Stanisława Wysocka z domu Wojcieszek. Urodziłam się 13 kwietna 1928 roku w Warszawie. Pseudonim „Wojtek”. Mieszkałam na Mokotowie przy ulicy Belgijskiej 12, mieszkanie numer 6.
Stopień wojskowy – porucznik. Należałam do Wojskowej Służby Kobiet Mokotów, Pułk „Baszta”. Obecnie należę do ŚZŻAK oraz Związku Powstańców Warszawy.
Przed wybuchem wojny w 1939 roku miałam zaledwie jedenaście lat, ale to, co pamiętam to mogę powiedzieć, bo w tym wieku to za dużo się nie pamięta. Byłam na utrzymaniu swojej matki, ponieważ ojciec mój zmarł w 1930 roku. Kiedy wojska niemieckie wkraczały do Warszawy, strasznie przeżyłam widok obcych wojsk na naszym terytorium. Mieszkałam wtedy w Mokotowie przy [ulicy] Belgijskiej. Czas okupacji był okropny dla nas, te wszystkie egzekucje, te wszystkie prześladowania... Kiedy w Katyniu wymordowano naszych oficerów, szczekaczki nadawały, że to zrobili Niemcy. Jako dziecko nie chciałam w to wierzyć. Dopiero później dowiedzieliśmy się całej prawdy. Czas okupacji był tragedią dla nas, a szczególnie dla dzieci. Nasze mieszkanie zostało zupełnie zniszczone. Błąkałyśmy się z matką, miałam też siostrę... Przeżywałyśmy gehennę. Nie było co jeść, nie było opału. Człowiek mieszkał kątem u kogoś. No a później wybuchło Powstanie Warszawskie... Mieszkanie nasze zostało spalone, a ja dołączyłam do powstańców w Parku Dreszera, gdzie byłam do końca Powstania.
Moja rodzina składała się z trzech osób: matka, siostra i ja. Ojciec zmarł w 1930 roku. W czasie okupacji skończyłam tylko szkołę podstawową, ponieważ nie było warunków. Do szkoły chodziłam na ulice Kazimierzowską, Woronicza i Odolańską. Gimnazja i inne wyższe szkoły były pozamykane. Niemcy nie zezwolili na to, żebyśmy się uczyli. Były tylko prywatne komplety, ale nie miałam możliwości się tam dostać. Były one tajne i nie karzdy mógł z nich korzystać.
Mnie i moją siostrę wychowała tylko matka. Mój ojciec umarł jak nie miałam [jeszcze] dwóch lat. Moja matka została sama z dwojgiem dzieci. Siostra miała 6 lat, ja miałam 2 lata. Nasze warunki przed wojną były bardzo ciężkie, a jeszcze pogorszyły się w czasie okupacji. Matka nie miała pracy, nie było z czego żyć. Strasznie męczyła się ta kobieta. Ale wychowała nas, i to dobrze nas wychowała. Tylko dzięki rodzinie mojej matki jakoś przeżyłyśmy to wszystko. Rodzina była bardzo dobra i pomagała finansowo oraz opiekowała się nami. Było bardzo ciężko... Niemiło wspominam te czasy. Komu było dobrze przed wojną, to było dobrze, a komu było źle, to było źle.
Byli podobni do mnie, tworzyliśmy zgraną paczkę. Wszyscy przeżywaliśmy strasznie czas okupacji, byli starsi i młodsi... Bardzo lubiłam towarzystwo chłopców i to z nimi przeważnie [przebywałam]. Rozmawialiśmy na różne tematy.
Przykrym wydarzeniem była łapanka: Niemcy wpadli do naszego domu, aresztowali młodego chłopca, mojego sąsiada, który należał gdzieś, [do jakiejś organizacji]. Jego kolega z drugiego domu wstąpił do folksdojczów i sypał wszystkich kolegów. On biedny zginął, powiesili go na Lesznie. To była tragedia dla nas wszystkich.
