Lech Prokopiński „Maks”

Archiwum Historii Mówionej



  • Co pan robił przed wybuchem wojny?

Przed wybuchem wojny byłem chłopcem, chodziłem do szkoły. W czasie wybuchu wojny miałem trzynaście lat, mieszkałem w Warszawie. Przeżywałem to wszystko, co dzieci przeżywają. To są rzeczy naprawdę niezapomniane dla takiego młodego człowieka, wybuch wojny, ponieważ kilka dni po jej rozpoczęciu byliśmy bombardowani z samolotów i ostrzeliwani z dział.

  • Proszę opowiedzieć o pana dzieciństwie, szkole.

Ojciec był z zawodu krojczym w firmie u Hersego, w domu mody. Matka zajmowała się domem. Mam dwóch starszych braci. Mieszkaliśmy w Warszawie na Grzybowskiej. Chodziłem do szkoły numer 165 na Chłodną 11. Dzieciństwo rozwijało się normalnie. Należałem również do „Orląt”. To był związek „Strzelec”, tak jak harcerstwo. Jeździłem na obozy, miałem zbiórki, defilady przy uroczystościach państwowych. Wychowanie odbywało się w duchu patriotycznym i religijnym. Kładziony był nacisk na szacunek dla ludzi starszych, dla wartości rzeczy i osób. Do czasu wojny wszystko przebiegało normalnie.

  • I nagle wybuchła wojna.

Tak. To było niespodziewanie, dlatego że całe narastanie atmosfery odbywało się stopniowo. To nie było nagle, było trochę jakichś przygotowań. Później w czasie wybuchu nagle była mobilizacja. Pamiętam, że jako chłopiec z ojcem chodziłem do Ogrodu Saskiego, [gdzie] kopaliśmy przeciwlotnicze schrony dla ukrycia osób. Dom, w którym mieszkaliśmy był dosyć słaby, bez piwnic. Ojciec miał znajomości, był [miedzy innymi] „nadwornym” krawcem księżnej Ogieńskiej, dla której szył. [Ona] dała nam schronienie na ulicy Pięknej, pokój w budynku vis a vis ambasady niemieckiej, żebyśmy tam przeczekali okres bombardowania. To był solidny budynek. Tam przebywaliśmy z rodziną przez cały czas bombardowań do końca października, kiedy nastąpiła kapitulacja Warszawy.
Bracia brali udział w wojnie, chodzili na apel Starzyńskiego, byli zmobilizowani. Jeden przyplątał się do jakiegoś oddział wojskowego, drugi maszerował aż do Garwolina, gdzie okazało się, że nie mieli dla nich broni i wrócił z powrotem do Warszawy [wracał] pod gradem kul przez Most Poniatowskiego, jak mi opowiadał. Nastąpiła kapitulacja. Później wróciliśmy już do mieszkania, do siebie.

  • Spodziewał się pan kapitulacji?

Z całą pewnością, dlatego że różnica między uzbrojeniem niemieckim [a polskim] była duża. W ogóle była kolosalna przewaga Niemców w stosunku do armii polskiej. Nie mogliśmy bronić Warszawy przed bombardowaniem. Polska armia była bardzo słaba, bardzo szybko ulegliśmy, a w dodatku jeszcze 17 września, jak to mówili, nóż w plecy wsadzili nam bolszewicy i szybko [nasza] armia skapitulowała.

  • Czy pogorszyły się pana warunki materialne podczas okupacji?

Bardzo szybko, bo następnego roku, mój ojciec był starszym człowiekiem, na skutek zatrzymania i kilkugodzinnego przetrzymywania na mrozie, już na wiosnę dostał zapalenia płuc i na jesieni umarł. Tak że zostałem tylko z matką i z braćmi. Warunki były bardzo ciężkie, dlatego że utrzymywała nas tylko matka.
Po skończeniu szkoły podstawowej zacząłem uczęszczać do szkoły kolejowej na Pelcowiźnie. To była szkoła zawodowo-techniczna. Jeden brat pracował w szpitalu Dzieciątka Jezus. Drugi brat ukrywał się przed Niemcami, bo podpadł na skutek donosu i musiał uciekać w Góry Świętokrzyskie. Pracował w tartaku, gdzie odbywało się składanie Stenów, broni maszynowej.
Natomiast ja chodziłem do kolejówki, w której uczyli profesorowie z Uniwersytetu Warszawskiego i z Politechniki Warszawskiej. Pamiętam takie nazwiska jak profesor Zbierski, profesor Mazurkiewicz. Legitymacje pieczęcią, z tak zwaną „gapą” niemiecką, w czasie łapanki były honorowane i Niemcy nie zatrzymywali, tak samo nas uczniów, dlatego że to był Ostbahn. Dyrektorem szkoły był Thomas, Niemiec, zresztą dość przyzwoity. Była taka charakterystyczna rzecz. Była wizytacja generalnego dyrektora, generała Popa, który był generalnym dyrektorem kolei wschodnich. Przyszedł do klasy, a na jednej z ławek była wycięta szubienica, na której wisiała swastyka. Dyrektor Thomas podszedł i położył rękę zakrywając ten wyrzeźbiony rysunek. Zauważył to ten generał, podszedł, wziął rękę i skończyła się całkowicie wizytacja, przestał z nami rozmawiać.
Powiem jeszcze bardzo ciekawą rzecz. Mianowicie wśród tych nauczycieli większość była Polaków. Byli i Niemcy, którzy uczyli niemieckiego. Była jedna młoda osoba, w wieku dwudziestu pięciu lat, wysportowana, energiczna pani, która zajmowała się zwykle nami, kiedy ktoś nie przyszedł albo [prowadziła] gimnastykę czy [organizowała] gry w piłkę latem na boisku. Mówiła nam, że jest Polką z Wielkopolski. Czytała nam wiersze Mickiewicza, Słowackiego. W tym czasie prosiła, żeby ktoś stał przy drzwiach, pilnował na straży, na warcie, jak będą nachodzić nas Niemcy, żeby uprzedzić. Ze łzami w oczach opowiadała jak w czasie Kampanii Wrześniowej była łączniczką przy sztabie Armii „Pomorze” generała Bortnowskiego. Była wysportowana, mówiła że na zawodach strzeleckich poznała oficerów, miała znajomości, i ci oficerowie polscy polecili ją w tym sztabie, że zna doskonale niemiecki, jeździ na motorze, jest wysportowana. Była [przy sztabie polskim] łącznikiem. Była dzielną Polką, to co mogła, to robiła [dla Polski]. Starsze klasy korzystały z wyspecjalizowanego parku maszynowego, to znaczy z tokarek, ze strugarek. Była możliwość dorabiania części do broni. I to [uczniowie] robili. Ona zaskarbiła sobie sympatię wśród młodzieży i widocznie zaczęli jej się zwierzać. Po jakimś czasie bardzo często dochodziło do aresztowań. Koledzy gdzieś ginęli, przestawali przychodzić do szkoły. Myślę sobie: „Coś się dzieje.” Wszyscy bardzo przestrzegali zasad konspiracji. Dopiero w 1944 roku na wiosnę gryps z Pawiaka doniósł, że ona jest Niemką. Oczywiście wiosna, rok 1944 już był zupełnie inny. Niemcy likwidowali warsztaty na Palestyńskiej, wytwórnie parowozów Y36, tak zwanych bobrów. Przed wybuchem Powstania szedłem z bratem ulicą Oczki. Tam przed wojną vis a vis szpitala była stołówka studentów medycyny. Otwierają się drzwi wypadają esesmani, wojskowi z pistoletami. Pokazuje się generał, a obok niego w jasnym niemieckim mundurze gestapo szła właśnie ta nasza nauczycielka. Przekonałem się, że to rzeczywiście nie było bezpodstawne, że ona jednak była na usługach gestapo. Chodziłem do tej szkoły cały czas aż do wybuchu Powstania.

  • Wie pan, co się stało z tą kobietą?

Wsiedli w samochody, które były już załadowane walizami. To już była ucieczka Niemców z Warszawy. Dalej nie miałem żadnych informacji, ani nawet nie mogłem się skądś dowiedzieć.

  • Czy należał pan do konspiracji?

Tak. Kiedy chodziłem do tej szkoły koledzy wciągnęli mnie do konspiracji, do organizacji AK. Złożyłem przysięgę, przybrałem pseudonim „Maks”. Spotykaliśmy się co jakiś czas, przynajmniej raz w miesiącu, w jakimś lokalu, [zawsze] u kogoś innego, nie w tym samym miejscu, na przeszklenie, na omawianie, na zapoznawanie się z bronią. [Ponieważ] przed wojną, jako chłopiec należałem do „Orląt”, już byłem obeznany z bronią małokalibrową, ze strzelnicą, ze strzelaniem, tak że to nie było dla mnie nic nowego.

  • Co pan jeszcze robił? Malował pan na ścianach?

Nie. Tylko należałem do organizacji. Raz byłem z kolegą, to była cała grupa, żeby zniszczyć kino. To znaczy, żeby w otwory wentylacyjne pokoju projekcyjnego wetknąć butelki z benzyną. [Wsunęliśmy] je i uciekliśmy z kina. Ale byłem jako towarzyszący kolegom, którzy mieli to do zrobienia. Sam nie miałem takich [zadań]. Przyznam się, że ani nie malowałem żadnych kotwic, ani też jakichś innych malunków na ścianie nie robiłem.

  • Pamięta pan, gdzie było to kino?

To było kino „Uciecha” na Złotej.

  • Wróćmy jeszcze do pseudonimu. Skąd taki pseudonim?

Przyznam się, że [taki pseudonim] przybrał sobie brat, który uciekł w Góry Świętokrzyskie i ja sobie po nim to wziąłem. Drugi brat, starszy, też był w organizacji, przybrał sobie pseudonim „Kajtek”, był w zgrupowaniu „Kiliński”.

  • Czy pana matka wiedziała?

Matka nie bardzo się interesowała, ale nawet nie powiedziałbym o tym matce. [Nie wiedziała] do chwili wybuchu Powstania, kiedy powiedziałem jej, że należę do organizacji. Byłą zresztą zaskoczona, jak przyszedł kolega i zawiadomił mnie w piątek przed wybuchem Powstania, że jest ostre pogotowie i że mam się zgłosić u niego w mieszkaniu na Starym Mieście na Bonifaterskiej, żebyśmy zajęli pozycję wypadową.

  • Zanim dojedziemy do Powstania, czy może pan opowiedzieć o łapankach, czy był pan ich świadkiem?

Jak już mówiłem, legitymacje szkoły kolejowej zapewniały względne bezpieczeństwo w czasie łapanek. Chyba, że wiązało się to z jakąś bezpośrednią przyczyną. Ale w normalnych łapankach, jak pokazaliśmy te legitymacje, to byliśmy przepuszczani.
  • Czy był pan świadkiem rozstrzeliwań?

Byłem świadkiem tylko jak Niemcy wieszali ludzi na Pelcowiźnie, również na ulicy Leszno [widziałem] po powieszeniu jak ludzie wisieli na balkonie. Te rzeczy rzeczywiście widziałem.
Chcę podzielić się niesamowitymi wrażeniami z getta. Mieszkałem na Grzybowskiej, to były dwa domy od getta małego. Było getto duże i getto małe. Małe getto było w granicach ulicy Chłodnej, Rynkowej, Zielnej, Złotej i Żelaznej. Na Chłodnej było przedzielone jezdnią i kursującymi tramwajami. Był wybudowany most. Byłem świadkiem jak Niemcy strzelali bez żadnego ostrzeżenia do Żydów, ranili ich. Na przykład [stał] na warcie Łotysz, nie Niemiec, w zielonym mundurze khaki, bez żadnej racji strzelił w tłum ludzi wchodzących na ten most. Piesi musieli przechodzić górą. Co jakiś czas, jak się zebrał tłum, Niemcy kazali otwierać tę bramę i był przepuszczany ruch kołowy, najczęściej riksze. Strzelił, trafił w młodą kobietę, zsuwała się, biedna, po tych schodach.
Wcześniej, kiedy jeszcze kursowały tramwaje przez getto, można było dojechać z Woli na Żoliborz. Przejeżdżało się tramwajem, na stopniach pomostu stali policjanci żydowscy z pałkami drewnianymi, zabezpieczali, a tramwaj przejeżdżał prze getto. Makabryczne sceny, niesamowite postacie, wycieńczone, umierające, leżące na ulicy, a tu obok toczyło się normalne życie, sklepy były otwarte, riksze jeździły. Pojazdów konnych nie było. To czyniło niesamowite wrażenie. Tak samo jak mali Żydzi wychodzili otworami w murach, otworami, gdzie był przepływ [deszczowej] wody. Przedzierali się na Plac Kazimierza, gdzie były hale handlowe i zaopatrywali się w warzywa, w marchew buraki, pietruszkę czy kartofle, nic więcej. Najczęściej to kupowali. Niemcy jak ich zobaczyli, to ich kopali, bili, kazali im to wysypywać. [Ci chłopcy] trzymali to spodniach, w bluzie, żeby to jakoś przenieść do getta. Niesamowite sceny. Rzeczywiście trzeba przyznać, że Niemcy makabrycznie, nieludzko postępowali, to byli nie-ludzie.

  • Czy pan pomagał jakoś Żydom?

Nie. W zasadzie nie było takiej okazji, nie nawinęła się taka potrzeba, żeby pomóc. Szwagier zginął w obozie koncentracyjnym w Stuthoffie, ojciec umarł, matka ciężko pracowała, bo musiała w tych ciężkich chwilach jakoś sobie dać radę. A ja chodziłem do szkoły i do konspiracji, to uważałem, że już i tak wystarczająco [robię]. Też nie miałem żadnej możliwości, nie nadarzyła się okazja, żeby to robić.

  • Był rok 1944, 1 sierpnia. Jak pan zapamiętał ten dzień?

Niesamowicie. Właśnie w piątek, kiedy dostaliśmy rozkaz ostrego pogotowia, że szykuje się akcja i będzie Powstanie, walka w mieście. Przez dobę pełniłem tam wartę z moim kolegą ze szkoły. [Byliśmy] sąsiadami, mieszkaliśmy w tym samym domu, w tym samym podwórku. To był Zdzich Sujecki, „Wiktor”, który teraz mieszka z [rodziną w] San Diego. Byliśmy przyjaciółmi ze szkoły. Zresztą była cała grupa kolegów, którzy później rozpierzchli się po świecie. Wróciłem w poniedziałek, pojechałem z nim, chciałem odebrać jakąś cenzurę. To był jednak lipiec [chciałem odebrać] świadectwo, [myślałem], że czasy niemieckie się kończą, trzeba odebrać świadectwo, że skończyłem trzecią klasę technicznej szkoły kolejowej. Niestety tory tramwajowe były zbombardowane przez Sowietów, już tramwaj nie chodził na Pelcowiznę.
Wróciłem. Przyszedł brat i chciał, żebym wstąpił do niego do organizacji. Odpowiedziałem, że niestety, że już należę i nie pójdę do niego. Poprosił mnie o przewiezienie amunicji, walizki z ulicy Ogrodowej od doktora Jokiela na Narutowicza. Obstawiać, ochraniać i ostrzegać mnie miała córka tego doktora, pielęgniarka ze szkoły pielęgniarek na ulicy Koszykowej. Jechała na rowerze obok, a ja idę z tą walizką. To było już popołudniu, była godzina szesnasta, słońce świeciło. Absolutnie nie zdawałem sobie sprawy, bo nikt mnie nie zawiadomił. Później się okazało, że mój kolega miał mnie zawiadomić. Dopiero w niewoli w Ożarowie powiedział mi, że tak późno dostał [wiadomość], że już nie zdążył. To chyba jakaś Opatrzność. Z mojej drużyny przeżył tylko ten jeden Zdzich, który mieszka w San Diego. Wszyscy inni z jedenastu polegli, został tylko jeden.
Miałem szczęście, że nie zdążyłem, nie poszedłem, że gdzie indziej spotkało mnie Powstanie. Kiedy przejeżdżałem tramwajem Twardą przy Żelaznej, rozległy się strzały. Niemcy strzelali na oślep z samochodu ciężarowego. Ludzie uciekli, wszyscy uciekli do bramy, także obsługa tramwaju. Po chwili motorniczy z konduktorem wyskoczyli i tramwaj ruszył ze mną, bo z tą walizką nawet nie mogłem uciekać, była tak ciężka. Przy Alejach Jerozolimskich przesiadłem się do nich na pierwszy pomost. Niesamowita rzecz. Słońce świeci, jest lipiec i jest puste miasto. Nie ma żywego ducha. Jedziemy tramwajem. Zastanawiali się, czy nie zostawić tego tramwaju i nie uciekać. Aleje Jerozolimskie po lewej stronie, jadąc z kierunku Marszałkowskiej, były puste. Tam były tory kolejowe, nie było żadnych zabudowań.
Pierwszy [dom po lewej stronie to] był dopiero niewykończony Dworzec Główny. Skręciliśmy w Chałubińskiego, też pusto wszędzie. Poprosiłem, żeby mnie wysadzili przy Koszykowej. Tam właśnie mieszkał brat. Nie ma tej łączniczki, a ja nawet nie wiem, gdzie tę walizkę zawieźć. Wysiadłem i przyszedłem do szkoły [pielęgniarek], w której był oddział szpitala Dzieciątka Jezus, gdzie było około stu chorych. Był [to] oddział chirurgiczny. Zatrzymałem się tam. Brata nie było, [nie potrafili] powiedzieć, kiedy wróci. Po pewnym czasie przyjechał jeden oddział [ludzi] wozem konnym. To było kilku niepozornych mężczyzn. Dopiero po godzinie rozległy się strzały. Z ciekawości wyszedłem przed sień, stanąłem w bramie w drzwiach i zobaczyłem silnie uzbrojony oddział AK – ostrzeliwujący się , wszedł do tego budynku. Prosił mnie dowódca, żebym zabarykadował drzwi. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co się dzieje. Zapytałem trzymającego wartę od strony podwórka, co jest, czy zrobili jakąś akcję i wycofują się. Mówi: „Nie, Powstanie.” Przyznam się szczerze, że wtedy musiałem skorzystać z ustronnego miejsca, tak mi się zrobiło niedobrze i słabo. Byłem zaskoczony. Po pewnym czasie zameldowałem się temu porucznikowi [podając numer mojego plutonu i przyłączyłem nie do tego oddziału].
W międzyczasie ten oddział [wykonał] atak na sąsiedni gmach Ministerstwa Komunikacji Wschodniej, gdzie była generalna dyrekcja Kolei Wschodnich. Z dachu chcieli zaatakować ten dom, ale Niemcy byli przygotowani. Jednego od razu zabili, dwóch ranili, tak że [powstańcy] musieli się wycofać. Później chcieli się wycofać, wystawiając drabinę z parteru na ulicę. Też z karabinu maszynowego zostali ostrzelani, w nogi trafili jednego z powstańców. Zameldowałem się temu porucznikowi i dostałem przydział jako drugi strzelec do karabinu maszynowego. Niedawno się dowiedziałem, że ta grupa, która weszła do tego budynku, miała zupełnie inne zadanie, miała przedrzeć się na kolonię Staszica. Zostali po prostu zatrzymani przez Niemców pod silnym obstrzałem i schronili się w tym budynku. Ordynator Tokarski prosił ich, że tu są chorzy i że to nie jest miejsc na stawianie oporu i aby prowadzić walkę z tego budynku.
Postanowiliśmy się wycofać. Było nas około siedemnastu, bo przystąpiłem ja i taki młody chłopak, pomocnik palacza. Nie mieszkał tam, więc chciał wyjść i przyłączył się do oddziału. Wyszliśmy przez bramę, ponieważ nie można było wyjść przez okno na parterze. Do bramy przechodziło się przez prosektorium i przez podwórze. Stanęliśmy w bramie, otworzyliśmy [bramę]. Zaczął padać deszcz. To był już wieczór, było dosyć ciemno, ale poświata tej lśniącej nawierzchni przez bramę dotarła do Niemców, którzy byli w skrzydle tego gmachu. Otworzyli olbrzymi ogień w tą bramę. Ja z „Borutą” [stałem] pierwszy. Przewróciliśmy się między bramę a ścianę. Ściany były wyłożone cegłą klinkierową, więc były niesamowite rykoszety. W bramie zrobiło się dosłownie jasno od tych pocisków. Wyszło nas z tej bramy siedmiu tylko, reszta, wszystko zostało w tej bramie, ranni i zabici. Wyszły pielęgniarki ratować, też były ostrzeliwane przez Niemców.
Nie zdawałem sobie sprawy, co dalej będzie. Usłyszałem, jak porucznik „Wojtek” rozmawia z pierwszym strzelcem od karabinu maszynowego, ile nam zostało amunicji i co mamy robić, że pozostawić sobie po jednym naboju i ewentualnie jak Niemcy przyjdą, to sobie strzelić w łeb. Mnie, jako młodemu człowiekowi zrobiło się też bardzo przykro, że długo się nie nażyłem. Ale ponieważ przychodziłem do brata na obiady, znałem ten teren, grałem w siatkówkę z pielęgniarkami, z młodymi lekarzami, zapytałem, czy ten bunkier od strony wschodniej Instytutu Fizyki jest wykończony, czy stamtąd jest ostrzał i [czym] strzelają Niemcy. Ten oddział nie wiedział nawet, że tam jest jakiś bunkier. Powiedziałem, że pójdę, sprawdzę.
Przez okno z parteru spuściłem się na drzewo, na daszek, do ogródka. Zresztą po drodze słyszałem głosy niemieckie. Doczołgałem się do tego bunkra. Tam było składowane siano. Przyłożyłem ucho, było zupełnie cicho. Wiedziałem, że nikogo tam nie ma. Musiało to trwać bardzo długo, bo jak wróciłem, to wszyscy myśleli, że już uciekłem, że zostawiłem ich, [że przeszedłem] tamtędy przez płot, na sąsiednią posesję. Widać na mapach przedwojennej Warszawy, że ta posesja była niezabudowana, działka z małym pawilonem fryzjera. Przeszliśmy stamtąd na Wilczą 76 przez mieszkanie dozorcy. Wyszło nas siedmiu z grupy siedemnastu, reszta została. Są wspomnienia lekarza, zdaje się Sękowskiego, który w książce „Śródmieście Południowe – [Warszawskie Termopile 1944]” opisuje, jak personel szpitala zaopiekował się rannymi, sfałszował historie choroby dla nich, postrzały owinięto gips jako złamania. Bo później Niemcy przychodzili i szukali nas. Oni przez trzy dni bali się wejść do tego budynku. Później przychodzili, była komisja lekarska, na czele której stał podobno lekarz, Austriak, który wiedział, co się święci i jednak nie dochodził szczegółowo, czy wszyscy chorzy mają rzeczywiście tę chorobę, czy nie ma wśród nich powstańców. Myśmy się wydostali w skarpetach, żeby było cichutko, żeby Niemcy nas nie słyszeli.
Na Wilczej, chyba numer 56, spotkaliśmy wartę. To była warta oddziału, osłony „Obroża”. Przyłączyliśmy się do oddziałów Batalionu „Zaremby”, który później powstał i przystąpiłem do plutonu szturmowego „Sylwestra”. To był pierwszy dzień Powstania, który przeżyłem.

  • Co było dalej?

Byłem w tym oddziale, to była 3. kompania „Witolda”, 2. pluton szturmowy „Sylwestra”. Byliśmy wzywani zawsze nocą tam gdzie było gorąco, gdzie trzeba było wspomóc inne odziały, [na przykład] oddziały „Golskiego”.
Muszę przyznać, że pierwsze dni były takie, że spotkałem się z możliwością strzelania do Niemców. W pierwszych dniach była usuwana ludność od ulicy Marszałkowskiej od Placu [Unii] Lubelskiej do Placu Zbawiciela. Niemcy pędzili ludzi w naszą stronę. Myśmy tam zostali skierowani jako wspomaganie, jako pomoc. Leżeliśmy na balkonach, widzieliśmy [je]. Niemcy z ukrycia strzelali do tych żołnierzy, którzy kierowali ludzi w kierunku Marszałkowskiej, żeby nie wchodzili w [ulicę] 6 Sierpnia, bo tu nie było już dalej gdzie [iść]. Dalej była następna barykada przy Śniadeckich i dalej nie można było już iść, więc wszystkich kierowali w kierunku Marszałkowskiej. Leżąc zauważyłem, że w kierunku Alei Szucha na wysokości Alei Róż przechodzą oddziały niemieckie w jedną i w drugą stronę. To już był teren zajęty przez Niemców. Musze [nadmienić], że miałem nagrody w strzelaniu [z karabinka małokalibrowego w organizacji „Orląt”].
Ustawiłem sobie na worku z piaskiem karabin. Ponieważ taki był układ, że prawa strona ulicy była dosyć widoczna, natomiast lewą zakrywały korony drzew, nie widziałem tej strony. Mogłem tylko strzelać do tych żołnierzy, którzy przebiegali z lewej na prawą [stronę], a do tych, którzy z prawą na lewą, nie mogłem, bo za szybko wyskakiwali i już byli po przeciwległej stronie. Jak przebiegali to za każdym razem [strzelałem]. Tak przez pół godziny patrzyłem, jedną nogę podnosi, to może być ranny albo przestraszony. Jeżeli natomiast zniknęły dwie stopy i jednocześnie były wsuwane za drzewa, to znaczy, że dostał i nie może sam wstać. Po pół godzinie nadjechał czołg. Oczywiście od razu uciekłem, bo czołg zaczął strzelać po balkonach. Po jakichś piętnastu minutach wyjrzałem na balkon, [który] nie był trafiony. Tam było bardzo dużo balkonów, z pięćdziesiąt, więc musiałby pięćdziesiąt razy strzelać żeby we wszystkie [trafić]. Wyjrzałem, zobaczyłem olbrzymi ruch za tym czołgiem, w jedną i w drugą stronę. Oddałem jeden strzał i od razu też uciekłem, bo czołg zaczął dalej strzelać. To było jedno, rzeczywiście pozostające [bardzo] w mojej pamięci, [zdarzenie].
Było też tak, że i ja o mało nie oberwałem. Mianowicie strzelaliśmy z karabinu maszynowego ze strychu na Wilczej w kierunku poczty na rogu Nowogrodzkiej i Poznańskiej. Niemcy siedzieli na dachu i strzelali do przechodzących ludzi. To był trzeci dzień Powstania. „Boruta”, pierwszy strzelec, strzelał do nich. Skończyła mu się zwykła amunicja i zostały tylko pociski świetlne. Strzelił serią tych pocisków świetlnych, ale to było od razu zdradzenie się, skąd strzelamy. Mówi: „Rozgrzała się ta lufa, tak [bardzo] strzelaliśmy, niech ostygnie. Poczekamy, aż przyniosą nam amunicję zwykłą.” Ja, nieświadomy z lornetką, bo zawsze mu wskazywałem, gdzie się, w którym miejscu Niemiec się pokazuje. On odszedł, a ja na jego miejsce wszedłem i patrzę przez tę lornetkę. W tym momencie strzelec wyborowy zobaczył, wiedział skąd [strzelaliśmy]. Tylko wychylił się hełm do wysokości, że tylko oczy mu było widać zza tego murku. Jak skierował do mnie ten karabin i jak zaczął opadać, to w tym momencie się schyliłem i przestrzelił mi beret. Przewróciłem się, koledzy mnie wyciągnęli, myśleli, że jestem ranny. Byłem wielce przestraszony, pocisk się rozwalił na kominie. Tak że to był ułamek sekundy, ażebym dostał w głowę.
Później jeszcze było tak, że zostaliśmy wezwani na wsparcie przy wycofywaniu się oddziału „Golskiego” z Politechniki Warszawskiej. Nas tylko trzech skierowano, byliśmy w odcinku Koszykowa, Wilcza i Emilii Plater, taki trójkąt zabudowań, tam były cztery posesje. Myśmy tam pilnowali, bo oddział Golskiego musiał odpierać natarcie żołnierzy niemieckich na Politechnice. Myśmy byli w trzech dwa dni.

Były dwa ciekawe przypadki. Mianowicie siedziałem w sklepie z trumnami i obserwowałem [przez okno wystawowe]. Ciągle było słychać piłowanie w dykcie, [ktoś chciał] zrobić sobie jakiś otwór [w oknie]. Wypatrywałem, gdzie może się ukazać jakiś otwór w dykcie. Nie było szyb, okna były zakryte [dyktą] w domu profesorskim. W pewnym momencie otwiera się okno. Myślę sobie: „Przecież to nie wiatr tak energicznie otwiera skrzydło, jedno drugie.” Stanął Niemiec. Stanął na pierwszym piętrze tak, że od razu mnie zobaczył. Miałem niemiecki hełm, tylko że z biało-czerwoną opaską. Sięgnął ręką, chyba po pistolet, ruszył tą ręką, coś chciał wyciągnąć. Miałem przed sobą położony karabin, poderwałem go i nie namyślając się, [wystrzeliłem] prosto w [to okno]. Wielka cisza. Nic. Jak ten pył opadł ze ścian, z tej framugi okna, była cisza, żadnych kroków. Tam [także] dorwaliśmy Niemkę, szpiega. Ta kobieta rzekomo opiekowała się ojcem. Ojciec był na wózku inwalidzkim. Twierdziła, że ojciec (zresztą niemowa) jest stary, nie chce się ruszyć, nie chce ewakuować się z tego [domu]. Pełniąc wartę w nocy, przyszedłem i przy świeczce na kartce papieru zapisałem: „Gdzie jest córka?” On mi odpisał: „Jaka córka?” Napisałem: „Pana córka.” On mi napisał: „Ja nie mam córki.” Napisałem: „A ta, która tu jest?” „To jakaś kobieta.” Do kolegów mówię: „Patrzcie, pisze, że to nie jego córka jest. Co? Ona kłamie?” Przyszliśmy do niej. Ona spała w jakimś mieszkaniu na piętrze. Najpierw zawołaliśmy cywilów od „Golskiego” z Wilczej, [przeszli] przekopem, zabrali staruszka, zdjęli go z tego wózka, przenieśli jego, później przenieśli wózek. Myśmy poszli do niej, żeby [zabrać] ją do żandarmerii. Powiedzieli nam w żandarmerii, że szpieg, że miała kartkę, że nas jest nas tutaj trzech, że mamy jeden pistolet maszynowy, jeden karabin, jeden pistolet zwykły, broń krótką. Właśnie ci z Noakowskiego od „Golskiego” z Politechniki mówili, że pokazywały się światełka w oknie alfabetem Morse’a ktoś nadawał jakieś informacje. Okazało się, że to był jednak szpieg.

  • Co z nią zrobiliście?

Została rozstrzelana. Staliśmy na warcie przy Poznańskiej przy przekopie pod ulica Poznańską i legitymowaliśmy ludzi, którzy przechodzili. Tam mało ludzi się kręciło, ale należało [sprawdzić], czy mieszka. Przechodził elegancki, młody mężczyzna, dobrze zbudowany, w eleganckim mundurze, w oficerskich butach z cholewami. My do niego żeby [pokazał] kenkartę. Kenkartę miał świeżutką, nową i mówi, że idzie do rodziny „Dokąd?” Na ulicę Hożą, któryś numer. „Jak się nazywa ta osoba?” To jest jego ciotka, bardzo zaczął się mętnie tłumaczyć. Myśmy posłali łączniczkę pod ten adres, żeby [zapytała się], czy zna takiego krewnego. Wróciła, [powiedziała], że absolutnie pod tym adresem nikt taki nie mieszka i takiego pana nie znają. My do żandarmerii, [aby] bliżej się przyjrzała. Trzymaliśmy go na korytarzu, całą noc stał, miał związane ręce z tyłu. Na drugi dzień pluton egzekucyjny wykonał wyrok, bo okazało się, że to był Niemiec, jakiś wysoki urzędnik. Takie było też zdarzenie.

  • Czy pan spotykał się z cywilami?

Bardzo mało. Byłem w plutonie szturmowym, czyli na co dzień się nie spotykałem, przechodząc piwnicami. Natomiast później, już pod koniec sierpnia myśmy już zajęli stałe pozycje. Stałem na Żulińskiego i Poznańskiej. Byłem na warcie, [były] zmiany, stało się bardzo długo. Nie było nas dużo, tak że ciągle byłem na warcie, ciągle stałem. To było pod pocztą na Poznańskiej. Ten teren już na stałe objęliśmy i stamtąd się nie ruszaliśmy do końca Powstania.

  • Jak cywile reagowali na Powstanie i powstańców?

Na początku była wielka radość. Spotkałem profesora Zbierskiego z mojej [szkoły], który mieszał na Wilczej. Była wielka radość, wielka przyjemność. Moi krewni też mieszkali na Wilczej. Odwiedzałem ich, w miarę możliwości przynosiłem trochę cukru. W tej jajczarni był cukier i skondensowane mleko. To było na początku, później tego nie było. Później trzeba było chodzić (też raz byłem) po [jęczmień] na północną stronę Warszawy, gdzie na Walicowie były magazyny Haberbuscha i Schiele. Później tę zupę „plujkę” się jadło.
Musze powiedzieć, że spotkałem się z tym, ze pod koniec Powstania ludność, która miała naprawdę ciężko, nie bardzo była zadowolona z prowadzonej walki. Pod koniec drugiego miesiąca wszyscy mieli dosyć.

  • Wspomniał pan o żywności. Proszę powiedzieć, jak było z wodą, z jedzeniem?

Woda była, było kilka studzienek. W ogóle na terenie Śródmieścia Południowego, o tym są opracowania, książki, które mówią wyraźnie, że tam działała tak zwana grupa „Inżyniera Mechanika”, który organizował agregaty prądotwórcze, zasilające pompy, - było chyba pięć studni głębinowych - zasilające szpitale, radiostację „Błyskawica”, która była na terenie Warszawy Południa. Tam był również sztab „Bora” Komorowskiego. Cały czas te agregaty prądotwórcze działały, woda była.
Gorzej było z jedzeniem. Szukało się jedzenia w wypalonych mieszkaniach, w kuchniach. Ale kasza po takim pożarze, nawet jak się znalazła, to nie była do jedzenia. Naprawdę było ciężko z jedzeniem. Raz jedliśmy pieska, a najczęściej zupę „pluj”. To było jedyne jedzenie.

  • Pan wiedział, że to pies?

Wiedziałem, bo skąd pod koniec Powstania było możliwe mięso. Na początku też była konina. Raz, 15 sierpnia był uroczysty obiad. Część oddziałów była zaprzysiężona. Był wydany lepszy obiad dla żołnierzy. Później już do kapitulacji [byliśmy] na Żulińskiego, na Poznańskiej. Mieliśmy tam też raz spotkanie z Niemcami, ostrzelaliśmy [ich], chyba raniąc i zabijając dwóch.

  • Był pan świadkiem jakichś zrzutów?

Tak. Zrzuty były 18 sierpnia. Widziałem też zrzuty amerykańskie, tylko te zrzuty nie były dla nas, bo upadły najbliżej do Ogrodu Pomologicznego przy Chałubińskiego. […] Nie mieliśmy absolutnie możliwości [dojścia] do nich. Później były zrzuty zrzucane przez Rosjan z kukuruźników. Ale były bez spadochronów. Były suchary, czarny chleb był zrzucany. Pamiętam, że na Żulińskiego worek rozdarł się o balkon i rozsypało się to na ulicy. Też nie mogliśmy tego podnieść, bo z poczty ta ulica była całkowicie pod obstrzałem. Spadł jeden spadochron i koledzy jednak wyskoczyli z bramy i za czaszę ciągnęli ten zrzut. To były karabiny przeciwpancerne, długie. Było kila tych karabinów. Byłe świadkiem tego zrzutu.

  • Czy brał pan udział w życiu religijnym bądź kulturalnym?

Nie. Było spotkanie, byli artyści, którzy przychodzili, śpiewali piosenki, ale rzadko to było. Był [artystą], nazywał się Kruczkowski, który zresztą i w niewoli śpiewał. Ktoś grał na pianinie, on śpiewał. Żadnych innych specjalnych [spotkań] nie było. W całym batalionie było tysiąc dwieście osób. Teraz ułożyliśmy listę, nazwiska i imiona dla dziewięciuset osób, o pozostałych nie wiemy, kto to był. Ale wiemy, że było około tysiąc dwieście osób. Oddziały bojowe z bronią liczyły sześćset osób, [to była] połowa. Na trzy kompanie jakie były, to było około sześciuset osób na odcinku od Emilii Plater, od Wilczej aż do Marszałkowskiej, do Żulińskiego, Wspólnej, Poznańskiej. Tak że to był dość duży odcinek. Były ataki, jak na 2. kompanię „Jura”, Niemcy z goliatami atakowali nieparzystą ścianę Wspólnej. Tam musiały być oddziały bardzo nasycone, żeby odpierać ataki.

  • Czy zawarł pan jakąś przyjaźń albo miłość może w czasie Powstania?

Na miłość byłem za młody. Zaprzyjaźniłem się raczej później, w niewoli, dlatego, że to była większa różnica wieku. Później byłem w [części obozu dla] młodocianych.
Poprzez Ożarów znalazłem się w Lamsdorfie i tam zostaliśmy wywiezieni do Milhbergu, do obozu Czerwonego Krzyża, muszę przyznać, reprezentacyjnego, gdzie zgrupowani byli żołnierze z całego świata. Nie tylko Anglicy, [również] Amerykanie, Francuzi, Włosi z armii marszałka Badoglio, bo przecież początkowo to byli jednak sprzymierzeńcy, ale później się wyłamali. Byli Hindusi, nie mówiąc o Murzynach, byli żołnierze polscy z 1939 roku, były akaczki, kobiety z Powstania i byliśmy [tam tylko dwa tygodnie]. Później zostaliśmy wywiezieni do fabryki samolotów myśliwskich, gdzie pracowałem [do końca kwietnia 1945 roku].

  • Wróćmy do Powstania, do kapitulacji. Jak pan zapamiętał dzień kapitulacji?

Duchowo przygotowywaliśmy się na jakieś rozwiązanie. Wariant taki, że mielibyśmy się przezierać przez Powiśle do Wisły i na stronę praską, był dosyć ryzykowny. Jeżeli człowiek musiałby, to nie byłoby innego wyjścia. Później dowiedzieliśmy się, że jest kapitulacja, że jest zawieszenie broni.
Zawieszenie broni trwało trzy dni. Strzelaliśmy od siedemnastej do rana przez noc, a w dzień się nie strzelało. Cała nasza grupa wyszła na Marszałkowską, żeby spalić ciała cywilów, jakie leżały. […] Była [to] wysłana grupa cywilów do rozbierania barykad. Oni nie chcieli iść. Niemcy strzelali. Na chodniku leżało kilkanaście osób, mężczyzn na rogu Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej. To były naprawdę już bardzo rozkładające się ciała. Gdyby była [jakaś] specjalna ekipa, w specjalnych ubiorach, mogłaby te ciała poukładać jakoś [i sprawdzić tożsamość]. Niestety [tak się nie stało i te ciała spaliliśmy]. Tak że duchowo przygotowani byliśmy [na zakończenie Powstania].
Później nastąpiło wydanie nam legitymacji, żołdu. To miało być po dwadzieścia dolarów, tymczasem wziął drużynowy, bo nie było po dwadzieścia dolarów, tylko było wypłacone w studolarówkach. Tak że nie oglądałem tych pieniędzy, rozeszliśmy się później [w Ożarowie].
3 października ze Śniadeckich [wyszliśmy] w kolumnie szli na 6 Sierpnia koło Politechniki, Niemcy stali z karabinami maszynowymi u stóp, z pasami naboi u szyi, na baczność, więc był jakiś honor oddawany [Powstańcom]. Weszliśmy w Aleje Niepodległości, tam mieliśmy zdawać broń. I właśnie wyszła grupa pielęgniarek z domu szpitala Dzieciątka Jezus, gdzie rozpocząłem Powstanie. Poznały mnie pielęgniarki, przyszły do mnie, przywitały się, zdały króciutką relację, kto zginął, kto został zabity. Zabity został polski lekarz Piotrkowski. Zresztą to też jest ciekawe, że przez naszych, ponieważ wyszedł z [karabinem] w okno. Mimo że był w fartuchu po operacji, robił [w tym czasie] operację Niemca, wyszedł, ale powstańcy nie wiedzieli, czy to jest Niemiec. Wyszedł z karabinem i celował przez lunetę. Po tym powitaniu weszliśmy na plac, gdzie zdawaliśmy broń i później popędzili nas Wolską przez Warszawę do Ożarowa.

  • Dziękuję.


Warszawa, 17 lutego 2007 roku
Rozmowę prowadziła Patrycja Cieśla
Lech Prokopiński Pseudonim: „Maks” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Zaremba-Piorun” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter