stopień doktora, potem zrobiłem stopień habilitowany doktora, a potem zostałem przeniesiony do Warszawy, pracowałem w Zjednoczeniu Przemysłu Budowy Maszyn Ciężkich. Zjednoczenie, które budowało maszyny dla przemysłu płytowego i dostarczało konkretne całe fabryki. Byłem używany jako technolog (podobno jestem dobrym technologiem) do przeprowadzania rozruchu technologicznego w tych fabrykach zbudowanych w kraju lub za granicą (jeździłem też za granicę) i do przeprowadzania prób gwarancyjnych – to znaczy, że fabryka osiąga przez trzy kolejne dni gwarantowaną, wysoką zdolność produkcyjną i jakość produktu. Potem to mi się zdarzyło, że zaproponowano mi pracę na uczelni i od 1979 roku pracowałem na uczelni, [na stanowisku docenta – a po otrzymaniu tytułu nadanego w 1986 roku – profesora].




Warszawa, 2 lutego 2011 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Leszek Żukowski Pseudonim: „Antek” Stopień: strzelec, łącznik (Wola), strzelec (Stare Miasto) Formacja: Batalion „Chrobry I”, Batalion „Łukasiński” Dzielnica: Wola, Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter