Krzysztof Wiśniewski
Nazywam się Krzysztof Wiśniewski, urodzony w Warszawie 23 października 1934 roku.
- Czy mógłby pan opisać warunki, w jakich żył pan i pańska rodzina przed wybuchem II wojny światowej?
Sądzę, że to były warunki materialne jakiejś klasy średniej, bo ojciec był urzędnikiem w sztabie generalnym, a matka pracowała jako buchalterka, jak to wtedy nazywano. Mieliśmy służbowe mieszkanie na ulicy Kozielskiej i wszystko było jakoś pozytywnie, było pełne nadziei.
Nie, jedynak niesforny.
- Dobrze, teraz przejdźmy do wybuchu II wojny światowej. Czy zapamiętał pan ten dzień, 1 września?
Pamiętam, że siedziałem w piwnicy i były bombardowania. Ja natomiast latałem z papierowymi samolocikami. Nie wiem, że tolerowali to, ale to są takie momenty. Mgliście 1939 rok pamiętam, ale pewne momenty z tego okresu są. Kolorowe miasto jakieś takie, ale to było chyba przedtem.
- Czym się zajmowali pańscy rodzice podczas okupacji?
Ojciec wyemigrował razem z rządem, dostał polecenie ewakuacji, czyli go pożegnałem już po rozpoczęciu wojny, w pierwszych dniach. Matka natomiast niby urzędowała w tym domu, a dom był pod obserwacją, to było na terenie Centralnej Składnicy Medycznej, no i się wycofała, wydaje mi się, z tego mieszkania i zamieszkała u matki na ulicy Dobrej 52, gdzie została aresztowana w 1940 roku, w maju.
- Pan zamieszkał tam z nią?
Mętnie ten okres pamiętam. Pamiętam moment aresztowania matki w maju [1940] roku na ulicy Dobrej, u babci.
- Czy mógłby pan to opisać, ten moment aresztowania?
To, co mi utkwiło, to że był lament w domu. Natomiast ten oficer SS był bardzo przystojny, wysoki i to aresztowanie odbyło się w sposób dosyć kulturalny, bez jakiejś rewizji czy scen przemocy. Pamiętam, że było polecenie, żeby matka zabrała dwa komplety bielizny, no i to się wszystko wyjaśni niedługo. Ale zakończenie było tragiczne, zginęła 21 czerwca, właśnie w Palmirach.
- Co się stało z panem po aresztowaniu pana matki? Kto się panem zajmował?
Zajęła się mną siostra matki, Janina Rowicka, i w ogóle dzięki niej żyję. Traktowałem ją jak matkę, a ona mnie traktowała jak syna. Jej właśnie wszystko zawdzięczam w całej tej zawierusze wojennej.
- Gdzie pani Janina mieszkała?
Też mieszkaliśmy na Powiślu, oni mieli mieszkanie na ulicy Tamka 13A. Jej mąż był inżynierem. Tam główną część okupacji przeżyłem, ale w pewnym momencie stamtąd wysiedlili ich Niemcy. Tylko dokładnie nie pamiętam, okresowo, jak to przebiegało. Ale Powstanie zastało mnie właśnie na ulicy Tamka 13A i tam przeżyłem w piwnicy Powstanie.
- Dobrze, tylko wróćmy jeszcze na chwilę do okresu okupacji. Czy pamięta pan jakieś wydarzenie z okresu okupacji, które bardzo silnie utkwiło panu w pamięci?
Z dziadkiem byłem nad Wisłą, wyły syreny i jakaś niesamowita panika się utworzyła. Uciekłem dziadkowi i nie mógł mnie znaleźć. To znaczy uciekłem szybciej, przed nim, do domu. No a on był zrozpaczony, że nie mógł mnie gdzieś znaleźć czy dopaść. Przede wszystkim były te alarmy, takie rzekome bombardowania, no i wtedy trzeba było zwijać się i uciekać do piwnicy. Chociaż bezpośrednio nie było jakichś bombardowań.
