Leszek Droszcz „Nick”

Archiwum Historii Mówionej



  • Gdzie pan się urodził?

We Lwowie.

  • Ile pan miał lat, jak wybuchło Powstanie?

Dziewiętnaście.

  • Jaki był wpływ pana rodziny, szkoły na pana światopogląd?

I rodzina, i szkoła mnie zbudowały. Matka, przykład wuja, który był moim idolem, i szkoła (tak jak to było normalnie w polskich szkołach przed wojną). Znałem wszystkie dziecinne piosenki legionowe i różne opowiadania mamy, która mi opowiadała o wyczynach mojego wuja w czasie pierwszej wojny. Wujaszek (brat matki) uciekł z domu do legionów, ale nie trafił do Piłsudskiego, tylko do generała Hallera. Haller wysłał go do Rosji, żeby szukał wśród zesłańców polskich oficerów. W czasie pierwszej wojny, jeszcze przed Katyniem, zawsze owało oficerów w naszych jednostkach powstańczych czy niepodległościowych; żołnierzy było jak lodu.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny, 1 września?

Wybuchły bomby – pierwszego, drugiego dnia. Trzeciego dnia przenieśliśmy się, bo mieszkaliśmy blisko dworca, na większą odległość. Tak to zapamiętałem.

  • Mieszkaliście we Lwowie?

We Lwowie.

  • Jak, jako czternastoletni chłopiec, odebrał pan to zjawisko jakim była wojna?

Negatywnie. W czasie, kiedy jako dziecko (przecież wtedy byłem gówniarz) siedziałem w piwnicy i leciały bomby, to czułem cholernego stracha, to się inaczej nazywało pierdziel.

  • Kiedy przenieśli się państwo ze Lwowa do Warszawy?

Jak ruscy już byli w odległości stu kilkudziesięciu kilometrów od Lwowa. Wiadomo było, że nam Lwowa nie zostawią. Nie wiedzieliśmy jeszcze o drańskich układach naszych sojuszników ze Stalinem, ale wiedzieliśmy, że Stalin zagarnie Lwów, żeby „oswobodzić” uciśniony naród ukraiński, plus resztę wschodnich terenów, żeby uwolnić Białorusinów od polskiej zmory.

  • Czyli jeszcze w czasie trwania wojny, we wrześniu, przenieśli się państwo już do Warszawy?

Nie we wrześniu, to było w maju.

  • 1940 roku?

1944 czy 1943 roku. Zdaje się, że 1944.

  • Jak sobie radziła rodzina w czasie okupacji?

Ojciec był przed wojną rzecznikiem dyscyplinarnym w dyrekcji kolejowej we Lwowie. Bardzo dziwne zjawisko się nam zdarzyło, że nas kacapy nie wywieźli. Ale każdy w rodzinie miał przygotowaną walizkę, w której były najpotrzebniejsze rzeczy (podstawowe z ubioru). W razie czego jak przyjdą i: Sobirajties! [zbierajcie się], to każdy tylko ubiera się, łapie swoją walizkę i wychodzi. Bardzo dużo ludzi przez to zginęło, że jak przyszli Rosjanie i zmuszali do wychodzenia w przeciągu dziesięciu, piętnastu minut, to ludzie tracili przytomność [umysłu] i nie brali najpotrzebniejszych rzeczy. Myśmy mieli wszystko [przygotowane], ale po nas nie przyszli. Dziwna to była rzecz, bo rzecznik dyscyplinarny to [urzędnik wymiaru] sprawiedliwości w Polsce. Ale ojciec nie miał wrogów – mimo tego że był równocześnie prokuratorem i sędzią. Określał winę i dawał wyrok. Ale nie miał wrogów, bo wszyscy skazani (czy to na wyrzucenie z pracy, czy inne konsekwencje) dobrze wiedzieli, że wyrok był słuszny i nikt nie miał do ojca pretensji.

  • Jak radzili sobie państwo w Warszawie? Właściwie w Warszawie już było tylko parę miesięcy.

Ale jeszcze we Lwowie trzeba było sobie radzić. Z początku ojciec chodził na śmieci. Wraz z większością pracowników dyrekcji kolejowej chodzili na składowisko śmieci, przebierali, zrzucali śmieci. Potem poszedł do składu materiałów budowlanych. Pracował jako robotnik fizyczny i zawsze stamtąd przynosił tak zwaną kitę, to znaczy wiązkę odpadów – drewnianych desek, żeby było czym palić i ogrzewać. Nasz dom został zbombardowany i spalony w 1939 roku, ale piwnica ocalała. Zdołaliśmy stamtąd wywieźć wszystkie zapasy węgla. Kolejarze dostawali tak zwane deputaty, ale zawsze drewno było potrzebne.
W tym czasie chodziłem do szkoły. W 1941 roku skończyłem czwartą klasę polskiego gimnazjum, czyli tak zwaną małą maturę. Na tym moja edukacja się skończyła. Później trzeba było coś robić. Żeby nie dać wywieźć się do Niemiec na roboty (żebym nie został wywieziony), ojciec ulokował mnie w warsztatach kolejowych jako pracownika fizycznego na obrabiarkach do metalu. W warsztatach kolejowych pracowałem przez okres 1941–1944 jako tokarz, heblarz. Potem wyjechaliśmy i zamieszkaliśmy w domu matki Bronka Pietraszewicza – pseudo „Lot”.

  • Czy pamięta pan ulicę?

Ulica, która prowadzi od placu Wilsona w kierunku Bielan, prosto. Dom, gdzie mieszkali, był przed strażą pożarną.

  • To w Warszawie.

W Warszawie, w domu rodziców Bronka. Zwaliliśmy się (moi rodzice, ja z bratem) i do tego jeszcze przyjechała lora bagażu ze Lwowa, bo Niemcy ułatwiali wyjazd swoim pracownikom – tym, którzy pracowali na kolei. Myśmy czmychnęli do Warszawy, bo większość była kierowana na Śląsk i do Krakowa. Osiedliliśmy się [w Warszawie]. Wiadomo było, że lada chwila przyjdą Rosjanie, więc ojciec nie poszedł do pracy. Odpoczywał sobie po trudach [pracy] w materiałach budowlanych. Poszedłem do pracy do fabryki elementów prefabrykowanych, zbrojonych, profesora Kluza na Rybakach (koło Wytwórni Papierów Wartościowych). Musiał mi dać robotę. Zostałem zbrojarzem. Roboty zbrojarskie wykonywałem bardzo gładko.

  • Czy z konspiracją zetknął się pan jeszcze we Lwowie, czy dopiero w Warszawie?