Do konspiracji trafiłam przez koleżanki. A dlaczego? Bo jako osoba młoda pragnęłam wolności dla swojej ojczyzny. To było u nas na [ulicy] Belgijskiej, krótko przed samym Powstaniem. Później nie miałam już z nimi kontaktu, bo przeszłam na drugą stronę. Mieszkałam na Belgijskiej, a jak wybuchło Powstanie, to znalazłam się przy kościele świętego Michała, wtedy szybko przeskoczyłam na drugą stronę. Miałam ciotkę, która mieszkała na Wiktorskiej, tam poszłam i spotkałam się z koleżankami. (...)
Utrzymywałyśmy się z pomocy rodziny. Zarówno moja siostra, jak i ja byłyśmy za młode żeby pracować. Matka starała się jak mogła. Miała dwie siostry, które nie miały dzieci i bardzo nam pomagały, bardzo. Jakoś to przeżyłyśmy. Były przykre chwile, ale można powiedzieć, że głodne nigdy [nie] byłyśmy.
Wiedziałam o tym, że Powstanie wybuchnie. Byłam troszkę zaskoczona, że to już wybuchło, myślałam, że to będzie troszeczkę później. Jak zorientowałam się co się dzieje, nasze mieszkanie na Belgijskiej zostało zupełnie zniszczone. Sądziłam, że przez Powstanie prędzej dojdziemy do wolności. Kiedy wybuchło byłam blisko Parku Dreszera. Od razu przeszłam do naszego dowództwa, na [ulicy] Wiktorskiej. I z nimi już zostałam do końca.
Następnego dnia – 2 sierpnia – zgłosiłam się razem z koleżankami do podporucznika, czy kapitana o pseudonimie „Glob”, i on nas przyjął. Najpierw pomagałyśmy przy wszystkim, co trzeba było robić, jako pomocnice. Później porucznik zorganizował wytwórnię baterii na ulicy Wiktorskiej. Inżynier Kruk był dowódcą tej jednostki. Po nim zjawił się porucznik Szczepkowski, który zorganizował wytwórnię baterii. Byłyśmy tam we trzy z koleżankami. Do nas dołączyły trzy osoby, ale ja [ich] nie znałam – jakiś tramwajarz i jeszcze dwie dziewczyny były. Wszyscy razem tam pracowaliśmy. To wszystko było dla wojska. Potrzeby były okropne! To, co zrobiłyśmy, natychmiast się rozchodziło. Mieszkałyśmy na Wiktorskiej, dzieliłyśmy się jedzeniem, które było. Tak było do końca. W międzyczasie, jeżeli trzeba było, to szliśmy do innej pracy, na przykład na odgruzowanie. Jak Niemcy zbombardowali domy, to szło się prędko [na] odgruzowanie. Poza tym miałam koleżankę, która mieszkała na [ulicy] Racławickiej. Mieli tam swoją piekarnię. Bardzo często prosiłam ją, żeby zostawiała trochę chleba. Chodziłam do swoich najbliższych i rozdawałam im ten chleb, żeby mieli coś do jedzenia. Były rodziny, które miały maleńkie dzieci, a nie było co jeść. W wolnych chwilach […], a tych chwil było bardzo mało, bo raczej człowiek zawsze był zajęty, a jak przyszedł wieczór, to był już tak skonany, że miał wszystkiego dosyć.
Kiedy nastąpiła kapitulacja Mokotowa, 27 września, opuściłyśmy naszą ukochaną Warszawę ze łzami w oczach. Zdjęło się kombinezon, dokumenty się schowało, ale to zostało zniszczone. Niemcy wyprowadzili nas na Okęcie, stamtąd wywozili pociągami do Pruszkowa, a z Pruszkowa do obozów, i tak dalej. Ponieważ moja intuicja – coś mi podpowiadało, żeby nie jechać tymi pociągami, żeby zostać do ostatniej chwili, mówię do mamy – bo byłam jeszcze wtedy z matką swoją – „Mamo zostańmy jeszcze, popatrzmy na płonącą Warszawę, pojedziemy ostatnim transportem”. Mama mnie posłuchała, a pociągi już nie przyjechały po nas. Jak nie przyjechały, zaczęli wszystkich nas prowadzić pieszo do Pruszkowa. Jak wyprowadzili nas za Okęcie, pamiętam, był taki jeden dom i on stał samotny. Obejrzałam się, a ponieważ byłam bystrą dziewczyną, orientującą się we wszystkim – Niemcy poszli do przodu, drudzy byli w tyle i zrobiła się luka między tymi ludźmi, mówię do matki: „Mamo! Pryskamy prędko do tego domu!”. Szybko wskoczyłyśmy, za nami ludzie. Niemcy zaczęli strzelać. Bogu dzięki, że nie weszli. Ludzie nas schowali. W ten sposób ocalałam.
Ponieważ moja matka miała brata we Włochach, ludzie pomogli i byłyśmy przez pewien czas we Włochach. Częste łapanki strasznie nas męczyły. Zawsze byłyśmy w napięciu, co się stanie, kiedy przyjdą i nas złapią. A ja jeszcze, tym bardziej, młoda dziewczyna, i mnie by na pewno nie zostawili. Moja matka mówi: „Pójdę do Mokotowa, zobaczę, co tam się dzieje.” Ja zostałam po cichu, żeby mnie nikt nie widział. Wracając matka mówi: „Chodź pójdziemy z powrotem! Jedziemy do swego domu”. Wróciłyśmy na Idzikowskiego i matka napaliła w kuchni. Niemcy to zobaczyli, a tam nikogo nie było, tylko my we dwie. Przylecieli zobaczyć; matka żeby mnie obronić przed tymi Niemcami, mówi, że jestem chora, oni machnęli ręką, zostawili nas, poszli. W krótkim czasie nastąpiło wyzwolenie – 17 stycznia. Niemcy zaczęli uciekać. Byłyśmy wolne. Nie bałyśmy się już tego i tak nas zastało wyzwolenie Warszawy.
Ja tylko dokumenty nosiłam tam, gdzie trzeba. Gdzie trzeba było, jak mnie tylko poproszono, to wszędzie biegłam. Miałam nawet przechodzić kanałami. Ale u nas na Mokotowie zasypali kanał, i już nie można było [wchodzić], więc z tego wszyscy zrezygnowaliśmy. Miałam jeszcze więcej prac, prócz tego, że byłam łączniczką. Jak trzeba było, to potrafiłam opatrzyć rannych. Byłam taką społeczniczką, już od małego dziecka lubiłam pomagać ludziom. Praca łączniczki u mnie polegała tylko na tym, że przenosiłam dokumenty z jednego miejsca na drugie. Kiedy trzeba było kogoś o czymś zawiadomić, wysyłali mnie. Później byłam w tej wytwórni baterii, to już pod sam koniec Powstania i do samego końca.
Nie, z Niemcami się nie spotkałam. Tylko na [ulicy] Wiktorskiej pod [numerem] 10 było kilku Niemców, ale Polacy ich złapali. Oni tam pomagali, wodę nosili... A tak, nie miałam żadnego kontaktu z Niemcami, nie byłam na pierwszej linii frontu. Tego nie widziałam, to już przeważnie tylko koledzy, bo ja byłam sama w centrum Mokotowa. Ulica Wiktorska to jest przecież centrum, od [ulicy] Puławskiej odchodzi.
Pierwsza egzekucja była chyba w 1942 roku w Alei Niepodległości, to strasznie przeżyliśmy. Później druga była przy Rakowieckiej. Tam mordowali Polaków. To było okropne. Jako dziewczyna strasznie to wszystko przeżywałam. Więcej nie pamiętam, nie miałam żadnej innej możliwości [styczności]. Słyszałam tylko od ludzi, co Niemcy robili.
Oczywiście. Chwalili nas bardzo. Cieszyli się. Niektórzy byli przeciwni, mówili: „Po co to?”, ale niektórzy gratulowali nam odwagi, że jest Powstanie Warszawskie.
Co mogłam to robiłam i pomagałam. Na tym polegała cała rzecz. Człowiek pragnął wolności. Chociaż wojna zastała mnie jako małe dziecko, ja to okropnie przeżywałam i chciałam jak najprędzej wolności, żeby Polska była wolna.
Nie natrafiłam na nikogo.
Na dowódców nie mogę narzekać, byli bardzo przyzwoitymi ludźmi. A kontakty mieliśmy ze wszystkimi. Niektórzy byli bardzo przychylni w stosunku do nas, nawet z ludności cywilnej. Wśród kolegów... to było bardzo zgrane towarzystwo. Polacy są dobrzy wtedy, kiedy idą do walki, tylko potem się żrą. Wtedy tego nie było, była jedność. Szanowali się [nawzajem]. Widzieliśmy, że giną ludzie. Rozpacz była straszna, ale nie ma wojny bez ofiar.
Miałam swoje przyjaciółki, koleżanki, które już nie żyją Helenę Matusiak i Stanisławę Nowicką. Wychowałyśmy się w Mokotowie, one mieszkały na [ulicy] Wiktorskiej, a ja mieszkałam na [ulicy] Belgijskiej. Nasze matki się znały. Były to miłe i serdeczne dziewczyny. Po wyzwoleniu też miałyśmy kontakt. Teraz, kiedy zachorowałam na nogi to jedna przychodziła, robiła mi zakupy, pomagała mi dużo w domu. Byłam jej bardzo wdzięczna. Mówiła, że raz w tygodniu przyjdzie i pomoże. Druga miała rodzinę, córki, to im pomagała, ale zawsze byłyśmy w kontakcie. Pamiętałyśmy o swoich urodzinach, imieninach. Niestety jedna zmarła, druga zmarła i zostałam tylko ja jedna.
Radia nie było. Nie miałam możliwości. Były ulotki, ale już nie pamiętam treści. Była prasa.
Tytułów nie pamiętam. To już tyle lat...
Nie przypuszczaliśmy, że Powstanie się tak zakończy. Każdy był przygotowany na to, że wolność będzie, a stało się inaczej. Rozczarowanie było okropne. Jak Niemcy wkroczyli... to było coś niesamowitego! Mnie samej łzy leciały, kiedy patrzyłam na tych wstrętnych Szwabów. Oni nie mieli nad nami litości. Wszystkie kombinezony i dokumenty trzeba było zostawić i nie przyznawać się, że brało się udział w Powstaniu Warszawskim. Od razu byłoby po nas. Wszyscy to przeżywaliśmy i było to straszne. Radość była, jak Powstanie wybuchło, jak zdobywali te ulice. Wtedy był zapał. Brało w tym udział wielu młodych ludzi, takich jak ja, starszych i troszkę młodszych. Później rozpacz. Niestety stało się.
Od małego dziecka byłam tak wychowana. Zresztą moja matka nigdy mi nie mówiła: „Idź do kościoła”. Byłam bardzo religijna. Przekazałam to swoim dzieciom. I tak jest do dziś. Nikt mi tego nie wyrwie. Żeby nie wiem, kto co mówił, to ja nie uwierzę. Jest jeden Bóg, który czuwa nad nami. Ktoś jest, jest Opatrzność.