- Jak pan wspomina okres pobytu na Tamce, jeszcze przed wybuchem Powstania?
Pobytu na Tamce… Były dramatyczne sprawy. Taki jeden moment mi utkwił, tragikomiczny. Po godzinie policyjnej każdy dzwonek do drzwi, no to człowiek się spodziewał gestapo. Proszę sobie wyobrazić, że jest taki dzwonek późno w noc, jestem tylko z moją ciotką, tą opiekunką, bo jej mąż pracował, gdzieś budował kolej. Ale nie ma siły, trzeba otworzyć. Po otwarciu drzwi, zwala się jakiś człowiek nam na podłogę, okazuje się, że pijaniusieńki w sztok. To był Adolf Rowicki, kuzyn właśnie tego mojego wuja, który był zaangażowany w Armię Krajową, w rejonie Zakroczymia. Więc staramy się go jakoś wciągnąć dalej i dalej na schodach nikogo nie ma. Jakoś go wciągnęliśmy, potem próbujemy ściągnąć buty z niego, a facet jest zupełnie „sztywny”. No ale jakoś się udało. Ale co przy nim jest? Przy nim były jakieś pliki pieniędzy. Marki, nie marki, złotówki… Potem jak on doszedł do siebie, to zupełnie w nieodpowiedzialny sposób opowiadał właśnie dziewięcioletniemu chłopakowi, jakie on tam robi poczynania dla Armii Krajowej i jak on przygotowuje tam teren do zrzutów, czołgów i w ogóle jakiegoś ciężkiego uzbrojenia. No to mnie się oczy szeroko otwierały, ale to było nieodpowiedzialne, bo przecież jak by takiego dzieciaka przycisnęli, to by wszystko to wyśpiewał. [Do Warszawy przyjechał aby kupować broń].
Ale on zginął tragicznie, miał […] gospodarstwo w Wólce Smoszewskiej, to jest za Zakroczymiem kilka kilometrów. Rzeczywiście tam organizował Armię Krajową. No ale niestety jakaś była wsypa. Nakryli ich i oni wszyscy zginęli, nawet nie wiadomo w jaki sposób. Spędzałem tam wakacje potem po wojnie, no to mieli w podłodze taki otwór i niby było jakieś wyjście tunelem, żeby uciec. No, ale nie udało się i rzekomo, jak ktoś tam opowiadał, nie wiadomo, na ile to jest prawdopodobne, że jak już ich obezwładnili, to ostatecznie jeden, bo był Adolf Rowicki, jego syn i jeszcze syn państwa Sochów, sięgnął po broń, no i ich tam niestety zlikwidowali. Takie to były przypadki, niezupełnie powstaniowe, ale przed tym.
- Powiedział pan, że pana wuj był w Armii Krajowej.
Nie, wujek właśnie nie zaangażował się w Powstanie…
- To znaczy jeszcze nie w Powstanie. Teraz rozmawiamy jeszcze o okresie okupacji. Czy miał pan styczność z Armią Krajową, czy może ktoś z pana rodziny brał udział albo ze znajomych rodziny, albo w jakikolwiek sposób miał związki z konspiracją, na przykład tajne nauczanie?
Bezpośrednio nie, ponieważ wuj skoncentrował się na ochronie rodziny. Starał się ściągać jakąś żywność czy coś w tym rodzaju. Na któreś święta był straszny lament, bo wiózł właśnie całą walizkę żywności i mówił, że w jakiejś łapance na kolei wszystko to zabrali. Musieliśmy na marmoladzie spędzić któreś ze świąt. Tak to mniej więcej wyglądało. Po prostu mój udział w Powstaniu to było głównie tylko budowanie barykady na ulicy Dobrej przy Tamce. No ale to było w pierwszych dniach, całkowity luz, mniej więcej spokój, entuzjazm. Sztandary, zbiórki, pieśni, a potem się zaczęło standardowe piekło.
- Dobrze, jeszcze cofnijmy się na chwilę do 1 sierpnia. Czy zapamiętał pan ten dzień jako wybuch Powstania? Coś zwróciło pana uwagę tego dnia?
No jakieś ogólne poruszenie, ogólna informacja, jakiś taki entuzjazm, sztandary wisiały, jakieś zbiórki tych Powstańców…
- Gdzie zastało pana Powstanie? Na jakiej ulicy?
Właśnie na Tamka, na trzecim piętrze.
- I w towarzystwie jakich osób?
Był wuj, jego żona Janina Rowicka, on był Henryk Rowicki i jeszcze druga siostra mojej matki, Eugenia Morawska, panna. Przy czym oni mieli jedno dziecko dwuletnie, dwuletnia Anna. No ale na początku Powstania (to były bardzo początkowe dni, trzeci czy piąty dzień Powstania) jestem na trzecim piętrze, no i jakiś ruch się na tej ulicy odbywał. Wyglądam przez okno i od strony Wybrzeża Kościuszkowskiego wjeżdża regularnie czołg. To jest takie przygniatające niesamowicie – jak jakieś pierwotne zwierzę, przed którym nie ma ucieczki. Ale ja mimo wszystko wyglądam. Powstańcy, którzy obsadzili te pierwsze domy na ulicy Tamka, rzucali na ten czołg granaty. Tylko że te granaty odbijały się od tego czołgu, spadały na ziemię i wybuchały obok. No i ten czołg w odzewie rąbnął z działa. Całe szczęście, że nie rąbnął w ten dom, w którym byłem, który był szczytowy. Strzelił wzdłuż Tamki w pałac Ostrogskich i taka wielka chmura dymu pozostała nad nim. Potem czołg się wycofał, pojechał gdzieś Wybrzeżem Kościuszkowskim. Taki moment mi utkwił.
- Czy ktoś z pańskiej rodziny brał udział w Powstaniu, bądź ze znajomych?
Jurek Karyłowski, piętro niżej, znacznie starszy chłopiec ode mnie, brał udział. Ale jakoś nasze drogi się rozeszły. W rodzinie jakoś tak bezpośrednio nikt nie brał udziału, a potem żeśmy uciekali, już się kończyło to Powstanie. No i taki moment. Już potem było coraz gorzej. Atakowano nas granatnikami, to było najbardziej mordercze i niebezpieczne, z drugiej strony tego domu to było podwórko takie w rodzaju studni. Tam niby było bezpiecznie, do momentu kiedy [było tam] ileś dzieci i dorosłych, wpadł granatnik i tam dosłownie była masakra. Kilkanaście osób zostało zamordowanych. Przeżyłem dzięki temu, że ci moi opiekunowie trzymali mnie cały czas w piwnicy. Dzięki temu można było jakoś przeżyć.
- Pamięta pan dokładnie, w którym dniu zeszliście państwo do piwnicy już podczas Powstania?
To się tak rozwijało stopniowo, bo sadzę, że po kilkunastu dniach zaczynał jakiś taki ostrzał systematyczny następować, a pod koniec to już bombardowanie.
- Jak zapamiętał pan samo życie w piwnicy? Jakie tam panowały warunki?
Ciemnica, wody, jedzenie jakiejś przemielonej na młynku kaszy. Szczytem luksusu to była jakaś konina gdzieś zdobyta z zabitych koni. No, ale jakiegoś specjalnego głodu tam nie pamiętam.
- Czy przebywał z panem jakiś pana rówieśnik?
Nie uzmysławiam sobie specjalnie. No ta siostra była, ale to było jeszcze mała, dwuletnia. Żeśmy się tam jakoś gnieździli wszyscy, spali pokotem.
- Jak pan zapamiętał spędzanie tego czasu w piwnicy? Jak mijał panu czas, te dni tam?