Zetknąłem się, ale… Konspiracja we Lwowie była bardzo słaba. Trudno było konspirować, jeżeli mieszkało tam tylu Ukraińców. W 1939 roku we Lwowie mieszkało 17 tysięcy Ukraińców, ale później to się pomnożyło. [Było też dużo] Żydów. Lwów miał 350 tysięcy mieszkańców, w tym połowa to byli Żydzi. Ukraińców było bardzo niewiele. Tak że Lwów – jeżeli Roosevelt chciał go sprzedać, to raczej powinien sprzedać to miasto Izraelowi, nie Ukraińcom. Tego nikt z lwowiaków nie może mu zapomnieć. Ile razy mówię o Roosevelcie, to czuję, że wiruje w trumnie wokół swojej osi, tak go nienawidzę.

  • Kto pana wprowadził do konspiracji?

Przecież cały dom był skonspirowany. Pietraszewicze – rodzice Bronka. Bronek był już zabity, jego siostra była w konspiracji.

  • Ale to było już w Warszawie?

W Warszawie. To już był bardziej ścisły związek z konspiracją. Ojciec [Bronka] miał dwa zawody: chemika i mechanika. Pracował w Głównym Urzędzie Miar i Wag i tam też produkował granaty (tak zwane filipinki).

  • Czy składał pan przysięgę?

Nie pamiętam.

  • Na czym polegała pana działalność w konspiracji w Warszawie?

[Była] bardzo słaba. Pracowałem w fabryce i miałem bardzo mało czasu, tak że moja działalność była bardzo słaba.

  • Gdzie i kiedy walczył pan w czasie Powstania? Jak pan trafił do Powstania?

W dniu wybuchu Powstania byłem w 9. Kompanii Dywersji Bojowej. W dniu wybuchu Powstania oddziały dywersji bojowej zetknęły się z Niemcami i musiały przenieść się do Kampinosu. Z Kampinosu wróciły po dwóch czy trzech dniach i wtedy, od razu, przyłączyłem się do nich.

  • Czy pamięta pan nazwiska, pseudonimy kolegów, z którymi pan walczył?

„Korwin” to był pierwszy, wstępny dowódca drużyny. Pseudonimy w drużynie: „Korwin”, „Nick” (to ja), „Wilk”, „Sławek”, „Medek”, „Sas”, „Krzysztof”, „Chudy”, „Tur”, „Lewko”, „Dżani”, „Gryf”, „Bogdan”, „Chorodyński”, „Wróbel”, „Kajus”, „Longinus”, „Cygal” i „Kulski”. „Chudy”, „Tur”, „Lewko”, „Dżani” i „Gryf” zginęli. Było nas dwudziestu, jedna czwarta zginęła – tanio nam poszło.

  • Czy miał pan uzbrojenie, jak pan przystępował do Powstania?

Dostałem bębenkowiec amerykański, kaliber 11,4 i pięć naboi. To było wszystko i z tym obnosiłem się przez dwa czy trzy tygodnie. Później ulokowano nas w straży pożarnej na Żoliborzu. Niemcy, przyjeżdżający z prowincji, nie wiedzieli, gdzie zaczynają się nasze linie, i jechali do miasta. Nie wiedzieli, że jesteśmy w straży. No to my po nich! Przeważnie do nogi, bo siedzieliśmy na pierwszym piętrze w straży. Był zakaz mordowania rannych, więc wermachtowców należało odstawić do szpitala, a esesmanów zostawić, żeby sobie spokojnie zdechli na placu. Byliśmy bardzo humanitarni – nie dobijaliśmy rannych.

  • Czy w czasie walk miał pan kontakt z jeńcami?

Nie. Od razu szli do szpitala albo zostawali na placu, tak że nikt z nas nie miał kontaktu z Niemcami (w każdym razie w tej drużynie).

  • Czy zetknął się pan z przypadkami zbrodni wojennych popełnianych przez Niemców albo popleczników działających z nimi?

Nie.

  • Jaka atmosfera panowała w pana oddziale na początku Powstania?

Wzniosła, radosna i wesoła.

  • Czy cały czas utrzymywała się taka atmosfera?

Jak mogła się taka atmosfera utrzymywać? W drugim tygodniu zostaliśmy ulokowani w straży pożarnej. Chodziłem jako obserwator zachodniego brzegu, na najwyższe piętro. Z najwyższego piętra było widać zachodni brzeg.
  • Co to jest zachodni brzeg?