Może jeszcze powiem taki fakt. Miałam taki przypadek, że moja matka była w Śródmieściu, kiedy byłam w Mokotowie. Dowiedziałam się, że mama przez Czerniaków przeszła na Mokotów na [ulicę] Idzikowskiego i jak się dowiedziałam o tym, poprosiłam naszego porucznika, żeby mnie puścił, że muszę zobaczyć się z matką. Pobiegłam. Zostałam na noc, ale następnego dnia miałam wrócić. Ucieszyłam się, że widzę matkę żywą. Wracam rano, były zrobione okopy – to jest [tam], jak muzeum Dunikowskiego. Niemcy byli na fortach – [tam] jak jest ulica Wilanowska. Byłam w kombinezonie, z opaską, miałam furażerkę. Ludzie mówią: „Niech pani nie idzie, bo panią zastrzelą! Przecież tak rąbią, że coś niesamowitego!”. A ja mówię: „No, jak nie! Ja muszę, zwolnili mnie – na tyle i tyle godzin – rano muszę się stawić”. Wychodzę z okopów... jak zaczęli rąbać do mnie... Przewróciłam się, mówię: „Matko Boska zabiją mnie!”. Leżę, a kulki padają koło mnie. Myślę – ja tu długo nie mogę [leżeć], bo nadlecą samoloty i mnie zabiją. Poderwałam się drugi raz! Rąbią kulki, żadna mnie nie trafiła... Położyłam się na ziemi, leżę, mówię: „Matko Boska, co teraz będzie dalej?”. Miałam medalik, ryngraf... tam była Matka Boska Częstochowska, „Pod Twoją Obronę”, a na drugiej stronie medalika napisane było „Królowałaś wolności, chroniłaś w niewoli, bądźże nam Opiekunką i dziś w naszej doli”. Wyjęłam ten medalik, pocałowałam i mówię tak: „Matko Boska, w Twoim ręku albo śmierć, albo życie”. Przeżegnałam się i podbiegłam pod górę. Żadna kulka mnie nie trafiła, chociaż naokoło było ich pełno. Jak podskoczyłam na tę górę, chłopcy od razu dali mi krzesło i wody. Tak przeżyłam ten dzień. Do końca życia będę to pamiętać.
Drugi przypadek miałam taki: miałam koleżankę, której rodzice mieli piekarnię k[?]ów na [ulicy] Racławickiej, [piekli] chleb, który roznosiłam wszystkim znajomym. Pamiętam, kiedyś miałam sympatię – chłopca, który był w AK, ale w Śródmieściu nie miałam o nim żadnych wiadomości. Mówię – pójdę i zaniosę im ten chleb. To było – róg [ulicy] Malczewskiego i Puławskiej. Weszłam do domu. Była tam jego matka i bratowa z małym dzieckiem. Mówię: „Wiecie panie, przyniosłam wam chleb”. Ucieszyły się bardzo. Coś jednak jakby stało mi za plecami i powiedziało: „Wyjdź stąd, i wyjdź stąd”. Jakby coś wyganiało mnie z tego mieszkania. Myślę sobie: „Matko Boga, co mi się dzieje?”. Wyszłam, pożegnałam się z nimi. Doszłam do ulicy Naruszewicza. Nadleciały niemieckie samoloty... zrównały z ziemią te budynki! Trzy budynki! Tego dnia już nie wracałam, wracałam następnego dnia. Kiedy podeszłam do tego miejsca, zaczęłam płakać, mówię: „Boże, i mnie by to spotkało, gdybym tam była”. Jednakowoż, nie miałam śmierci przeznaczonej. Przeżyłam, no i żyję.
Tak, były msze święte. Każdy się modlił, myślał, że za chwilę może zginąć. To było ułatwione – byli księża, szpital Elżbietanek był niedaleko nas, na [ulicy] Goszczyńskiego. Możliwość modlitwy była zawsze... Jeżeli ktoś był wierzący, to czas na modlitwę zawsze znalazł. Do kościoła świętego Michała – kościół ten Niemcy zniszczyli – nie było nawet mowy o przejściu. W niektórych domach siedzieli Niemcy i strzelali do ludzi. Ile osób zginęło... [Modlitwy] nie były utrudnione, księża odprawiali msze.
Cały czas, od urodzenia byłam na Mokotowie. Po Powstaniu wyszłam z Mokotowa, ale wróciłam tam po miesiącu, czy po dwóch. Wróciłam w styczniu. Mieszkałam tam do 1948 roku, a później przeniosłam się do Śródmieścia. Mile [to] wspominam. Mokotów bardzo mi się podobał. Tam się urodziłam, wychowałam, było tam pełno znajomych, pełno kolegów, koleżanek... Dzisiaj niektórzy żyją, niektórzy już odeszli z tego świata. Niestety, taka kolej rzeczy.
Te dwa przypadki, o których już opowiedziałam... Bardzo mocno to przeżyłam. Do końca swego życia tego nie zapomnę. Później byłam zasypana w jednym z domów, ale też nic mi się nie stało. Szczęśliwie wybrnęłam, że ranna nigdy nie byłam i calutka wyszłam z Warszawy. No i żyję do tej pory, a jak długo, to Bóg raczy wiedzieć. Tego to już nikt nie wie.
Tak, wróciłam do Warszawy. Później trzeba było się zakrzątnąć, aby zdobyć coś do jedzenia. Były biura, gdzie można było iść i oni dawali pracę: sprzątać budynki, pokoje. Człowiek się nie wstydził pracy, bo za to cokolwiek dostał.
Moja siostra miała małe dziecko i temu dziecku trzeba było dać jeść. Potem poznałam mojego męża. Wyszłam za mąż 9 czerwca 1946 roku. Potem, 23 sierpnia 1946 roku, aresztowali mnie za udział w Powstaniu Warszawskim. Siedziałam dwa miesiące.
Męczyli mnie, żeby wydać tych głównodowodzących. Na mnie im nie zależało, ja byłam smarkula. Nie byłam taka naiwna żeby kogoś wydać. Najpierw zabrali mnie w Aleje Ujazdowskie, gdzie w tej chwili jest Ministerstwo Sprawiedliwości. Potem przewieźli mnie na Sierakowskiego na Pragę, tam siedziałam. Jeden z oficerów, który mnie wziął na przesłuchanie, popatrzył na mnie, żal mu się zrobiło, że młoda dziewczyna i tak dalej, mówi: „Wie pani, ja panią uwolnię z tego piekła, posiedzi pani tu dwa dni, ze mną razem. Nie ma wygód, nie ma gdzie spać, ale nie będzie pani już siedziała w tej piwnicy”. Ja mówię „Dziękuję panu bardzo”. Po dwóch dniach przychodzi i mówi: „Jest pani wolna”. Radość nie z tej ziemi, nie wiedziałam jak dziękować temu człowiekowi. Był młody, chyba porucznik. Jak wybiegłam z tego budynku, to tak jakbym oszalała zupełnie. Przybiegłam do domu, pokazałam się. Nikt nic nie wiedział, gdzie ja jestem. Jak wychodziłam, powiedziano mi, że: „Musi się pani meldować na komendzie w Mokotowie”, bo jeszcze wtedy mieszkałam w Mokotowie. Przychodzili pod mój dom, podglądali. Jak szłam to chodzili za mną, żeby natrafić na ślad. A ja tego nie powiedziałam, nie pokazałam i nic się ode mnie nie dowiedzieli. Potem powiedzieli: „Dosyć, dziękuję bardzo, niech już pani nie przychodzi”. Ale co przeżyłam, to przeżyłam swoje. Będę pamiętać do końca życia. Po wyjściu z więzienia miałam trudności ze znalezieniem pracy, bo nazywali mnie wrogiem Polski Ludowej.
Nie, skąd... To już sześćdziesiąt pięć lat.
Nie. Jego nie znałam, ja nikogo przecież nie znałam. A pomimo to często go wspominam, że pomógł mi uwolnić się z tego piekła.
Moja koleżanka, już nie pamiętam jej nazwiska, wstąpiła do UB. Zaczęła sypać, nie tylko mnie, ale też wiele innych osób. I ona mnie wydała, że brałam udział w Powstaniu Warszawskim, że ją do tego namawiałam. Jeszcze przed tym, namawiałam ją, żeby wstąpiła razem ze mną, ale ona nie bardzo chciała. Wtedy do niej poszli i ona mnie wydała. Przez nią zostałam aresztowana.
Była konfrontacja. Jak wzięli mnie do Ministerstwa Sprawiedliwości w Aleje Ujazdowskie, to ją [też] wzięli. Zaczęła opowiadać, że ją chciałam wciągnąć, że brałam udział w Powstaniu Warszawskim! Ja się wszystkiego wyparłam, nie przyznałam się, i mówię: „Co też opowiadasz takie rzeczy?!”. Nie wiem czy mi uwierzyli, czy nie, czy nie ma tam jakieś mojej księgi. Nie wiem, nie mam pojęcia. Do tego już nie dochodziłam. Na tym się skończyło.
Jak wróciłam powiedziałam wszystkim kolegom, koleżankom, że [ta] koleżanka tak mnie zrobiła, tak mnie urządziła. Wszyscy byli bardzo oburzeni. Odwrócili się [od niej], zresztą ona się wyniosła z Warszawy, jej tu nie było. Bała się, żeby ktoś jej nie wsypał, bo przecież mogli ją tutaj wykończyć. Niestety, ludzie są podli, ale żeby w ten sposób podejść… w życiu bym tego nie zrobiła, choćby ktoś był najgorszy dla mnie.
Nie, nie mogę tego powiedzieć. Mnie nikt nie bił. Łagodnie się ze mną obchodzili. Byli grzeczni zarówno w Alejach [Ujazdowskich] jak i na Sierakowskiego... A szczególnie, mam wielką radość, że ten oficer mi się trafił, że on mi pomógł.
Później, jak pamiętam, byłam na [ulicy] Idzikowskiego, nasze wojsko przyszło, wstąpili do nas i zaczęliśmy rozmawiać. Młody człowiek [tam] był, nie pamiętam już jego stopnia. Mówię do niego po cichutku: „Wie pan, brałam udział w Powstaniu Warszawskim...”, opowiadam mu o tym, a on mówi: „Proszę pani, niech pani się nie przyznaje do tego, bo to nie jest wojsko polskie, tu jest dużo ruskich, mogą panią aresztować i od razu rozstrzelać”. Tak mnie ostrzegł, i mówię: „Dziękuję panu serdecznie za te informacje”. Poszedł sobie dalej, a my zostałyśmy.
Tak, skończyłam [szkołę], mam zawodowe wykształcenie. Potem wyszłam za mąż, nie miałam już czasu dalej się uczyć, zresztą bardzo trudno było się wtedy dostać [do szkoły]. Trzeba było mieć warunki, ja nie miałam. Nie miałam ojca, była tylko sama matka, to skąd pieniądze wziąć na dalsze kształcenie.
Miałam trudności z dostaniem się do pracy. Za mną szła opinia – wróg Polski Ludowej. Tak, miałam [trudności]. Pamiętam, dostałam się do pracy, wyrzucili mnie stamtąd, powiedzieli, że wrogów nie potrzebują. Później syn mi się urodził, mąż pracował, ja już nie pracowałam, wtedy miałam przerwę, później drugi [syn] mi się urodził, zajmowałam się domem. Dopiero po wielu latach, jak już odchowałam dzieci, poszłam do pracy.
A po śmierci synów poszłam na rentę inwalidzką, na której do tej pory jestem.
Mnie się wydaje, że bardzo dobrze [się stało, że wybuchło Powstanie]. Są sprzeczne zdania, jedni ludzie twierdzą, że Powstanie nie było potrzebne, że tyle ludzi wyginęło, że miasto zostało zrujnowane, ale ja jestem innego zdania i przekonania. Nie wiadomo, co by było, gdyby nie było Powstania. Czy Niemcy nie zrobiliby tak jak z Żydami – wymordowali ich?! Czy oni by tego nie zrobili z nami? Wiemy tylko, że było Powstanie! A inaczej nie wiedzielibyśmy, co by się z nami stało, co by było dalej... Dla mnie to lepiej, że było Powstanie. Tylko najgorsze jest to, że tak tragicznie się skończyło, bo zapał młodzieży, młodych ludzi [był ogromny]... Każdy cieszył się, radował się... jak zdobyli ulicę, była wielka radość. Później był tylko smutek, żal, łzy, że nasz wysiłek poszedł na marne.
Niedługo to wyzwolenie, ale przyszła druga okupacja – sowiecka. Dali nam popalić... To wszystko razem... Wiemy, co przeszliśmy. [...] Ale jak tępili ten naród... wróg Polski Ludowej od razu [nazywali]...