Nazywam się Lech Tryuk.
Chodziłem do szkoły podstawowej przy Państwowym Pedagogium imienia Stanisława Konarskiego na Krakowskim Przedmieściu 36, koło „Bristolu”. Budynek ten został w 1939 roku zbombardowany, zniszczony. Obecnie stoi tam pomnik Prusa.
Byłem wtedy z mamą i z rodzeństwem w Świdrze pod Warszawą, na letnisku. Rano zaczęły się naloty samolotów. Radia nie mieliśmy. Bardzo dużo niemieckich samolotów przelatywało nad Świdrem. Prawdopodobnie leciały z Prus Wschodnich na Warszawę. I myśmy się zaniepokoili. Później, za jakąś godzinę wpadła gospodyni, która wynajmowała nam ten lokal, powiedziała, że radio przed chwilą podało, że dzisiaj wybuchła wojna, Niemcy napadli na Polskę. Mama przeraziła się. Żeśmy na drugi dzień przyjechali z powrotem do Warszawy. Mieszkaliśmy na Rynku Starego Miasta w tym domu, gdzie [jest] apteka. Tam się urodziłem, wychowałem. Zresztą ten dom był własnością mojej mamy. I o zwrot tego domu teraz się procesuję z miastem.
Mój brat był ode mnie starszy o cztery lata. Żyje, jest w Londynie. Był w Batalionie Armii Krajowej „Golski” na Śródmieściu i po upadku Powstania został wywieziony do Niemiec. Trafił do armii Andersa, z którą wyjechał do Anglii. I tam został i mieszka do dzisiejszego dnia. Siostry trafiły z łapanki do obozu w Ravensbrück.
Wiesław. Piotr Wiesław Tryuk.
Mam dwie siostry, Henrykę i Czesławę. One zostały złapane przez Niemców tuż przed Powstaniem i wywiezione do obozu Ravensbrück. I były do maja 1945 roku w obozie Ravensbruck. Żyją obie.
W czasie okupacji właściwie do marca 1944 roku byłem grzecznym uczniem. Uczyłem się, chodziłem na komplety do gimnazjum. Natomiast w marcu 1944 roku poznałem późniejszego swojego dowódcę ze 104. drużyny, z II plutonu, kaprala podchorążego Henryka Weissa, który mnie wciągnął do „Szarych Szeregów”. I tam składałem przysięgę w marcu 1944 roku w „Szarych Szeregach” w szkole na [ulicy] Drewnianej, w tym gmachu, który istnieje do dzisiaj. Ale prawdę powiedziawszy, to nie mieliśmy specjalnie jakichś akcji. Przenosiłem parę razy jakieś pakunki, o których nie wiedziałem, co to jest. Prawdopodobnie wypróbowywano mnie jak ja się zachowuję.
Chodziłem do profesora Uniwersytetu Poznańskiego, pana profesora Kwiczały. Pan profesor Kwiczała uczył na Górnośląskiej, w jednej z tych willi, które stoją, jak się zjeżdża w dół ulicą przed gimnazjum Batorego. W tej willi na parterze miał mieszkanie. Mieszkał z dwiema córkami, które też chodziły ze mną na komplety.
Osiem osób.
No, więc właśnie między innymi ten Henryk Weiss tam był.
Ojca w ogóle nie pamiętam, bo umarł w 1932 roku, a mama już [wcześniej] rozeszła się z ojcem. Nawet nie ocalało żadne zdjęcie. Mama prowadziła administrację. Zresztą żyliśmy z komornego z tego domu na Rynku Starego Miasta oraz dwóch pozostałych, które też były własnością mamy, które mieściły się Piwnej 34 i Krzywe Koło 16.
W mieszkaniu na Rynku Starego Miasta. Na trzeci dzień przyszedł kapral Henryk Weiss, pseudonim „Wicher”. Razem z kapralem „Nałęczem”, czyli Stanisławem Komornickim, oraz kapralem Mieczysławem Teisseyre pseudonim „Teść” mieli przydział na Kanonię do jednego z oddziałów batalionu „Antoni”. Ale tam coś się pokręciło w powiadomieniach i jak oni tam przyszli po południu, czyli o szesnastej czy o siedemnastej na Kanonię, to tam już nikogo nie było i oni zostali sami. Przyszli do nas, do mieszkania na Rynku Starego Miasta, bo mnie znali właśnie przez Weisa. I tam mnie zwerbowali, żeby razem z nimi iść do Powstania. I poszedłem. Oni już wcześniej trafili na znajomego porucznika Smagę, dowódcę II Plutonu 104. kompanii Zgrupowania AK „Róg”.
Mama nie miała nic przeciwko temu. Popłakała trochę. Kazała mi buty zmienić. Poszedłem do Powstania w krótkich spodenkach harcerskich, tak jak chodziłem latem. Dopiero umundurowano mnie na ulicy Świętojerskiej 10 w koszarach 104. kompanii, bo tam miano mundury niemieckie, częściowo ze szkoły na Barokowej, która została zdobyta 1 i 2 sierpnia. Szkoła na ulicy Barokowej była późniejszą siedzibą Komendy Głównej Armii Krajowej. Stamtąd też było trochę mundurów. Zresztą 104. kompania tam się ładnie uzbroiła, bo tam wzięto do niewoli około trzydziestu, czterdziestu Niemców z uzbrojeniem. I od razu 104. Kompania w pierwszych dniach sierpnia z takiego szkieletowego oddziału, który właściwie miał parę pistoletów i parę butelek z benzyną, nagle stała się jednym z lepiej uzbrojonych oddziałów na Starym Mieście.
Mundur niemiecki, to znaczy spodnie i buty z gwoździami. Buty były nawet za duże były na mnie. Panterkę dostałem już w późniejszym okresie, bo wcześniej to jakąś koszulę miałem, już nie pamiętam. Jak zostały zdobyte magazyny na Stawkach, to myśmy tam poszli. Myśmy się wszyscy ubrali w te esesmańskie bluzy, panterki, i czapki ochronne niemieckie, pasy niemieckie.
Miałem karabin rosyjski z dwoma czy z trzema nabojami, już nie pamiętam. I dosyć długo go miałem, dopóki nie zamieniłem się na polskiego mauzera po jednym z zabitych kolegów. Już nie pamiętam, jak on się nazywał, w każdym razie na Piwnej, na ulicy, gdzie jest kościół Świętego Marcina – tam dostałem ten karabin.
Ktoś wziął, ale już nie pamiętam. To było tak, że na broń się czekało, kto zginie, to czekał w kolejce następny kolega, który brał broń po nim. Ten karabin rosyjski później był używany przez wartowników, którzy strzegli kwatery na Świętojerskiej 10. Ten karabin był raczej na pokaz, a nie do użytku. A ja już miałem prawdziwego mauzera, już nie pamiętam, czy polski, czy niemiecki, bo one były identyczne. Tylko polskie miały orzełki i było napisane „Fabryka Broni Radom”. A niemieckie, które też produkowali w Radomiu, miały gapę niemiecką i tam coś było napisane po niemiecku, już nie pamiętam co.
Nie, nie, nie...
Pierwsza moja walka była na ulicy Brzozowej w dole przy koszarach niemieckich. Myśmy w nocy poszli na wypad. Pod zamkiem, gdzie obecnie są arkady Kubickiego, były koszary tak zwanych kałmuków. Właściwie nie tyle Niemców, ile tych Azerów i innych z byłych republik Związku Radzieckiego muzułmanów, którzy na ochotnika (czy byli zmuszani, nie wiem), wstępowali do armii niemieckiej, nosili normalne mundury niemieckie, tylko wyróżniali się swoim mongolskim wyglądem. Stąd wszyscy warszawiacy nazywali ich kałmukami. Ich było bardzo dużo w Warszawie. Oni pełnili różne pomocnicze służby. I myśmy poszli w nocy na wypad, ale porucznik kazał oszczędzać granaty i butelki. Ja miałem prócz swojego karabinu, butelki z benzyną, ale był rozkaz, żeby oszczędzać, żeby rzucać cegłami w tych kałmuków, żeby zrobić rozeznanie, jakie są tam siły i gdzie, który wartuje z Niemców, czy kałmuków, jakie są stanowiska. Żeśmy obrzucali ich cegłami. Zaczęli strzelać, to żeśmy wycofali się do Brzozowej 10. Bo to była wypadowa kwatera naszego II plutonu, bo cała 104. stacjonowała na ulicy Świętojerskiej 10. Natomiast II pluton stacjonował na ulicy Brzozowej 10/12. To były domy profesorów, bardzo ekskluzywne dwie kamieniczki, w których mieszkali profesorowie. Myśmy w każdym razie u nich kwaterowali. Następne były potyczki, to już z użyciem granatów i butelek, obrzucanie też tych koszar kałmuków z domu PKO, który obecnie już nie istnieje, ale który stał tam, gdzie obecnie jest skarpa widokowa na ulicy Celnej. U wylotu, stał olbrzymi pięcio- czy sześciopiętrowy gmach mieszkańców PKO. I on też służył nam czasami jako miejsce stacjonowania i obrony zarazem. I myśmy tam z tymi kałmukami, mieli różnego rodzaju potyczki.
No, ryzyko… nie chciałbym fantazjować... Ja byłem za młody, żeby sobie zdawać sprawę z sytuacji, w jakich się znajdowałem, a które obecnie, jak czasami powracają mi w pamięci, to na pewno bym bardziej się bał niż wtedy. Wtedy młodzieńcza brawura, czy może fantazji, powodowały, że myśmy się nie denerwowali ani nie bali, traktowaliśmy to jak wielką przygodę, obowiązek wobec Ojczyzny. Bo muszę powiedzieć, że byłem trzykrotnym ochotnikiem w czasie II wojny. Raz to wstąpiłem właśnie do 104. kompanii ochotniczo. Później, po przepłynięciu, ale to już będę dalej mówił, po przepłynięciu Wisły wstąpiłem do Armii Berlinga, do 9. Pułku, z którym zresztą brałem udział w przeprawie na Przyczółek Czerniakowski. Później, jak nas Niemcy rozbili na Czerniakowie, przepłynąłem z powrotem na Saską Kępę, jeszcze raz wstąpiłem ochotniczo do wojska, tym razem na ulicy Białostockiej 22, gdzie zostałem skierowany do 1. Praskiego Pułku Piechoty 1. Warszawskiej Dywizji imienia Tadeusza Kościuszki, w składzie, której brałem udział w walkach pod Warszawą. Jeszcze raz zdobywałem Warszawę. 17 stycznia, później był Wał Pomorski. 30 kwietnia 1944 roku rozpoczęły się walki w Berlinie. I tam zakończyłem wojnę.
Stare Miasto było jednym morzem gruzów, palących się i wielokrotnie bombardowanych. Ale bombardowania nie były najgorsze, bo Niemcy raczej, jak myśmy byli na pierwszej linii, to nas nie bombardowali. Tak jak na przykład w pierwszych dniach obrony Katedry, czy Zamku Królewskiego, czy na ulicy Brzozowej, bo wówczas o dziesięć, dwadzieścia metrów od nas byli Niemcy. Najbardziej od bombardowań lotniczych cierpiała ludność cywilna, która była w głębi Starego Miasta, i na którą sypały się te bomby. Dla nas najgorszym wrogiem i niebezpieczeństwem był bezpośredni ostrzał niemieckich oddziałów, tak zwanych snajperów. Snajperzy to byli wyborowi strzelcy niemieccy, którzy gdzieś tam siedzieli na wysokim piętrze albo za kominem na dachu. Snajper obserwował. Jak widział, że coś się rusza, to strzelał. Z tym, że to byli ludzie specjalnie dobierani. Oni mieli karabiny snajperskie z lunetami, które precyzyjnie pozwalały namierzać cel. Strzał snajpera w zasadzie to był wyrok śmierci, więc strasznie trzeba było uważać, żeby nie wychylać się, czy nie dać się zaskoczyć.
Tak, myśmy się zmieniali w zależności od wyznaczenia nam miejsca przez naszych dowódców. W każdym razie, jak nasz 2. pluton walczył w obrębie ulicy Brzozowej, od Kamiennych Schodków właśnie do tego domu PKO, a później na ulicy Jezuickiej do Katedry, to były nasze stałe miejsca walk, to żeśmy cały czas byli narażeni na niebezpieczeństwo, dlatego że zza każdej bramy, zza każdego okna w każdej chwili mógł Niemiec jakiś wychylić się i strzelić. To było wzajemne polowanie na siebie, kto kogo przechytrzy. Ja kiedyś miałem taką przygodę właśnie na Brzozowej w domu profesorów, że rano stałem w oknie na parterze, nieuważnie wychyliłem się, ale później usiadłem. Jak usiadłem, to akurat zdążyłem zobaczyć, jak za mną seria szyje na ścianie taki ścieg. Po prostu miałem fantastyczne szczęście, że sekundę się Niemiec spóźnił. Ja za to gapowe bym zapłacił swoją głową. Ale takich przypadków to była masa, to prawie codziennie mieliśmy takie historie.
Nie mogę powiedzieć, że wyżywienie było złe. Łączniczki i sanitariuszki donosiły nam gorące dania ze Świętojerskiej. Prócz tego bardzo serdecznie raczyli nas ci profesorowie, którzy mieszkali w budynku na Brzozowej 10/12. Oni wiedzieli, że my ich tam bronimy. Gotowali, wołali nas. Jak żona któregoś z profesorów ugotowała jakiś obiadek, to myśmy byli zapraszani na talerz zupy. Nie były to jakieś wyśmienite dania, ale w każdym razie zawsze to było coś.
Tak, w piwnicach. Jeżeli chodzi o wyżywienie, to prócz tych rzeczy, o których wspomniałem, w drugiej połowie miesiąca mieliśmy bardzo dobre utrzymanie w postaci puszek konserw, które były dostarczane ze Stawek. Były ozorki wołowe, wołowina i kostki cukru. I to było nasze menu podstawowe na Starym Mieście w drugiej połowie sierpnia. Jak się linia frontu już ustabilizowała, to żywność z magazynów była dostarczana w miarę regularnie, myśmy tym się żywili, bo nie chcieliśmy nadużywać gościnności naszych profesorów, bo oni też mieli ograniczone zasoby.
Na Świętojerskiej myśmy mieli kwaterę główną 104. kompanii. Tam był szpital powstańczy, który prowadził doktor Krakowski, pseudonim „Doktor Adam”.
Tam był również obóz jeniecki Niemców. Było około pięćdziesięciu jeńców myśmy mieli. I była wytwórnia granatów. I właśnie ci jeńcy niemieccy mieli za zadanie piłować kawałki z rur wodociągowych na granaty. Później te kawałki były spawane z jednej strony. Tam się nasypywało gwoździ, i różnych innych rzeczy. Także proch, który pochodził z niewypałów zbieranych też przez tych Niemców. Jednym słowem produkowano tam dwadzieścia, trzydzieści granatów dziennie. Wytwórnia 104 kompanii zaopatrywała prawie całą Starówkę w granaty. To było dosyć istotne dla obrony Starego Miasta.
Dobrze. Nawet niektórzy ochotniczo nas uczyli obsługi broni, na przykład obsługiwania Panzerfaustów. Nie można powiedzieć, tam było dwóch czy trzech takich zaciętych Szwabów (jak żeśmy na nich mówili), to bardzo ostro się ich tam traktowało. Ale na przykład był taki rudy Hans. Podejrzewam, że to był zniemczony Polak, bo on bardzo dużo rozumiał po polsku i chętnie z nami współpracował.
Wehrmacht. Wszyscy byli z obsługi szpitala niemieckiego ze szkoły na Barokowej, tam zostali wzięci do niewoli. Hans prawdopodobnie bał się uzewnętrznić swoją polskość z uwagi na swoją rodzinę, która pewnie żyła na Śląsku, więc bał się, jakby wyszło na jaw, że się zadeklarował, że jest Polakiem, to Niemcy by wymordowali jego rodzinę. Ale to bardzo był sympatyczny chłopak. I takich jak on było paru. Oni nas uczyli obchodzenia się z bronią niemiecka, a szczególnie z Panzerfaustami, bo bardzo były pożyteczne w Powstaniu. Panzerfausty niemieckie to była broń. Wspaniała broń. Ją się na czołgi używało. Tylko to była bardzo rzadka i cenna rzecz w Powstaniu. Właściwie taki Panzerfaust to już był koniec dla czołgu. Jak Panzerfausty były, jak się trafiło, jak przymierzyło dobrze do czołgu, to nie było siły, żeby czołg ocalał. Bo tam prócz siły wybuchu to jeszcze była jakaś mieszanka termiczna, która powodowała, że on przepalał płytę czołgu. Czołg palił się jak pochodnia.
Nie. Nasza kompania brała tylko raz udział. Kazano nam położyć się z latarkami w formie krzyża na placu Krasińskich. I myśmy pół nocy zmarnowali, ale była nadzieja, że nadlecą samoloty, bo był jakiś meldunek. Ale okazało się, że te samoloty wtedy nie doleciały.
To było koło 8, 10 sierpnia. W każdym razie, były też udane zrzuty na Starówce, ale te w przejmowaniu, których nasz pluton brał udział, nie doszły do skutku, samoloty nie doleciały. W każdym razie żeśmy ze trzy, ze cztery godziny leżeli uszeregowani w formie krzyża na placyku koło pomnika Kilińskiego. Leżeliśmy i na gwizdek, jak ktoś, nie wiem kto, miał dać znać, mieliśmy zapalić te latarki i w ten sposób dać samolotom znak.
No, kawały się opowiadało, śpiewało się piosenki. Tak, wesoło było. Tak jak młodzież. Stare Miasto było opanowane trzema melodiami „Serce w plecaku”, „Warszawianka” i „Oto Ameryka”. Ta ostatnia nie miała nic wspólnego z patriotyzmem. Była to taka piosenka „Oto Ameryka”. Ona była przebojem okupacyjnej Warszawy sprzed Powstania. Wszyscy śpiewali tę piosenkę, szczególnie orkiestry uliczne. Nie wiem, czy ona może w samej nazwie przynosiła coś takiego, że Ameryka była kojarzona z pomocą… W każdym razie była bardzo popularna.
„Oto Ameryka, to słynne USA...” – już dalej nie pamiętam. I to zresztą ja już to słyszałem parę razy w radiu, to było nagrywane.
Odwiedzałem, tak. Chodziliśmy, ja i koledzy z II plutonu 104. kompanii. Moja mama smażyła placki, takie racuchy na oleju z mąki. I to była taka dla nas wyżerka. Z tym że to było urozmaicenie po prostu. Myśmy nie byli głodni. Ja bym skłamał, gdybym mówił, że myśmy cierpieli głód w czasie Powstania, bo jedzenie było. Właściwie tego jedzenia nawet strasznie się zmarnowało. Były duże magazyny niemieckie na Stawkach, tam były olbrzymie ilości zmagazynowanej żywności, konserw itp. I to wszystko się spaliło. To trochę dowództwo popełniło błąd, że zamiast jakoś przenieść żywność w głąb Starego Miasta i rozdać ludności, to ją tam trzymano, bawiono się w rozdzielniki czy tam wydawano normy jakieś dzienne na żołnierza, a to wszystko poszło później z ogniem i się spaliło.
Na Starym Mieście to właśnie z „Wichrem”, który zginął w ruinach kościoła Świętego Marcina na ulicy Piwnej, z Rysiem Gogółem, który mieszkał na ulicy Grzybowskiej, tutaj gdzieś w rejonie obecnego Muzeum Powstania, i ze Stanisławem Komornickim. On był wtedy kapralem podchorążym, obecnie jest generałem.
Myśmy kwaterowali na Brzozowej i poderwał nas rozkaz dowódcy, że Niemcy się włamują od strony Placu Zamkowego w głąb ulicy Piwnej. Nasz pluton został skierowany do zapchania tej dziury. I myśmy jakoś koło Katedry przez ruiny budynków na Świętojańskiej dostali się na ulicę Piwną i zajęli ruiny kościoła Świętego Marcina i kamieniczkę, która była przed kościołem w stronę Placu Zamkowego. I nas tam porozstawiano. Mieliśmy za zadanie zasygnalizować, że tu są nasze pozycje, żeby dać czas, żeby zorganizowała się obrona. I to było gdzieś popołudniu. Rano naszym dowódcą został właśnie wyznaczony przez porucznika Koperskiego kapral podchorąży Henryk Weiss pseudonim „Wicher”. On rano obchodził placówki, nasze pozycje. I gdzieś, na jakimś zakręcie, nie wiem, nie byłem przy jego śmierci, wiem to z opowieści kolegów, w każdym razie, jak się wychylił, to właśnie snajper go trafił w głowę, w skroń. Bardzo wartościowy chłopiec, pochodził z polsko-węgierskiej rodziny. Został pochowany na cmentarzu wojskowym. To był mój najlepszy przyjaciel z czasów Powstania, zresztą on mnie wprowadził do Powstania, był moim wprowadzającym.
No, kiedy przyszedł rozkaz? Ja nie byłem w dowództwie obrony Starego Miasta, ja byłem zwykłym szarym żołnierzem. Nie wiem. Ale w każdym razie kryzysowe dni to były już takie, jak Niemcy wdarli się w Świętojańską około 25 – 28 sierpnia.
W zasadzie placówkę stałą w Katedrze miał Batalion „Bończa” i „Wigry”. Jak to się stało, to nie wiem, w każdym razie Niemcy jakimś „goliatem” wysadzili nawę od strony uliczki Kanonii, tam gdzie w tej chwili są wmurowane w ścianę Katedry gąsienice tego „goliata”. Tamtą ścianę Niemcy wysadzili i jakoś się wdarli w głąb Katedry i zajęli ją. My zostaliśmy zaalarmowani na kwaterach na Brzozowej, że Niemcy zajęli Katedrę i że idziemy ją odbijać. Prowadził nas porucznik Koperski. Myśmy najpierw się wszyscy grupowali (grupa do odbijania katedry) w pomieszczeniach Muzeum Nauczycielskiego, które mieściło się na ulicy Jezuickiej. Tam później objął dowództwo sierżant „Malarz” z „Bończy”. Dał rozkaz do ataku. Barykada zasłaniająca ulicę Kanonię u wylotu Jezuickiej była bardzo niska. Ona wynosiła mniej więcej metr wysokości, może trochę więcej. Ci żołnierze, którzy byli wysocy, musieli się bardzo schylać. Myśmy musieli przebiec pod tą barykadą i wskakiwać do okna obecnej zakrystii katedry. I tam któryś z żołnierzy „Bończy” rzucał granaty i myśmy wskakiwali kolejno w to pomieszczenie zakrystii i Kaplicy Cudownego Pana Jezusa. Tam, gdzie wisi ten obraz sprowadzony przez Baryczkę. I to był szczyt naszego wysiłku, bo Niemcy byli na organach i mieli stanowiska wzdłuż wysadzonej ściany katedry. Taki był ostrzał, że tam nie można już było nosa wychylić. I myśmy tam byli dwa dni, zajmowaliśmy te stanowiska w Kaplicy Baryczkowej i w zakrystii. Później żeśmy zostali zmienieni przez któryś z oddziałów, już nie wiem, z którego batalionu – „Bończy” czy „Wigry”. Na drugi dzień po naszej zmianie, czyli trzeciego dnia tych walk (nie wiem, jak się stało, bo to nie były nasze oddziały) znowu żeśmy utracili katedrę. Podobno Niemcy zbombardowali samolotami tę katedrę, tak że musieli się nasi żołnierze wycofać z katedry i wtedy Niemcy ją zajęli. W naszych rękach pozostał tylko kościół jezuitów.
To było koło 20 sierpnia. Ja już nie pamiętam, 23, 24 czy 25. Ze dwa, ze trzy dni myśmy tam „urzędowali”. Zresztą był właśnie w katedrze, co zresztą wykorzystał Roman Bratny i napisał w „Kolumbach”, palący się trup niemiecki jak się „gimnastykował”. Był wieczór, półmrok... Jak się pali ciało, to mięśnie się rozluźniają i zupełnie wygląda tak, jakby trup ożywał, jakby ruszał rękami i nogami. Zresztą Stanisław Komornicki opisał to w swojej książce „Na barykadach Warszawy”. W pewnym momencie zaaferowany zobaczyłem, że coś się rusza, zacząłem strzelać do tego trupa. Dopiero mnie koledzy [powstrzymali]: „Nie wygłupiaj się, to jest trup, on pali się w tej chwili i się »gimnastykuje«”. To była taka, ja wiem... tragifarsa, bo paliło się ciało ludzkie, a myśmy się śmieli i [żartowali]... To był taki czarny humor...
I wróciliśmy na Brzozową. Na Brzozowej byliśmy do upadku Powstania. 30 sierpnia Zgrupowanie „Róg” dostało rozkaz pozostania na osłonie na pozycjach do chwili, kiedy ma się ukazać czerwona rakieta, to znaczy, że oddziały przebijają się [z] ulicy Długiej do Śródmieścia. I jak miała być rakieta, to mieliśmy opuścić stanowiska na Brzozowej i wycofywać się do ulicy Długiej i kanałem do Śródmieścia. Ale to nie nastąpiło, bo przedarcie się nie udało. T była strasznie nerwowa noc, bo dużo osób, szczególnie ci starsi koledzy, którzy byli już bardziej sceptycznie nastawieni, mówili: „Zostawili nas tutaj na śmierć, uciekli, a nas zostawili”. Jakoś tam wytrwaliśmy. Rano przyszedł dowódca porucznik Wroński, powiedział, że przebicie nieudane, dalej tkwimy na stanowiskach. I jeszcze następnego dnia przyszedł znowu, że będziemy się wycofywali do kanałów, że przechodzą teraz oddziały bojowe do Śródmieścia kanałami. I żeby zabrać tylko najniezbędniejsze rzeczy, że żadnych plecaków, żadnych maneli, które by utrudniały ruch w kanałach nie wolno nam brać, że tylko broń. I jeszcze, jeżeli ktoś ma, to żeby sobie jakieś dobre buty wziął, bo to będziemy szli po pas w tych nieczystościach kanałowych, żeby się jakoś przygotować. Pamiętam, wieczorem... chyba 1 września, jeszcze na Rynku Starego Miasta Niemcy ostrzeliwali nas z ulicy Jezuickiej, bo już tam doszli prawie do Rynku. A myśmy tutaj od Kamiennych Schodków się wycofywali, ale jakoś żeśmy przebiegli.
Na ulicy Długiej, na wysokości kościoła garnizonowego była barykada poprzecznie ustawiona, na której kazano nam zostać. Nas tam było kilkunastu pod dowództwem właśnie kaprala „Nałęcza”, Stanisława Komornickiego. Myśmy tam byli parę godzin, całą noc później. Do godzin rannych 2 września. Kolejno po parę osób wołano nas do kanału, żeby tam wchodzić. Rano... już nie pamiętam, zegarka nie miałem, ale gdzieś 2 września Niemcy, doszli do placu Krasińskich i ostrzeliwali z tego budynku, gdzie obecnie autobusy przejeżdżają pod Placem Krasińskich, żeby wyjechać na Bonifraterską. Tam byli Niemcy na górze, mieli karabin maszynowy i strzelali po placu. I myśmy musieli bardzo uważać, żeby nie zostać trafionymi. Natomiast na tej barykadzie przy ulicy Długiej widzieliśmy jak Niemcy wrzeszcząc, ludzi wypędzają z domów koło kościoła św. Jacka… Krzyki, wrzaski… i straszne czarne dymy. Nie wiem, z czego te dymy, czy to były domy podpalane. No, wtedy myśmy nie wiedzieli, co to jest, ale w każdym razie słychać było straszne krzyki rozpaczy i wrzaski Niemców. Myśmy się też denerwowali, bo wiedzieliśmy, że oni są tuż za plecami naszymi, a tutaj kanał jeszcze daleko. No, w każdym razie jakoś żeśmy wytrwali i rano, nie wiem, która to była godzina, jedni mówią, że dziewiąta, drudzy, że dziesiąta, inni mówią siódma rano, nie wiem, ale żeśmy opuścili barykadę. Najpierw trzeba było dojść do budynku archiwum na rogu. To jest ten budynek, gdzie jest obecnie tablica wbudowana, że tu mieścił się kanał. Najpierw tam trzeba było wejść, i później wychodziło się przez okno i była usypana taka lekka, mała barykada i się trzeba się było czołgać i wskoczyć do kanału.
Nie, w ogóle nic nie wiedziałem. Tylko widziałem jak wycofywałem się przy Kamiennych Schodkach, że nasz dom, w ogóle cała strona Kołłątaja, zresztą tak jak wszystkie pozostałe, za wyjątkiem tej strony, gdzie Baryczkowie, bo tamte kamienice jakoś ocalały, była zupełnie zrównana z ziemią. I jeszcze się paliły te gruzy. Nawet byłem przekonany, że rodzina zginęła. Ale rodzina ocalała. Dzięki piwnicom, które były bardzo głębokie...
Nie, nie, nie... Ja byłem w II. plutonie. Natomiast były jeszcze I., III. i IV. pluton i było całe zaplecze 104. kompanii na ulicy Świętojerskiej. Ja mówię o naszej grupie II. plutonu, która kwaterowała na ulicy Brzozowej i do ostatnich chwil Powstania myśmy tam mieli swoją placówkę w domach profesorów. Myśmy mieli za zadanie bronić domu profesorów. Dlaczego? Bo to była bardzo ważna, ryglowa pozycja, bo z okien domu profesorów na Brzozowej, który stal na skarpie, można było ostrzeliwać Most Kierbedzia, którym Niemcy jeździli i poruszali się, i który był źródłem zaopatrzenia dla armii niemieckiej na froncie wschodnim. I myśmy tam często strzelali do Niemców. Ale z naszego plutonu do strzelania był wyznaczony, kapral „Teść”, Mieczysław Teser, który miał właśnie snajperski karabin zdobyty na Niemcach. Trzeba było bardzo uważać i nie ujawniać się. On dachówki wyjmował z dachu i stale zmieniał miejsce pobytu. Jeden strzał i koniec, musiał już lecieć w inne miejsce, żeby go Niemcy nie upatrzyli.
Weszliśmy do kanału. Żeśmy przeszli bez przygód, bo mieliśmy łącznika... Podobno przed nami jakaś grupa została obrzucona karbidem. Ale to nie nasza grupa, nie wiem. Niemcy podobno wrzucili beczkę karbidu do kanału i część osób uległa zatruciu. Natomiast nasza grupa, nie mogę powiedzieć, myśmy nie mieli żadnych przygód, żeśmy szli. Po trupach się szło, w ogóle w breji nieczystości. Jak żeśmy wychodzili na ulicy Wareckiej róg Nowego Światu, jedna skorupa na nas do pasa była. Z tym, że nas było dziesięciu z bronią, bo niektórzy porzucali broń. Ja byłem z bronią, co jest zresztą zaznaczone w protokole 104 kompanii, fotokopia jest w książce Stanisława Komornickiego, że Lech Tryuk, pseudonim „Leszek Królikowski”, przeszedł kanałami z bronią. Ja nie oddałem broni. Z tą bronią zresztą poszedłem później na Czerniaków.
No, długo, długo. Długo się szło, bo stale były jakieś przerwy, stale ktoś zasłabł, stale ktoś tam nie mógł iść. Przed nami szedł jakiś oddział z rannymi z jakiegoś szpitala, którzy byli niesieni przez kolegów. Nie wiem, z którego. W każdym razie przed nami był straszny zator. I myśmy mieli trudności. Ale ze trzy godziny żeśmy chyba szli. Ale ja to „na oko” mówię, dlatego że zegarek rzadko kto miał z tych młodych chłopców. Po pierwsze to był wielki cymes w czasie okupacji, dopiero teraz zegarki są popularne tak, że każdy ma. Wtedy tak nie było.
Nic nie wolno było mówić, nie wolno było nucić, tylko cały czas trzeba było być cicho, bo Niemcy słuchali. Bo rzeczywiście echo straszne jest w kanałach. Bardzo akustyczne są kanały. Jak ktoś kaszlnął, to jak grom z jasnego nieba. A Niemcy podobno stali przy wejściach do kanału, nie wiem, bo przecież nie wyglądałem, ale były dwa kanały otwarte, bo widać było smugi białego światła. Trzeba było cichusieńko jak myszka się prześlizgiwać pod tymi oświetlonymi kanałami, bo one miały zdjęte pokrywy. I tam właśnie Niemcy siedzieli i gdy słyszeli hałasy, to wrzucali granaty, czy karbid. Ale myśmy nie mieli tej przygody.
W ogóle to szok. Szok, bo myśmy wyszli z morza gruzów, w ogóle bębenki nam pękały od huków, od tych kanonad rozbrzmiewających na Starym Mieście cały czas. A tutaj wchodzimy w jakąś oazę, gdzie ludzie sobie chodzą, normalnie spacerują po ulicach, szyby w oknach. Umundurowani żołnierze w drelichach, bo żołnierze Śródmieścia mieli przeważnie granatowe kombinezony, gdzieś z jakiejś fabryki zdobyte. I umundurowali się w ten sposób. A myśmy byli w panterkach niemieckich. To dla nich to był szok, bo oni tacy czyściutcy, opaski wyprasowane, w ogóle, no, z fasonem, buty wyczyszczone, a tu takie brudasy wychodzą, taka dzicz. Po prostu myśmy wyglądali jak dzicz, oczy jakieś obłąkane, wzrok, na wpół głusi, ślepi wyszliśmy z tych kanałów. Ale nas bardzo serdecznie przyjęli. Na rogu Wareckiej była jakaś kawiarnia. I od razu tam, z takiego pierwszego brudu nas oskrobywali. Dawali umyć ręce, dostawaliśmy po jakimś kubku kawy, czy kawałek chleba. I żeśmy się zbierali. I nasz oddział dostał skierowanie chyba do braci Jabłkowskich. To był taki duży dom towarowy na Brackiej. Myśmy w jakimś magazynie sobie urzędowali w tym błocie, w tym wszystkim, na jakichś belach materiału. To barbarzyństwo w tej chwili się wydaje. Przez parę dni nie mogliśmy się domyć. Ten osad był strasznie tłusty. To była maź, ale taka jakaś tłusta, której nie można było domyć. Także myśmy się parę dni domywali, dopierali. No, w każdym razie jakoś żeśmy się doprowadzili do porządku i po dwóch, trzech dniach odpoczynku nasz oddział 104 kompanii został skierowaniy do obrony fabryki Fuksa na Topiel, na Powiślu. Ale prawdę powiedziawszy, to był taki urlop, bo wtedy nie było walk na tym odcinku. To było widocznie przewidywane do obrony. Ale w każdym razie, myśmy tam ze dwa dni relaksowali się. I co najważniejsze, tam właśnie kolega mój, Rysio Gogól, odkrył w piwnicy (chociaż tam było wszystko już wyszabrowane), beczki ze złomem czekoladowym. To były odpady, które widocznie Fuks miał przerabiać, czy coś takiego. Takie grube kawałki, to był dla nas, dzieciaków, bo myśmy byli dziećmi, raj. Myśmy się tak zażerali tą czekoladą. I któregoś dnia, po jakichś dwóch, trzech dniach wpadła łączniczka: „Słuchajcie, Niemcy zajmują Tamkę, będziecie odcięci za chwilę, uciekajcie!”. To nawet nie był rozkaz. Nie wiem, czy ta dziewczyna sama z siebie wpadła nas ostrzec, czy nie. A myśmy tam sobie tak sielankowo żyli. I jak żeśmy to usłyszeli, to każdy połapał swoją broń i do ulicy Cichej. Jak byliśmy na Tamce, to tu na rogu Dobrej już byli Niemcy. Białe płachty wisiały, wszędzie ludność wywieszała płachty, bo już domy były zajmowane przez Niemców. I ludność, żeby złagodzić pierwszą furię Niemców, że nie ma powstańców, żeby nie mordowali, wywieszała białe flagi. I na tych budynkach pełno było białych flag. I też było słychać wrzaski Niemców Raus, raus. I my z [ulicy] Cichej w górę Tamki biegliśmy, uciekaliśmy. I w pewnym momencie, jak już żeśmy byli na wysokości Konserwatorium, Niemcy widocznie usłyszeli hałas tej gromady ludzi, która uciekała w górę. W każdym razie zaczęli strzelać, po piętach nam iskry leciały, a myśmy uciekali. I w lewo do Konserwatorium po schodkach na ulicę Foksal. Na Foksal żeśmy się zatrzymali. Tam z tych rozbitych oddziałów, niedobitków, które tam przychodziły z dołu, bo jeszcze różnymi zakamarkami żołnierze się przedostawali, kapral „Nałęcz” zorganizował obronę. Na wysokości Domu Dziennikarza, jak jest pałacyk Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Barykad nie było. Zajęliśmy pozycje w tych domach na parterach, na pierwszych piętrach, żeby powstrzymać Niemców, żeby nie wdzierali się dalej w głąb.
Bardzo dobrze. To znaczy nas. Ale podobno już, zdarzały się złorzeczenia, jak widzieli, że się powstańcy wycofują: „Zostawiacie nas na pastwę...”, „Zachciało wam się Powstania…”. Natomiast ja się nie zetknąłem z takim traktowaniem.
Wyżywienie w Śródmieściu... Myśmy dostawali przydziały zupy, nie wiem, skąd ona była przynoszona, gotowana. Tak zwana zupa pluj, przeważnie nam utkwiła w pamięci. Z Browarów Haberbuscha były przynoszone wory ziarna zbożowego, które były kręcone na różnych młynkach, przygodnych, domowych. Sanitariuszki, łączniczki, kucharki, kto mógł, to kręcił to zboże na taką grubą śrutę. I z tej grubej śruty była gotowana zupa, krupnik, jak się jadło, to strasznie w ustach zostawało pełno tych paprochów, śmieci. I to trzeba było wypluwać. Stąd nazwa zupa „pluj”. W każdy razie to było nasze podstawowe jedzenie, to, którym nas karmiono urzędowo. Bo myśmy, prócz tego, mieli swoje sposoby, myśmy sobie szabrowali trochę po mieszkaniach, po sklepach. Człowiek szukał. Zawsze dwóch, trzech z nas, jak nas było kilkudziesięciu, chodziło gdzieś i szukało. Z rozbitych sklepów, z rozbitych mieszkań, jakiś słoik konfitur przynosiło się, czy jakieś suchary, które ludzie suszyli. Ludność warszawska, spodziewając się walk w obronie Warszawy, suszyła chleb. To było bardzo popularne w czasie okupacji. I woreczki w mieszkaniach były. Młode zęby mieliśmy, to myśmy gryźli, jakoś człowiek ten pierwszy głód zaspokajał.
Później, myśmy właśnie byli w budynku Konserwatorium jedną noc. Później żeśmy mieli przez jeden dzień kwaterę w jakimś domu, ale ja już nie pamiętam, gdzie. I później przyszedł rozkaz dowódcy, pułkownika „Radosława”, że podporządkowuje sobie wszystkie oddziały staromiejskie i w porozumieniu z dowództwem Śródmieścia i dowództwem Głównym Armii Krajowej, przechodzi na Czerniaków i że mamy bronić Czerniakowa. Któregoś dnia rano zbiórka, apel i żeśmy takim sznurem, jak harcerze, jeden za drugim, poprzez barykady, poprzez plac Trzech Krzyży, w dół schodziliśmy Książęcą. Wtedy tam Niemców nie było, to była ziemia niczyja. Do szpitala czerniakowskiego, ZUS. I tam w szpitalu czerniakowskim nas, oddziały staromiejskie, dowództwo Czerniakowa rozdzielało na kwatery, na wzmocnienie, rozrzucało wśród pozycji powstańczych. Nasza 104. kompania, właściwie resztki, trzydzieści parę osób, dostała skierowanie na ulicę Zagórną 4 i tam była nasza kwatera. Obok była blaszanka, szkoła i szpital, gdzie było w ogóle zaplecze dowództwa obrony Czerniakowa. Na Czerniakowie byliśmy do 14 czy do 15 września. Niemcy byli w porcie czerniakowskim i tutaj z tyłu blaszanki. Zaraz za blaszanką i za szkołą były pozycje niemieckie. Ale nie mogę powiedzieć, to była taka pozycja zamrożona. Od czasu do czasu ktoś pyknął, ale nie było specjalnie walk. Byliśmy w obronie, jak to się mówi. Z tym, że zaopatrzenie było monotonne, przeważnie makaron z marmoladą lub z pomidorami. Wyżywienie pochodziło ze zdobytych magazynów „Społem” na Czerniakowskiej. I wszystkie oddziały broniące Czerniakowa tam miały właśnie źródło zapasów, właśnie makaron, pomidory i marmoladę. I to tak na okrętkę się jadło. Z takich humorystycznych rzeczy, mogę tylko powiedzieć, taka tragikomedia, bo wesoło się zaczęła, smutno się skończyła. Mieliśmy niedobór witamin, a młody organizm potrzebował jabłek, owoców, witamin, warzyw. Natomiast nad Wisłą ludność Warszawy w czasie okupacji zorganizowała sobie ogródki działkowe. Tam były zagonki z pomidorami, z ziemniakami, z marchewkami, z różnymi takimi zielonymi rarytasami.
Kiedyś, którejś nocy, ponieważ myśmy to widzieli z okien budynku Idźkowskiego i ślinka nam leciała, to postanowiliśmy z kolegą Stasiem, on był chyba z „Krybara”, zorganizować wypad po pomidory. Trzeba było się przeczołgać przez ziemię niczyją, to znaczy przez ulicę Czerniakowską i wejść na tereny działkowe nad brzegiem Wisły. Z tyłu za nami była płonąca Warszawa i były takie łuny, czerwone niebo. Jak myśmy się doczołgali ze Staszkiem w łany tych dobroci, zaczęliśmy zbierać pomidory, inne rzeczy, bo nie bardzo było widać, co to, czy pomidor jest czerwony czy zielony, ale w każdym razie czuliśmy jakieś owoce. W pewnym momencie w tej ekstazie zachwycenia Stasio, to był dosyć wysoki, przystojny chłopak, tak się wyprostował: „Ile mam, zobacz, patrz na to”. I w tej chwili trzasnął strzał i dostał. Dosłownie rozleciała mu się głowa, widocznie w jakieś wiązadła pocisk musiał trafić. Aż mnie obryzgał mózgiem, krwią. Także ta radosna wyprawa zaczęła się kończyć bardzo smutno. Padłem plackiem. Byłem na czworakach, ale padłem plackiem i zacząłem się czołgać z powrotem do Idźkowskiego. I tam wpadłem, tam obecnie jest tai pałacyk, nie wiem jak on się nazywa. Ten pałacyk nie był obsadzony przez nikogo. Wpadłem między tym pałacykiem w jakieś uliczki łączące się z ulicą Zagórną, gdzie była fabryka ultramaryny. I cała ulica była posypana niebieskim proszkiem. I Niemcy ostrzeliwali ją z granatników. I w pewnym momencie jak czołgałem się w tych ulicach, zostałem obsypany tym proszkiem, tą ultramaryną, nie wiedząc oczywiście o tym. Jak wszedłem na kwaterę na Idźkowskiego 4, to Janina Stanisławska, łączniczka, jak mnie zobaczyła mówi: „Boże, coś ty z siebie zrobił?”. A ja byłem cały umazany farbką i krwią. Ale nie swoją. Ale ona myślała, że to moja krew. No, ale wszystko się dobrze wyjaśniało. Bardzo długo musiałem się z tej farbki zmywać.
Na Idźkowskiego 4.
To jest blok, nowoczesny blok. I on ocalał. Nawet czasami, jak mam czas, to tam chodzę, wspominam i oglądam. Mieliśmy kwatery na parterze i pierwszym piętrze. To duże mieszkania były, tam nas po paru w każdym lokalu mieszkało. Byliśmy porozrzucani. Natomiast pozycje mieliśmy zaraz za budynkiem, na ulicy Czerniakowskiej. W każdym razie Czerniakowska to nie była taka jak obecnie, tylko to była ulica wybrukowana kocimi łbami jezdnia z rynsztokiem, którym spływały nieczystości. Obecnie taki obrazek, to nie wiem, czy w Warszawie ktoś zobaczy. Ale ten rynsztok nam służył za rów dobiegowy do pozycji wysuniętych trochę bardziej w stronę portu Czerniakowskiego. To trwało gdzieś do 14 czy do 15 września. Z tym, że muszę nadmienić, że już zaczęli nam Rosjanie trochę pomagać w tym czasie. Ostatnie dwa, trzy dni przed zajęciem Pragi, latały w nocy kukuruźniki, takie dwupłatowce rosyjskie, które zrzucały broń i suchary. Ale suchary takie, że ich nawet nasze młode zęby nie mogły ugryźć. Nie wiem, skąd oni je mieli, suchary z takiego razowego chleba, kamienie jednym słowem. A broń, którą zrzucali bez spadochronów, gięła się i nie było z niej praktycznie żadnego pożytku. Ale niby to się nazywało, że już pomagają nam Rosjanie.
Zaczęli ostrzeliwać, baterie artylerii przeciwlotniczej radzieckiej stały już na wysokości Anina, czy gdzieś, w każdym razie miały już wlot nad niebo tutaj nad Pragą i nad Czerniakowem. I zaczęto już ostrzeliwać samoloty niemieckie. Myśmy się bardzo cieszyli z tego powodu. To sztukasy przeważnie latały nad Starówką, nad Czerniakowem, nad Śródmieściem. One były dosyć powolne i łatwe do trafienia przez nowoczesną artylerię, taką szybkostrzelną. I w każdym razie parę razy jak się pokazały sztukasy, zostały szybko przegonione przez artylerię radziecką. Trzeba powiedzieć, że to była jakaś pomoc. Była także nieudana pomoc amerykańska. Gdzieś 13 czy któregoś września, tak dokładnie nie pamiętam, na parę dni przed upadkiem Czerniakowa, w pewnym momencie, w samo południe zakotłowało się. Jeden huk motorów słychać było nad Warszawą. To przyleciało kilkadziesiąt czy więcej fortec amerykańskich, samolotów, które zaczęły zrzucać spadochrony z zaopatrzeniem. Ale ja nie wiem, czy to wina władz powstańczych, które nie potrafiły się porozumieć z Amerykanami, czy Amerykanie na oślep zrzucali. W każdym razie zaczynali zrzucać gdzieś właśnie nad Czerniakowem. To bardzo kolorowe, barwne widowisko było. Spadochrony były takie kolorowe, zielone, niebieskie, czerwone po to, żeby łatwiej było znaleźć zrzut. I to wszystko leciało gdzieś w stronę Konstancina, w stronę Wilanowa, i tam gdzieś opadało. To w ogóle była straszna rzecz. Myśmy zgrzytali zębami, patrzyli jak taka piękna pomoc, bo tam była na pewno broń, różne zaopatrzenie, że to wszystko gdzieś leci w tamtą stronę, i gdzieś daleko ląduje.
Również jak były zrzuty amerykańskie nic nie było, dlatego, że zaczęli dopiero zrzucać, gdzieś tutaj, jak myśmy patrzyli, na wysokości Czerniakowa. I te spadochrony, to wszystko na dużej wysokości płynęło majestatycznie właśnie w stronę Wilanowa, Konstancina, gdzie byli Niemcy.
Którejś nocy, chyba 14 września, usłyszeliśmy kanonadę artyleryjską, zaczęło się wtedy poruszenie wśród powstańców: „Oho, Rosjanie się ruszyli!”. I rzeczywiście zaczęło się natarcie na Pragę, która została zdobyta 15–16 września. Wieczorem usłyszeliśmy straszny wybuch. To Niemcy wysadzili most Poniatowskiego, bo już Rosjanie i armia Berlinga zaczęła zajmować pozycje nad brzegiem, na Saskiej Kępie, tam, gdzie była słynna przedwojenna plaża Kozłowskiego. Myśmy tego nie widzieli, ale domyślaliśmy się, że tam już są. I zaczęły po obecnym Wale Miedzeszyńskim jeździć jakieś czołgi. Któryś z dowódców kazał mi, żebym wziął czerwoną szmatę na kij od szczotki i żebym wyszedł i zaczął nią machać do tych czołgów. I ja taki głupi, bez zastanowienia, złapałem jakiś kij i czerwoną szmatę i poleciałem na ulicę Czerniakowską. I stanąłem i zacząłem machać tym kijem. I tu naraz Niemcy zaczęli strzelać z tej części niewysadzonego mostu Poniatowskiego i z portu. Jak niepyszny rzuciłem tę szmatę i [wskoczyłem] w rynsztok. W każdym razie ledwo wyczołgałem się z tego ostrzału.
Właśnie, żeby dać znać tą czerwoną szmatą, że tu są powstańcy. Bo spodziewaliśmy się, że oni wiedzą, że Warszawa walczy. Zresztą widać było gołym okiem, przecież słychać było kanonady i walkę po lewej stronie Warszawy.
Od nazwiska właściciela. Bo tam była rzeczywiście przed wojną słynna plaża Kozłowskiego. Tam Warszawa się bawiła w lecie. Bo przed wojną Wisła była czyściutka, można było wodę pić. I ludzie w pogodne dni wylegali na plaże, nie bali się dziury ozonowej, nie bali się nieczystej wody, tylko korzystali z dobrodziejstwa słońca i tej plaży. Właścicielem plaży był jakiś pan Kozłowski, nie znam jego genealogii. (…) Zresztą też z mamą jeździłem na tę plażę.
Rzuciłem i uciekłem z powrotem na Idźkowskiego, szczęśliwy, że jakoś mi się udało ocalić. Na drugi dzień rano, może to trzeba by było jakoś kalendarzowo uregulować... ale w każdym razie Niemcy bardzo zaatakowali przyczółek, ten kawałek Czerniakowa, bo chcieli właśnie odciąć powstańców od Rosjan, od prawego brzegu Wisły. Zaatakowali od ulicy Wilanowskiej i od portu. I rozbili Przyczółek Czerniakowski na kilka odosobnionych punktów. Wybuchła panika: „Ratuj się, kto w Boga wierzy!”. Do nas docierały grupy rozbitków, różnych ludzi obłąkanych ze strachu, ludność cywilna. Mówili, że Niemcy mordują, kogo złapią. Jeszcze gorzej niż na Starówce mordowali ludzi. Jakaś była jednostka niemiecka, która była bardzo krwiożercza w stosunku do Polaków. I zaczął się ruch. Część już powstańców zaczęła przebierać w cywilne ubrania, mieszać się z ludnością cywilną, licząc na to, że może, a nuż się uda jakoś ocalić. Młodych mężczyzn Niemcy rozstrzeliwali. Zresztą łącznie z kapelanem zgrupowania. To był Słowak. Był kapelanem zgrupowania czerniakowskiego, ksiądz Stanek. Został powieszony przez Niemców wśród grupy około pięćdziesięciu osób w jakiejś hali fabrycznej. Ja się nie przebierałem w cywilne ubrania. Obmyśliłem ze swoim kolegą kapralem Komornickim oraz Stasiem Burzyńskim, że będziemy na Pragę starali się w jakiś sposób przepłynąć i w ten sposób się ratować. Wieczorem poszliśmy na brzeg Wisły i tam okazało się, że jakichś dwóch czy trzech mieszkańców Czerniakowa miało zatopioną łódź, tak zwaną pychówkę, która mieściła jakieś może osiem, dziesięć osób. Ale ona była na łańcuchach i była zatopiona, niewidoczna. I tym łańcuchem trzeba było ją wyciągnąć z wody, wylać wodę, osuszyć i dopiero płynąć. Myśmy się do nich przyłączyli, pomogli im wyciągnąć tę łódź. I żeśmy popłynęli na Pragę. Przeszliśmy.
Nie było wtedy żadnego ostrzeliwania ze strony Niemców. Była noc ciemna. Na plaży żeśmy wysiedli z łodzi. Nie wiemy, co z sobą robić. Ale nic, idziemy prosto do Wału Miedzeszyńskiego. A za Wałem Miedzeszyńskim stał jakiś żołnierz i: „Stój, kto idzie?”. No, myśmy powiedzieli: „Powstańcy”. Nie bardzo wierzyli nam, kto my jesteśmy, bo myśmy byli w tych mundurach niemieckich, chociaż mieliśmy biało-czerwone opaski. Zaprowadzili nas do jakiejś willi na Saskiej Kępie, gdzie było dowództwo 9. Pułku 3. Dywizji Armii Berlinga, tej armii walczącej na wschodzie. Zaciągający z ruska pułkownik, zaczął nas wypytywać, skąd my jesteśmy, co my tu robimy. Więc myśmy się przedstawili, że jesteśmy powstańcami, że walczyliśmy na Czerniakowie, że tam w tej chwili jest bardzo zła sytuacja, że to już w zasadzie jest koniec, że Niemcy tam zajmują dom za domem. A on mówi: „My tej nocy wysyłamy na Czerniaków desant, to akurat nam się przydacie”.
I mnie, Komornickiego i Burzyńskiego po nakarmieniu zaprowadzili nad brzeg. A tam już na brzegu formowały się jakieś oddziały, jakieś ze dwieście osób może było tych berlingowców. I samochody przywiozły akurat pontony. Pontony były brezentowe, rozkładane, ale jeden mieścił jakieś ze dwadzieścia, ze trzydzieści osób, one zostały spuszczone na wodę. A myśmy mieli drogowskaz na Czerniakowie, statek „Bajka”, który wystawał z lądu, na wpół zatopiony, tam płytka była woda, ale on mimo wszystko był zatopiony. Kajuty były zatopione, ale nadbudówki wystawały. Tośmy wskazali żołnierzom, że trzeba płynąć na statek „Bajka”, że tam są nasze pozycje. I myśmy rzeczywiście doprowadzili ich do statku „Bajka”. Oni się wyładowali. Tam znaleźli się oficerowie od pułkownika „Radosława”, którzy zabrali tę jednostkę gdzieś tam wgłąb, w stronę Wilanowskiej, a myśmy poszli z powrotem na nasze kwatery na Idźkowskiego. Ten dom jeszcze nie został zajęty. Natomiast Niemcy już byli po drugiej stronie domów na Idźkowskiego. Tamte domy były nieotynkowane i nawet niezupełnie wykończone. Część domów była w stanie surowym. One po wojnie dopiero zostały wykończone. Tam byli Niemcy, ale nie przejawiali aktywności. Myśmy się zorientowali, że tu w ogóle ich nie ma, że tu na tym odcinku w ogóle nic się nie dzieje. Żeśmy próbowali nawiązać kontakt z Wilanowską, ale w tym czasie wilanowska grupa pułkownika „Radosława” została odcięta od ulicy Zagórnej. Doczekaliśmy do następnej nocy. I następnej nocy poszliśmy znowu na brzeg Wisły. I tam były pontony, przypłynęły po rannych i przywiozły grupę żołnierzy. Myśmy pomagali żołnierzom załadować rannych i sami z tymi pontonami po dwóch dniach żeśmy przepłynęli na Pragę.
To byli jacyś ludzie, przeważnie ze Lwowa i w ogóle z tych okolic, z Wołynia, zmobilizowani jak Armia Czerwona zajmowała Wołyń, to od razu były organizowane punkty poboru i wszystkich młodych mężczyzn, Polaków wcielano do armii Berlinga, natomiast Ukraińców i innych do Armii Czerwonej. Oni jakoś, ja nie wiem, oni nie byli wyćwiczeni, oni nie nadawali się do walk w mieście. To był bardzo świeży element, mało wyszkolony. Z niego nie było żadnego pożytku na Czerniakowie, prawdę powiedziawszy. To była gromada ludzi, która nie wiedziała, co ma z sobą zrobić. Powstańcy byli strasznie zawiedzeni, bo spodziewali się, że to będzie jakieś nawiązanie kontaktów z dowództwem Armii Czerwonej czy z generałem Berlingiem. Nic takiego nie było. Ten desant był taki „sobie a muzom”, właściwie bardziej demonstracja. W między czasie Niemcy się zorientowali, że tu się nic nie dzieje. Bo gdyby wykorzystać ten moment, te pierwsze dwa dni po zdobyciu Pragi, i nawet gdyby był nawiązany kontakt z powstańcami, i wtedy jeszcze cały prawie brzeg od portu do mostu Poniatowskiego był w rękach powstańców, gdyby Armia Czerwona, czy armia Berlinga wykorzystała ten czas i rzeczywiście przerzuciły duże siły, związały się z powstańcami, można było coś osiągnąć. A tu w ogóle stracono bezpowrotnie, bezproduktywnie kilka dni. Niemcy się otrząsnęli z początkowej paniki, porażki, że na praskim brzegu już jest Armia Czerwona, a tu są powstańcy, że to są jednak dwie jakieś wrogie wobec siebie siły, nabrali animuszu i postanowili szybko zlikwidować przyczółek czerniakowski i wzmocnili siłę ostrzału, odcięli przyczółek od pomocy, bo ustawili na ocalałych przęsłach mostu Poniatowskiego działka i karabiny maszynowe, i strzelali.
Burzyński ze mną chyba był, bo Komornicki był w jakimś innym pontonie. On miał jakąś wtedy przygodę. Ponton jego został rozbity i on kawałek musiał płynąć wodą przez Wisłę. A to była połowa września, noce były zimne, woda była zimna. W każdym razie miał szczęście, że to już było niedaleko brzegu praskiego. I jakoś tam, jak już tracił siły, zresztą on mi to opowiadał, że jak już się pogodził z losem, że utonie, jak już zaczął iść do dna, to poczuł w pewnym momencie grunt pod nogami. Miał wodę po pas.
Radia nie słuchaliśmy, bo nie mieliśmy, natomiast prasa była. Szczególnie na Starym Mieście żeśmy dostawali „Iskrę”. To było pismo wydawane przez 104. kompanię. Redaktorem naczelnym był znany aktor wileński, bardzo inteligentny pan, i on się zajmował wydawaniem pisma na powielaczu. Ja nie wiem, jak oni to odbijali, na jakiejś pedałówce czy coś. Wiem, że nakład tego pisma był pięćdziesiąt egzemplarzy. I myśmy, co drugi, co trzeci dzień dostawali. Ale to były aktualności z myszką, wiadomości z frontu. Jak myśmy to już przeżywali dwa, trzy dni wcześniejj, to nie było dla nas atrakcją. Natomiast dla ludności, po piwnicach krążyły te pisemka, to mieli jakieś wiadomości, chociaż z myszką, ale były
. Bo ludność w piwnicach żyła jak krety, przy świeczkach, w nocy tylko wychodzili żeby złapać trochę powietrza. Na cegłach były porobione kuchenki i tam matki gotowały dzieciom jakieś zupki. A tak, to całe życie toczyło się w piwnicach. Tym bardziej, że piwnice staromiejskie to lochy grube, głębokie. Tam siedziało się nic nie słysząc. I ludność tak jak krety tam siedziała.
Nie. Ale to nie dlatego, że myśmy byli jakimiś ateistami. Każdy paciorek zmówił. Natomiast zbiorowych nie było, nie było warunków. Myśmy nie mieli. W pierwszych dniach Powstania była msza odprawiona dla powstańców na Placu Krasińskich w Kościele Garnizonowym na ulicy Długiej. Ale to były jeszcze te pierwsze dni. Tam była uroczysta defilada. Myśmy wtedy już byli na placówkach. Myśmy byli takim oddziałem szturmowym. Natomiast inne zgrupowania, te większe, zgrupowania, jak na przykład „Radosława”, to miały swoich kapelanów. „Róg” to miał około tysiąca osób. Był podzielony na bataliony: batalion „Dzik”, batalion „Bończa”, batalion „Gustaw”, batalion „Wigry”, batalion „Czwartacy” i my, 104. kompania. To było w sumie gdzieś przeszło tysiąc osób. Myśmy nie mieli kapelana, bo to był oddział, który powstał ad hoc w czasie Powstania z ochotników. Natomiast Zgrupowanie „Radosław” to miało swojego kapelana, bo to była jednostka kadrowa, która była już przygotowywana do walk od paru lat. Zresztą to była młodzież starsza od nas, to był rocznik przeważnie 1920, czyli oni mieli dwadzieścia parę lat, a myśmy byli chłopcami po szesnaście lat. Myśmy byli tymi dzieciakami, tą młodzieżą, tymi „Antkami Rozpylaczami”. Ale życie religijne było, bo co tu dużo mówić, każdy jak się boi to paciorek po cichu zmówi. Ale tak oficjalnie nie, kościoły były zamknięte. Katedra, jak myśmy mieli styczność z Katedrą, to w walce, żeśmy strzelali w Katedrze, granaty rzucali, zabijali. Tam strzelałem właśnie między innymi do trupa. Ale w każdym razie nie po to, żeby chodzić na jakieś ablucje religijne.
Ze zniszczeniem…, ze zniszczeniem… Stare Miasto, perełka architektury, w ogóle Warszawy, gniazdo Warszawy było zupełnie zniszczone. Nikt się nawet nie spodziewał, że to kiedyś zostanie odbudowane. Jak myśmy opuszczali Stare Miasto, idąc do kanałów, jakeśmy szli przez to morze gruzów, dymiące, palone... W ogóle gruzy były po parę razy bombardowane. To były po prostu młyny, te niemieckie działania, to były młyny na te domy. Na mąkę prawie gruzy były obrócone. Myśmy byli załamani. Ja szczególnie, bo straciłem dom. Byłem święcie przekonany, że straciłem i rodzinę. Ale jakoś szczęśliwie Bozia dała, że mama, siostry i brat ocaleli. Siostry ocalały w Ravensbrück, a brat był u „Golskiego” w Śródmieściu. Do kapitulacji walczył w rejonie Instytutu Głuchoniemych na Placu Trzech Krzyży.
Nie, nie spotkałem się. Okazało się, że miałem namiary na brata na ulicę Hożą, bo on tam miał już kwaterę. I ja tam poleciałem w wolnej chwili na Hożą, ale oni wtedy poszli właśnie na pozycje na Plac Trzech Krzyży i ja się rozminąłem z bratem. Chociaż też musiałem tam być koło niego, bo też przechodziłem przez Plac Trzech Krzyży.
Nie.
No, nie wiem, trudno powiedzieć. Ale w każdym razie ta atmosfera powstańcza, ten zapał młodzieńczy, patriotyzm. Ja chciałbym, żeby obecnie młodzież, gdyby, nie daj Boże, jakby zaistniała jakaś taka sytuacja, żeby tak się zachowała jak młodzież w czasie Powstania. To było spontaniczne. Myśmy się przyjaźnili. I to właściwie wojsko było gromadą kolegów. Bo wszystkie oddziały powstańcze były na zasadzie koleżeńskości. To nie były oddziały w zwartym szyku, w jakiejś dyscyplinie, salutowanie, jakiś rygor, tyko byli uznani dowódcy, którzy bez względu na to, czy on tam miał belkę, czy nie miał, bo nawet nie nosili powstańcy żadnych odznaczeń. Myśmy wiedzieli, że to jest nasz porucznik, ten pan, który ma beret na głowie, którego należy słuchać. I myśmy go słuchali, to był dla nas Pan Bóg, Bóg i ojciec. Kazał nam iść, to myśmy szli. No, w każdym razie była taka fantastyczna atmosfera patriotyczna, żadnego salutowania nie było, wszyscy sobie mówili na ty, i młodzi i starzy. Nawet ja miałem obiekcje, bo ja byłem smarkacz, a jakiś pana, który miał czterdzieści lat, to dla mnie był prawie staruszek... Mój dowódca, jak ja mówiłem do niego „pan”, to on sam zwracał mi uwagę, że: „Nie mów pan, jaki pan, tutaj jesteśmy wszyscy żołnierzami Polski niepodległej, mówimy sobie na ty”. Atmosfera była fantastyczna, koleżeńska, patriotyczna, rodzinna.
Do tej pory utrzymujemy kontakty. W naszej 104. kompanii w czasie Powstania ewidencyjnie było około czterystu osób. W tej chwili żyje dwadzieścia pięć. Wojnę przeżyło, nie mam ewidencji dokładnej, ale przeżyło sto pięćdziesiąt, sto sześćdziesiąt osób. Tyle się znalazło. Reszta albo umarła w tych latach popowstaniowych, względnie zginęła, część została zamordowana przez Niemców w obozach, parę osób zostało zamordowanych przez UB na Rakowieckiej za przynależność do Armii Krajowej.
Tak... Tykamy się. To jest tak przyjęte. To była taka armia kolegów, przyjaciół związanych patriotyzmem, obroną.
Śródmieście było otoczone i Mokotów walczył. Natomiast Czerniaków już był zajęty i Żoliborz był zajęty. Wola to już od razu, jeszcze przed Starym Miastem, była zajęta. Właściwie został Mokotów i Śródmieście. Były odcięte od siebie, była znikoma łączność kanałami, bardzo zawodna. Dużo osób zginęło w tych kanałach... […] Nie miałem żadnej rodziny, nie miałem nikogo, przez dwa dni byłem goszczony przez przypadkowych prażan. Bo myśmy się tam jakoś rozdzielili. Byłem w ogóle sensacją na Pradze, bo byłem w panterce niemieckiej. Miałem nawet nieprzyjemności, bo mnie i Rosjanie kiedyś zatrzymali, i nasi mnie zatrzymali. Ale ponieważ miałem opaskę, już było głośno, że jestem powstańcem. Dokumentów żadnych nie miałem. Byłem przyjmowany gościnnie przez dwa dni przez mieszkańców Warszawy. Gdzieś nocowałem. Pamiętam raz nocowałem nawet u jakiś takich, co to Wiech opisuje, gdzieś na Ząbkowskiej czy gdzieś. Tam libacja była wielka. Ja, jako dzieciak nie piłem, ale siedziałem na honorowym miejscu przy stole. W każdym razie postanowiłem wstąpić do wojska. Pytałem się, nie pamiętam już kogo, gdzie jest punkt meldunkowy. Powiedziano mi, że na Białostockiej 22. Idę na Białostocką 22 i tam spotykam właśnie Stasia Burzyńskiego, który też czekał w kolejce do zapisania się do wojska i Stanisław Komornicki czekał. Żeśmy się zgłosili ochotniczo.
Tak, do swego wieku i do przynależności do Armii Krajowej. Ja dzięki temu, że przyznałem się, że jestem powstańcem, to nie miałem nieprzyjemności. Muszę powiedzieć, że dużo osób poznikało z akowców, szczególnie praskich, którzy bali się ujawnić swoją przynależność do Armii Krajowej. Później NKWD i nasi działali. W każdym razie doszli, że oni gdzieś należeli i mieli grube nieprzyjemności. Część była nawet wywieziona gdzieś na Sybir, gdzieś w ogóle poznikała, nie wiadomo, co się z nimi stało. Natomiast ja nie mogę powiedzieć. Był rozkaz podpisany przez generała Berlinga i jeszcze przez kogoś o wcieleniu stu sześćdziesięciu akowców do armii generała Berlinga. Zupełnie zostało to zalegalizowane, zatwierdzone z podpisem Berlinga. Co prawda moje nazwisko z rosyjska napisali, że ja Lew Trykow, czy coś takiego, coś tam przekręcili, z Lech zrobili Lew.
To był 21 czy 22 września. Zresztą ja to mam w książeczce wojskowej wpisane.
Tak. Wieczorem zgromadzili nas w takiej sali, tam było ze dwustu chłopa, przyjeżdżały samochody i nas odwozili do Anina. I tam byliśmy rozdzielani. Tam byli tak zwani kupcy, oficerowie, którzy brali po około dziesięciu osób. Tam stał ktoś: „Raz, dwa, trzy... dobra, idziecie tu”. Rozdzielili nas między różne oddziały. Ja trafem do 1. Pułku 1. batalionu 1 kompanii rusznic przeciwpancernych. Ja trafiłem ze Stasiem Burzyńskim, ale to przypadkowo.
Tak, nas dwa tygodnie ganiali po różnych polach w Wesołej. Była bieda straszna, ale dostawaliśmy już częściowo umundurowanie. Pierwsze umundurowanie to były płaszcze wojskowe. Dostałem nawet za duży płaszcz, nożyczkami go obcinałem. I to była moja pierwsza część umundurowania. Później dostaliśmy broń. Dostałem pepeszkę i prócz tego nas było dwóch do rusznicy przeciwpancernej. Rusznicę przeciwpancerną obsługują dwie osoby. To jest taka długa rura, którą trzeba nieść, jeden za kolbę trzyma, a drugi na ramieniu lufę. I tak się maszeruje i to trzeba iść krok w krok, jak kaczka, żeby sobie nie poobijać ramion przy dużym marszu z tym żelastwem
Nie, nic nie miałem. Myśmy w ogóle byli odcięci od wiadomości. Jeżeli mieliśmy wiadomości, to z pisma frontowego „Zwyciężymy”. To nam politrucy czytali. Bo każda kompania miała oficera politycznego, który spełniał i pożyteczne role i niepożyteczne. Pożyteczne, że na przykład było dużo analfabetów, to im pisał listy do rodzin, to jakieś skargi, pomagał coś załatwić. A niepożyteczne, to propagandę siał po prostu. Pluł na Armię Krajową, różne bzdury opowiadali nam. Myśmy byli już na tyle uodpornieni, że mógł sobie gadać, myśmy sobie tam palili papierosa, siedziało się, słuchało, drzemało.
Tak, myśmy to wyczuwali. Myśmy mieli rosyjskie plecaki, takie worki zawiązywane na supeł. W nich było grzebane. Często zbiórkę robili, że idziemy ćwiczyć w pole, żeby zostawić wszystko, idziemy na przykład na pogadankę. A w między czasie, jak się przychodziło to widać było, że tam rozgrzebane, szczególnie wśród akowców. Tak naprawdę, nie powiem, wręcz przeciwnie, nawet po wojnie miałem trudności, bo byłem traktowany jako kościuszkowiec. Nie tyle akowiec, co kościuszkowiec. Jakaś lista widocznie trafiła do Ministerstwa Bezpieczeństwa i byłem stale wzywany na Koszykową albo na Sierakowskiego z propozycją, żebym wstąpił albo do milicji, albo do Urzędu Bezpieczeństwa: „Wy jesteście nasz człowiek”. Ja odmawiałem, nie chciałem, dziękuję.
W ogóle się nie dowiedziałem, tylko gdzieś przeczytałem. Nas po przeszkoleniu jakimś dwu-, trzytygodniowym 1. Pułk skierowano na front nad Wisłę na wysokości Tarchomina. Nad Wisłą na wałach przeciwpowodziowych wykopane były ziemianki i nas tam porozdzielano po pięć, po sześć osób i zaczęliśmy obronę nad Wisłą. Byliśmy tam do końca listopada w tej obronie, więc tam nie było żadnego kontaktu z wrogiem. Kucharz nam przynosił w termosach na plecach jedzenie, a myśmy mieszkali w tych ziemiankach. To była ostra zima, ale było bardzo ciepło, bo tam były z opuszczonych domów naściągane pierzyny, kołdry. Myśmy tam się zakopywali w tym i nam się zupełnie dobrze mieszkało.
Gdzieś przypadkowo, ale to już nie było tematem. Poza tym człowiek miał tyle codziennych, różnych spraw w wojsku, że to nie była już dla nas rzecz istotna. Natomiast rzeczą [istotną] była już walka w wojsku regularnym, tej Dywizji Kościuszkowskiej. I byliśmy na tej obronie w Tarchominie gdzieś do końca listopada. W końcu listopada nas zmieniono i pojechaliśmy do Ząbek na kwaterę. Tam byliśmy do 10 czy do 11 stycznia na odpoczynku na kwaterach. 11 stycznia, czy 10, był alarm. I nasz pułk, w ogóle cała dywizja w trybie alarmowym została zmobilizowana. Zaczęliśmy maszerować nocami w kierunku Garwolina. I na wysokości Garwolina, po drugiej stronie, gdzie Góra Kalwaria, rozpoczęła się nasza ofensywa. Bo najpierw zaczęła się ofensywa radziecka w Sandomierzu i na przyczółku koło Ciechanowa. Forsowaliśmy w nocy Wisłę po lodzie. Samochody, działa, wszyscy szli, cała jednostka przez Wisłę na szosę z Góry Kalwarii do Warszawy. I 17 stycznia rano, żeśmy, można to mówić, zdobywali Warszawę, chociaż walk wielkich nie było. W każdym razie żeśmy wkroczyli do Warszawy, do tego morza gruzów. Przemaszerowaliśmy przez Puławską, gdzieś chyba do Filtrowej. Dostaliśmy kwatery na ulicy Filtrowej przy Placu Narutowicza. Te domy nie były spalone, bo tam Niemcy mieli kwatery. Te domy oszczędzili i nie spalili po Powstaniu tylko tam kwaterowali.
Tak, bo żeśmy wkroczyli do Warszawy, do tego morza gruzów. Wiedziałem, gdzieś się mówiło, obiło mi się o uszy. Przenocowaliśmy na Filtrowej jeden dzień i rozpoczęła się już ofensywa na Bydgoszcz. Żeśmy musieli maszerować codziennie po około czterdzieści kilometrów.
Nic. Na drugi dzień dopiero, jak żeśmy obudzili się, bo mieliśmy jeden dzień odpoczynku, to zaczęły przyjeżdżać furmanki, ludzie, zaczęli się pojawiać cywile. A tak to było morze gruzów i śnieżna pustynia, nawet śladów stóp nie było, wszystko przysypane było śniegiem. Myśmy dopiero tam wkraczali. W Warszawie walki trwały w Cytadeli. Nie nasza dywizja, tylko inna dywizja zaskoczyła trochę kilkuset Niemców w Cytadeli i oni się tam bronili jakiś czas, tam była jakaś nieduża walka. Ale szybko ich nasi załatwili. A tak nie było w Warszawie walk. Dlaczego? Bo Rosjanie przełamali front i Warszawie groziło odcięcie i Niemcy wpadli w panikę i w przeddzień 17 stycznia wszyscy zaczęli uciekać. Tylko takie zapóźnione różne kaleki, różne oddziały, prawdopodobnie saperzy, co mieli coś wysadzać, to oni nie zdążyli się wycofać. Nasi ich dopadli. Natomiast myśmy tutaj jak ruszali, to nie było w ogóle Niemców. I to tak nie było Niemców w ogóle do Bydgoszczy. A myśmy maszerowali po czterdzieści, po pięćdziesiąt kilometrów dziennie w pościgu z Niemcami, była ofensywa. I za Bydgoszczą się rozpoczęły już lasy. Granica 1939 roku, która była ufortyfikowana przez Niemców po tej stronie, gdzie Niemcy byli, to oni przed Polakami zrobili taką fortyfikację. Bunkry były pobudowane. A to w ogóle kraina jezior i wzgórz. I oni na tych wzgórzach bunkry pobudowali, a myśmy mieli za zadanie zdobywanie ich. I straszna była rzeź naszych oddziałów na Wale Pomorskim. Z naszej kompanii jak było nas osiemdziesiąt osób, to zostało osiemnastu. Co prawda, nie wszyscy zginęli, była część rannych, ale w każdym razie zdolnych do boju po zdobyciu tego Wału Pomorskiego zostało nas osiemnaście osób. I później po zdobyciu Wału Pomorskiego maszerując lasami, myśmy oczyszczali lasy z rozbitych oddziałów niemieckich. Żeśmy doszli do miejscowości Stepnica, a po niemiecku się nazywała Stepenitz. Tam żeśmy byli z tydzień lub dwa. Tam przyszedł rozkaz naszego dowództwa, że 1. Dywizja została wyróżniona, wyznaczona do walki o zdobycie Berlina. I samochodami nas przerzucili ze Stepnicy, 1 Pułk na wysokości Kostrzynia nad Odrą. Tam 16 kwietnia było forsowanie Odry przy świetle reflektorów, dużo osób zginęło. Rosjanie zastosowali taką sprytną rzecz, że brzeg, na którym myśmy byli był wyższy niż brzeg niemiecki. Na tym brzegu dużo skoncentrowali reflektorów przeciwlotniczych, które po przygotowaniu artyleryjskim, włączono na raz. I się zrobiło jasno i Niemcy byli oślepieni. Myśmy w płomieniach tych reflektorów ładowali się na pontony i na drugą stronę. Z tym, że za Odrą walki były dosyć ciężkie, bo Odra ma dużo odnóg. Tam Niemcy chronili się, było ciężko sforsować. No, ale to przeszło parę dni trwało nim się przełamało te bagna, nim z tego wyszliśmy. Czołgi nie mogły przejść, żeby nam pomóc. Piechota musiała zdobywać te bagna. I później, gdzieś za jakimiś torami kolejowymi żeśmy doszli do szosy. I na tej szosie już się zaczęła taka dobra droga na Berlin. Żeśmy maszerowali na Berlin. Po drodze przed Berlinem nie było walk, bo już Niemcy uciekali i dopiero w Berlinie zorganizowali obronę. Rosjanie przed nami już byli w Berlinie. Przyjechali czołgami, bo oni z innej strony, od Szczecina, zajmowali Berlin. Ale jak myśmy na rozkaz weszli, jako piechota, żeśmy zostali włączeni do walk ulicznych o Berlin. Parę dni były tam walki i żeśmy 2 maja 1945 roku zakończyli wojnę przy Kolumnie Zwycięstwa w Berlinie.
Po zdobyciu Berlina myśmy poszli na kwatery do Zehlendorfu, miejscowości willowej w Berlinie. Tam byliśmy ze dwa, trzy dni. Rosjanie nas nie chcieli tam trzymać, bo myśmy byli niepewni dla nich. To ja wiem z późniejszych opowieści oficerów. I Polaków bardzo szybko wycofali z Berlina i znad Łaby. Oddziały, które doszły nad Łabę, żeby się nie bratały z Amerykanami. Przyjechały radzieckie samochody ciężarowe. Załadowali nas na te samochody i przewieźli znowu do Kostrzynia. I tutaj była już czynna linia kolejowa z Kostrzynia. Mosty były jeszcze wysadzone, ale po tamtej stronie pociąg już dochodził. Załadowali nas na pociąg i przewieźli nas do Białegostoku. Z tym, że jeszcze doładowali nam innych ludzi po drodze na paru stacjach. Między innymi w Warszawie na Dworcu Zachodnim czekaliśmy na rozładunek, ale nie było rozkazu. I nas w każdym razie ostatecznie zawieźli do Białegostoku. W Białymstoku ukazał się słynny rozkaz Stalina o zwolnieniu, o demobilizacji armii, że już po wojnie roczniki malczikow i starikow ulegają demobilizacji. Malczikow to było do siedemnastu lat, a starikow to powyżej czterdziestu pięciu lat. W między czasie pisałem do znajomej, pani Skibniewskiej, która mieszkała na Pradze, list, że jestem w wojsku, że gdyby ktoś z mojej rodziny się znalazł, to żeby dała znać. Moja mama, jak przyjechała do Warszawy w styczniu 1945 roku, to poszła na Pragę do pani Skibniewskiej. Pani Skibniewska dała mój adres do jednostki wojskowej. I ja w Białymstoku dostałem list, że moja mama się znalazła. Więc od razu szybko napisałem podanie o zwolnienie z wojska. I w końcu września 1945 roku zostałem zdemobilizowany jako malczik. I wróciłem do Warszawy. W mundurze chodziłem ze dwa lata, bo nie miałem innego ubrania. Pracowałem w SPB Społecznym Przedsiębiorstwie Budowlanym.
Nie, nie, nie byłem. Mam wyższe wykształcenie, Politechnikę skończyłem. Byłem represjonowany w ten sposób, że nie byłem awansowany. Na przykład ja w tej chwili, jakieś dwa lata temu, miałem okazję zapoznać się w środowisku kościuszkowców z wnioskami awansowymi na stopień oficerski, które szły na mnie do Ministerstwa Obrony. Negatywnie były, jako akowca, załatwiane i zwracane bez załatwienia, że: „Nie spełnia warunków jakiegoś paragrafu”, że jest niepewny politycznie. O to chodziło. Ale tak, to nie mogę powiedzieć.
Ja bym chciał powiedzieć, że aczkolwiek to była tragedia, zginęło strasznie dużo ludzi, że straciliśmy bardzo dużo majątku narodowego w postaci zabytków, które uległy zniszczeniu, to Powstanie było potrzebne. I że potrzebę wybuchu Powstania rozumieją tylko ci ludzie, którzy żyli w czasie okupacji, którzy widzieli codziennie bestialstwa niemieckie, rozstrzeliwania. Na przykład na Nowym Świecie, w pewnym momencie zatrzymują wszystkich, przejeżdżają ciężarówki, wypędzają dwudziestu ludzi ze skrępowanymi rękami, stawiają pod murem i rozstrzeliwują. I myśmy to wszystko widzieli. Getto, Żydów, strasznie Niemcy traktowali, gorzej jak bydło, bo nawet z bydłem to się różnie obchodzi, a Niemcy w ogóle traktowali jako rzecz, którą należy jak pluskwę zgnieść, zabić. Ale i do Polaków oni byli tacy sami, trochę może łagodniejsi, ale w każdym razie też strasznie. Tak że była straszna nienawiść. Wśród społeczeństwa było: „Czekaj, musimy dorwać ciebie”. Gotowali się, ludzie się gotowali po prostu sami w sobie i czekali, żeby tylko była okazja, żeby tych Szwabów… Tak że jak ogłoszono Powstanie, to wszyscy ludzie, starzy, młodzi, kto mógł, wypełzał na ulicę i pomagał, żeby nawet cegiełkę na barykadzie położyć… Później to się trochę zmieniło, bo ludzie doznali zbyt wielu krzywd i stali się apatyczni, zobojętniali, czasami nawet psioczyli, że Powstanie trwa. Ale ten stan przed momentem wybuchu Powstania, ta atmosfera, to się gotowało po prostu. Gotowała się nienawiść do Niemców, za te bestialstwa. Nie wiem, może dowództwo miało jakieś tam względy polityczne, żeby zająć Warszawę przed wkroczeniem wojsk radzieckich, nie wiem. Polityką się nie zajmowałem w tamtym czasie, bo byłem za młody.
Wie pani, ja myślałem o Polsce, o walce… W wojsku, nawet w dywizji kościuszkowskiej, która była ideologicznie naszpikowana różnego rodzaju wychowawcami czy politrukami na wzór armii radzieckiej, to jednak wszyscy oficerowie w zasadzie mówili, że mało ważne, jaka ta Polska będzie po wojni., Najważniejsze, że musimy zdobyć niepodległość dla Polski, a później po wojnie będziemy ją urządzali. Bo czy ona ma być w kratkę, czy w kwiatki, czy socjalistyczna, czy kapitalistyczna, to już wszystko na po wojnie odsuwamy. I było takie przeświadczenie, że my walczymy o Polskę, bez przymiotników – „taka”, „siaka”, „kapitalistyczna”, „socjalistyczna”… Wolna. Wolna Polska żeby była. I to Powstanie obudziło tę świadomość narodową ludzi. Zresztą tak jak wszystkie inne powstania, ono okazuje się, historycy, zarówno powstanie styczniowe, listopadowe, kościuszkowskie, uznają za zjawisko pozytywne, że one jednak były potrzebne, pomagały ludziom odzyskać tę polskość, wiarę, że jesteśmy. Nie dawały te powstania się zasymilować z obcymi, zrusyfikować, zgermanizować. W każdym razie powstania pozwoliły jakoś ten rdzeń polskości, to jądro zachować.