Zachodni brzeg Wisły. Widać było z góry, jak ruskie, kacapy, jeżdżą spokojnie po ulicach – weseli, roześmiani. Wtedy powiedziałem: „No tak, ojciec miał rację”. Też wiedziałem, że to nie wyjdzie. Jak szedłem do Powstania, to ojciec mówił: „Gdzie ty idziesz? Gdzie ty się pchasz? Z tego nic nie będzie”. Mówię: „Będzie, nie będzie, a iść trzeba”. Ale obserwując po drugiej stronie ruskich, spokojny ruch, byłem już pewny, że Rosjanie na tę stronę nie przyjdą. Nastrój wśród załogi zaczynał się powoli psuć. Ale z wyjątkiem jednego przypadku załamania morale chłopcy trzymali się bardzo sztywno i bardzo dobrze. Tak że jak objąłem drużynę w drugim miesiącu, to nie miałem żadnych kłopotów. Wykonywali wszystkie rozkazy i nie było żadnych sprzeciwów, a przecież byłem dla nich obcy. Mimo to dyscyplina była zachowana w wojskowym stylu.
Tłukliśmy szkopów bardzo dużo. Potem wyskakiwało się na plac, zabierało się broń wszystkich tych, którzy leżeli; jednych zabierało się do szpitala, drugich się zostawiało. Broń szła naprzód dla nas, a później dla reszty plutonu i kompanii. Tak że pod koniec trzech tygodni, które tam spędziliśmy, przez ten czas zaopatrzyliśmy w broń całą kompanię. Tak że byliśmy uzbrojeni. Zamiast armaty dostałem niemiecki pistolet i karabin (nie pamiętam typu). Później, jak ruscy zaczęli udawać, że nam pomagają (w drugim miesiącu), to bez spadochronów zrzucali worki z amunicją, z pepeszami, z armatkami ppanc. [Armatki] były albo ppanc, albo takie sobie. Ppanc przebijały pancerz czołgu, jeżeli nie był za gruby, a takie sobie to mogły wpaść do środka, wybuchnąć na motorze i unieruchomić silnik. Działka miały na ogół pogięte lufy. Jak spadły, a przycisnął je worek amunicji, to lufa się gięła. Amunicja była przeważnie uszkodzona, zniekształcona, więc amunicję trzeba było segregować, przebierać.
Potem wycofano nas ze straży do tyłu i posadzono nas na trzeciej kolonii, gdzie byliśmy trzymani jako rezerwa do działań trudnych (złożonych czy niebezpiecznych). Byliśmy wysyłani w różne miejsca dla zatykania różnych dziur. [Mieliśmy] różne, inne zadania. Raz zostałem wysłany z dowodzącym obwodu żoliborsko-marymonckiego. Pan pułkownik Niedzielski obchodził cały front Żoliborza i Marymontu dookoła. Z tym że jak przyszliśmy do odcinka, który zajmowali AL-owcy, to nas nie wpuścili do środka. Jak myśmy chcieli nacisnąć trochę bardziej, to zaczęli odbezpieczać granaty, tak że nie mieliśmy okazji zobaczyć, jak są urządzeni (i nie trzeba było). Wykazali się później bardzo pięknie, bo jak Niemcy nacisnęli już na pełny gaz przy końcu Powstania, to wpuścili ich do samego środka Żoliborza. [Niemcy] weszli od strony torów i Instytutu Chemii.
Jednej nocy zostaliśmy wysłani pod Cytadelę. Rosjanie mieli ostrzelać cytadelę z dział, a my mieliśmy zaatakować od tyłu i Cytadelę zdobyć. Ale skończyło się na tym, że przesiedzieliśmy pod Cytadelą całą noc, a tu ani słychu, ani dychu. Ani jeden pocisk artyleryjski, rosyjski, nie wybuchł na Cytadeli. Drugiej nocy było to samo. Wiedzieli, że chcą nas wpuścić w maliny, żebyśmy dobrze dostali, a oni… Im to było na rękę. Stalin robił przecież politykę, w której Niemcy działali na jego korzyść. Nie musiał mordować akowców, robili to za niego Niemcy. Tak było.
Brałem też udział w zdarzeniu, które nazywają (nie wiem, czy tak było) największą bitwą warszawską. To był tak zwany atak na Dworzec Gdański. Przyszliśmy w nocy i ustawiliśmy się wzdłuż Zajączka – patrząc w kierunku miasta, na prawo od mostu. Domy były tylko jadąc w prawo, w kierunku… Dajmy na to, jedziemy w kierunku Śródmieścia i skręcamy w prawo w Zajączka. Domy po prawej stronie były, a po lewej puste pole, na którym rosły kartofle. Badyle kartofli miały chyba metr wysokości (może osiemdziesiąt centymetrów). Mieliśmy za zadanie podpełznąć do torów i rozpocząć strzelaninę, żeby odciągnąć uwagę Niemców od Instytutu Chemii. Z Instytutu Chemii mieli zacząć przebijanie się w kierunku Starówki leśni – ci, którzy przyszli z lasu. Myśmy mieli ściągnąć ogień na siebie. Ale [leśni] nie orientowali się w mieście. Weszli na teren instytutu. To był kwadrat – mury ze wszystkich stron, a na środku było wielkie podwórze. Ponieważ bardzo zmachali się maszerowaniem, więc rozsiedli się na podwórcu. Niemcy – wszyscy [byli] cichutko. Jeszcze jak zobaczyli, że wali taki tłum, uciekli na piętra. Ale jak zobaczyli, że tłum nic nie wie o ich istnieniu, to zaczęli grzmocić w podwórze i strasznie dużo leśnych wybili.
W tym czasie, już wcześniej, zaczęliśmy ostrzeliwanie Dworca Gdańskiego. Nasza broń nie miała tłumików ogniowych, tak że jak strzelaliśmy, to Niemcy dokładnie wiedzieli, skąd prowadzony jest ogień. Myśmy mieli szczęście, bo „Medek”, czyli Medard (pół-Meksykanin, pół-Polak; jego ojciec był polskim oficerem a matka meksykańską aktorką) bardzo dzielnie wojował. Dostał erkaem i był strasznie do niego przywiązany, strasznie napalony – grzmocił aż warczało. Tylko że Czesi, chyba to były sabotaże, tak montowali erkaemy, że bardzo często się zacinały. Na nasze szczęście nasz się zaciął, tak że nie było widać ognia z karabinu maszynowego i Niemcy w nas strzelali rzadziej niż do innych. Strzelali tak zwanymi ekrazytówkami. To były pociski karabinowe, które miały [w środku] – nie wiem, czy to był ekrazyt, ale myśmy mówili, że to jest ekrazyt – bardzo cienkie koszulki, nafaszerowane w środku ekrazytem. Taki pocisk, jak natrafiał na badyl cebuli, to eksplodował. Miał cholerną szybkość. Jeżeli trafił człowieka z przodu, to wybuchał dopiero po dziesiętnych czy setnych [częściach] sekundy. Wybuchał [człowiekowi] na plecach, ale dziura [była] większa od pięści. Tak że człowiek trafiony ekrazytówką musiał umrzeć, musiał się wykrwawić.
Grzmocą bez przerwy. Strzelali erkaemami, cekaemami, [mieli] działka przeciwpancerne, granatniki, a oprócz tego flary (latarnie lecące na spadochronach). Było jasno jak cholera, ogień jak diabli, a pociski – zdawało się, że wybuchają wszędzie. I tak było: nad głową, z przodu, z lewej strony, z prawej strony i z tyłu.
Padł rozkaz, że już dosyć naściągaliśmy ognia, wycofywać się. Czołgamy się do tyłu. Ale przez tak wysokie kartofle myśmy byli niewidoczni. Jeszcze jak chłopcy umieli się czołgać, to nie poruszali (albo bardzo mało poruszali) badylami kartoflanymi. W pewnym momencie natknęliśmy się na rannego. Powiedzieli mi potem, że to był „Jędrek”, ale który „Jędrek” nie wiem, bo nie nasz. Jest ranny, leży, jęczy, jest mało przytomny. Krzyknąłem do kolegi, żeby podpełzł bliżej. [Powstaniec] dostał wtedy, kiedy czołgał się do przodu, tak że głowę miał zwróconą w kierunku dworca. Mówię: „Obróć się głową w kierunku dworca, złap go za stopę, wyciągnij ręce – obróć się na bok i ściągaj stopę do piersi. Jak już będziesz ją miał przy piersiach, to obracaj się na brzuch – tylko na komendę, żebyśmy to robili razem – odpychaj się do tyłu. I znowu na bok, ściągaj stopę do piersi i znowu”.

  • To były polecenia dla rannego?

Ranny nie mógł się ruszyć! [Polecenie było] dla kolegi, który mi pomagał. Przy czym ten chłopak nie miał żadnych wątpliwości – dostał rozkaz i ciach! Pomagał. Nie było tak, żeby facet powiedział: ja się boję, ja spieprzam. Nie! Była dyscyplina wojskowa. Byłem dosyć rygorystyczny. Mając takiego wuja, uważałem że jak człowiek poszedł , to ma się bić i nie ma nic ani do rezonowania, ani do dyskusji, tylko ma się bić i wykonywać rozkazy.
Pełzniemy do tyłu. Jesteśmy piętnaście metrów od ulicy Zajączka (to szmat drogi od torów). Pojawia się ktoś, pełzł jeszcze za nami. [Ranny] miał ręce wyciągnięte do tyłu, tak że te ręce się wlokły. Wziął go za dłoń, za puls i mówi: „Chłopaki, on już nie ma pulsu. Nie żyje. Zostawcie go i spieprzajcie stąd, bo jego przez ulicę nie przeniesiecie”. Zrobił nam cholerny kawał. Podpełznął szybko do ulicy i dał takiego dyla, że jak usłyszałem strzelaninę, uniosłem trochę głowę, patrzę, a na ulicy aż się kurzy od pocisków, które wzniecają pył na jezdni. Zostawił nas dwóch jak biedne sieroty. Co zrobić? Nie da rady się zbierać, bo Niemcy są wstrzelani i czekają, aż wylecą następni. Wyleciał jeden, to jeszcze i inni może się trafią. Już biały dzień. Mówię: „Leżymy tutaj pół godziny i później połóż się twarzą do ziemi, podciągnij jedną nogą pod piersi i – liczę do trzech. Na trzy podnosimy się i…”. Jego musimy zostawić, nie żyje. Przenieść go przez ulicę nie damy rady, bo widzieliśmy, jaki kurz, ile broni było wstrzelanej w ulicę. Tak że wypadało tego polecenia usłuchać. Mówię: „Raz, dwa, trzy – do góry i gazu przez ulicę! A już za ulicą są domki”. Tak zrobiliśmy. W pewnym momencie [kolega] okazał się wolniejszy ode mnie, przewrócił się. Odwracam się, a on mówi: „Spieprzaj! Nic mi nie jest!”. No, to spieprzam, a on za mną. Dopadliśmy domów. Ukryliśmy się za domami, a tam czekała cała kompania. To było wojsko! Kompania czekała na nas. Wiedzieli od tego, który wyskoczył pierwszy, że zostaliśmy i czekali na nas. Czekali ponad pół godziny – wszyscy, którzy zdołali stamtąd wyjść. To już był biały dzień. Myśmy wyszli, wyobrażam sobie, że miny mieliśmy dosyć tępe. Nie pamiętam, kto dał rozkaz (dowódca plutonu?): „Chłopaki, wycofujemy się”. I tak jak ulica idzie w kierunku Bielan, to idziemy za domami, po lewej stronie. Wszędzie były poprzebijane przejścia, płoty poniszczone, tak że można było przejść od domu do domu. W bramach stoją ludzie. Widziałem, że mają dziwne oczy. Patrzą na nas jak na idące trupy, bo strzelanina była cholerna przez pół nocy. Wyszliśmy stamtąd i tak się skończyła dla nas [walka]. Już na drugą noc nas nie posłali, bo byliśmy zbyt przetrzebieni.
Przez całe Powstanie byłem zupełnie zdrewniały. Mózg mój pracował pierwszorzędnie, ale byłem zupełnie nieczuły na niebezpieczeństwo. Taka była różnica między moim samopoczuciem jako bidula siedzącego w piwnicy pod bombami, a faceta, który ma spluwę, do tego broń maszynową i strzela. I stara się zabić, bo wie, że musi zabić jak najwięcej, żeby jego nie zabili. Nie miałem ani odrobiny strachu – z jednym, małym wyjątkiem. Myśmy przez pewien okres trzymali warsztaty naprawcze „Opla”. Ale z „Opla” wysłali nas do fortów, które ciągnęły się między „Oplem” a zapleczem, koloniami z tyłu. Były tam forty w postaci kątownika. Wysokie wały, usypane z piachu i w środku domek. Koniecznie chcieliśmy wyrobić sobie, wydłubać przejście, żeby móc strzelać z poziomu ziemi. Ale cośmy trochę podłubali, to piach się zawalał. W końcu daliśmy spokój. Był jeden przypadek, że nadleciały sztukasy (niemieckie samoloty nurkujące). Lecą, w pewnym momencie – na skrzydła i pikują. Patrzę, a te sukinsyny pikują prosto na nas! W pewnej chwili wyrzucają… Nie wiem, wyrzucali chyba po trzy bomby. Wylatują bomby, [samoloty] do góry, a bomby lecą. Patrzę – przecież te cholerne bomby lecą prosto na nas! Wtedy to były jedyne dwie czy trzy minuty, kiedy poczułem cholernego stracha. Łeb do piachu, dupa do góry i jestem nieprzytomny ze strachu. Bomby wybuchły o jakieś pięćdziesiąt metrów od nas. I znowu – drewniany.
Potem, z fortów już zabrali nas do „Zgody”. „Zgoda” to jest budynek, który mieści się na Żoliborzu, naprzeciw straży pożarnej. Jak jedzie się na Bielany, to po prawej stronie jest straż, po lewej stronie budynek „Zgoda”. Ulokowaliśmy się w budynku „Zgoda” i postawili nas w piwnicy zwróconej w kierunku Bielan, z rozkazem bronienia tego kierunku, bo w tamtej stronie było słychać buszujące czołgi. Jest noc, ale z tyłu, za nami coś cholernie cicho. Poszła tam kompania, my siedzimy na czole, ale jest za cicho. Mówię: „Chłopaki, sprawdzę” – i poszedłem. Szedłem piwnicą (w piwnicach były poprzebijane przejścia), po trupach, bo dużo ludzi leżało zabitych. Doszedłem więcej niż połowa drogi – nikogo nie ma, dalej też cicho. Wróciłem. Mówię: „Chłopaki, nikogo nie ma. Zostawili nas tutaj, zapomnieli, że jesteśmy”. Robi się dzień. Obok nas, niezupełnie naprzeciw budynku, ale troszeczkę do tyłu, stoi czołg skierowany lufą w kierunku miasta. Mówię: „No, to przebijamy się”, bo wiem, że od połowy budynku „Zgoda” w kierunku straży pożarnej jest wykopany głęboki rów łącznikowy. Idziemy do rowu i skaczemy. Ale naprzeciw rowu było wszystko zapchane. Trzeba było skoczyć kilka metrów wstecz od rowu, w kierunku Bielan. Skaczemy do rowu i pryskamy do straży pożarnej. Tak zrobiliśmy. Czy te szkopy spały, czy jadły śniadanie, czy sobie opowiadały bajki… Myśmy wszyscy zdołali wyskoczyć. Było nas piętnastu minus dwóch. Zdołaliśmy wyskoczyć, dopaść do rowu, czołg się nie odezwał. Posiedzieliśmy trochę w straży, ale wzywają, żeby stawić się w Szklanych Domach. Szklane Domy to były budynki […] na Mickiewicza. Doszliśmy do [Szklanych Domów], a tam jest już zgromadzona cała kompania i jeszcze różne, inne wojsko. Tak że koncentracja była w Szklanych Domach.

  • Czy to były może już ostatnie dni Powstania?

To było na dzień przed naszą kapitulacją, to już był koniec. Ogłaszają nam kapitulację.

  • W Szklanych Domach?

W Szklanych Domach. Ogłaszają, że dowództwo zdecydowało się skapitulować, bo dalsza walka nie ma sensu. Niemcy nas tak docisnęli, są prawie w środku Żoliborza, od strony AL. AL, który się wyrwał, chciał się przerwać przez wał i popłynąć na drugą stronę – tych wszystkich wybili. „Zabawa” jest przegrana. Przegraliśmy, musimy się poddać. Niemcy podali nam miejsce, gdzie należy zrzucać broń. Broń kazali nam zrzucać na placu Wilsona. Szliśmy. Było to wtedy uczucie zupełnego zamglenia, zaburzenia mózgu – nic nie czuliśmy (w każdym razie ja nic nie czułem, zupełna tępota). Doszliśmy [do placu], już Niemcy stoją półkolem, a my zrzucamy karabiny ręczne, karabiny maszynowe, pistolety, granaty – na kupę. Nikt nie próbował przemycić broni. Niektórych później wywoływali. Jak miał gębę zbyt krwiożerczego polskiego bandyty, to go wołali i sprawdzali, czy nie ma ukrytej broni. Tak pomaszerowaliśmy w kierunku Pruszkowa.
  • Czy pamięta pan drogę?

Nie pamiętam. Wiem, że szliśmy do Pruszkowa, ale którędy – nie pamiętam. Człowiek w ogóle był mało przytomny. Ledwie sobie zdawałem sprawę z tego, że żyję, przeżyłem. Czekam, co się będzie działo, bo nie ma pewności, że Niemcy nas puszczą. Doprowadzili nas do warsztatów kolejowych w Pruszkowie. Władowali nas do hal, leżymy w halach. Później zaczyna się ładowanie do wagonów towarowych i nach Heimat. Powieźli nas do Niemiec, do Saksonii. Szczęśliwie kolega przemycił ze sobą młotek. Młotkiem walił w podłogę i wybił kilka dziur, więc było gdzie załatwiać potrzeby, nie trzeba było paskudzić wagonu. Zawieźli nas do Altengrabow, to był Stalag XI A – Altengrabow. Rozładowali. Był obóz jeńców, zaprowadzili nas do obozu jeńców. To był oflag. W [obozie] polskie oficery, niektórzy wrzeszczą: „Bandyci! Spaliliście Warszawę!”. Nikt się nie odzywał. Co można było odpowiedzieć na taki idiotyzm? Nie można było uniknąć Powstania. Myśmy się później zastanawiali, czy dobrze zrobiliśmy, że spaliliśmy Warszawę? Bo potem Niemcy, po opróżnieniu Warszawy, szli od domu do domu i palili.
Wszyscy byliśmy ulokowani przez Niemców w cukrowni. Na początku w robotach polowych (na przykład zrywanie kukurydzy) a potem, jak skończyła się kukurydza, to do cukrowni. Jedni poszli na tak zwany Zucker Boden, to znaczy na dział produkcji cukru, a drudzy na Rofabrik, to znaczy na oddział, gdzie były zbierane wytłoki, pakowane w worki i tym jeszcze żywili bydło. Siedzieliśmy w cukrowni. Później skończyła się kampania, wobec tego wysłali nas na folwark szkopa. Szkop był cholerny bogacz, nazywał się Schaffitzel. Tak się złożyło (dopiero później się okazało), że u niego pracowała też moja żona, w fabryce części zamiennych do samolotów. Nazywało się to – dla picu – fabryka mebli. Tylko myśmy się tam nie mogli zetknąć. Nawiązałem kontakt, przez swojego kolegę, ze stajnią. W stajni pracowali Polacy i pracowała młoda dziewczyna. [Kolega] też był oddelegowany do stajni i miał z nią – nic innego, tylko znajomość. Kiedyś, jak wróciliśmy z roboty, od mycia samochodów w stawie (obłoconych po zimie), idzie i mówi: „Wiecie? Tam jest jedna Polka, fajna dziewczyna!”. Mówię: „Ty! Niemożliwe! Jest Polka?!”. A ja przez kraj, przez kontakt ze swoim wujem w Krakowie… Nawiązałem kontakt z wujem, bo pamiętałem jego adres. Posłałem jemu list, w ramach Kriegsgefangenen Post. Przysłał mi list. Na odwrocie [kartki] można było napisać odpowiedź i podać najkrótsze wiadomości. Przysłał mi adres rodziców, którzy po Powstaniu byli wywiezieni do Bawarii, do Augsburga. W Augsburgu pracowali na kolei, bo Heisenbahner, to trzeba było posłać go na kolej. Ale [ojca] posłali do prac fizycznych. Dali im małe wagony towarowe, w których mieszkali razem z moim bratem. Miałem ich adres. Napisałem do nich, jeszcze jak byli Niemcy. List napisałem przez tę dziewczynę.

  • Z obozu?