Jak była chwila ciszy, to główna zabawą było zbieranie odłamków i kwalifikowanie, z jakiego to kalibru i z jakiego działa. Mogłem dosyć dobrze rozpoznać, z jakiego pocisku jest dany odłamek czy dany pocisk. To było takie niezbyt wyszukane. W każdym bądź razie z Powstania to wyszedłem z kieszeniami pełnymi tych odłamków na pamiątkę, jako jedyna zabawka. Najbardziej tragiczne to były końcowe dni Powstania. Tam była jakaś taka dziwna poczta, że już wiadomo było, skąd nacierają Niemcy i dokąd należy uciekać. Więc był taki sygnał, że nacierają od Wisły, od Powstania i cała rodzina z tobołkami piwnicami, bo były poprzebijane wszystkie piwnice, ewakuowaliśmy się w kierunku Śródmieścia. Doszliśmy do jakiegoś wysokiego domu na ulicy Szczyglej. To jest taka trudno rozpoznawalna ulica, bo to jest od byłego kina „Skarpy” w dół. Taki wąwóz jest dzisiaj, a kiedyś po tej lewej stronie stały stosunkowo wysokie domy. Tam żeśmy się znaleźli w jakiejś piwnicy. Już nastrój był dramatyczny, bo przepełniona piwnica, jakieś ogarki tylko, pełno dzieciarni. No i tam się zaczęło bombardowanie.
- Czy mógłby pan określić, kiedy dokładnie to było? Kiedy państwo się przenieśli?
To był upadek Powstania, bodajże 7 września.
- Aha, czyli upadek Powiśla?
Tak, upadek Powiśla.
- Jaki był stosunek ludności cywilnej w tych piwnicach do samego Powstania i Powstańców? Czy on się jakoś zmieniał, czy był cały czas taki sam? Czy pan to jakoś zapamiętał?
Jakoś to nie docierało do mnie, bo tam bezpośredniego kontaktu z Powstańcami nie mieliśmy. Nie było tam jakiejś barykady, czy w ogóle zgrupowania.
- Dobrze, to co się działo dalej z panem kiedy się państwo już przenieśli do tej innej piwnicy?
Bombardowanie sztukasów, niesamowita sprawa. To już czekanie na śmierć, jakieś litanie za umierających. Ten sztukas nurkował niesamowicie długo. Poza tym włączał syrenę, więc słychać było tę syrenę, jak on pikuje i gwizd tej bomby było słychać. No i trach! Trafiła. Te wszystkie lampki zgasły oczywiście i zaczyna nam się sypać piach z sufitu. Lament, jesteśmy zasypani, koszmar. No i ucieczka jakaś. Więc cały ten tłum się gdzieś przemieszcza w stronę… Bo dom stał na skarpie. Jedno wejście było od strony wyższej, a tutaj to wyjście od wąwozu zostało zasypane, tylko nogi jakieś wystawały z tej bramy. Ale żeśmy wyszli z drugiej strony, ta bomba zwaliła pół domu. Dzięki temu jeszcze… No i dokąd dalej uciekać? Dalej przemieściliśmy się w dół do klasztoru szarytek. Tam też jest taka brama dzisiaj, ona została. Jeszcze w międzyczasie były schodki w lewo, w górę i tam zauważyłem trzech Powstańców, tam właśnie była jedna kobieta. W panterkach byli i pamiętam, że mieli jakieś długie butelki. Tylko tyle, ale to są takie migawki. No i żeśmy trafili w komplecie do tego klasztoru, a tam względnie było zorganizowane. Rozdawali jakąś kawę, gdzieś opatrywali rannych, gdzieś nieboszczyków układali, w tej kaplicy były jakieś modły. Ale myśmy trafili do piwnicy, której dom wychodził na tę linię średnicową. No i tam się zaczął znów z kolei ostrzał. Też jakaś poczta poinformowała, że to pancerka niemiecka ostrzeliwuje. Jeżeli pocisk wybucha za ścianą, to jest niesamowite zjawisko, jest uczucie jakby głowę rozerwało od środka. W jakimś szoku uciekłem z tej piwnicy i trafiłem na pierwsze piętro, był taki korytarz długi, już tam było jasno. Jakieś pomieszczenie było otwarte z jednej i z drugiej strony i pamiętam, że chyba był ostrzał, bo szyby się sypały na wszystkie strony. Wpadłem do jakiejś łazienki, ale tam były trupy, dużo krwi. Tam mnie dopadła właśnie jedna ciotka i znów ściągnęła do tej piwnicy, no i potem ucichło jakoś tak, ten cały ostrzał koszmarny. Jakieś były komendy, żeby wychodzić:
Raus!. No i ten tłum rzeczywiście został wyciągnięty z tej piwnicy i już tam było mnóstwo wojska. Okazało się, że to byli Ukraińcy rzekomo, ale to ja już dokładnie tego nie pamiętam. W każdym bądź razie dalej tych wszystkich
bieżeńców formowano w kolumnę i w dół do ulicy Topiel i dalej. Jeszcze przechodząc, właśnie wychodząc z tego klasztoru, po jednej i drugiej stronie niesamowicie paliły się dwa domy niewysokie. Charakterystyczne, tyle co pamiętam, że stały tylko same ściany, nic tam w środku nie było, ale mimo wszystko to się paliło jak w hutniczym piecu, parzyło w twarz. No i cały ten tłum był holowany wzdłuż. Jeszcze pamiętam, że była taka duża ilość trupów i straszny swąd był z tego powodu. Bo tam Niemcy siedzieli w Uniwersytecie i był ostrzał. Co tam ktoś się wychylił, to strzelali. Topiel, Topiel, Topiel do Karowej, przez plac Piłsudskiego, jakoś tak, w kierunku Wolskiej. Jeszcze na placu Piłsudskiego od strony zachodniej stał niemiecki czołg z niesamowicie rozwidloną lufą. Interpretowałem to wtedy, że trafili go w lufę, ale to był po prostu przedwczesny wybuch, wtedy się rozwidla ta lufa. Niesamowity widok. Dalej nas holowano chyba ulicą Chłodną, ale w kierunku Wolskiej i wtedy jeszcze obserwowałem w kierunku [północy] latające w kręgu sztukasy, które po prostu zniżały się i widziałem te bomby lecące. To chyba było na Żoliborzu, ale coś w tym kierunku. Dalej też był ostrzał tak zwanych „krów”, czyli to były te pociski rakietowe. Ciągnęły taką smugę za sobą i te pociski były niestabilne, one się lekko tak kiwały. Takie momenty jakieś. No i co? Dalej żeśmy dotarli do tego kościoła na Woli, tam był postój krótki. Pamiętam, że strasznie dużo było moczu w tym kościele. No i dalej pochód dotarł do jakiejś bocznicy kolejowej i do Pruszkowa, do tego obozu.
- Czy pamięta pan kiedy zostali państwo wyprowadzeni, żeby właśnie do Pruszkowa być przeniesieni? Jakiego to było dnia?
Kojarzę, że to wszystko było jednego dnia, że to było rzędu 7 września.
- Czyli to było po upadku Powiśla?
Tak.
- Nie przed samym upadkiem Powstania?
Nie.
- Jeszcze przed? Dobrze, został pan przetransportowany do Pruszkowa.
Tak, no i tam żeśmy nocowali w takiej wielkiej hali z wielkimi kanałami do remontów kolei, czy wagonów i spaliśmy na jakiejś dykcie położonej. Dalej była selekcja w dalszym transporcie i oddzielili tam wuja, a kobiety z dziećmi w inną stronę.
On biedak nie przeżył, […] ich pędzili wiele dni. On już nie mógł iść i go po prostu zastrzelili. Ale po nim, ci którzy przeżyli, przywieźli zegarek z relacją jak to się stało. To był dowód uznania [go za] poległego.
Natomiast nas przetransportowano, to znaczy te dwie kobiety i dwoje dzieci, gdzieś w rejonie Niepokalanowa. Jakaś obora, słomy było dużo i tam trzeba było wegetować. Coś dostawało się do jedzenia, czy nie… Dalej dotarliśmy do Sochaczewa. Nie wiem, czy z pomocą RGO, czy ciotki coś tam zorganizowały. Nie pamiętam tego transportu, jak to się odbywało. Ale już chyba w ramach RGO dostaliśmy pokój w centrum Sochaczewa, przy wylocie głównej ulicy na taki duży rynek. To był chyba jednopiętrowy domek i to było duże mieszkanie, chyba pięć albo więcej pokoi. Przy czym te większe pokoje zajmowało dwóch Niemców w cywilu. Taki kołchoz tam był i jeszcze jakaś rodzina była też, gnieździła się w innym pokoju. No i oni tam zażyczyli sobie nawet sałatkę kartoflaną, żeby im zrobić, a nie było z czego. Co ciekawe, oni głównie przed tą inwazją rosyjską jeździli do Warszawy i grabili, co się dało. Ściągali jakieś obrazy, nie obrazy, zegary gdańskie. Ale co ciekawe, to ich mieszkanie było otwarte i między innymi tam była fuzja i amunicja do niej była. Ja z drugim koleżką ściągaliśmy im tę amunicję i żeśmy podpalali na schodach. Tu jest dym niesamowity, smród od tego prochu, a oni wchodzą. Ale zlekceważyli to wszystko. Więc to były jakieś takie tragikomiczne sytuacje w pewnym sensie. No, ale tam było głodno i chłodno, biegunka, wszy. Ta moja opiekunka była w ciąży i urodziła chłopaczka akurat na jesieni. Ale trzeba było zdobywać żywność i stanąłem przy jednej piekarni. Tam sprzedawali chleb i mnie tak przygnietli, że zacząłem drzeć gębę, że mało mnie nie zadusili. Wzruszyli się i zdobyłem jeden bochenek chleba. Przyniosłem do domu i byłem strasznie dumny, że to zdobyłem. Takie to były momenty, ale to już po Powstaniu wszystkie te sprawy się działy.
- Jak długo pan przebywał w tym Sochaczewie?
Do inwazji rosyjskiej. W ogóle zakończenie, ta sama inwazja była dosyć tragiczna w tym krytycznym miejscu, w centrum tego… Jak tutaj się zaczęła w połowie stycznia ta inwazja rosyjska, to zaczęło się w ogóle wieczorem. Bombardowania, atak, strzelanina niesamowita i spędzamy tę noc w piwnicy tego domu. Przy czym tam jest woda po kolana, są jakieś cegły i deski. Tam te dwie kobiety i troje dzieci siedzi przy tej niesamowitej kanonadzie. Ale rankiem się jakoś wszystko to uciszyło i był sygnał, że już są Rosjanie i tylko jakieś strzały na wiwat. Cisza. No i żeśmy z tej piwnicy wyszli i stwierdziliśmy, że na tym podwóreczku, bo takie podwóreczko było, jest sterta pocisków. Dosłownie pod pierwsze piętro pocisków, kalibru gdzieś siedemdziesiąt, osiemdziesiąt milimetrów, takie granatowe były. Gdyby tam trafił jakiś pocisk czy coś, to pół dzielnicy wyleciałoby w powietrze. Uciekając […]to wyrzucili, bo już nie mogli uciekać przez ten most, który został potem oczywiście wysadzony.
Te zszokowane kobiety biorą te dwoje dzieciaków, duży kosz po bieliźnie, jakiś niezbędny dobytek i uciekają przez tą zaśnieżoną przestrzeń, taką wolną, bo to był rynek i duża przestrzeń. Uciekają do jakiejś dalekiej rodziny, która miała domek nad Bzurą. Otwarta przestrzeń, bezwzględna cisza, one ciągną, a ja popycham to i tylko takie strzały świstały. Nikt tam nas nie trafił. Po drodze mijamy spalony rosyjski czołg, jeszcze on dymił i zwęglone ciała na zewnątrz. Ale jakoś żeśmy dotarli do tej dalekiej rodziny nad Bzurą. Opatrzyli nas, coś dali do picia. Jest względna cisza, Bzura jest zamarznięta, ale jest zatopiony po wieżyczkę niemiecki czołg. Starał się uciec, ale on się zapadł i tak został.
Rankiem, bo to wszystko się dzieje raczej przed południem, przed tym domem ze strony, z której przyszliśmy, od strony miasta było mnóstwo rozmaitych okopów. Od strony rzeki przychodzi spokojnie niemiecka drużyna, ubrana w białe kombinezony, przed tym domem rozkłada karabin maszynowy i zaczyna walić w tę stronę, z której myśmy przyszli. Czyli przekroczyliśmy front, bez sensu oczywiście. Postrzelali z pół godziny i się wycofali. Nic się nie działo, nikt do nich nie strzelał. Tak to linia frontu zatrzymała się na Bzurze.
Cóż, potem jakoś naród rzucił się gdzieś szukać, rozbijać jakieś magazyny, żeby żywność zdobyć. Z takich momentów to pamiętam, że zdobyliśmy taką dużą puchę sera topionego, który był wspaniały. W życiu nie jadłem takiego wspaniałego sera. Nie wiem, z jakichś zapasów był. Potem jakoś to wszystko wracało do normy.
No i potem już mieliśmy w tym mieszkaniu wizytę dwóch żołnierzy rosyjskich. Przyszli i powiedzieli, że oni na kwaterę tutaj przyszli. Oczywiście to było późno w nocy. Zażyczyli sobie duży garnek i oni sobie tu ugotują. Proszę bardzo. Jest już ciemnica, bo to był styczeń, tylko takie lampki oliwne, bo nie było światła. No to zagotowali sobie wodę i wrzucili… Pamiętam, mieli takie pudło tekturowe woskowane. Tam napisy były po rosyjsku i po angielsku. Wrzucili to, zagotowali i taki pełen garnek kitu, pęczaku ugotowali, zjedli, tylko sobie zażyczyli jeszcze kawy, no i oni będą tu spać. „No to coś tutaj wam posłać jakieś coś, jakieś materace?” – „Nie, nie potrzeba nic”. Przykryli się tymi szynelami i przespali, ale już rano ich nie zastałem. To taki był mój pierwszy kontakt z armią radziecką.
No ale potem losy były… Jakiś kontakt był z rodziną właśnie tego wuja w rejonie Korytnicy, Węgrowa. Przyjechali do nas furką i zabrali nas tam. Cała ta podróż też trwała dosyć długo. Oczywiście przejęliśmy część tych zdobyczy, które oni zdobyli. Między innymi maszynę do szycia, na tej furze żeśmy wieźli aż tam daleko za Węgrów. Ale tam też nie było wesoło. Ten biedny chłopaczek, który się urodził, niestety umarł na dyfteryt, bo nie było żadnej opieki, żadnego lekarza nigdzie. Jedyne co, to jak leczyli to dziecko, to nacierali masłem, co było bez sensu oczywiście, ale to były tragiczne sytuacje. A ja z tą siostrą cioteczną jakoś żeśmy przeżyli, jakoś żeśmy się nie zarazili. No i potem po woli powrót do normalności, powrót do Warszawy na te ruiny.
- Właśnie, kiedy państwo wrócili po raz pierwszy do Warszawy?
To był chyba już 1946 rok. Najpierw jedna ciotka przybyła na Tamkę. Mieszkanie było częściowo zrujnowane, bo trzy pociski wpadły do tego mieszkania. Trudno było wejść, bo gruz był, zawalone drzwi. Ale szabrownicy już popakowane mieli między innymi książki, żeby wynieść dokądś. No i powoli to kleiły biedne wszystko, żeby jakoś zamieszkać. Tam żeśmy potem… Normalnie te biedne kobiety pracowały i dzięki temu przeżyłem i ta moja siostra. Do jakiejś normalności powoli to wracało, skromnie i z przygodami. Takie to mniej więcej były losy.
- Jak pan zapamiętał samą Warszawę po powrocie? Jakie wrażenie na panu wywarła?
Jedna wielka ruina… Powoli jakoś to wszystko było usuwane, żeby można było przejść przez te ulice. No i powoli, powoli jakoś klecono to wszystko przez te dziesiątki lat.
- Czy po wojnie odzyskał pan kontakt z ojcem?
Tak, odzyskałem kontakt z ojcem, no i to było stosunkowo wcześnie, w latach 1946, 1947. Ale był taki okres, że ojciec pomagał, przysyłał paczki i dzięki temu smak czekolady, smak kakao człowiek poznał w tym okresie. Ale nie wypadało się przyznawać do tego, więc w tych wszystkich papierach się pisało, że ojciec poszedł na wojnę w 1939 roku i nie dał znaku życia. To było na krawędzi ujawnienia się i jakichś komplikacji. Dzięki Bogu, że ojciec nie wrócił, bo wszystko przemawiałoby, że przy pracy w sztabie generalnym, wiadomo jak by skończył, jako szpieg.
- Gdzie przebywał na emigracji?
W Anglii. Już był zmobilizowany we Francji, potem się wycofywał do Anglii i w Anglii dotarł do sztabu Sikorskiego i tam współpracował z nim. Jakieś plany robił.
- Czy pański ojciec potem kiedykolwiek jeszcze wrócił do Polski, czy już nie?
Tak, już po odwilży przyjechał tutaj i odwiedzał. Nawet zastanawiał się, czy tu mu się kalkuluje wrócić. A to były lata osiemdziesiąte chyba, tak w pobliżu. Ale akurat był jakiś kryzys z cukrem i właśnie jest na Tamce. Zało cukru, a on mówi: „To ja skoczę do sklepu i załatwię tę sprawę”. Nie zdążyliśmy powiedzieć, że trzeba kartki. Przychodzi. „Dostałeś ten cukier?” – „Nie”. – „A dlaczego?” – „Kazała mi pani dać kartkę”. No i potem przestał rozważać, czy mu tu się będzie bardziej kalkulować na tej emeryturze, którą tam miał. No i dobrze. Ale odwiedzałem go tam, […] bo żeglowałem i dostałem paszport w tym okresie, że część żeglarzy tam zostawała. Ale ja mimo wszystko tutaj wróciłem. […] To już w ogóle nie na temat Powstania, takie jakieś dzieje.
- Jak po latach teraz ocenia pan Powstanie Warszawskie?
Ci którzy się tutaj wypowiadają, że to jest bzdura, że to jest nieporozumienie, ci którzy nie brali udziału w tym Powstaniu, czy w ogóle nie żyli w tym okresie, to mówią bzdury. To Powstanie musiało wybuchnąć, bo taki był nastrój, takie było napięcie, takie było stanowisko społeczeństwa, które było tępione, były egzekucje normalnie na ulicach co kilka dni, więc to była konieczna reakcja, to było nie do zahamowania. Tak ja to oceniam. Oczywiście straszną cenę trzeba było za to zapłacić, ale taka była atmosfera, takie było nastawienie, konieczność jakiejś obrony, odzewu, za to, co się z nami wyrabiało.
- Dobrze. Chciałby pan coś jeszcze dodać, coś o Powstaniu?
Mniej więcej naświetliłem, jak to przebiegało, bo głównie to przebywałem w tej piwnicy, no i dzięki temu żyję. Te dzieciaki, które się bawiły na tym podwórku, nie przeżyły. Tak samo jak większość tej młodzieży, która w ogóle walczyła. Chwała im.
Warszawa, 12 grudnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Kamila Cichocka