Z obozu. Napisałem list i napisałem ich adres. Nie miałem koperty, to znalazła kopertę, wsadziła list do koperty, zakleiła, przykleiła znaczki i posłała do Augsburga. Odpisali mi na jej adres. Po pewnym czasie (nie pamiętam, ile to trwało) kolega przynosi mi list od rodziców, więc wiedziałem, gdzie mieszkają. Po pewnym czasie, jak już skończyła się wojna, daliśmy jeszcze nielicho popalić wachmanom. Zarządzili ewakuację. My, po pracach w polu… Pracowałem na Rofabrik przy produkcji wytłoków – to było szarpanie pięćdziesięciokilowych worków przez dwanaście godzin.
Zarządzili ewakuację. Wyszliśmy na szosę, wachmani razem z nami. Wachmani to był Volksturm, to były stare dziady, już sfatygowane życiem. Maszerujemy. Jak myśmy się dorwali do szosy, to rozpuściliśmy pedały jak cholera! A szkopy truchtem za nami! Ledwie nadążali! Daliśmy im popalić, mimo tego że stosunki z nimi były zupełnie poprawne, a my – dzięki temu, że dawaliśmy niektórym co jakiś czas pudełko czekolady czy paczkę papierosów – mieliśmy z nimi sztamę. Potem nas użyli do wycinania drzew w lesie, drzew w parkach. Jak przychodziliśmy do parku (przyprowadzał nas wachman), to Niemcy krzyczeli z daleka: Na, die Elite kommt! (przychodzi elita!). Wiedzieli, że jesteśmy już na paczkach amerykańskich.
Pojechałem do domu. Znalazłem obóz. Rodzice dalej mieszkali w domku, dopiero potem zostali przeniesieni do Kaserne. Przychodzę, a mama coś pitrasi na kuchni. Mówię: „Dzień dobry”. Matka nawet się nie obraca i mówi: „Dzień dobry”. Mówię: „Mamo! To ja!”. Mówi: „Ja wiem, że to ty”. Poznała mnie po głosie, ale coś jej się przypiekało na kuchni, więc musiała to przemieszać.
[…] Dowódcą 9 kompanii dywersji bojowej był kapitan „Szeliga”. [Kompania] miała trzy plutony: 226 (ja w nim byłem) 227 i 230. Dowódcą plutonu 226 był porucznik „Szajer”, cholernie dzielny facet. Nic go nie brało, był tak samo zdrewniały jak ja. Od strony północnej, w straży pożarnej, była ślepa ściana (korytarz kończył się ślepą ścianą). Myśmy siedzieli w korytarzu równoległym do ulicy, a „Szajer” siedział pod ścianą – wypuścił nogi i niczym się nie przejmował. Myśmy tylko czekali na meldunek, że ktoś jedzie, że trzeba się przygotować, bo może trzeba będzie go ustrzelić. Dowódcą drużyny, w której byłem, był „Korwin” a potem ja, bo nic nie czułem i wierzę, że ci, którzy mają broń w ręku, często popadają w takie odrętwienie, że nie czują żadnej tremy. Co ma być, to będzie.
Braciszek, młodszy ode mnie o pięć lat, radośnie przynosi mi siódemkę FN (kaliber 7, FN-ka). Był to kaliber może za mały, ale mnie się bardzo przydał, bo woziłem [broń] (w dalszym ciągu podróżowałem autostopem), jeżdżąc po całych Niemczech. Jeżdżąc autostopem, tę spluwę woziłem pod pachą. Nawet jak zatrzymałem Amerykanów… Miałem angielski mundur, ale naszyte „Poland”, więc widać było, że nie jestem wojak czynny. Zatrzymywałem samochody. Nawet jak amerykańskie, to wsiadałem ze spluwą i nie przejmowałem się, bo siedziała mi wygodnie w kaburze, pod pachą. Tak jeździłem.
Kiedyś naciąłem się na przypadek, że jadę [pociągiem], a tu wsiada Amerykanin, [który] też chce jechać tym pociągiem ciężarowym. Chce podjechać do następnej stacji, umówił się z maszynistą. Widzi nas ubranych [w mundury z naszywkami] „Poland” i mówi do nas… Kowboje to burasy, to burki. Nasze dziewczyny nazywały Amerykanów burasami. Wsiada ten buras, patrzy na nas i mówi: General Eisenhower Said: Alle Polaks blue – generał Eisenhower powiedział, że wszyscy Polacy granatowi. Mówię: „Nic o tym nie wiemy”. Ale jest sam, nas jest czterech, więc doszedł do wniosku, że lepiej nie będzie się z nami borykać. Wysiadł, a myśmy pojechali dalej. Po drodze zdarzały nam się różne przypadki, kolegów obrabowali.

  • Jak nastąpiło wyzwolenie? Jaka armia was wyzwoliła?

Amerykańska. Doszliśmy do miasteczka. Kazali nam roztasować się koło stawu. Szef Volkssturmu poszedł do miasta dowiedzieć się, co słychać, bo było słychać strzały czołgowe. Wraca i mówi, że Amerykanie zajęli miasto. Mieliśmy z nimi bardzo dobre układy, braterskie stosunki z Volkssturmem, bo nic nie mogli nam zrobić, a my im też nie chcieliśmy, bo po co? Nie było potrzeby, wiadomo było, że wojna się kończy. Mówimy: „Rzucaj to wszystko, broń do stawu; idź do miasta, niech ci dadzą jakieś ciuchy i wracaj do domu”. – „Nie. Macie mnie odprowadzić do Amerykanów do niewoli” – taki honorny był facet. „Chcesz, to dobrze”. Dwóch chłopaków zgodziło się, odprowadzili go do Amerykanów. Ale inni Volkssturmiści prysnęli i się przebrali, nie było o co się z nimi spierać.

  • Spotkał się pan z rodzicami?

Tak. Ale nie chciało mi się siedzieć na miejscu, więc dalej wędrowałem, zwiedzałem Niemcy. Kiedyś przychodzę do ojca i mówię: „Tato, organizuje się transport do Andersa, do Włoch. Z nimi pojadę i się zgłoszę u Andersa, bo dużo akowców tam jedzie”. Mówi: „Chłopie! Nie protestowałem, jak szedłeś do Powstania, ale teraz zabraniam ci to robić. Co za sens? Co będziesz robił u Andersa? Tutaj trzeba znaleźć jakąś szkołę i tutaj się uczyć!”. Poszedłem, zacząłem się rozglądać i znalazłem – pod Monachium – SS Kaserne (nie pamiętam, jak nazywała się miejscowość). Dowiedziałem się, że tam księża, wyzwoleni z obozu koncentracyjnego, organizują liceum i gimnazjum polskie. Poleciałem i zapisałem się. Wtedy stacjonowałem w Murnau. Poleciałem do Murnau, wziąłem klamoty, wróciłem i zacząłem naukę w liceum. Po roku czy po dwóch zrobiłem maturę, poznałem [przyszłą] żonę, wstąpiłem na uniwersytet.

  • W Niemczech?

W Monachium. Ale tę Hochschule rozwiązali (nie wiem czemu, ale rozwiązali). Nie ma co robić. Żona poszła na mały uniwersytet między Monachium a Augsburgiem, zapisała się na medycynę, a ja bezrobotny. [W szkole] zrobiłem rok, przestudiowałem pół roku na fizyce, a następny semestr uciekłem na mechanikę. Fizyka wydawała mi się nudna – może i miałem rację (chyba miałem rację). Poszedłem na wydział mechaniczny, zrobiłem egzamin. Szkoła się skończyła, a był to fajny dla nas uniwersytet. Pojawiła się wiadomość, że brat mojej mamy, cichociemny, jest w Polsce – pułkownik Roman Rutkowski. Wyskoczył raz, pozałatwiał sprawy… Czy mówiłem, co on robił?

  • Ważne, co pan robił.

Tak, ale miałem jego za model, był dla mnie idolem. Skoczył raz do Polski – zabrali go – skoczył drugi raz. Drugi raz już go nie zdołali zabrać. Był wtedy jakby pełnomocnikiem lotnictwa na AK. Drugim razem zabrali go już ruscy. Wsadzili go do mamra. Na szczęście u babki było futro ojca. Zdołała mu przekazać futro do mamra, bo by tam skipiał z zimna. Ale ktoś z dygnitarzy peerelowskich, któryś generał, dowiedział się, że [wujek] siedzi. Poszedł go odwiedzić i tak się zgadali, że wyciągnął go z mamra. [Wujek] siedział wtedy w mamrze ubowskim, już go ruscy przekazali. Mamer ubowski też był wykańczalnią. [Dygnitarz] wyciągnął [wujka], więc wujo użył swoich pieniędzy z odprawy i z tymi pieniędzmi założył w Warszawie fabrykę baterii. Kiedyś przybiegła do niego do fabryki jego łączniczka z czasów okupacji i mówi: „Spieprzaj! U ciebie w domu jest kocioł!”. Wujaszek prysnął na prowincję. Po pewnym czasie skomunikował się ze mną, podał mi adres, gdzie mam go szukać. Pojechałem. Dał mi pęczek „zielonych” i mówi: „Jedź do Augsburga”. Moi rodzice osiedlili się wtedy, po przyjeździe, w Augsburgu, bo w Warszawie trudno było dostać mieszkanie. „Daj matce te pieniądze i adres. Sam nie jedź, bo tobie będzie trudno się poruszać”. Tak zrobiłem. Dałem matce pieniądze i adres. Matka zoperowała bucik, do bucika wsadziła żyletkę, żeby móc sobie spuścić krew, w razie gdyby ją aresztowali. Niemiec ulokował wuja na rudowęglowcu, który płynął do Szwecji. Dowiózł go do Szwecji, a stamtąd Anglicy zabrali go do Londynu.

  • Jedno jest niezrozumiałe. Najpierw był pan w Niemczech, gdzie zaczął pan studia – fizyka i wydział mechaniczny. Jak pan się z wujem znalazł w kraju?

Wiadomo było, bo porozumieliśmy się listownie, że wujo jest w Warszawie.

  • Jak pan się dostał do Warszawy? W którym roku?

W 1947. Kto przewoził uchodźców… [Nie pamiętam,] jak to się nazywało. [Była] instytucja od repatriacji.

  • Państwowy Urząd Repatriacyjny.

Nie, to nie był PUR. Przez polską repatriację dotarłem do Poznania.

  • Którędy?

Nie wiem. Przez Czechy szły pociągi repatriacyjne.

  • Od południa.

Tak. Dotarłem do Poznania, bo tam wuj kazał nam się zameldować w Puszczykowie, pod Poznaniem. Pojechaliśmy, [wuj] wynajął nam mieszkanie w willi u jednego faceta i tam zamieszkaliśmy. Stamtąd zacząłem robić podchody pod politechnikę. Żona (jeszcze wtedy nie żona, tylko narzeczona) pojechała do Torunia, bo tam osiedlili się jej rodzice. Zamieszkała u rodziców. Zdołałem zaczepić się na politechnice. Ale naprzód złożyłem papiery u Kulisiewicza (swoje rysunki i szkice), a oprócz tego złożyłem też papiery na politechnice. Jako repatriant miałem prawo wejścia na politechnikę bez egzaminów. To nie było takie pewne, ale zagrało – i to zagrało pierwsze, przed Kulisiewiczem. Machnąłem ręką na Kulisiewicza, poszedłem na politechnikę i zacząłem studia. Studia to też jest Ein Kapitel fur sich. Studia to był ostatni rocznik normalnych studiów politechnicznych. To znaczy kurs magisterski na wydziale mechanicznym trwał cztery lata. Przez cztery lata dawali cały materiał. Zapowiedzieli, że z tego kursu, kto się obsunie, to odpada – trzeba robić rok po roku, cztery lata. Przez cztery lata trzeba mieć zdane egzaminy. Ale nie było powiedziane do końca – zdane egzaminy… Na pierwszy rok wstąpiło nas wtedy dwustu dwudziestu, a skończyło dwudziestu kilku. Wszystko się wykruszało, ludzie nie dawali rady.

  • Czy w czasie studiów nie miał pan przypadków represji?

Nie.

  • Ani komplikacji ze strony władz uczelni, ze strony władz państwowych?

Nie. Wtedy politechnika była jeszcze opanowana przez prawicę (w każdym razie, jeżeli chodzi o profesorów). Był profesor Klembowski, który nam wykładał wytrzymałość materiałów, tak zwaną mechanikę techniczną. Kiedyś był bałagan, hałas, a on krzyknął: „Panowie! Ja uznaję proletariat, ale tylko w pracy. Na uczelni nie ma proletariatu, macie się zachowywać jak ludzie!”. To była mocna odzywka jak na tamte czasy. Nie było żadnych represji, wszyscy studiowali bezrepresyjnie. Ale skończyło nas tylko dwudziestu kilku. Na ostatnim roku już nie chodziłem na wykłady. Co roku zdawaliśmy egzaminy. Już nie chodziłem na wykłady – chodził mój kolega, [który] znał stenografię, stenografował teksty. Potem przychodził do domu i przepisywał to na język polski. Dawał mi notatki, z tego się uczyłem i zdawałem egzaminy. Taki był układ.

  • Z czego pan żył na studiach?

Miałem stypendium, z którego później zrezygnowałem. Miałem stypendium kolejowe. Ale później, [gdy byłem] na czwartym roku, urodziło mi się dziecko. […] Musiałem pójść pracować. Poszedłem pracować przez kolegę, który odpadł z naszej grupy. Było nas trzech, uczyliśmy się w domu tego, który stenografował. [To był dom] ciotki tego, który stenografował. Mieszkał o jedną przecznicę od politechniki, więc tam przychodziliśmy, siadaliśmy na łóżku… Jego ciotka miała pokoik służbowy. Od końca łóżka do ściany było [trochę] miejsca. [Kolega] zainstalował na zawiasach stół, który podwieszał na ścianie. Potem, jak siadaliśmy na łóżku, spuszczał stół, a noga stołu opierała się wtedy w kąt między ścianą a podłogą. Studiowaliśmy. Ale jeden z kolegów kipnął, to znaczy załamał się. Ożenił się z córką generała. Taki był! Z córką generała! Generał był generałem od zaopatrzenia, no ale był generałem! [Kolega] zrezygnował z kursu magisterskiego, bo dla niego było to za trudne. Jak myśmy się uczyli i rozpatrywali trudne zagadnienie, nie mogliśmy dojść, dlaczego to tak i tak… Mówię: „Cześć, stop. Zostawiamy to na później. Jedziemy dalej, opuszczamy to”. On wtedy prawie płakał: „Nie no, nie można! Tak się nie można uczyć!”. Mówię: „Tak trzeba!”. W dalszym ciągu trzymałem drużynę krótko przy pysku. Drużyna składała się z trzech, w tym jeden zrezygnował, zdezerterował.
Poszedłem pracować do biura projektów Zakładów Prefabrykacji, które on mi załatwił („dezerter” załatwił mi przyjęcie). [To] było biuro projektów i piękna forsa! Pracowałem, przychodziłem do domu, leciałem do Jurka, kopiowałem jego notatki (albo pożyczał mi notatki) i chodziłem zdawać egzaminy. Tak leciał cały rok. Ale byłem taki wykończony, że na niektóre wykłady chodziłem… Były części maszyn u profesora Moszyńskiego. To była najbardziej świetlana postać, to był najlepszy profesor na całej politechnice. Tak wykładał – a materiał taki ciężki… Mieliśmy malutką salkę (już nas było mało). Siadałem zawsze z przodu, żeby być blisko, słyszeć, co mówi. Ale tak wytężałem uwagę, że po piętnastu – dwudziestu minutach zasypiałem. Nagle się budzę – Boże! Jaki wstyd! Profesor jest o pięć kroków ode mnie, a ja śpię. Ale to był taki facet, że nigdy mi złego słowa nie powiedział.

  • Jak pan zapamiętał Warszawę, jak pan wrócił do Warszawy?

Widok był smętny. 1947 rok to był jeszcze smętny widok. To były jeszcze niedziele z odgruzowywaniem, prawie wszyscy chodzili odgruzowywać. Warszawa była smutna. Mieszkałem już na Żoliborzu. Nie mieszkałem w domu Pietraszewiczów, bo dom był spalony. Był odnawiany, z tym że każdy musiał go odnawiać na własny koszt. Sprzedali połowę mieszkania babkom, które tkały samodziały. Zarabiały duże pieniądze i płaciły im czynsz za pół mieszkania. Potem w ogóle kupiły od nich połówkę, a oni zostali na [drugiej] połówce.

  • Czy Powstanie wpłynęło na pana postawę życiową?

Chyba tak. Wpływ ten był długi i dosyć złożony. Jak przyjechałem do rodziców, to miałem postawę ponurą, gębę smętną. Matce się wydało, że jestem taki smutny z powodu utraty swojej narzeczonej, bo moja narzeczona, Zosia, została w Polsce, a mnie diabli wynieśli do Niemiec. Ale wtedy już miałem Alinę. A myśmy się tak rozstali z pierwszą, że kiedyś mi powiedziała: „Wiesz co? Teraz jest wojna, teraz się trzeba troszczyć o ratowanie ojczyzny, a nie bawić się w pitigrilli narzeczeńskie, romantyczne. Nie pora na to”. No to poszedłem sobie i już się więcej nie pokazałem. Mieszkała pięć kilometrów od Warszawy, gdzie bardzo łatwo dojeżdżało się pociągiem i potem się wracało. Wtedy zaczęło tam bywać pięciu chłopców, którzy nie ukrywali tego, że są w AK. Nie trzeba mnie było uczyć konspiracji, bo miałem już dobrą wprawę, której nabyłem za kacapów, plus świadomość tego, że wuj jest w kraju, że tutaj trzeba poruszać się jak najciszej, jak najostrożniej.
Ciekawostka z tamtych terenów: przychodzi do mnie w warsztatach kolejowych mój znajomy, chłopak nazwiskiem Rijznyk (po ukraińsku rzeźnik). Miał nazwisko Rijznyk (nomen omen czort jego wie). Smutny, mówi mi: „Ty wiesz, że tych chłopaków wystrzelali wszystkich?”. Milicja ich wylegitymowała w nocy, jak wracali i jeszcze śpiewali po pijanemu „Do Lwowa”. Zastrzelili ich. Milicja ukraińska w czasie okupacji robiła polowania na Polaków. Szli na patrol, ktoś idzie – zatrzymują go: Bumagi! Jak dawał bumagi [fonet.] i kenkartę, w której było napisane Pole, to od razu go, na miejscu, zabijali. Było tych milicjantów może więcej, zatrzymali ich, a ci byli podlani, i wszystkich zastrzelili. Takie były losy Polaków już w tamtych czasach.

  • Czy coś zapadło panu w pamięć tak, że chciałby pan się tym podzielić? Coś dobrego? Coś złego?

Z samych walk w czasie Powstania to niewiele, bo byłem otępiały i jakby zagubiony. Z tym że miałem duże poczucie obowiązku i miałem [pewien] wyraz twarzy – tak, że jak objąłem drużynę, to nie było dyskusji, wszyscy słuchali.
Czy coś wesołego? Czasem. Jak dowództwo obchodziło uroczystość, to wołali mnie i prosili o odśpiewanie piosenki legionowej o ułanie: „Stoi ułan na okopie, a śmierć pod nim dołki kopie; granat trzasnął, ułan wrzasnął – nie ma już. Granat trzasnął, ułan wrzasnął – nie ma już!”, I takie trzy zwrotki. Ponieważ były tam i dziewczyny, to zawsze odwracałem się do nich tyłkiem i patrzyłem w ścianę, bo wstydziłem się to śpiewać. Czy to były radosne chwile? Nie było radosnych. Z czasów Powstania, to nie. Nie. Później, jak już byłem związany z tą kobietą, to było dużo radości.


Warszawa, 6 października 2009 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki
Leszek Droszcz Pseudonim: „Nick” Stopień: starszy strzelec; d-ca drużyny Formacja: Zgrupowanie „Żniwiarz”, pluton 226 Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter